• Nie Znaleziono Wyników

Siedem nastrojów Doriana

W dokumencie Latająca Gospoda. Powieść (Stron 169-184)

Czarodziejska noc księżycowa nietylko w ta­

jem niczyła pana Hibbsa w m isterja Djonizosa, a pana Bullrose’a w stare zwyczaje jego przodków,

ale dokonała znacznych i ważnych zmian w Dorja- nie W im polu „Poecie Ptaków ". Nie był on ani głupszy, ani gorszy od innych poetów, tylko stał się jałowy pod wpływem środowiska, w którem żył, a którego w ybitną cechą był brak bezpośred­

niej szczerości — dużo słów, m ało czynów. Nie m iał on bynajm niej zam iaru m orzenia głodem swego kierowcy, nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że gorszem m oralnie zabójstwem było zu­

pełne o nim zapomnienie. Gdy m u tak m ijała go­

dzina za godziną, jedynie w towarzystwie osła i księżyca, przechodził przez cały szereg gwał­

townych, lecz zmiennych stanów ducha, którym kulturalni jego przyjaciele daliby m iano nastrojów . Pierwszy, przychodzi mi to wyznać z przy­

krością, był n u tą wściekłej, miażdżącej nienawiści.

Nie m iał najlżejszego naw et pojęcia o cierpieniach kierowcy i przypuszczał, że przekupili go i po­

zyskali dla swych celów dem onicznych dręczy­

ciele osła. W tej chwili W impole był o wiele b a r­

dziej skłonny do znęcania się nad swym motorni­

czym, aniżeli Pump nad osłem, albowiem żaden nor­

m alny człowiek nie może nienawidzieć zwierzęcia.

Dorian trącał nogą kamienie, odrzucając je do lasu z tajonem pragnieniem, by każdy z osobna wyobrażał kierowcę. W yryw ał z korzeniami osty przydrożne, niby włosy z głowy szofera, walił pięścią w drzewa, które prawdopodobnie przypo­

m inały m u winowajcę, ale wkrótce zaniechał tych rękoczynów, doszedłszy do wniosku, że na tym jednostronnym proteście krzewy lepiej wychodziły od niego.

Cały las i cały świat stał się dlań w tej chwili 167

wszechobecnym, panteistycznym kierowcą, którego pragnął bić i zmiażdżyć, doszczętnie.

Myślący czytelnik łatwo spostrzeże, że W impole uczynił wielki krok naprzód co do tego, co n a ­ zwałby hierarchją kosmiczną. Uczuciem najbliż- szem bratniej miłości jest zarzewie niena­

wiści, szczególnie gdy bliźnim jest człowiek biedny, oddzielony od nas całą przepaścią przegród społecznych. Chęć zgładzenia go jest co- najm niej przyznaniem, że żyje. Pierwsze białe promienie jutrzenki dem okratyzm u, zbudziły w wielu duszach popęd wyszukania kija i zbicia nim piwniczego.

Opierając się też n a wiadomościach zaczerpa- nych od pana H um prey P um pa wiemy, że szlach­

cic M orriman gonił swego bibljotekarza poprzez trzy włoście z pistoletem i odtąd zawsze był rad y ­ kałem .

A więc wściekłość była ulgą dla Doriana i w krótce przybrała postać drugiego bardziej po­

zytywnego nastroju.

— Przeklęte m ałpy — m ru k n ął — postępują w ten sposób, a potem nazyw ają osła jednem ze zwierząt niższego rzędu. On chciałby jeździć na ośle, a ja, by osioł jeździł po nim. To mi poczci- wina. Cierpliwy czworonóg zwrócił łagodne swe ślepia na głaszczącego go Doriana, który z pew- nem, niezupełnie świadomem zdziwieniem stwier­

dził, że m iał dla niego sym patję. Docierając do głębi swej jaźni, konstatował, że w przódy nie do­

znawał żadnego uczucia życzliwości dla zwierząt.

