• Nie Znaleziono Wyników

Stworzenie pominięte przez człowieka

W dokumencie Latająca Gospoda. Powieść (Stron 144-157)

Pomimo wrzawy wszczętej dokoła rannego lorda i pomimo trudności napotkanych przez policję w znalezieniu drogi do wybrzeża, zbie­

gowie z „Latającej O berży“ nie uniknęliby nie­

chybnie aresztowania, gdyby nie ciekawy wypa­

dek, który dziwnym zbiegiem okoliczności wynikł z rozpraw y o wegetarjaniźmie wielkiego lorda.

Odkrycie, dokonane przez niego nastąpiło stosunkowo późno, po niesłychanie długiej oracji, której Joanna nie słyszała, a która skoń­

czyła się była przed uogólniającemi wnioskami doktora Glucka. Mowę ową wygłosić m usiał oczywiście jakiś oryginał. Większość słuchaczy i prawie wszyscy prelegienci byli dziwakami na swój sposób, ale człowiek, o którego właśnie chodzi, był m anjakiem bardzo bogatym i z dobrej rodziny.

Piastując godność sędziego, jako krewny lady Enidy słynął w świecie sztuki i literatury i nie

141

krępując się niczem był raz rewolucjonistą, to znowu dziwakiem.

Dorian W impole pozyskał początkowo sławę po za granicami sfery, do której należał z powodu pseudonim u „poety ptaków ". Tom ik rymów, w którym z różnych głosów i krzyków ptasich stworzył fantastyczne monologi tych upierzonych filozofów, nacechowany był istotnie wielką szczerością i wytwornością. Na nieszczęście W impole należał do tych ludzi, którzy zawsze są skłonni do brania n a serjo swych fantazji, a których upraw iana skądinąd ekscentryczność posiada za m ało zacięcia satyrycznego. Stąd, gdy w późniejszych swych utworach, w takiej np.

„Baśni o Aniele" dowodził, że istoty upierzone stoją wyżej od człowieka i antropodów, zaczęto uważać jego teorje za zbyt ryzykowne. Gdy zaś do projektu lorda Ivywooda, usiłującego stworzyć osadę doskonałą pd nazwą „Ostoi Pokoju", wprowadzić chciał zmiany w tym duchu, by domy wzorować na architekturze zawieszonych na drzewach gniazd ptasich, a więc bardziej higienicznych, wiele osób z pożałowaniem posądziło go o zaćmienie umysłu.

Wreszcie uprzykrzywszy sobie tem at ptaków, począł zapełniać swe poem aty nieco podejrzaną psychologją różnych ogrodów zoologicznych, wówczas mózg jego zamroczył się i lady Zuzanna określiła to stadjum jak o czasowe przytępienie władz umysłowych. Nadom iar złego nie m ożna było czytać jego utworów, albowiem wylewy tych urojonych hym nów, pieśni miłosnych i wo­

jennych, dotyczące zwierząt niższych, nie poprze­

dzone były ani słówkiem wyjaśnienia. I tak ktoś, natrafiw szy na wiersz, zatytułow any „Pieśń miłosna w pustyni1', zaczynającej się od słów:

„A głowa jego nad gwiazdy wyrasta, Garb dumnie bodzie wyżyny“

m usiałby zdziwić się, przeczytawszy tego rodzaju zachw yty pod adresem mężczyzny, dopóki by nie zrozumiał, że bohaterem idylli jest wielbłąd.

Innym razem czytelnik, po wgłębieniu się w poe­

m at p. t. „Pochód dem okracji'1, gdy znajdował na wstępie wiersz:

„Dążcie naprzód towarzysze', Ryjcie podłogi i nisze!“

mógłby powziąść pewne podejrzenie co do spra­

wności takiej poezji wobec tłum ów, dopóki nie dochodził do wniosku, że m iał to być zwrot wymownego i ambitnego szczura do solidarności społecznej szczurzej rasy.

