Podczas tej całej dziwacznej wizyty Doriana Wim- po!e’a, członka parlamentu i sędziego, lady Joanna wyglądała przez czarodziejskie okno kom naty na wieżyczce, które było teraz nietylko w poetyckiem, ale i w dosłownem znaczeniu ostatnim krańcem pałacu Ivywooda. Stare, zniszczone i zczerniałe schody, po których dawniej biegał zaginiony pies Kwodle, zostały zamurowane prześliczną we wschodnim stylu ścianą. Wszystkie jednakże orna
menty, wedle recepty lorda Ivywooda pozbawione były form zwierzęcych. Ale podobnie, jak inni przewidujący dogmatycy, uważał siebie za upoważ
nionego do różnych odstępstw i ozdobił ten odległy zakątek pałacu słońcem, księżycem, systemem planetarnym z drogą mleczną pośrodku, oraz kilku kometami dla humorystycznego efektu. Całe to urządzenie wykonane było ze skończoną dokładno ścią, cechującą zresztą wszystko, co lord Ivywood przeznaczał na własny użytek. Gdy okna wieżyczki ginęły po za pawiego koloni firankam i, poeta z ga
tunku Hibbsa pod wpływem szam pana mógłby
sobie łatwo wyobrazić, że patrzy na morze w piękną noc gwiaździstą, a co ważniejsze, że i Misysra, ten głęboki badacz, nie zdołałby nazwać księżyca żywem stworzeniem, nie popadając w bałwo
chwalstwo.
Ale Joanna spoglądała przez prawdziwe okna, na prawdziwe niebo i prawdzi we morze i nie myślała o astronomicznych tapetach, ani o żadnych obiciach w ogólności. W smutnem rozpamiętywaniu stawiała sobie w duszy po raz tysiączny pytanie, które w żaden sposób nie mogła rozstrzygnąć. Dotyczyło ono wyboru między ambicją, a wspomnieniem. Ten sam, trudny do rozstrzygnięcia spór, zdarzał się już miliony razy od chwili, gdy szatan objął panowanie nad światem. Zaś gwiazdy wieczorne jarzyły się coraz mocniej nad wybrzeżem i one także skrzyły się cudnie, jak brylanty.
Nagle, usłyszała za sobą szelest jedwabnych szat lady Enidy, której przyspieszony chód wróżył jakąś sprawę poważną.
— Joanno, proszę cię, chodź ze mną, nikt prócz ciebie nie zdoła wpłynąć na niego. Joanna spojrzała na lady Enidę i zauważyła, że była bliska płaczu.
Zbladła nieco i spytała, o co chodzi? — „Filip chce jechać do Londynu, teraz, ze zranioną nogą i nie daje się od tego powstrzymać!"
— Ale jak się to wszystko stało, — spytała Joanna?
Lady Enida Wimpole nie była zdolna udzielić wiadomości o zaszłych faktach, więc na razie winien się podjąć tego zadania autor. Stało się
po-prostu tak, że lord Ivywood, leżąc na sofie i prze
glądając pisma, rzucił okiem na nowiny z pro
wincji.
— Depesze z Turcji, — rzekł wówczas Leweson z pewnym odcieniem zdenerwowania, — są na drugiej stronie. Ale lord Ivywood w dalszym ciągu przyglądał się tej szpalcie, na której nie było de
pesz z Turcji, z takiem samem dumnem zmruże
niem oczu i bezwiednem zmarszczeniem brwi, jak w owej chwili, gdy Joanna zastała go u wejścia do wieżyczki, gdy wzrokiem mierzył kapitana.
W rubryce wypadków z prowincji znajdowała się wiadomość:
„Echo tajemnicy w Pebbleswicku. Ponowne u k a zanie się latającej gospody.14
Dalej pisano drobnym drukiem: „W prost nie
prawdopodobna wieść z W iddingtonu głosi, że ta jemniczy szyld „Pod Starym Okrętem44, znowu uka
zał się w naszej okolicy, jakkolwiek fakt ten uwa
żany był przez pseudo-naukowych badaczy za pro
sty objaw wiary ludu w zabobony. Według wersji tamtejszej pan Simons, właściciel mleczarni w W yd- dingtonie, znajdował się w swym sklepie,, gdy we
szło dwóch automobilistów, z których jeden za
żądał szklanki mleka. Odziani w pełny ry n sztunek samochodowy: nosili ciemne okulary, mieli podniesione kołnierze nieprzemakalnych płaszczów, tak, że twarze były zupełnie zasłonięte. Tyle tylko można stwierdzić, że jeden z nich odznaczał»się niezwykle wysokim wzrostem.