Poem aty jego, opiewające różne twory, były szczere, lecz zimne. Gdy utrzym yw ał, że lubił re ­

kina, to dlatego, że nie widział wyraźnego po­

wodu, by nim gardzić, co było słuszne. Niema rzeczywiście racji, by rekina nienawidzieć, choć są wystarczające przyczyny, aby go unikać. Wszak smok w stawie lub sonecie również nie grozi n a ­ szemu istnieniu. Jednocześnie zdaw ał sobie jasno spraw ę z tego, że jego miłość do zwierząt zakre­

ślała obrót i wychodziła z innego założenia. Osioł był towarzyszem, a nie potworem, był m u drogi, jako bliski, a nie daleki. Ostryga przyciągała go dlatego właśnie, że różniła się krańcowo od męż­

czyzny, pom ijając okoliczność pewnego zuchwal­

stwa m anifestującego się w wąsach. Poniekąd uro­

jenie to nie było płonne, bowiem w trwałości perły upatryw ał próżność kobiety.

W tem szalonem osamotnieniu, pośród tajem ni­

czych sosen zżywał się coraz bardziej z osłem, dla­

tego, że był bardziej zbliżony do niego. Miał ślepia do patrzenia, słuchy do słyszenia, ostatnie nawet niepom iernie rozwinięte.

„Ty, co masz ucho, uw ażaj," m ówił gładząc z czułością szare, owłosione płaty, „czyliś nie nadstaw ił ich w stronę nieba, czyli ciebie pierw ­ szego nie dosięgną trąby archanioła w dniu sądu.“

Osioł ocierał się nosem o niego niemal z ludzką pieszczotą, a Dorian zaczął się zastanawiać, jak mogłaby ową przytulność okazać ostryga.

W szystko inne dokoła niego było piękne. Jedynie w pierwszym wybuchu gniewu mógł dopatrywać się w wysokim pniu sosny podobieństwa do jakie­

goś eks-woźnicy z Kensingtonu. Drzewa i paprocie nie m ają uszu, któremi mogłyby strzyc, ani

169

wzroku łagodnego zwracającego się ku nam . Znowu jął głaskać osła.

Zwierzę pogodziło go z krajobrazem i Dorian z kolei rzeczy w padł w trzeci nastrój. Zaczął od­

czuwać jak piękna jest przyroda. Po bliższem za­

stanow ieniu się doszedł do wniosku, że nie była ona bynajm niej obcą człowiekowi, raczej odebrał wrażenie, że jej piękno miało w sobie coś ludz­

kiego. Jeżeli zachwycał go świetlany krąg księ­

życa zachodzącego za ścianą lasów, to dlatego, że przypom inał aureolę otaczającą świętych n a ob ra­

zach, a młode drzewa wydaw ały się szlachetne, gdyż wznosiły głowy jak niepokalane dziewice.

Niewyraźnie zaczęły dopływ ać do jego um ysłu wyobrażenia dotychczas m ało m u znane, a zwłasz­

cza jedno zwane pospolicie „Obrazem Boga“ . Co­

raz bardziej wyczuwał, że to wszystko w około, począwszy od osła, a skończywszy na paprociach i ostach przydrożnych nabiera pewnej świętości i dostojeństwa. Były to jakby jakieś rysunki dzie­

cięce, jakieś naiwne, nieudolne szkice n atu ry w jej pierwszych objawach.

Rzucił się na stos igliwia, by się napaw ać wido kiem ciemnych borów, tonących w srebrnych odblaskach lśnień księżycowych. Niema nic głębszego i bardziej tajemniczego nad nieprze­

nikniony m rok gąszczy sosnowych, gdy pierwsze szeregi krzewów snują się na tle dalszych, niby srebrna koronka na podłożu szarem i czarnem.

Bujając myślą w przestworach zerwał szpilkę sosnową i wziął ją jako tem at nowych filozo­

ficznych rozważań.

— Należy się strzec siedzenia na igłach, pomyślał, przypuszczam jednakże, dodał głośno, że takiemi igłami posługiwała się Ewa w raju według starej legendy. A podanie to polegało n a prawdzie. W yobraź sobie, że spoczywasz na wszystkich sosnach Londynu, wszystkich jodłach Sheffieldu. — O tak, strzeż się igliwia świata, chyba, że siądziesz na igłach Edenu. Stara legenda nie kłam ała.

„Igły Boże są słodsze od ludzkich kobierców1*.

Zasmakował w podpatrywaniu, drobnych, ta­

jemniczych żyjątek leśnych, wypełzających ze wszystkich stron, z pod zielonego podszycia.

