• Nie Znaleziono Wyników

Rozrywki &

W dokumencie Śląsk, 2014, R. 19, nr 2 (Stron 59-65)

O

czekiwany spektakl du­

etu P aw eł D em irski i Monika Strzępka „Bierzcie i jedzcie” w Teatrze R oz­

rywki to kolejna porażka tej sceny. Może warto zasta­

nowić się, dlaczego ostatnio w repertuarze tego renomo­

wanego teatru coraz więcej pojawia się nieudanych pro­

pozycji?

„Franie V” , którym R oz­

rywka otwierała ten sezon, to niewypał, ale „Bierzcie i jedzcie” to już obstrukcja.

Gdyby nie świetny, ale ka­

meralny spektakl „Dwa uko­

chania” do sonetów Szekspi­

ra, trzeba by było zacząć trąbić na alarm. Ale zanim zatrąbię, spróbuję pow al­

czyć z obstrukcją - może w przyszłości uda się jej uniknąć, a wtedy nie trzeba będzie alarmować.

Cechą wyróżniającą twór­

czość Demirskiego i Strzęp­

ki jest prowokacja. Prowokacją przecież sztuka stoi nie od dziś. Nie dziwi więc, że już tytuł spektaklu nią jest - „Bierz­

cie i jedzcie” to przecież ewangeliczne przesłanie z ostatniej Wieczerzy Pań­

skiej, które wybrzmiewa podczas każ­

dej chrześcijańskiej mszy świętej. Ale to nie jedyne szarganie świętości, z ja­

kim mamy tu do czynienia.

Spektakl toczy się w jelicie grubym, a jego główny temat to zdrowe - nie­

zdrowe odżywianie oraz diety, za po­

mocą których próbuje się walczyć ze zmorą współczesnego społeczeństwa, jaką jest nadwaga. W towarzystwie

o jedzeniu można dyskutować, w koń­

cu gotowanie to sztuka kulinarna, a o sztuce na salonach się rozmawia nie od dziś. W dobrym towarzystwie o trawieniu i defekacji jednak się nie mówi, to tem at dobry do przedysku­

towania z lekarzem czy dietetykiem.

Demirski i Strzępka programowo do­

brego towarzystwa unikają, a jak już muszą się w nim pojawić, to ostenta­

cyjnie przychodzą na salony w dre­

sach. Nic zatem dziwnego, że przygo­

towując „Bierzcie i jedzcie”

poszli tropem surrealistycz­

nego filmu „Widmo wolno­

ści” Luisa Bunuela sprzed czterdziestu lat, w którym społeczne zasady zostają odwrócone. Tam podczas przyjęcia wytworni goście siedzą wokół stołu na sede­

sach i rozmawiają o filozo­

fii, zaś jedzą w ustronnym miejscu, bo jedzenie, w od­

różnieniu od wypróżniania się, jest czynnością wstydli­

wą. H um or B unuela jest wyrafinowany, choć czerpie

soki z fizjologii, czego nie można po­

wiedzieć o Demirskim i Strzępce.

W „Bierzcie i jedzcie” cały świat przesłania goła dupa, a wszystkie mu­

zyczne akordy są niczym wobec gło­

śnego pierdnięcia, jakie ona wydaje, wydalając na oczach publiczności wielką kupę. Dosłowność „metafory”

powoduje zażenowanie.

Prapremierę tego „dzieła” poprzedzi­

ły liczne wywiady, w których artyści ze swadą opowiadali o jego genezie i wykładali ideę tego spektaklu. Nie od dziś mam takie wrażenie, że im więcej twórca mówi o tym, co chce swym dziełem przekazać, tym mniej satysfakcji ma widz, który przychodzi obejrzeć to, co mu tak zawzięcie rekla­

mowano. I przeczucie, wsparte tym do­

świadczeniem, mnie nie zawiodło.

Gdybym była dyrektorem Dariu­

szem Miłkowskim, po prostu nie do­

puściłabym do premiery „Bierzcie i jedzcie” . Dlatego, że spektakl ten to po prostu hucpa. I nie chodzi tu o szo­

kowanie formą i tematem, z których słynie ta para teatralnych twórców,

^ a o coś, co nazywamy rze- 5 miosłem teatralnym, a któ- rego w „dziele” tym po pro-

^ stu zabrakło.

| „Położnice szpitala św.

fi Zofii” - pierwszy

zrealizo-o wany na scenie Teatru Roz-

^ rywki spektakl Demirskiego i Strzępki, był otwarciem ja­

kiś nowych drzwi. Musical społecznie zaangażowany, publicystyczny - to była świeża propozycja. Chwali­

łam wówczas dyrektora Da­

riusza Miłkowskiego za od­

ważną decyzję wystawienia tamtej sztuki, ale też wska­

zywałam na jej niedoskona­

łości. Pisałam w listopa­

dzie 2011 roku na łamach

„Śląska”: „Dramaturgię ma­

ją tylko niektóre sceny, ale całość już jej nie posiada.

