• Nie Znaleziono Wyników

Prawda, prawda dziecko

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1898, T. 3 (Stron 81-91)

~ I Ja już będę mógł biegać i nie będę się męczył, i nie będą mi k azali leżeć, kiedy ta k ładnie i jasno na dw orze.— P raw d a , mamo?

L ad y M aud położyła rę k ę na jego czole.

— N ie mów ta k wiele, C harlie mój, nie męcz się.

— D obrze; będę ju ż cicho, ja k m yszka, wiesz? ta, co mi o niej B etsy b ajk ę opowiadała. A le ju tro w stanę już?

— W staniesz, my d e a re st one, w staniesz,— szepnęła głuchym gło­

sem m atk a, odw racając tw arz, aby dziecko nie zobaczyło je j w yrazu.

Podziw iałem z re sz tą spokój i h a r t ducha tej kobiety. Co do stan u je j syna, nie było możności łudzić się. W życiu jeg o były jesz- ,cze dnie, nie było już m iesięcy, ani u aw et tygodni. W iąd ł powoli.

Dwóch lek arzy z Bożen, opłacanych po królew sku, m ieszkało od po­

c z ą tk u choroby w R öhn— ale m ądrość ich była bezradna.

W ra z z telegram em do m nie, w y siała księżna w ezw anie do męża, aby p rz y jeżd żał ja k najpręd zej. M usiała go je d n a k depesza nie z a ­ stać i szukać po świecie.

A dziecko było coraz słabsze, coraz bledsze—nikło w oczach.

Z ust mu je d n a k nie schodził uśmiech. N a szczęście, cierpień chłopak nie czuł żadnych, a osłabienie uw ażał tylko za chw ilow ą p rz y k ro ść i przeszkodę w zabaw i". Na myśl nie przyszło mu samemu, że je s t ta k chory, a n ik t ani chęci, ani odw agi nie m iał mu teg o powiedzieć.

W ięc leżał spokojnie w swojem ogromnem łóżku, w sp arty na podusz­

kach, spiętrzonych dokoła ram ion i głow y. P rz e d nim leżały jego z a ­ baw ki i ulubione książki z obrazkam i, na ko łd rze i podręcznym stoliku.

A le on rz a d k o sięg ał po nie rę k ą — a zaledw ie p rzez chw ilę próbow ał baw ić się lub przeglądać ryciny, odsuw ał je od siebie leniwym ruchem, i znużony, senny, opierał znów bladą głów kę na poduszkach.

L ubił bardzo je d n a k kiedy siedziałem przy nim i w tedy ożyw iał się trochę, rozm aw iając ze mną. N ajw ięcej jed n ak przyjem ności ro b i­

ły mu moje b ajk i. Gdy ich się dom agał ode mnie, spytałem le k a rz a ,o pozwolenie i pewny byłem że się będzie obaw iał. Pozw olił je d n a k .

B iednem u dziecku nic ju ż nie mogło szkodzić.

W ięc opowiadałem bez końca, snując zło tą nić wspomnień d a le ­ k ic h —i w fan tasty czn y m korow odzie p rz eciąg ały w śród białych ścian ty ro lsk ieg o W iddum , wobec A lp o k ry ty ch srebrem i tęczow ą m gław i­

cą—postacie stary c h królów i junaków królew iczów , w yśnione fanta- zyą ludzi na słow iańskich rów ninach, p ta k G óra i K ról-Z iele, B aba J a ­ g a w stępie i wiedźma na łopacie, i upiór nocny, p ijan y k rw ią ciepłą, i szk lan a góra, i podwodne pałace, i dudki sam ograje, i czapki niew idom ki, i grzebienie zm ieniające się w lasy, i chustki rozścielające się rz ek ą lub morzem. Z aczarow any ś w ia t baśni w staw a ł kędyś h e t od D niepru i Sanu, i N iem na, i złocił się, i m ienił tysiącem barw , i sy ­ p ał garściam i pereł i deszczem b rylantów , i śpiew ał pieśnią słowiczą.