Lord Ivywood poróżnił by się niemal ze swym poetyckim krew niakiem z racji oburzającego realizm u utworu. „Pieśń pijacka", gdyby nie wyjaśniono m u dokładnie, że m ow a tu o wodzie, a hulaszcza kom panja — to bawoły! Jego sądy 0 idealnym m ałżonku, z p unktu widzenia młodej samicy wieloryba, były pełne głębi myślowej 1 nader przekonywujące, ale musiałyby bezsprzecz­

nie ulec wielu zmianom w pojęciu tych, którym te uczucia były znane. A w sonecie „Macierzyństwo"

uczynił młodego skorpjona wiernym i stałym, jak­

kolwiek niezbyt godnym kochania.

143

Przyznać jednak trzeba, że poruszał n a jtru ­ dniejsze kwestje zasadnicze, twierdząc, że nie powinno być na ziemi żadnego stworzenia, którem i mógł by zlekceważyć poeta.

Blondyn, tego samego typu, co kuzyn jego lord Ivywood, o falujących jasnych włosach i o dużych niebieskich, zawsze w dal zapatrzonych oczach, ubrany był wykw intnie z wyszukaną, a na pozór niedbałą starannością w bronzową aksam itną kurtkę, n a palcu zaś nosił pierścień z podobizną jednego z tych zwierząt, które czcili starożytni Egipcjanie.

Mówił z wdziękiem, potoczyście i niesłychanie długo na tem at — ostrygi. Namiętnie protestow ał przeciw twierdzeniu tych rzekomo hu m an i­

tarnych jaroszów, których wegetarjanizm rozcią­

gał się na organizmy pierwotne, poczytywane za nie należące do świata zwierzęcego. „Człowiek

— powiadał, naw et w swych najlepszych, a jednak zawsze nikczem nych jednostkach, uparcie stara się wyłączyć z całokształtu istnie­

nia pewnych obywateli wszechświata, by móc pom inąć jakieś stworzenie, o którem należałoby pam iętać". Zdaje się, że wybór jego padł na ostrygę. I tu, nastąpiło długie sprawozdanie z tragedji ostrygi —• realistycznie malowniczy opis, w którym figurow ały i ryby fantastyczne, a żarłoczne i pełzające — polipy koralowe i bro­

date istoty, obsiadające wybrzeża oceanu, oraz zielona, tajemnicza otchłań głębin morskich.

„Co za straszliwa ironja, wołał, tkwi w tem, że jest to jedyna z istot niższych, którą nazy­

w am y tuziemcem. Mówimy o niej, jak gdyby

była naszą współobywatelką, podczas gdy w rze­

czywistości jest w ygnanką we wszechś wiecie.

Czy istnieje coś bardziej zasługującego na litość, jak wieczysty lęk bezsilnego m ałża? Czy może być coś straszniejszego nad łzę ostrygi? Sama n a tu ra przypieczętowała ją stem plem nieśm iertel­

ności. Istota pom ijana przez człowieka wystawia m u świadectwo, o którem zapomnieć nie sposób, albowiem łzy wdowy i więźnia otrzeć można, łzy dziecka w ysychają jak mgły poranne lub małe jeziorka po deszczu — ale łzy ostrygi — to perła".

Poeta ptaków był tak podniecony swą własną mową, że po jej skończeniu, rzucił naokoło błędne spojrzenie i wybiegł co tchu do samo­

chodu, w którym czekał nań oddawna znie­

cierpliwiony kierowca. „Do dom u przedewszy- stkiem teraz — rzekł, w patrując się w księżyc natchnionem obliczem".

Lubił bardzo osobiście prowadzić samochód, uważał bowiem, że czynność ta rodziła w nim natchnienie, więc od wczesnego ranka oddał się temu.

Przed wygłoszenien oracji nie rozmawiał z nikim, a opuściwszy wykwintne towarzystwo z Ivywood, spragniony był ciszy. Myśli jego cwałowały.