Artyści nadużywają nad­

miernej ekspresji, większość artykulacji - i tych mówio­

nych i tych śpiewanych - to po prostu wrzask, jakby autorzy insce­

nizacji chcieli na materię teatru prze­

łożyć «Krzyk» Muncha. To powodu­

je, że trzyipółgodzinne wieloobsadowe widowisko nuży”.

Twórcy „Bierzcie i jedzcie” nie wyciągnęli wniosków z tamtej przy­

gody, wręcz przeciwnie, zamiast roz­

wijać się, cofnęli się w twórczym roz­

woju. „B ierzcie i jed zc ie” to nie sztuka, ale zaledwie jej zamysł, nie­

poradnie przełożony na język teatru.

W tekście panoszą się banały i królu­

j e grafom ański bełkot, na scenie trium fują zaś stare, zgrane pomysły, niewybredne żarty i pusty wygłup. Ak­

cja - je ś li w ogóle taka jest - toczy się niemrawo, nie ma tempa ani zwrotów.

Dzieło to na pewno nie jest musica­

lem, a songi i piosenki są okropne, na szczęście dla uszu jest ich - jak na muzyczne dzieło - mało.

Widz marzy o tym, by to ponad trzygodzinne pseudowidowisko się jak najszybciej skończyło. Ten, któ­

ry wytrwa do końca, wyjdzie z Roz­

rywki ze zgagą. Demirski ze Strzęp- .^ką pokazali bowiem gołą

| dupę publiczności, w efek- 8 cie czego nastąpiła defeka- cja Teatru Rozrywki. Żena- y da i tyle.

DANUTA LUBIN A-CIPIŃ SKA

Bierzcie i jedzcie - tekst Paweł Dem irski, m uzyka Jan Sitświl- ło, reżyseria M onika Strzępka, sc en ografia M ich a ł K orcho- wiec, choreografia Cezary To­

maszewski. Prapremiera w cho­

rzowskim Teatrze Rozrywki 14 grudnia 2013 roku.

mm

Bogusławski i Krzanowski - muzyka na akordeon

Z

asłużona dla promowania muzyki polskiej firma płytowa Acte Preala- ble opublikowała płytę, na której zare­

jestrowane zostały nieznane i nigdzie po­

przednio nie publikow ane utwory akordeonowe dwóch wielkich śląskich kompozytorów: Edwarda Bogusław­

skiego i Andrzeja Krzanowskiego. Ini­

cjatorką publikacji była akordeonistka Ewa Grabowska-Lis związana z Insty­

tutem Muzyki Akademii im. J. Długo­

sza w Częstochowie. Na płycie umiesz­

czono: Suplem ent fo r accordion Edwarda Bogusławskiego z 2002 roku oraz jPolish fo lk tunes na chór miesza­

ny, zespół akordeonowy i perkusję z 1989 roku tegoż kompozytora. Z twór­

czości A ndrzeja Krzanow skiego uwzględniono IK w artet akordeonowy z 1971 roku (a więc jeszcze z okresu stu­

diów), który uznawano za zaginiony, lecz odnalazł się przed dwoma laty w domowym archiwum państwa Krza­

nowskich. Wykonawcami wymienio­

nych dzieł są akordeoniści: Ewa Gra- bowska-Lis, Daniel Lis, Eneasz Kubit, Leszek Kołodziejski, Marcin Jabłoński, Agnieszka Bagińska, Adam Potera i Piotr Chołołowicz, perkusistka Pauli­

na Drzazgowska, sopranistka Magdale­

na Seman oraz Chór Kameralny Akade- mii Muzycznej w Katowicach pod dyrekcją nieodżałowanej pamięci Cze­

sława Freunda.

Mimo że prezentowane dzieła po­

wstawały w odstępach dwudziestolet­

nich, wiele je łączy. Rzecz jasna, przede wszystkim przeznaczenie na akordeon.