Po chwili człowiek ten wyszedł ze sklepu i po
wrócił z jakim ś ulicznikiem, jednym z tych obdar- tusów, którzy włóczą się po najzamożniejszych n a 183
wet miasteczkach naszych, stercząc na chodnikach i żebrząc wbrew zakazom policji. T ak wynędzniały i niechlujny miał wygląd ów osobnik, że pan Si- mons n a razie odmówił m u podania szklanki mle
ka, której zażądał wysoki automobilista. Następnie jednakże Simons zgodził się, a w chwilę potem zo
stał niepomiernie zdziwiony wypadkiem, przeciw któremu m iał prawo protestować.
Jegomość wyższego wzrostu zwrócił się do niż
szego ze słowami:
— Ależ człowieku, jesteś cały siny! — tu zrobił jakiś szczególny znak i niższy automobilista prze
bił wówczas jakiś przedmiot w kształcie cylindro
wego kuferka, czy walizki, będący jedynym jego bagażem i wysączył z niego kilka kropel żółtawego płynu, wpuszczając go ostrożnie do szklanki mleka, stojącej przed obdartusem. Okazało się potem, że to była wódka, a łatwo się domyśleć, jek ener
gicznie przeciwko temu zaprotestował pan Simons.
Ale wysoki automobilista bronił się gorąco, m ając widocznie dzikie wprost wyobrażenie, że spełnia akt wielkiego miłosierdzia.
— Jakto? znalazłem go prawie omdlałego, — za
wołał. — Gdybyś go pan ściągnął z tratwy, nie mógłby być bardziej skostniały i osłabiony. I dał
byś mu pan niezawodnie wódki, klnę się na świę
tego Patryka, gdybyś był nawet najbardziej krw a
wym piratem i m iał go potem skazać na szubienicę.
Simons odparł z godnością, że nie wie, jak to było z tratwam i i że nie może tolerować takiej mowy w swoim sklepie. Dodał, że naraził by się policji, gdyby zezwolił n a używanie alkoholu u sie
bie, gdy niema wywieszonego szyldu.
Wówczas natręt odparł ze zdumieniem:
— Nie rozumiem ciebie, zabawny człowieku, wszak szyld wisi n a zewnątrz. Czy sądziłeś prze
biegły lisie, że nie trafię do szyldu: „Pod Starym Okrętem"?
Simons nie wątpił, że m a do czynienia z pijany
mi i odmówiwszy wypicia trunku, którym go skwapliwie częstowali nieznajomi, wybiegł na ulicę, by przywołać posterunkowego. Spostrzegł atoli, że ów zajęty jest rozpędzaniem tłumu, ga
piącego się na jakiś przedmiot. Gdy się obejrzał (tak brzmi jego zeznanie) zobaczył przed sobą n aj
zwyczajniejszy w świecie, a tak pospolity przez czas długi znak szynków angielskich. Nie umiał sobie w żaden sposób wytłómaczyć obecności szyl
du na tym terenie, a ponieważ znak niewątpliwie upraw niał postępowanie przybyszów, więc policja odmówiła wszelkiej interwencji.
„Wiadomości późniejsze." Dwaj automobiliści opuścili miasto bez wszelkich przeszkód w małym dwuosobowym samochodzie. Niema żadnych śla
dów, co się z nimi stało, prócz drobnego szczegółu.