Zarzucił futro n a aksam itną kurtkę, ale zapomniał je zapiąć, nie czując chłodu wspaniałej nocy księżycowej. Zdawał sobie sprawę tylko z dwóch rzeczy — z pędu samochodu, i z pędu własnych myśli. Ogarniał go niby szał wszechwiedzy — zdawał się bujać z każdym ptakiem, który wzlatał i unosił się ponad lasem, z każdą wiewiórką,

ska-10 C h e sterto n : Latająca Gospoda. 145

czącą w gęstwinie, z każdem drzewem, które drżąc, oparło się podmuchowi wiatru.

Po kilku m inutach wychylił się naprzód i zastukał w szklaną szybę samochodu, a szofer, wzruszając ramionami, z hałasem osadził koła.

Dorian Wimpole nagle ujrzał w świetle księżyca na skręcie drogi coś — co przemówiło silnie do jego

„ja“ zarówno jako Doriana jak i Wimpole’a.

Dwóch nędznie odzianych ludzi, jeden w poszar­

panych kamaszach, drugi w czemś, co wyglądało jak strzępy jakiegoś fantastycznego kostjumu z rudemi włosami, czyniącemi wrażenie peruki, stało pod płotem, ładując coś na wózek zaprzężony w osła. Duże, krągłe, walcowate bryły sterczały na drodze obok kół, a pośrodku leżał długi drewniany pal. Człowiek w zniszczonych kamaszach właśnie poił osła i poprawiał na nim uprząż. Dorian W im ­ pole to dostrzegł. Błysnęła m u myśl, że jego wszech­

władza jest czemś zupełnie niezależnem od poezji, że jest szlachcicem, radcą i t. d. Podobna obojętność i nieczułość na los zwierzęcia nie licowały z jego stanowiskiem, zwłaszcza od czasu wprowadzenia w życie prawa Ivywooda. Podszedł więc wprost do stojącego wózka i rzekł:

— Przeciążone, nieszczęsne zwierzę, a to jest zabronione, pójdźcie ze m ną do posterunku policyjnego.

Humprey Pump bardzo ludzki dla zwierząt i zawsze grzeczny dla panów, pomimo, że jednego z nich poczęstował kolbą, był nazbyt ździwiony i zakłopotany, aby móc zdobyć się na jakąkolwiek odpowiedź. Cofnął się o kilka kroków i wlepił

piwne, błyszczące oczy w poetę, osła, beczułkę, ser i znak, leżący na drodze.

Ale kapitan Dalroy z przytomnością umysłu, właściwą jego narodowemu temperamentowi, złożył sędziemu-literatowi zamaszysty ukłon i rzekł z uprzejmą czelnością. — Widocznie osły interesują pana!

— Istotnie zajm ują mnie stworzenia lekceważone przez ludzi, odparł pisarz z lekkim odcieniem dumy, ale najwyżej istoty pomijane przez ogół.

Pump wysnuł z tych dwóch sentencji wniosek, że obaj ekscentryczni arystokraci bezwiednie wyczuli się nawzajem. Sam fakt, że stało się to bezwiednie, zdawał się usuwać jego osobę zupełnie na bok. Rozrzuciwszy więc kamienie przydrożne rozdeptanemi butami, przeszedł na drugą stronę drogi i zwrócił się do kierowcy:

— Czy daleko jest stąd do najbliższego posterunku policyjnego?

Szofer odpowiedział jedną zgłoską, co w przybli­

żeni mogło brzmieć: ,,Nie,“ reszta dźwięków przepadła.

Dziwaczny ten i specjalny sposób mowy zwrócił uwagę skrytego d czułostkowego Pumpa, spojrzał więc na twarz mówiącego i uderzyła go jego bladość, nie pochodząca wyłącznie od światła księżyca.

Z właściwą sobie, prawdziwie angielską, milczącą delikatnością, Pump spojrzał nań po raz drugi i spostrzegł, że człowiek opierał się ciężko o krawędź samochodu, a ramię jego silnie drżało. Zrozumiał go na tyle, że wiedział, iż cokolwiek powie, winno być powiedziane od niechcenia:

10 147

— Przypuszczam, że jesteście blisko domu.