•I dziw ić się m usiał s ta ry dyabeł łęczycki i je g o kolega, co T w ardo­

w skiego w rzym skiej karczm ie pochw ycił, dziwić się m usiał głupi J a ­ nek, i Ż aba królew na, i czarow nica w chatce na kurzej łapce, gdy po­

słyszeli swe imiona i dzieje w mowie ta k obcej, ta k dla u st słow iań­

sk ich tw ardej, choć zarazem m ającej tyle odrębnego uroku. A mój

;m ały p rzy jaciel oswoił się prędko z nimi w szystkim i, nazyw ał ich

w łaściw em i imionami, trochę ty lk o kalecząc z angielska wymowę, i w ołał do mnie, ja k przedtem w Spiez, tylko znacznie ciszej:

— Unele Jo k n n y , dziś o tej czarow nicy, co chciała zjeść na obiad the nice little girl! A lbo nie, o tym królew iczu, co poszedł po n a rz e ­ czoną do króla m orza i poznał ją po muszce n a jej tw arzy!

Czasami znów zachciew ało mu się słuchać pieśni. W Szkocyi i Irla n d y i je s t tysiące ludowych melodyi, pełnych prostoty i m elancho­

lijnego czaru. S łuchając ich, ma się w rażenie eolskiej harfy, porusza­

nej w pow ietrzu w iatrem jesiennym , albo znów przychodzą na myśl zam glone w ybrzeża szkockich jezior i zielone p ag ó rk i sm ętnego E rynu.

C ala poezya ludów północy, m glista i tęsk n a, ja k ich ziemie, odbija się w tych naiw nych a dźwięcznych piosnkach. L ad y M aud śpiew ała je przedziw nie. W miękkim je j, delikatnym głosie, zdaw ało się, że p ła ­ cze zbolała i znękana dusza.

W śró d pieśni, nuconych mu przez m atkę, była jed n a, k tó rą C h a r­

lie szczególnie lubił. Pam iętałem go nieraz siedzącego wieczorem w Spiez, lub Thonon, u nóg lady M aud, i słuchającego tej sm ętnej, nie­

skończenie rzewnej melodyi, k tó rą ua jeg o prośbę śpiew ała przyciszo­

nym głosem , płynącym w noc letnią, ja k srebro. B yło ju ż zazw yczaj cicho zupełnie. Po szarej płaszczyźnie jeziora ślizg ał się księżyc, ry ­ sując ją tysiącem św ietlnych, drżących w ężyków . T u i owdzie w do­

mach błyszczały św iatełk a , ja k fosforyczne ogniki wśród lasu. C hło­

pak głów kę miał podniesioną do góry, a złociste pukle włosów spadały mu na szyję. Śliczne, ogromne oczy w p a try w ały się w profil m atki, podobny do staro ży tn ej kosztow nej kam ei, a w rysach jego d ziecin ­ nych, ale niemniej ja k tam te pięknych, św ieciło się dziwnym, gorącz­

kowym płomieniem, który im n ad a w ał w yraz ja k iś niezw ykły, ja k b y nie z tego św iata.

Było to w poetyczną formę u jęte pożegnanie w dzień jesienny, w godzinie zachodu i słońca i życia.

In the gloaming, oh, my darling, When the lights aro dim and Iow, And the quiet shadows falling, Softly come, and softly go.... '),

I dalej snując sz a rą przędzę sm ętnych sw ych porów nań, wołał ten, k tó ry odchodził, zostającej, ukochanej, aby, gdy odejdzie, nie

my-') 9 zmroku, kochnnie m oje. gdy św ia tła mdłe są i sła b e, a ciche cien ie pada- ją e , m iękko przychodzą i m iękko odchodzą.

śla la o rozstan iu z goryczą, aby owszem p am iętała o nim z miłością, ale bez żalu.

Think not bitterly of me!

Tho' I passe(1 axvay in silence, Left you lonely, set you free,

For my heart was cruslieil with longing.

W bat hat! beeu, could never be, It was best to leave you tbus dear, I$est lor you and best for me

L a d y M aud sied ziała p rzy harm onium , k tóre przyniesiono na gó­

rę z m ieszkania proboszcza, aby dogodzić choremu, i ręce je j zwolna, leniw ie p rz eb iera ły pożółkłe klaw isze. Głow ę m iała pochyloną na dół a z u st d rg a ją cy ch konw ulsyjnie śpiew płynął coraz cichszy, coraz b ard ziej niepew ny i drżący. W re.ście ton się urw ał przytłum ionem łkaniem .

— N ie m ogę—szepnęła, o d w racając głow ę ku oknu, aby C harlie nie u jrza ł strasz n eg o bólu, ja k i się w niej m alow ał, i łez, sypiących się po w ybladłych policzkach, jedne z a drugiem i.—N ie mogę. N ie mam sił n a to.

T ego dnia, po ra z pierw szy od mego p rzy b y cia do Röhn, w idzia­

łem ją , ja k p ła k a ła .