Przypom inał sobie, że wedle brzmienia powieści były one wszystkie tak łaskawe jak osioł i równie pocieszne. Przed oczami stanął mu Adam, który nadaw ał nazwy stworzeniom i zapragnął być w jego roli.

Ślimaki obudziły w nim nieznane zainteresowa­

nie, tak samo i robaki. Powodowało nim nowe realne zaciekawienie, którego nie doznawał wprzódy, odczucie jakie przejmuje człowieka więźnia na widok myszy i wogóle wrażeń wszystkich śmiertelników krępowanych, którym wolno jedynie oglądać cuda rzeczy znikomych.

Istotnie czerwie wypełzały z kryjówek w dłuższych odstępach, a jednak czekał n a nie cierpliwie godzi­

nami, by móc się z niemi zapoznać. Jeden z owego gatunku specjalnie przykuł do siebie jego uwagę, był bowiem dłuższy od innych i zdawał się zwracać łeb w kierunku przednich nóg osła. Tej czynności nie potrafią spełniać robaki.

171

Dorian Wimpole mało znał nauki przyrodnicze, główna podwaliną jego wiadomości było to, co zaczerpnął niegdyś przygodnie z encyklopedji dla napisania sielanki. Ponieważ jednakże owe dane tyczyły się specjalnie śmiechu hijeny, więc nie mogły służyć w tym wypadku.

Ale jakkolwiek skąpe było jego przygotowanie, wystarczyło, by miarkować, że robaki nie m ają głowy, a nadewszystko głowy płaskiej, nakształt szpady lub dłuta. W iedział wprawdzie, że pełza­

jące stworzenie z takim łbem istnieje jeszcze w niektórych okolicach Anglji, jakkolwiek nie jest pospolite. Słowem uświadomiony był na tyle, by przejść przez drogę i obcasem uderzyć potwór w szyję i krzyż, łamiąc je na trzy czarne kawały, które poruszyły się jeszcze konwulsyjnie, zanim zesztywniały zupełnie.

Poczem dopiero uczuł ulgę i odetchnął głęboko.

Osioł, którego noga przed chwilą była w nie­

bezpieczeństwie, spojrzał na zabitą żmiję, a ślepia jego nie straciły swej księżycowej łagodności.

Dorian też przyglądał się jej długo z uczuciem początkowo dla siebie niezrozumiałem. Przy­

pomniał sobie, że przed chwilą porównywał las do raju.

— Nawet w raju — rzekł wreszcie i słowa Fitzgeralda zawisły mu na ustach.

A gdy tak ważył zdanie i myśli własne, poprzez gęste listowia sączyć się zaczęło blade perłowe światło, stokroć bardziej tajemnicze niż niknące blaski miesiąca. Zdawało się przenikać przez wszyst­

kie drzwi i okna lasu, blade i marzące, ale jakieś poufne zarazem,niby młodzi, udający się na schadz­

kę i wkrótce białe szaty wschodu zamigotały przę­

dzą srebra i szkarłatu. Była to jutrzenka. Wprzódy wszystkie ptaki wydzwoniły głośno pieśni swojemu poecie, teraz gdy ów m instral spostrzegł, że dzień oblewa bór, doznał ciekawego wrażenia. Niemy stał dopóki jasność nie objęła całego krajobrazu, a wierz­

chołki sosen, strzępiaste paprocie, żyjący osioł i za­

bita żmija nie zarysowały się tak wyraźnie, jak na- przykład w południe lub na obrazku prarałae- listów. I wówczas spłynął na niego czwarty nastrój . . . Niby piorun z jasnego nieba, przeszedł przez drogę, ujął osła za uzdę, jak gdyby w za­

miarze prowadzenia go.

— Tfu — zawołał głosem radosnym, przy­

pominającym pianie koguta, które dobiegało z okolicznej wsi, nie każdy potrafi zabić żmiję.