Musicie być porządnie zmęczeni.

— Tfu, — rzekł zagadnięty i splunął.

Pump milczał przyjaźnie, a kierowca pana WimpoIe’a wybuchnął bez związku, jakgdyby mówiąc o czemś innem. — Przeklęte zachwyty i

— bez śniadania, przeklęty obiad u Ivywooda — i bez obiadu, — przeklęte czekanie całemi godzinami na dworze, gdy on chleje szampana. A teraz ■— osioł! —

— Nie chcesz pan chyba przez to powiedzieć, — nacierał Pum p, — że nie jadłeś dzisiaj.

— O nie! — odpowiedział mieszczuch z ironią i m iną umierającego, — oczywiście, że nie!

Pump przeszedł z powrotem na drugą stronę drogi, podniósł lewą ręk ą ser i przerzucił go kierowcy do samochodu, następnie zapuścił praw ą rękę do jednej z dwuznacznie szerokich kieszeni i ostrze dużego scyzoryka błysnęło w blasku miesiąca.

Szofer przez chwilę przyglądał się uważnie serowi, potrząsając nożem, potem wbił go w ser odłupując po kawale, a w białej poświacie nocy wyraz radości, rozlany na jego obliczu, przeraża­

jącym był niemal.

Humprey m iał doświadczenie w podobnych wypadkach i wiedział, że jeżeli trochę pożywienia może nieraz zapobiedz omdleniu, to pewna powściągliwość również zapobiega nagłej i nie­

bezpiecznej niestrawności. Było rzeczą wprost niewykonalną, powstrzymać jedzącego mężczyznę od pochłaniania sera, okazało się więc praktycz- niejszem dać mu odrobinę wódki, tembardziej, że była to wódka dobra, lepsza niż wszystko, cc

można było znaleźć w jakiejkolwiek gospodzie, gdzie sprzedaż alkoholu nie została wstrzymana.

Przeleciał więc znów na drugą stronę gościńca i przeniósł beczułkę, którą postawił obok sera i z której nalał w sposób sobie tylko wiadomy coś niecoś do kubka stale noszonego w kieszeni.

Na ten widok oczy mężczyzny zabłysły trwogą i pożądaniem zarazem.

— Tu nie mogę — szepnął ochrypłym głosem

— tu nie miejsce! Zagraża kara, jeśli bez przepisu lekarza i bez znaku, — Humprey Pump po raz trzeci przeszedł na drugą stronę szosy i wówczas dopiero zawahał się, ale zachowanie się obu bziko- watych arystokratów, rozprawiających zajadle na środku drogi, przekonało go, że nie widzą nic oprócz siebie. W tedy podniósł porzucony szyld i umieścił w samochodzie, wbijając z zadowoleniem pal w otwór pomiędzy beczułką a serem.

Kubek wódki trząsł się w ręku nieszczęsnego kierowcy, jak poprzednio nóż, ale gdy ujrzał drewniany szyld nad swą głową, nie tyle odzyskał, ile raczej wydobył nieco zapomnianego rezonu z przepastnej głębi jakiegoś bezdennego morza.

Drzemiące męstwo ludu odżyło w nim nagle, spojrzał na sztywne, czarne sosny naokoło i jednym haustem wchłonął złoty trunek, jakgdyby to był jakiś napój czarodziejski. Zrazu umilkł, potem powoiutko zaczęło spływać mu na oczy kamienie tchnienie. Czujny wzrok Pum pa śledził go z nie­

pokojem, a nawet z przerażeniem. W yglądał jak zaczarowany niby w głaz, zmieniony pozornie.

Nagle przemówił:

1 4 9

— Niegodziwiec, ja m u pokażę — pokażę! Ja go nauczę. Ani się tego spodziewa!

— Co pan przez to rozumie? — pytał oberżysta.

— Co, odrzekł szofer oprzytomniawszy nagle, ja mu pokażę osła!

Pump spojrzał zmieszany. — Czy pan sądzi,

— zauważył, udając swobodę, — że mu można po­

wierzyć czworonoga?