X I I I .

D zień był chm urny i w ietrzny. J e sie ń późna złociła drzew a i zm iatała z pól o statn ie k w iaty . Z e szczelin górskich szły dzikie św i­

sty i ję k i i coraz niżej każdego poranka opuszczały się b iałe płasz­

czyzny śniegów i lodowców po stokach gór. A le na probostw ie w Röhn okna na p iąterk u o tw a rte były szeroko. M niejsza o w ia tr, m niejsza o deszcz, m niejsza o zimno. N iedaw no ta k straszn e, dziś ju ż szkodzić

') N ie m yśl o m nie z goryczą, choć opuściłam cię w m ilczenia i zostaw iłam sam otnym , wolnym. P ragn ienie tra w iło mi serce. To co było, n igd y pow tórzyć się nie m ogło. N ajlepiej b yło tak rię opuścić, ukochany. N ajlepiej dla ciebie i dla m nie.

nie mogły. Co innego groziło. Tam , w tej obszernej izbie, w wiel- kiem łożu, w śród puchów i jedw abi, tam dusi się biedna, m ała isto ta ludzka. Chudym, poranionym , zbolałym piersiom b ra k oddechu. P o­

w ietrz a, pow ietrza dla C harliego! C harlie ju ż nic nie mówi, leży ci­

cho, ja k b lad a, w oskow a figurka, ledw ie poruszają mu się słabem drgnieniem u sta i płuca, w ygląda chw ilam i ja k um arły. N a ra z je d n a k z ry w a się, ręce w yciąga przed siebie, szukając, chw ytając coś jak b y w gorączce, oczy ro z tw ie ra ją mu się szeroko, a z u st skrzyw ionych konw ulsyjnym jękiem w y b ieg a jedno słowo, ja k charczenie k o n a ­ jącego:

— P ow ietrza, powietrza!

O tw ierajcież się na oścież okna stareg o domu! W pływ aj zewsząd, każdą szczeliną do dusznych izb świeży wonny oddechu gór! Od szczytu A lp, z alm kw iecistych i odurzających zapacham i ziół, płyń, płyń bez p rzerw y szeroką s tru g ą , ożyw cze pow ietrze! P ły ń i przeni­

kaj do głębi tę pierś dziecinną, znużoną, zam ierającą w dusznościach konania. A ch— o statn ie to ju ż tchnienie, k tó re ona ch w y ta na ziemil

P rz y dziecku, objąw szy jeg o biedną, zm ęczoną głów kę i tu ląc ją do piersi, siedzi lady Maud bez łzy , bez sk a rg i, ze strasznym sp o k o ­ jem , ja k i daje pewność nieszczęścia. Z drugiej strony, rączkę chorego w ychudłą trzy m a ją c w obu sw ych ogrom nych dłoniach, stoi proboszcz.

W nogach, z głow ą u k ry tą w pościeli, klęczy s ta ry p rzyjaciel i łzam i zalew a się siw a piastu n k a.

P rze d chw ilą w łaśnie, pokój ten zmieniony był na kaplicę.

W śród kw iatów świeżych i kandelabrów , przyniesionych z kościoła, na stole okrytym dyw anam i i białym obrusem, spoczął ten, k tó ry rz e k ł niegdyś rzeszy: „D ozwólcie m aluczkim przyjść do mnie!“ Do tej mło­

dziutkiej duszy, czystej i białej, ja k lilie, Sam on przyszedł, aby po raz pierw szy i po raz o sta tn i spocząć na jej łonie, a potem ją zaraz zazdrośnie zabrać z sobą tam, gdzie niem a łez, ani nędz, ani pokus, ani niepokojów tej ziemi. Dwa dni przedtem przyg o to w y w ała chorego chłopca m atka do tego w ielkiego ak tu , i choć mówić nie mógł, złożo- nemi rękam i, cichym szeptem ust, wzrokiem podniesionym w górę i rozjaśnionym już blaskam i niebios, C harlie tow arzyszył słowom lady M aud i zdaw ał się za życia pożyczonym na chwilę ziemi aniołem . Ksiądz spowiedzi go w ysłuchał, potem H o sty ę N ajśw iętszą włożył mu w usta, potem, drżąc cały, zaczął czytać z ry tu a łu m odlitw y przy ostatniem nam aszczeniu. Ł zy przysłaniały mu druk, m ylił się, ją k a ł, pow tarzał, a gdy przyszło olejem poświęconym chorego dotykać, i C harlie, posłuszny i cichy ja k zawsze, przym knął oczęta, aby je kapłan nam aścił, dłonie sta re g o księdza trzą ść się zaczęły, ja k w go­