I dodał w zamyśleniu. — Ręczę, że doktór Gluck nigdy tego nie uczynił. Chodź ze m ną osiołku, może doznamy jakich przygód. Spotkanie się ze złem i walka z niem, to początek zabawy i farsy. Cały ten dziki las wyglądał radośnie teraz, gdy uśmiercona została żmija. — Jednem z dziwactw kliki, do której należał Dorian było opatry­

wanie doznawanych wzruszeń etykietą lite­

racką, więc możnaby nie bez słuszności powie­

dzieć, że przeszedł z nastroju Maeterlincka w nastrój W hitm ana, a z nastroju W hitm ana do nastroju Stevensona. Nie był hipokrytą wówczas, gdy gonił za złotemi ptakam i Azji, lub opiewał purpu­

rowe polipy mórz południowych, nie kłam ał i teraz, gdy szukał poprostu wesołych zdarzeń na

173

pierwszej z brzega szosie angielskiej. Było to jego nieszczęściem, a nie winą, że pierwsza przygoda stała się zarazem ostatnią i że była zbyt komiczną, aby wywołać wesołość.

Już blady wschód przechodzić zaczynał w jasny błękit nakropiony tu i ówdzie różowemi punktami, co usprawiedliwiało poniekąd pochodzenie po­

dania o fruwających prosiętach. Owady i wszelkie stworzenia leśne ćwierkały tak radośnie, że każdy zielony języczek zdaw ał się mówić. Z obu stron widnokrąg przecinały zjawiska podniecające chełpliwość scenerji. Znajdował się tam wiatrak odpowiedni na mieszkanie dla m łynarza Chau­

cera, z którym mógł by iść w zawody bohater Cervantesa i stara ciężka wieża kościelna, stosowna na wspinanie się Roberta Clive. W kierunku Pebbleswicku i morza stały dwa złamane pnie drzewne, które według Pum pa były słupami zniszczonej huśtaw ki dziecinnej, przedstawiane turystom jako szczątki starożytnej szubienicy. Nic dziwnego, że na tle tego śmiejącego się krajobrazu Dorian i osioł raźnie szli naprzód. Osioł przy­

pominał m u Sancho Panchę.

Długo jeszcze kołysały by go rozkoszne marzenia na białej drodze, wśród podmuchu rannego wie­

trzyka, gdyby nie huczący sygnał samochodu, który z trzaskiem zatrzym ał się tuż koło niego z taką siłą, że aż ziemia zadrżała, a jakaś ręka cpadła ciężko na jego ramię, oplatając go szczelnie.

Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą m undur inspektora policji i nie zadał już sobie nawet

trudu przyjrzenia się jego twarzy. W tedy za­

w ładnął nim piąty, niespodziany nastrój, pospolicie zwany zdziwieniem.

W rozpaczy rzucił wzrok n a samochód, który tak nagle się zatrzym ał u przeciwległego płotu.

Człowiek siedzący przy kierownicy był tak sztywny i obojętny, że Dorian doszedł do przekonania, że m a przed sobą jeszcze jednego policjanta. Na tylnej natomiast ławce spoczywał osobnik innego zgoła typu, który bardzo go zainteresował, albo­

wiem przypominał sobie skądciś tę twarz. Była to figura długa i chuda o spadzistych ramionach ubrana nieschludnie, jakkolwiek usiłowała czynić wrażenie, że w innych okolicznościach wygląda inaczej. Człowiek m iał ogromną żółtą czuprynę, której jeden kosmyk sterczał do góry roztrzepany, przypominając drobny rożek ulubionej biblji.

Drugie pasmo spadało niedbale n a czoło, zasłania­

jąc lewe oko, jak gdyby dosłownie ilustrując para­

bolę o belce w oku. Oczy te z belką, czy bez niej, patrzyły nieco błędnie, a osobnik nerwowym ruchem ciągle poprawiał krawat. Indywiduum to bowiem nosiło miano Hibbsa i w tej chwili do­

piero otrząsało się z wrażeń dotąd dlań zgoła nieznanych.

— Czegóż na Boga panu potrzeba — zapytał Wimpole policjanta.

Jego niewinna i przerażona twarz oraz inne szczegóły tyczące się powierzchowności sprawiły, że inspektor się zawahał.

— Chodzi o tego osła, odpowiedział.

— Czy pan sądzi, że go sobie przywłaszczyłem, zawołał oburzony arystokrata. Klnę się na ten

175

cały oszalały świat, że nie! Banda złodziei zabrała mi limuzinę, ja ocaliłem życie ich osła, ryzykując własne i oto mnie posądzają o kradzież.

Ubranie oburzonego arystokraty przemówiło wymowniej od niego samego. Urzędnik usunął rękę i przejrzawszy trzym any papier przeszedł przez drogę, by poradzić się z rozczochranym jego­

mościem siedzącym w samochodzie.