Andrzej Krzanowski był koncertują­

cym akordeonistą, znał instrum ent na wylot, więc nie dziwi, że szczególnie w młodości poświęcał mu jako twórca najwięcej uwagi. Edward Bogusławski pokochał akordeon w ostatnich łatach ży­

cia - poznał jego możliwości dzięld współpracy z Joachimem Pichurą. An­

drzej Krzanowski wprawiał się już w czasie studiów w kompozycje łączą­

ce duch eksperymentu (przede wszyst­

kim brzmieniowego) i tradycyjny liryzm.

Bogusławski „nawrócił się” na akorde­

on w czasie, kiedy poszukiwał możliwo­

ści wyjścia poza idiom awangardo­

wy. I u niego objawiła się wówczas nuta romantyzująca. Słychać ją wyraźnie w Polskich pieśniach ludowych - utwo­

rze napisanym na zamówienie zagranicz­

nych wykonawców (dlatego ma tak nietypowy skład i obecność równie nie­

typowych w muzyce Bogusławskiego in­

spiracji muzyką ludową).

Zwykło się uważać Bogusławskiego i Krzanowskiego za przedstawicieli dwóch różnych generacji, tymczasem

^ w tym zestawieniu, w jakim zostali za- prezentowani na płycie, ujawnia się ich

■ głębokie pokrewieństwo. Zresztą, wieko- wo różnili się tylko o dziesięć lat - to za mało na dwa pokolenia... Można przyjąć, że na obu twórców oddziałał

„duch czasu”, czyli nowego romantyzmu, który począwszy od lat 70. XX wieku systematycznie ucierał rogi awangar­

dzie i wytyczał drogę dla tego rodzaju muzyki, jaką zaproponował Kilar czy Gó­

recki.

Dodajmy, że płyta ma starannie zreda­

gowaną książeczkę, a autorką treściwych komentarzy do utworów jest Ewa Gra­

bowska-Lis.

Muzyka w Częstochowie

I

nstytut Muzyki Akademii im. J. Dłu­

gosza w Częstochowie wydał obszer­

ny i ciekawy tom Muzyka w Częstocho­

wie. Wyszedł on pod redakcją naukową Anny Stachury-Bogusławskiej, a składa­

ją się nań artykuły napisane zarówno przez pracowników Instytutu, jak i oso­

by zaproszone z zewnątrz. Bardzo nowo­

czesny jest zamysł treści - objęto reflek­

sją nie tylko państwowe i miejskie instytucje muzyczne, ale i muzyczną działalność klasztoru jasnogórskiego.

W ten sposób przełamany został trady­

cyjny podział na część świecką i religij­

ną kultury muzycznej, już nieaktualny, zwłaszcza w przypadku Częstochowy, w której oba nurty od kilku dekad zazę­

biają się ze sobą, tworząc wspólne obsza­

ry. Najbardziej znanym z nich jest festi­

wal Muzyki Sakralnej „Gaudę Mater”, współtworzony przez Filharmonię Czę­

stochowską, ale dochodzi do tego jesz­

cze działalność edukacyjna, wydawnicza itp. Drugą kapitalną zaletą omawianej pu­

blikacji jest włączenie w obszar zainte­

resowań autorów działalności muzycz­

nej mniejszości narodowych - omówiono m.in., piórem Wandy Malko, pracę ży­

dowskich stowarzyszeń kulturalnych.

Rozważania autorów publikacji miesz­

czą się zasadniczo w ramach XX i XXI wieku, z niewielką retrospekcją po­

trzebną na zarysowanie genezy poszcze­

gólnych zjawisk - tu należy wymienić niezwykle cenny zarys dziejów kultury muzycznej Jasnej Góry napisany przez wybitnego muzykologa śląskiego, czu­

58

wającego obecnie nad badaniami zawar­

tości muzycznej klasztornego archiwum, Remigiusza Pośpiecha. Do klasztornego archiwum zajrzała też Marta Popowska, prezentując kilka najcenniejszych staro­

druków muzycznych z jego zasobu. Au­

torzy dwóch artykułów na temat, życia muzycznego w Częstochowie w okresie- 1900-1939: Robert Gawroński i Wanda Malko wykorzystali w szerokim zakre­

sie źródła archiwalne i prasowe, przy czym w ostatnim przypadku sięgnęli nie tylko po prasę regionalną, ale i „ogól­

nopolską”. Dało to możliwość spojrze­

nia na przedstawiane fakty z szerszej per­

spektywy, otwierającej ciekawy widok na rzeczywiste proporcje układu centrum- -prowincja, jaki ukształtował się na zie­

miach polskich w czasach zaborów.