rączce, i nie byłby zdoleu" dokończyć obrzędu, gdyby rą k mu nie

w sp a rła lady M aud. D oty k ał więc z kolei oczu przym kniętych, z n a ­

c z ą c je znam ieniem k rz y ża i w zyw ając m iłosierdzia Bożego dla g rz ech ó w , k tó re chory mógł popełnić wzrokiem ; nam aszczał uszy, p rzepraszając B o g a za grzechy,popełnione słuchem; ok reślił krzyżem nozdrza, i u sta, i ręce, sposobiąc je na sąd P ana, a wkońcu na o sta tn ią drogę przy g o to ­

w ał m odlitw ą i znakiem m ęki P ańskiej obie stopy.

Ale ty, C harlie, mój, ty , my sv eet boy, my darling, czemżeś mógł obrazić tw ego P a n a ? Życie tw e było życiem k w iatu , co rośnie n a łące, przech y lając się ku słońcu i pijąc poranne p a ry , i było życiem p ta sz y ­ ny, kąpiącej się w pow ietrznych falach i słonecznych prom ieniach z wesołym, niem ilknącym szczebiotem . A tera z, kw iecie wiosny, ty w ięd­

niesz i usychasz,choć nie m iałeś czasu otw orzyć sw ych listków , ty mil­

kniesz, ptaszyno p ow ietrzna, i cichą je ste ś, nim odlecisz na zaw sze i z n i­

kniesz naszym oczom w try u faln y ch k ręg ach słonecznych.

— M am o,—odzyw a się cichy, bardzo cichy g ło s,—mamo!

— Co, my darling?—szepce lad y M aud, nachylając się ku niemu i pijąc ustam i słow a dziecka z drobnych w arg spieczonych gorączką.

— J a k to w drugiej zw rotce tej piosenki, pam iętasz m ateńko? „In the gloam ing... tk in k n o tb itte rly of me!“ W cieniach, gdy św ia tła zacz­

ną om dlewać i gasnąć... nie myśl o mnie z goryczą... Czy ja k k to stą d odchodzi... ale ty m ateczko nie gniew asz się, że mówię o tern?... Czy ja k k to ś odchodzi, to odchodzi w ciemności?

— N ie, my lovely boy; nie. Są tacy , co idą w ciemności, ale nie ty , nie ty, ty pójdziesz w jasności, ty pójdziesz w słońce, ja k pro­

m yk złoty, co św ieci na św iętych obrazkach dokoła W ybranych P an a.

— A nie pójdę w m ilczenie i w ciemność?

— N ie, aniele, a le ta m , gdziei dziesz, niem a już rozdźw ięków i g w a ­ rów, ty lk o harm onia n ieu stająca, doskonała. T y idziesz tam , my darling,

gdzie chóry aniołów nie m ilkną nigdy...

— I j a będę mógł śpiew ać w raz z nimi?

— B ędziesz, będziesz, dziecko najdroższe; byłeś dobrym; polecisz, gdzie gw iazdy niebios świecą... A że tym czasem , ja... dokończyła b a r ­

dzo cicho.

On usłyszał.

— A ty, najdroższa,—sze p n ął,—a ty pójść ze mną nie możesz r a ­ zem do aniołów?

S puściła oczy i ręce splo tła kurczowo.

— M nie nie wolno,—ję k n ę ła przez zaciśnięte usta.

— D la czego nie wolno? B yło-by nam ta k dobrze razem!

— N ie bylibyśmy razem ,— o d p arła głucho.

— D la czego?—pow tórzył pytanie.

— Bo to byłby grzech, gdybym sam a sobie przyśpieszyła tę chw ilę.

T rzeba czekać, aż Bóg zaw oła.

— T rz eb a czekać?—pow tórzył znów sennym, niew yraźnym głosem.

O na pochyliła się nad nim ta k , że go z a k ry ła swojem ciałem.

— A le przyjdę za tobą, przyjdę ja k n ajprędzej,—zaw ołała w n a - m iętnem uniesieniu.—B óg łask aw , zm iłuje się nade mną, skróci dni oczekiw ania. A wtedy, mój aniele, ufam, że będę z tobą, z to b ą,zaw sz e z tobą.

— A tym czasem ,—p y tał się dalej chłopak swym zmęczonym gło­

sem.—A ty m c z a se m .. tobie będzie smutno beze mnie? praw da, n a j ­ droższa?