— Zdaje się, że to taki sam wózek i osioł, — zasłyszał Dorian, ale ubranie jakoś nie odpowiada pańskiemu opisowi.

W tej chwili Hibbs m iał bardzo m ętne i niepewne wyobrażenie o ludziach których był widział, nie mógł nawet powiedzieć, co na własne oczy oglądał, a co mu się tylko przywidziało.

Gdyby mu wolno było praw dę wyjaśnić, wyznałby, że opętała go jakaś zielona m ara leśna, że znalazł się w mocy ludożercy wysokiego na dwanaście stóp, który szkarłatne płomienie miał m iast włosów, a ubrany był na wzór Robin Hooda. Lecz długi rozwój wypadków nam znanych nie pozwołił mu przyznać się do własnych myśli nawet przed sobą samym, jak gdyby szło o funkcję plucia czy też śpiewu. W danej chwili zajmowały go tylko trzy motywy i niezłomne postanowienia 1. nie przyznać się do tego, że jest pijany, 2. nie dać um knąć nikomu, kogo mógłby potrzebować dla wyjaśnień lord Ivywood, 3. nie stracić opinji mądrego i pełnego taktu jegomości.

— Ta osoba ma n a sobie bronzowy aksamitny garnitur i płaszcz podbity futrem ciągnął inspektor,

a notatki pańskie głoszą, że nosi m undur.

— Gdy mówimy mundur — rzekł pan Hibbs z ukrytem niezadowoleniem, to oczywiście należy zrobić pewne zastrzeżenie. Przyjaciele którzy nie chcą się spotkać z nam i oko w oko — rozumie pan i uśmiechnął się porozumiewawczo, oni może nie nazwaliby tego uniformem, ale oczywiście. . . może

to i nie był m u n d u r policjanta. Ha, ha!

— Mam nadzieję że nie, odrzekł krótko urzędnik.

— Tak w każdym ra z ie . . . jednakże, — mówił Hibbs, czepiając się wykrętów, bronzowy aksamit

— w ciemności mógł się w końcu wydawać ja k . ..

Inspektor wobec tej poddawanej sugestji okazał pewne zdziwienie.

— Lecz wszak noc była księżycowa, zapro­

testował.

— Księżyc, księżyc, — zawołał Hibbs podnie­

sionym głosem, — światło m iesiąca zmienia barw y każdej rzeczy. Kwiaty i przedmioty . . . .są inne.

Ależ patrz pan, ciągnął dalej inspektor -—- utrzymywałeś, że główny przyw ódca rude m a kędziory.

— Typ blondyna, tak blondyna — odparł Hibbs, machając niedbale ręką, rudawo — żółtawo — kasztanowate włosy — wie pan. Następnie pokiwał głową i z największem namaszczeniem, jakie mógł włożyć w te słowa, powiedział.

— Typ teutoński, wyraźnie teutoński!

Inspektor zaczął się teraz dziwić na dobre, że nawet w zamieszaniu, jakie nastąpiło po wypadku z lordem Ivywoodem wyznaczono mu podobnego przew odnika W rzeczywistości zaś było tak, że Leweson, chcąc jak zwykle zamaskować własne

12 C łjesterto n : L atająca Gospoda.

177

swe tchórzostwo pozorami wielkiego pośpiechu, dostrzegł przy stoliku pod oknem Hibbsa z rozwichrzoną czupryną i zaspanem i oczami, raczącego się jakimś trunkiem medycznym. Zna­

lazłszy go dostatecznie trzeźwym, skorzystał bez skrupułów z resztek jego podniecenia, by go wysłać z policją w pierwszy pościg. Przypuszczał, że naw et um ysł naw pół przytom nego pijaka, zdoła rozpoznać osobistość tak rzucającą się w oczy, jak kapitan.

Ale jakkolwiek podchmielenie tego dyplomaty niezupełnie jeszcze było minęło, jednak wrodzona tchórzliwość i przebiegłość już się rozbudziła. Był zupełnie pewny, że człowiek w futrze ma jakiś związek z tą sprawą — bowiem panowie tego pokroju zazwyczaj na osłach nie wędrują. Bał się dotknąć lorda Ivywooda, a zarazem nie chciał się narazić wobec policjanta.