Gdy czekali na drugą szklankę mleka, jeden z nich zwrócił uwagę na blaszankę odmiennego i niezna
nego mu kształtu. Była to butelka tak obecnie za
lecanego przez lekarzy „mleka górskiego". — W yż
szy z mężczyzn, wyróżniający się dziwnym b ra kiem znajomości ostatnich zdobyczy nauki i życia społecznego, zapytał towarzysza, skąd mleko po
chodzi i otrzym ał odpowiedź, że wyrabianem jest w „Ostoi Pokoju", wzorowej osadzie, pod osobi
stym nadzorem wytwornego wynalazcy, filantropa, doktora Meadowsa. Wobec tego, indywiduum,
które wydawało się niezbyt przytomne, wypiło za
wartość całej blaszanki i wsunąwszy ją pod pachę nadmieniło, że adres ten zapamięta. Wiadomości późniejsze. Czytelników naszych ucieszy zapewne wiadomość, że legienda o szyldzie: „Pod Starym Gkrętem“ raz jeszcze zaświadczyła o prawdzie zdrowego, opartego o naukę sceptycyzmu. Przed
stawiciel nasz stanął w Widdingtonie, po opuszcze
niu go przez niesmacznych żartownisiów, prze
szukał i zrewidował cały obszar frontu przed skle
pem pana Simonsa i możemy zapewnić, że nie zna
lazł najmniejszego śladu inkryminowanego szyldu.
Lord Ivywood odłożył gazetę i przypatrywał się uważnie bogatym haftom na ścianie, a wyraz jego twarzy mówił o wodzu, którem u szczęśliwy traf daje możność zdeptania wroga, jeśli się sam zdo
będzie n a zniweczenie uprzednio powziętego planu kampanji. Jego klasyczny, blady profil, nieporu- szony był niby kamea, ale kto znał Ivywooda wie
dział, że myśli jego biegną w szalonym pędzie, jak samochód, w którym hamulec przestał działać. Po chwili odwrócił głowę i rzekł:
— Proszę wydać rozkaz Hibbsowi, by zajechał tu najwyżej za pół godziny duży, błękitny samo- jazd. Niech wnętrze ułożone będzie w kształcie k a napy. Ogrodnik niechaj przygotuje kij długości czterech stóp i dziewięciu cali i zaopatrzy go w po
przeczny drążek — zastąpi mi to kulę. Jadę wie
czorem do Londynu!
Lewesonowi dolna szczęka w prost opadła ze zdumienia.
— Doktór kazał leżeć trzy tygodnie, — rzekł. — Dokąd pan chce dążyć — jeśli wolno zapytać?
Do W estminsteru, — odpowiedział Ivywood.
— W szak, ja mógłbym zawieźć zlecenie, — rzekł Leweson.
— Tak, — potwierdził Ivywood, — ale obawiam się, że nie pozwolono by panu wygłosić mowy.
W chwilę potem weszła do pokoju Enida Wimpole i usiłowała odwieść lorda od tego zamiaru. Na
stępnie sprowadziła Joannę, która ujrzawszy Filipa wspartego na zaimprowizowanej kuli z ogrodowego pala, stanęła przejęta podziwem. Gdy tak schodził n a dół przy pomocy służby, gdy sadowiono go z możliwą w danych w arunkach wygodą w samo
chodzie, widziała w nim prawego potomka dawnych rycerzy, godnego tych wzgórz i tego morza. Albo
wiem wyczuła boski powiew, który nazywa się wolą i jest jedyną racją istnienia człowieka n a ziemi.
W odgłosie odjeżdżającego samochodu słyszała trąby i surmy, zwołujące przodków jego i jej włas
nych, n a boje zwycięskie „Trzeciej Krucjaty". Ho
nory wojskowe, jakie mu oddawała w wyobraźni były poniekąd zasłużone pod względem strategicz- nym.
Lord Ivywood istotnie ogarnął całą sytuację i szybko stworzył plan działania w sposób godny Napoleona. Wszystkie szczegóły kam panji wyła
niały się jeden po drugim, a umysł jego notował je kolejno w pamięci, ja k ołówkiem.
Przedewszystkiem wiedział, że Dalroy prawdo
podobnie uda się do „Ostoi Pokoju". To było miej
sce, które napewno nie ominięto, a w takim razie niechybnie wywoła tam awantury.
Powtóre uprzytomnił sobie, że o ile mu się nie uda pochwycić Dalroya pod tym adresem, to już
187
go nie odnajdzie — zarówno on, jak i Pump będą n a tyle sprytni, by nie zostawić żadnych po sobie śladów.