— Och! praw d a praw da!—jęk n ęła , kryjąc tw arz w jeg o w łosach.

— I będziesz mnie wspom inała, praw da, mateczko?

— Czy b ę d ę . . . .

Ach, dziecko drogie! O co ty j ą pytasz, tę kobietę nieszczęś­

liw ą, łam iącą się z bólem! A o czeraże ona myśleć będzie przez re sz tę sam otnego życia, czem żyć może, oddychać, ja k nie tw ojem wspomnie­

niem, Charlie?

— Bo wiesz, rnother, to ta k zupełnie, ja k w tej pieśni. In the gloa- ming... W ciem nościach, gdy św ia tła zaczną omdlewać i gasnąć, czy chcesz myśleć o mnie i kochać mnie, praw da?

Ż elazny h a rt tej niezw ykłej kobiety zgiął się i złam ał. P o ra z pierw szy cichy pokój rozległ się echem głośnego, rozpaczliw ego łk a n ia .

— O C harlie, C harlie!—jęknęła biedna m atk a przez łzy .—O my 8weet boy! Czemuż chcesz odejść ode mnie?

Tu głow ą zlekka potrząsł.

— J a nie chcę, najdroższa,— odparł poważnym tonem .—Ja b y m zo­

sta ł, bo mi ciebie żal, bardzo żal, i B etsy ta k ż e .iu n c le Johnny, i w szyst­

kich, w szystkich. A le w idzisz, m ateczko, nie można. B óg nie chce. B óg, nmie woła, a B oga trz e b a przecież słuchać; praw da, że trzeba? pow iedz.

— T rzeba, trzeb a, my darliug... choćby serce pękło.

— Serce pękło? D la czego? A, praw da, je s t tam w pieśni, że nwje serce zostało zgniecione tęsknotą!! Ale dla czego m a być z g n ie­

cione? D la czego tęsknić? P rzecież mnie tam czekają anieli, i św ięci, i M arya, i D zieciątko Je z u s, a D zieciątko Je z u s ta k lubi dobre dzieci, j a zaś je ste m dobrem dzieckiem, czy ta k , matko?

— T ak , d arling, ta k , o B ó g wie, że tak!

— A więc będzie mi tam bardzo dobrze... chociaż nie wiem, czy może być ta k dobrze, ja k tu, z tobą i B etsy, i uncle Johnny?

— L epiej, lepiej... z Bogiem będziesz.

— N apraw dę lepiej?—szepnął nie zupełnie p rzekonany,—no, to w i­

dzisz m ateczko. J e ż e li mnie będzie lepiej, a ty będziesz w iedziała, że,

niezadługo do mnie przyjdziesz, czegóż mam jeszcze smucić się i tę s­

knić? W idzisz, znów ja k w tej pieśni, w iesz, n a sam ym końcu...

L a d y Maud nie b y ła w stanie odpow iedzieć,ale dziecko nie d aw a­

ło spokoju.

— N ie mogę przypom nieć—ta k mi się kręci w głowie!., ale ty to śpiew asz ta k pięknie, n a samym końcu, powiedz!

N ieszczęśliw a m atk a przezw yciężyła się w ysiłkiem woli.

„ I t w as b est to leave you tlius, d e a r,

„B est for you, and b est for m e...“

— T ak, ta k , przypominam sobie. L epiej ta k cię zostaw ić, droga, lepiej dla ciebie i d la mnie. Ależ patrz, my darling, to ja k b y dla mnie i dla ciebie napisan a um yślnie ta pieśń. B est for you, and best for me!

T a k —bo przecież tego B óg chce, a B óg nie może chcieć złej rzeczy, praw da?

A potem, zw racając się do mnie, sp y ta ł się:

— P am iętasz, uncle Johuuy, w tern mieście, n a górze zbudow a- nem, w tym dużym czarnym kościele... te organy... pam iętasz, ja k mi zdaw ało się, że to anieli na nich g ra ją , i pytałem ciebie, czy to grzech prosić B oga, aby mnie w ziął do nich, do siebie...

X IV .