— Pan posiada wszak pełnomocnictwo — rzekł z powagą, przystoi to panu i leży w interesie ogółu. Sądzę, że m a pan najzupełniejsze prawo zapobiec ucieczce tego człowieka.

— A tamten, pytał wykonawca prawa, marsz­

cząc brwi, — czy pan przypuszcza że uciekł?

— Tam ten, — powtórzył Hibbs However, w pa­

trując się przym rużonem i oczami w odległy w ia­

trak, jak gdyby wprowadzał nowe komplikacje do tej i tak już zawiłej sprawy.

— Do djaska, — w ybuchnął ajent policyjny, — chyba pan wie ilu ich było — dwóch czy jeden.

W głowie Hibbsa zaczęła świtać myśl pełna zgrozy, że właśnie tego wiedzieć nie może. Zawsze słyszał i nieraz czytał w pismach humorystycznych,

że pijanemu dwoi się w oczach i widzi np. pod­

wójne latarnie, z których jedna jest jak by się wyraził filozof czysto subjektywna. To wiedział będąc dopiero nowicjuszem, że nietrzeźwość w tej noszącej pozory snu awanturze m ogła wywołać wrażenie dwóch ludzi, gdy w rzeczywistości był tylko jeden.

— Dwóch czy jeden — pojmuje pan — rzekł z pewną nonszalancją, o tem będziemy rozprawiać później — nie mogli wszak mieć wielu stronników,

— tu znacząco potrząsnął głową. To wprost nie do wiary, a jak zwykł był mawiać nieboszczyk lord Goschen — wszystko m ożna ustalić staty­

stycznie.

Tu zainterwenjowano z drugiej strony drogi.

— Ja k długo będę czekał n a pana i pańskich Goschenów, koźla głowo, z najw yższą niecierpli­

wością krzyknął z lasu „Poeta Ptaków “. Zginę — a nie w ytrzym am dłużej. Pójdź osiołku i uprośm y sobie jakąś lepszą przygodę w przyszłości. To są bardzo liche okazy twojej rasy.

I schwyciwszy zwierzę za uzdę wyminął mężczyzn szybko, zmuszając je prawie do galopu.

Na nieszczęście ten pogardliwy odruch w celu odzyskania wolności zdruzgotał chwiejące się już przekonanie inspektora. Gdyby Wimpole stał jeszcze chwilę dłużej, urzędnik, który nie był głupi, zwątpił by w końcu zupełnie o praw do­

podobieństwie całej tej epopei Hibbsa. Potem co zaszło wszczęła się kłótnia nie bez udziału pięści i koniec końców czcigodny Dorian W impole, osioł i cała eskorta skierow ana została do wsi, gdzie Dorian przeżył szósty nastrój. Jego skargi jednak

12*

179

były tak głośne i przekonyw ujące, a płaszcz tak obficie ubrany futrem, że po kilku informacjach i krzyżowych pytaniach zgodzono się odstawić go popołudniu do pałacu w Ivywood, gdzie znajdow ał się sędzia unieruchomiony wskutek przestrzelonej nogi, z której dopiero co wydobyto kulę.

Zastali lorda Ivywooda leżącego na purpurowej otomanie w chińskiej kom nacie wschodnich ap arta­

mentów. Nie spojrzał na -nich, gdy weszli. Ze spo­

kojem Rzym ianina oczekiwał przybycia jawnego wroga. Ale lady Enida Wimpole, która pielęgno­

wała chorego wydała głośny okrzyk zdziwienia i po chwili trójca kuzynów przyglądała się -sobie wza­

jemnie. Można było poznać z łatwością, że łączyło ich bliskie pokrewieństwo, albowiem wszyscy (we­

dług subtelnej obserwacji pana Hibbsa) byli typo­

wymi blondynami. Dwoje z nich okazywało zdu­

mienie, zaś trzeci jedynie wściekłość.

— Bardzo mi przykro Dorianie, —- rzekł Ivy- wood, gdy dowiedział się o całem zajściu, — ci fanatycy gotowi są na wszystko i masz zupełną słuszność przypisując im kradzież samochodu.

— Mylisz się Filipie, — odpowiedział poeta z emfazą, — ani na chwilę nie m am im za złe,

— Mylisz się Filipie, — odpowiedział poeta z emfazą, — ani na chwilę nie m am im za złe,

W dokumencie Latająca Gospoda. Powieść (Stron 169-184)