Po trzecie przychodził do wniosku, studjując skrupulatnie m apę z zegarkiem w ręku, że do tak odległej miejscowości w lichym samochodzie nie będą mogli dostać się prędzej, niż za dwa dni, a zdobyć się n a jakiś czyn stanowczy rychlej, niż za trzy doby, więc m iał dość czasu na przeprowa
dzenie swych planów..
Po czwarte zdawał sobie sprawę, że w chwili, gdy Dalroy wyrwał szyld i powalił policjanta do rowu, tem samem lordowi Ivywoodowi cisnął w twarz prawo Ivywooda. On, lord Ivywood sądził i słusznie, że gdy pozwoli na umieszczanie takich szyldów w nielicznych, a wybranych okolicach i zabroni na wywieszanie tych artystycznych symbolów, gdzieindziej, to może znieść używanie trunków w ca
łym kraju. Był to sposób postępowania stosowany zazwyczaj przez praw o w podobnych w ypadkach.
Szyld mógł być przywilejem udzielonym przez klasę rządzącą samej sobie. Gdyby szlachcic za
pragnął przywilejów c y g a n a ----drogę miał otwartą, ale gdyby cygan żądał przywilejów szlachcica — szlak był zamknięty. W ten sposób mniemał Ivy- wood, że stare szyldy osób, mających monopol na sprzedaż alkoholu stopniowo spadną do rzędu oso
bliwości, jak rzadki tokaj, lub jakiś stary miód.
W yrachow anie to nie było zgoła niedyplomatyczne, ale ja k różne inne wyrachowania tego rodzaju nie brało w rachunek ewentualności wędrującego szyldu. Dopóki latający przeciwnicy mieli możność zatknięcia swego znaku każdej chwili i w każdem
miejscu, rezultaty walki nie mogły być pewne, zaś istniał pretekst do ciągłych skandalów i awantur.
Gorszem od ukazania się znaku „Pod Starym Okrę- tem “ było jego zniknięcie. Przekonał się tedy, że własne jego praw o było łatwo obejść, albowiem władze miejscowe nie śmiały przeciwdziałać wobec symbolu tak obecnie faworyzowanego, a więc w y
mownego. Zrozumiał wówczas, że należało zmienić prawo, zmienić natychmiast, zmienić, jeśli to moż
liwe, zanim zbiegowie zdołają um knąć z wzorowej osady „Ostoi Pokoju".
Był czwartek. W tym dniu każdy członek par
lamentu mógł przedstawić „bill“, zwany nagłym i nieprawdopodobnem było, by który z członków oponował przeciwko poprawce lorda Ivywooda do własnego praw a. Wreszcie zdecydował, że cała ta afera m a polegać n a następującej drobnej zmianie w brzm ieniu aktu, zamiast słów, a um iał je na pamięć, jak ludzie szczęśliwi um ieją pieśni: „Sprze
daż napojów zawierających alkohol będzie dozwo
lona, o ile znak wystawiony jest od trzech dni,“ — umieścić wyrazy: „Napoje, zawierające alkohol mogą być sprzedawane w miejscach, w których znajdują się n a składzie od trzech dni,“ stanowiło by to nieuchw ytną różnicę. P arlam ent nigdy by nie odrzucił, a nawet nie rozpatrywał takiej drobnej poprawki, a w ten sposób buntownicza działalność szyldu: „Pod Starym Okrętem" oraz byłego króla Itaki została by ukrócona raz n a zawsze.
Jak już powiedziałem, było coś z geniuszu N a
poleona w um yśle tego człowieka, który m iał cały doskonale opracowany plan w głowie, zanim jeszcze
189
zdołał dostrzec wielki błyszczący zegar n a wieży Westminsteru i upewnić się, że przybył na czas.
Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, w tym sam ym momencie, lub chwilkę później, drugi gentelm an z tej samej sfery, a naw et z tej samej rodziny, opuściwszy restaurację n a rogu Regent- Street i Piccadilly szedł wesoło przez W hitehall i patrzał na to samo wielkie, złote oko chochlika na wieży św. Stefana.
„Poeta Ptaków ,“ jak zresztą większość estetów, miał równie słabe wyobrażenie o prawdziwem mieście, jak i o prawdziwej wsi. Ale za to nie obce mu było miejsce, gdzie można było zjeść dobrą kolację, a mijając po drodze wielkie, sztywne kluby o wyglądzie sarkofagów asyryjskich, przypominał
sobie, że zalicza się do ich członków. Gdy zaś ujrzał zdała, rozsiadły nad rzeką, rzekomo najlepszy klub londyński, wiedział, że w razie potrzeby, m iał tam każdej chwili wolny wstęp.