Na część powojenną relacji składają się prace ojca Nikodema Kilnara, Pawła Skargi, Maryli Renat, Ewy Grabow­

ski ej-Lis, Beaty Młynarczyk, Małgo­

rzaty Zuzanny Nowak, Adama Mroczka i Macieja Zagórskiego, poświęcone in­

stytucjom koncertowym, festiwalom i muzycznym placówkom edukacyjnym w Częstochowie. Uporządkowano w ich ramach imponującą liczbę informacji 0 życiu muzycznym miasta. Publikacja jest zaopatrzona w noty o autorach, bi­

bliografię oraz indeks osobowy.

Pod względem redakcyjnym jest niena­

ganna, a i od strony graficznej co naj­

mniej zadowalająca. Przyda się nie tyl­

ko osobom, które interesują się życiem muzycznym Częstochowy, ale i tym, któ­

rzy chcieliby zabrać się za dokumento­

wanie życia kulturalnego innych ośrod­

ków. Pozornie wiele już zrobiono na tym polu, ale głównie są to prace magister­

skie i licencjackie pisane na kierunkach niegdyś nazywających się Wychowaniem muzycznym, a teraz - Edukacją arty­

styczną. Łatwo zgadnąć, że spoczywają w archiwach, więc praktycznie nie ma do nich dostępu. Gdyby je odkurzono 1 wpuszczono do intemetu, mogłoby się okazać, że gromadzona pracowicie przez anonimowych magistrantów wiedza na te­

mat wydarzeń kulturalnych na „prowin­

cji” góruje nad tą, którą mamy na temat metropolii, a nawet ośrodków stołecznych.

Syntetyczne prace o życiu muzycznym Warszawy, Lwowa i Krakowa obejmują jedynie wiek XIX. Historia kultury mu­

zycznej Poznania i Wilna „dociągnięta”

jest do drugiej wojny, ale i tak nie jest peł­

na, jako że dotychczas było w zwyczaju relacjonować jedynie działalność pol­

skich środowisk w tych miastach. O sy­

tuacji badań „na odcinku” Śląska można powiedzieć wiele dobrego, ale i tu mamy duże braki, głównie dotyczące działalno­

ści środowisk niemieckich i żydowskich.

Przeszkodą dla nadrobienia zaległości może być coraz rzadsza znajomość języ­

ka niemieckiego wśród młodych osób, nie mówiąc już o hebrajskim i jidysz - tu daleko nam do Krakowa, szczycącego się najlepszym Instytutem Judaistyki w Polsce.

MAGDALENA DZIADEK

R

zeźbiarze to w naszym środowisku ci, którzy tworzą dzieła w 3D, oglądać można je bez okularów.

Czcząc papieża Polska postawiła wiele pomników Jana Pawła II na cokołach, po­

tem inne pomniki (zgodnie z za widzianą modą) zeszły na poziom chodnika i przy­

siadły na ławeczkach tak by zostawić wolne miejsce, dla ludzi chcących w do­

brym towarzystwie trafić do albumu foto­

grafii rodzinnej.

1 tak jak zawsze w Polsce, zaistniała mo­

da w liczebności bije światowe rekordy.

Już prawie każde większe miasto ma swego siedzącego bohatera.

Teraz z pomnikorodnymi inicjatywami wy­

chodzą mniejsze miasteczka, zaś wyobraź­

ni brakuje by ogarnąć liczbę pomników, któ­

re stanęłyby po innym wyborczym zwycię­

stwie.

Sam też rzeźbą od pierwszych lat studiów zmagałem się... miałem nawet pewne znaczą­

ce osiągnięcia.

Niestety moja największa (ponad dwume­

trowa) rzeźba zrealizowana z rozmachem w roku 1959 w Parku Kultury nie zachowa­

ła się, choć była nagrodzona pierwszą nagro­

dą w Konkursie na rzeźbę w śniegu.

No i poszli.

Acio Starczewski uśmiechał bezdźwięcz­

nie się pod nosem...

A następnego dnia zaliczenie, nie było mi do śmiechu, trzeba coś stworzyć...

Na starym rusztowaniu parasola, przy po­

mocy bandaży gipsowych ulepiłam taką nieco spłaszczoną kulę z wystającymi dru­

tami - robalami, no podobne to było do mor­

skiej miny...