— O, tak, — odrzekł zapytany. — On bardzo lubi osły i naodwrót osły bardzo lgną do niego!

Pum p wciąż m u się przyglądał podejrzliwie, udając, że nie rozumie jego słów. Następnie spojrzał równie niespokojnie na dwóch ludzi na drodze, którzy wciąż rozmawiali. Pom im o róż­

nicy, jak a zachodziła pomiędzy nim i pod wielu względami, należeli obaj do tego gatunku osob­

ników, którzy zapom inają o wszystkiem, o w ar­

stwie społecznej, czasie, miejscu i zdarzeniach dla pokonania przeciwnika w ym owną argum en tacją.

To też, kiedy kapitan zaczął od kom entow a­

nia faktu, że bądźcobądź osioł jest jego w łasno­

ścią, skoro go kupił od kotlarza za właściwą cenę, posterunek policyjny znikł naraz w myśli W im - pole’a i zdaje się, że również i wózek zaprzężony w osła. Pozostała tylko konieczność obalenia przesądu o własności prywatnej.

— Ja nie posiadam nic, posiadając wszystko, albowiem zależne to od tego, czy bogactwo lub siła użyte są za lub przeciw wyższym celom wszechświata.

— Istotnie, — odparł Dalroy, — a w jaki spo­

sób pański samochód służy wyższym celom wszechświata?

— Jest mi pomocny przy tworzeniu m ych poematów, — rzekł Wimpole.

— A gdyby, przypuśćmy, m ógł zostać użyty do jeszcze wyższych celów, gdyby przypadkiem w ustrój kosmosu w plątał się nowy jakiś pomysł,

— zapytał tam ten, — przypuszczam , że wówczas samochód przestałby być pańską własnością.

— Oczywiście, — odparł z godnością Dorian,

— i nie skarżył bym się bynajm niej z tego po­

wodu. I pan nie masz z goła racji uskarżać się, gdy osioł przestanie należeć do pana skoro go po­

niżasz tak bardzo w hierarchji ziemskiej.

— Cóż upoważnia p an a do twierdzenia, że go poniżam, — spytał Dalroy.

— Jestem o tem najgłębiej przekonany, — odrzekł Wimpole surowo, — że chciał go pan dosiąść (istotnie kapitan dla żartu zrobił był ruch przerzucenia nogi przez grzbiet osła). Czy tak nie było?

— Nie, — odrzekł z m iną niewinną kapitan,

— nigdy nie jeżdżę n a ośle. Boję się tego.

— Boi się pan takiego kłapoucha, — zawołał z niedowierzaniem Wimpole.

— Lękam się porównania historycznego, — rzekł Dalroy.

Nastąpiła krótka pauza, poczem Wimpole rzekł chłodno:

— O, nad tem przeszliśmy już do porządku.

151

— Istotnie, — odparł Irlandczyk, — jest to wprost zdumiewające, jak łatwo przechodzimy do porządku, gdy chodzi o cudzą krucjatę.

— W danym w ypadku nie liczy się pan z nią.

— W tym razie, — rzekł W impole ponuro, zdaje się, że chodzi o ukrzyżowanie osła.

— Widocznie, żeś kreślił starą rzym ską k ary ­ katurę n a ten temat, — rzekł Dalroy, udając zdziwienie. — Jakżeś wiele przeszedł, a wyglą­

dasz tak młodo! Istotnie, jeżeli ten osioł jest na krzyżu, winien być z niego zdjęty. Lecz, czyli jesteś pewny, że potrafisz tego dokonać.

— Zapewniam cię, że znajomości tej niełatwo się doszukasz u ludzi. To kwestja sprytu. Coś w rodzaju stosunku lekarzy do rzadko spotyka­

nych chorób. Przypuśćm y, że ze względu n a wyż­

sze cele wszechświata, nie jestem zdolny do opie­

kowania się tym osłem, jednakże wyczuwam pew ną odpowiedzialność oddając go panu. Czy pan zrozumie to stworzenie? To subtelny, skom ­ plikowany osioł. Czyż mogę być pewny, że po tak krótkiej znajomości będziesz w stanie odczuć wszystkie odcienia jego upodobań i antypatji.