W ieczó r zapadał. C hm ury, ciężące przez dzień cały nad górską k otliną szerokiem i p łatam i ołowiu, zaczęły rozchodzić się i rozpływ ać w lekkie, powiewne i p rz ejrzy ste mgły. Słońce zachodzące przedzierało się przez nie i,ja k b y chcąc nagrodzić długie ukrycie, zalew ało s z k a rła ­ tem i szeroką zło tą falą zarów no szczyty Alp, ja k i szczeliny wąwozów i dolin. Zrobiło się ciepło, tern łagodnem , niepewnem, a tern milszem ciepłem ostatnich dni jesieni. P rzez okna o tw arte szła jasność, pogoda, szedł spokój. N a górach, ponad urw iskam i w niedostępnych, alpejskich w ertepach, odzyw ały się jedne za drugiem i dzwony kaplic i kościołów na A nioł P ański. W dolinach tysiącem brzmień odrębnych odpow iadały im inne dzw ony, łącząc się w dziw ną, fan tasty czn ą i nieokreśloną melodyę.

I h e t aż ku dalekim nizinom A dygi i P ad u płynęła, cichnąc, w ciąż pod- chw ytyw ana n a nowo, sre b rzy sta m elodya kościelnego spiżu, ja k b y ją A nioł P a ń sk i niósł na prom iennych skrzydłach ponad doliny i góry p o ­ w ietrznym błękitem , aż ku żółtem u T ybrow i, ku bazylice P io tra .

Słońce zachodzące jaśniało przez chw ilę jeszcze kaw ałkiem ta rc z y czerw onej, aż ukryło się za liliowym występem skały. W ypogodzony szafir nieba zaczął blednąć powoli, p rzy bierając kolejno opalowe i p e r­

liste tony. G łąb doliny zasuw ała się szarem i m głam i i z każdą chw ilą bardziej zaczynały zacierać się i niknąć kontury gór. N oc zstępow ała powoli, otulając ziemię ciemnością i ciszą.

I w wielkiej izbie na p iętrze proboszczow skiego domu robiło się coraz ciemniej i ciszej. C harlie nie mówił, nie ru sz ał się. S łaby ruch Płuc sam jeden znam ionował re sztk ę życia. Od czasu do czasu wychudłe ręce dziecka w yciągały się naprzód, kurcząc się i zag arn iając przed sobą coś niew idzialnego. W ja k iś niew idzialny przedm iot były też u- tkw ione nieruchome, ro z w arte źrenice.

W olnym krokiem ksiądz zbliżył się do łóżka i pochylił ;nad cho­

rym , śledząc ostatnie błyski życia na m artw iejącej tw arzy. Potem podniósł głow ę i ręce złożył.

Ciszę, zalegającą izbę, p rz e rw a ł głos m oglitwy. Z kąta, w którym klęczała s ta r a B ęsi, błysnął w mroku nocnym żółty, d rg a ją cy n iep ew ­ nie, płomyczek gromnicy.

— Odejdź, duszo chrześciańska z tego św iata,—mówił proboszcz cichym, drżącym nieco głosem.— Odejdź, i niech pokój będzie z tobą, a Syon św ięty niech stanie się twem m ieszkaniem . W ychodzącą z ciała niech zabierze duszę prom ienny chór aniołów i C hrystus niech cię uwol­

ni z męki. U m arły za ciebie, niech cię obroni od śm ierci i niech cię wprow adzi na wiecznie zielone łąki niebieskiego R aju, i ja k o P a ste rz dobry niech cię um ieści wśród owiec... Przybyw ajcie, anieli niebiescy 1 święci B oscy, pochwyćcie duszęl.tę i zanieście przed oblicze N ajw yż­

szego...

— C harlie, Charlie! o moje dziecko najdroższe, mój skarbie je d y ­ n y .—rozległ się rozpaczliwy k rz y k i płacz starej piastunki.

L ady M aud nie mówiła nic. C icha i chłodna, ja k m arm ur, k lę ­ czała bez ruchu przy wezgłowiu, z oczyma utkwionem i w bladą tw arz swego dziecka. Pow oli dogasały w niej ostatn ie św iatła. Ciemno zro­

biło się i cicho, zupełnie cicho.

U sta młodej kobiety zbliżają się do półotw artych, n ieru ­ chomych u st dziecka i przez długą, długą chwilę piją z nich

ostatnie tchnienie, czy może próbują je ożywić własnym swym oddechem.

Potem zw olna rę k a lady M aud zbliża się do oczu bez blasku i życia 1 lekkiem , delikatnem dotknięciem p rz y sła n ia je powiekami.

Do w idzenia, C harlie mój, my lovely, my sw eet boy! Śpij w po­

koju.

A w tej-że sam ej chwili na schodach słychać szm er przyśpieszo­

A w tej-że sam ej chwili na schodach słychać szm er przyśpieszo­

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1898, T. 3 (Stron 81-91)