Acio pocieszył mnie ze znawstwem - „że­

byś sobie nie myślała, że za 20 minut moż­

na coś zrobić, co inni robią przez miesiące”.

No i przyszedł Marcinów, popatrzał i się zachwycił, może pamiętał, jaką mi zrobił de­

molkę, a może naprawdę zasłużyłam... Do­

stałam piątkę... a Acio, już tego nie skomen­

tował.

R

zeźbę mieliśmy na ASP niejako dodat­

kowo, ot tak przez dwa lata, żeby wie­

dzieć jak utrzymać wilgotność gliny i pion.

O pionie potem.

Zajęcia mieliśmy w najniższym pomiesz­

czeniu budynku, w dawnej kuchni niegdy­

siejszego kasyna. Pracowaliśmy pod prze­

studiowaliśmy rzeźbę na pierwszym i czwartym roku, bardziej wtedy poznałem rzeźbiarzy niż ich rzemiosło. O Reinholdzie Do­

minie rzeźbiarzu z Chorzowa, zaznajamiającym nas z tajnikami ana­

tomii już kiedyś wspomniałem, jak i o Stanisławie Marcinowie też, ale o Jacku Pugefcie nie.

Tenże Puget przybył kiedyś na Naradę Wydziału do ASP w Ka­

towicach, sekretarka Irena widząc go wchodzącego do sekretaria­

tu sądziła, że to jakiś jałmużnik, więc dała mu pięć złotych...

To mogło się zdarzyć, bo Jacek ubierał się z elegancją kloszar­

da, przepasany paskiem do noszenia spodni, na wysokości bioder, jakimś ci płaszczem okryły.

Wiele o nim było zabawnych przypowieści, które bardziej wią­

zały się z jego niedbałą sylwetką niż z jego wybitnymi dziełami.

Pytany niegdyś jak to jest, że w przeciwieństwie do małżonki i star­

szego syna Jasia, młodszy Franuś jest zawsze czysty.

- A co w tym dziwnego? Odpowiedział Jacek. - Franio się myje.

Zdarzyło się, że Stanisław Marcinów i Jacek Puget odwiedzili stu­

dentów w pracowni rzeźby.

Tak to wspomina Dorota Adamiec - rzetelna malarka i koleżan­

ka z pracowni Jana Dutkiewicza:

Wyczuwało się, że obaj Pano­

wie profesorowie byli mocno wczorajsi.

Podeszli do mej rzeźby i jeden zniekształconym kciukiem jak szpachlą (po tym poznać rzeź­

biarzy) zjechał po mojej rzeź­

bie - , j a bym tak”, a drugi no­

żem - „a ja bym, tak”... tak „ta- lcowali”, aż został jeno goły sztylec konstrukcji rzeźby, gli­

na leżała wokół na podłodze, po­

patrzyli jeszcze chwilę co uczy­

nili po czym Marcinów z miną wyrażającą zniechęcenie twór­

czym zmaganiem, powiedział:

- Eeeeeeeh,... chodźmy się czegoś napić”.

wodnictwem prof. Marcinowa, naturalizowanego górala z Nowe­

go Targu, lubiącego chodzić w ugrowych sztruksowych odzieniach 0 grubym splocie.

Korektę rozpoczynał od wbicia noża w czoło glinianej rzeźby 1 pociągnięcia nim w dół.

- Tu jest pion, mawiał... A potem zaczynał rzeźbić.

Wyrywał glinę z szyi rzeźby i dokładał do twarzy. Zapominał się tak, że do studenta mawiał:

- Proszę obrócić modela...

Z autora student przechodził do roli obrotowego, by potem po skończonej lekcji rzeźbienia, nie robić nic więcej, bo jak do­

tknąć gliny którą sam profesor modelował.

Takich autorów, przy których rzeźbach pracował Profesor by­

ło czterech do pięciu i Ci na końcu roku otrzymywali stopień „bar­

dzo dobry”.

Tyle pół żartem, Stanisław Marcinów był znakomitym rzeźbia­

rzem, twórcą wielu znanych dzieł, w tym wielu w powstającym Parku Kultury.

W czasie cotygodniowych pobytów w Katowicach, zatrzymywał się u Rafała Pomorskiego przy ul. Dyrekcyjnej.

Zdarzyło się, że pożyczył od Rafała 100 zł i długo nie oddawał.

Kiedyś potem pojawił się -g u profesora z tekturową waliz­

ie ką pełną pieniędzy tj. z honora-2 rium za wykonany pomnik żoł-

^nierzy na placu Wolności.