Nieświadomie zdawał sobie sprawę, że w ustroju oligarchicznym, rzeczy i sprawy zasadzają się na poszanowaniu osób, a nie wartości, rolę tam odgrywa karta wizytowa, a nie karta wyborcza.
Nie był tu oddawna, znajdując się w stałej opo- zYcji do pewnego słynnego patrjoty, który przyjął był wybitne, przodujące stanowisko w prywatnym domu dla obłąkanych. Nawet w najwcześniejszej młodości poeta nie m iał żadnego respektu dla współczesnej polityki i skwapliwie umieszczał wszelkich leaderów na dobraną listę stworzeń, po- m ijanych przez człowieka. Raz jeden wygłosił nie
zwykle wymowny speech w Izbie na temat goryli,
lecz spostrzegł się, że przem aw iał przeciwko własnemu stronnictwu. Pomimo wszystko było to dziwne miejsce. Nawet lord Ivywood udawał się tam tylko w sprawach, których nie można było rozstrzygać gdzieindziej, jak np. w danym wypadku.
Ivywood był tem, co nazywamy „parem “ przez grzeczność — właściwe jego miejsce było w Izbie Gmin — gdzie w danej chwili należał do opozycji. Choć uczęszczał do parlamentu dość rzadko, wiedział zbyt wiele o tem, co się tam działo, by go to mogło do częstszego chodzenia zachęcić.
Kulejąc dostał się do palarni (jakkolwiek należał do niepalących), sięgnął po niepotrzebny mu papieros i potrzebny kawałek papieru, naprędce skreślił kilka słów do jednego z członków rządu, 0 którym wiedział napewno, że jest w Izbie.
W ysłał kartkę i czekał.
Na zewnątrz Dorian W impole także czekał, oparty o balustradę m ostu westminsterskiego 1 przyglądał się rzece. Zjednoczył się z ostry
gami w znaczeniu bardziej trw ałem i pantei- stycznem, niż mógł się kiedykolwiek tego spodzie
wać, czuł się pogodzonym ze wszystkiem, poniekąd nawet z polityką. Była to jedna z tych czarownych godzin wieczornych, gdy czerwone i złociste światła jarzą się już wzdłuż rzeki, niby błędne ogniki, a jasność dzienna jeszcze nie znikła zu
pełnie i składa się na chłodne, subtelne, zielonkawe tło. Przejęty był do głębi tą uśmiechniętą i zwy
cięską zarazem melancholją, którą usiłowało wy
razić w postaci mglistego okrętu, znikającego jak widmo, dwóch Anglików: T urner w m alarstwie
191
i Henryk Newbold w poezji. Znalazł się na ziemi niespodzianie, jak gdyby spadł z księżyca, był w głębi duszy nietylko poetą, lecz i patrjotą, a każdy patrjota jest zazwyczaj trochę smutny.
Melancholja jego łączyła się z tą niewzruszoną, choć nieświadomą wiarą, jaką wzbudza w Angli
kach, nawet dzisiejszych niespodziewany widok Westminsteru, lub kościoła Św. Pawła.