Pies Kwodle, który siedział nieruchom y jak sfinks w cieniu sosen, wybiegł na środek drogi m achając ogonem, i zawrócił. Stało się to w chwili, gdy usłyszał lekkie skrzypnięcie kół, które wkrótce ustało.

Ale Dorian W impole tak zagłębiony był w dy­

spucie filozoficznej, że nie zważał ani na psa, ani na koła,

— W każdym razie n a jego grzbiecie siedzieć nie będę, — rzekł z dum ą. — W ystarczy chyba

panu świadomość, że go oddajesz w ręce jedy­

nego człowieka, który go należycie ocenić potrafi, takiego, który zgłębia niebiosa i oceany, aby nie pom inąć najdrobniejszego tworu.

— To bardzo ciekawe stworzenie, — rzekł nie­

spokojnie kapitan, — m a różnorodne odrazy i awersje. Nie znosi naprzykład auta, zwłaszcza turkoczącego, jak to oto, co tu stoi. Nie cierpi także futrzanego płaszcza, a jeśli w dodatku ktoś nosi aksamitną kurtkę, to go gryzie.

I trzeba usuwać przed nim z drogi pewien gatu­

nek ludzi. Nie wiem, czy pan m iał z takimi do czynienia. Są to ci, co sądzą, że każdy kto zarabia mniej niż 200 funtów rocznie, jest pijakiem

i okrutnikiem, zaś ów, którego dochody są większe, stanie po prawicy Najwyższego w dniu sądu. Jeśli zdołasz uchronić naszego osła od osobników tego rodzaju . . . — Hallo — hallo — hallo!

Odwrócił się z rzetelnem zaniepokojeniem i naraz pobiegł za psem, który szczekając na samochód wskoczył do środka. Kapitan uczynił to samo i chciał psa z wozu wypłoszyć, lecz nie zdołał już tego uczynić, zaś limuzina pędziła już całą siłą motoru. Podniósł wzrok i ujrzał tkwiący n a przodzie niby proporzec, szyld „Pod starym okrętem “, zaś obok kierowcy siedział wyprosto­

w any Pum p z beczułką i bryłą sera. Cała ta spraw a większe n a nim spraw iła wrażenie, niż n a kim innym trzęsienie ziemi, ale zerwał się na równe nogi i zawołał w stronę W impole’a.

— O ddał go pan w dobre ręce, nigdy nie znę­

całem się nad samochodem!

153

Na tle ciemnych lasów sosnowych w czaro- dziejskiem świetle księżyca pozostali Dorian i osioł, spoglądając smętnie n a siebie.

Dla um ysłu mistycznego, jeśli wogóle dorósł do godności tej nazwy (co niezawsze się zdarza) niem a bardziej nastrojow ych i symbolicznych rzeczy nad poetę i osła. Nasz osioł był osłem naiwnym, a poeta naiw nym poetą, jakkolwiek zupełnie słusznie m ożna by go nieraz identyfiko­

wać z owem zwierzęciem. Zainteresowanie się osła poetą nie da się nigdy zanalizować, natom iast w tym w ypadku w stosunku odwrotnym było zu­

pełnie szczere i przetrw ało dłużej, niż przykre, poufne interwiew w tajemnej głuszy lasu.

Ale zdaje m i się, że naw et wierszorób byłby zrozum iał wszystko, gdyby był widział wzruszo­

n ą i przerażoną twarz kierowcy w uciekającym samochodzie. W danym wypadku zrozumiałby naturę pewnego tworu, który nie jest ani osłem, ani ostrygą, lecz bliźnim, zawsze najłatwiej lekce­

ważonym przez człowieka, począwszy od owej chwili, gdy się zaparł Boga w Ogrójcu.

R o z d z i a ł XV.

W dokumencie Latająca Gospoda. Powieść (Stron 144-157)