>$j K iedy położył walizeczkę a na stole i zaczął przeliczać pie- (^niądze zbliżył się do niego Ra­

fał i rzekł nieśmiało:

- Słuchaj Staszku, czy mógł­

byś mi oddać te sto złotych...

Marcinów zatrzasnął wieko w alizki, spojrzał zdum iony na Rafała i powiedział:

- Wiesz Rafał, nie myśla­

łem , że je ste ś tak pazerny na pieniądze.

TRUMAN

CAPOTE

PORTRETY

i OBSERWACJE

E S E J E

Truman Capote: Portrety i obserwacje.

Eseje. W ydaw nictw o Albatros A. Kuryło- wicz, Łódź 2012.

J

eśli przed wytworami współ­

czesnej poezji zdarza się, iż sta­

ję bezradny, jako że jej indywi­

dualizm i hermetyczność zdaje się czę­

sto przekraczać wszelkie granice, to współczesna proza raczej jest tym me­

dium, które dobrze odbieram i jestem w stanie właściwie na nie zareagować.

Ale właściwie, to znaczy jak? Zrozu­

mieć? Wzruszyć się? Unieść się w me­

tafizykę? Otóż to. Wszystko to razem, i każde z osobna. Problem w tym, iż te­

go rodzaju stan zachwycenia zdarza mi się niezwykle rzadko. Dlaczego? Zapew­

ne na skutek przeładownia, jak to okre­

śla pewna moja bardzo wykształcona znajoma, polonistycznym pitu-pitu. Bo przecież nie dlatego, że literatura bywa kiepska, bo takiej tezy nie miałbym od­

wagi postawić.

No i właśnie od kilku dni znajdowałem się w stanie takiego zachwycenia za spra­

wą jednego z największych mistrzów współczesnej prozy światowej, Truma- na Capote. Jego książka złożona z tek­

stów pisanych niemal do ostatniej chwili życia (szkic o Willi Cather napisany

na dzień przed śmiercią autora) fascynu­

je tym, za co jego przeciwnicy go niena­

widzili - igraniem z rzeczywistością. Me­

toda pisarska TC polegała bowiem m. in.

na tym, iż materiału wyjściowego dostar­

czało mu zawsze życie podpatrywane na różnych poziomach. Z równym pie­

tyzmem autor „Obserwacji i szkiców”

pochyla się nad służącą z Sycylii co Gre- tą Garbo czy Elisabeth Taylor. Równie fa­

scynujący jest dla niego nowojorski ko­

lega po piórze, jak prowincjonalny detek­

tyw, prowadzący niemożliwą do rozwią­

zania sprawę serii morderstw.

Spośród różnych przejawów amery­

kańskiego życia, trzeba to powiedzieć, Truman Capote wybrał właśnie zbrodnię jako jeden z najbardziej intrygujących.

Widać to było wyraźnie w jego reporta- żu-powieści „Z zimną krwią” i widać równie wyraźnie w eseju-reportażu, czy może raczej wywiadzie z Robertem Be- ausoleil, jednym z guru-mordecrów z tzw. grupy Mansona. Wszystkie niedo­

mówienia, przemilczenia oraz powtórze­

nia ze strony zabójcy tworzą nieco­

dzienną, lecz wymowną przesłankę do oceny moralnej jego czynu oraz określenia jego poziomu umysłowego.

Mogłoby się wydawać, iż tak subtelne na­

rzędzie służące do pokazania czynu skrajnie brutalnego i prymitywnego, ja ­ kim jest mord musi sprowadzić autora, a wraz z nim czytelników na manowce.

A jednak jest przeciwnie, dotykamy ja­

kiejś nieuchwytnej, wręcz metafizycznej, a przez to bardziej przerażającej tkanki, która uzmysławia nam potencjalne zło tkwiące w każdym z nas.

W tym zbiorze eseistycznych tekstów nie brakuje także liryki. Liryki prozą, rzecz jasna. Oto przykład: „Ulice Nowe­

go Orleanu mają długą, samotną per­

spektywę; w pustych godzinach panuje na nich atmosfera jak u de Chirico, a rze­

czy niewinne, zwyczajne (twarz, na któ­

rą pada ukośnie światło zza okiennic, za­

rą pada ukośnie światło zza okiennic, za­

W dokumencie Śląsk, 2014, R. 19, nr 2 (Stron 59-65)

Powiązane dokumenty