„Gdzie święta płynie rzeka, Gdzie wzgórze stoi święte!“
W spom inał słowa ballady, odległe echo szkolnych Czasów. Zwrócił się ku wejściu dla członków i wszedł do parlamentu. Brak m u było doświad
czenia lorda Ivywooda, więc wkroczył do Izby Gmin i usiadł n a zielonej ławie w przypuszczeniu, że niema dziś żadnego posiedzenia. Po chwili jednak zdołał rozróżnić sześć, czy osiem drzemią
cych postaci i usłyszał starczy głos o prowincjo
nalnym akcencie, przemawiający w sposób nie
słychanie monotonny, bez początku i końca, urąga
jący wszelkim prawidłom punktacji: „Nie pragnę bynajmniej, by ta propozycja była niewłaściwie rozpatrywana i próbowałem wyłuszczyć ją na swój sposób i nie sądzę, by szanowni członkowie umocnili jej powagę, przedstawiając tym, którzy m yślą jak ja i naturalnie stwierdzają mylny sposób, a raczej zamiar postawienia tej doniosłej kwestji, bowiem zabierają się do dzieła w sposób gwałtowny, rewolucyjny, i przystępując do sprawy ołówków szyfrowych, nie będę w stanie powstrzy
mać przeciwników, forytujących ołówki z grafitu i chociaż do ostatka postaram się podtrzymywać n aj
namiętniej te rozprawy i osobiste odeprzeć zarzuty, bylebym w miarę możności zdołał rzeczy dopo
móc, muszę wyznać, że w mojem przekonaniu, szanowny mówca sam dał powód do tych n a miętnych wycieczek i teraz tego żałuje. Nie m am zamiaru uciekania się do słów ubliżających, a prze
wodniczący nie pozwoliłby mi oczywiście na użycie słów obelżywych, ale powiedzieć m uszę w oczy, że nie mogą być dopuszczeni do głosu w tej dyskusji, w której do ostatniego tchu . . . “
Dorian Wimpole wstał, zabierając się do wyjścia, gdy wzrok jego padł na człowieka, wsuwającego się cicho do Izby. W ręczył on jakiś bilecik młodemu jegomości o sennych powiekach, sie
dzącemu oddzielnie, który obecnie z ławy skarbu rządził całą Anglją. Dorian doznał upaja
jącej słodyczy nadziei (jak by się był wyraził w swych dawniejszych poematach), że nareszcie stanie się coś dlań zrozumiałego i szybko wyszedł.
Odosobniony, o sennym wyglądzie, rządca Wielkiej Brytanji zeszedł do dolnych krypt gmachu wolności i skierował swe kroki do komnaty, w której ku wielkiemu ździwieniu Wimpole ujrzał kuzyna swego Ivywooda, usado
wionego przy m ałym stoliku, zaś duża kula oparta była o krzesło. Młody człowiek o ciężkich powie
kach siadł naprzeciw niego i wszczęła się rozmowa, której oczywiście Dorian nie mógł słyszeć. Usunął się do sąsiedniego pokoju, gdzie kazał sobie podać kawę i likier doskonałej marki, jakiej dawno już nie pił i wychylił kilka kieliszków z kolei. Ale obrał takie miejsce, by Ivywood wychodząc nie mógł go wyminąć i czekał z niewysłowioną
cier-13 Chesterton: L atająca Gospoda. 193
pliwością. Jedyną rzeczą, która go zastanawiała, był dzwonek, rozlegający się co pewien czas w kilku pokojach, a za każdym razem Ivywood potrząsał głową, jakgdyby stanowił część składową baterji elektrycznej. Raz po raz też w wyżej wskazanych momentach, młody człowiek wstawał i szybko wbiegał na górę, poczem po chwili wracał do poprzedniej rozmowy. Gdy powtórzyło się to po trzykroć, poeta spostrzegł, że n a odgłos dzwonka i z innych komnat pędem spieszyli na górę ludzie, by powrócić po chwili w tempie znacznie wolniejszem, jak gdyby z uczuciem ulgi po spełnio
nym obowiązku. Nie wiedział, że tym obowiązkiem była czynność przedstawicielska, dzięki której płacz Kumberlandu lub Kornwalji mógł dojść do uszu króla angielskiego.
Nagle, senny jegomość podskoczył, tym razem nie na odgłos dzwonka i pobiegł na piętro. Poeta mimowoli usłyszał jego słowa, gdy zapisywał na kartce ołówkiem: „Wolno sprzedawać alkohol w miejscach, w których conajmniej trzy dni jest na składzie.'1 Sądzę, że się to da zrobić, ale pan będzie mógł przemawiać dopiero za pół godziny.
Co rzekłszy pędem znów wpadł na schody, a gdy Dorian ujrzał wychodzącego Ivywooda, wspartego n a wielkiej domorosłej kuli, doznał tego samego uczucia na jego korzyść, co Joanna. Zerwał
Co rzekłszy pędem znów wpadł na schody, a gdy Dorian ujrzał wychodzącego Ivywooda, wspartego n a wielkiej domorosłej kuli, doznał tego samego uczucia na jego korzyść, co Joanna. Zerwał