O
czekiwany spektakl duetu P aw eł D em irski i Monika Strzępka „Bierzcie i jedzcie” w Teatrze R oz
rywki to kolejna porażka tej sceny. Może warto zasta
nowić się, dlaczego ostatnio w repertuarze tego renomo
wanego teatru coraz więcej pojawia się nieudanych pro
pozycji?
„Franie V” , którym R oz
rywka otwierała ten sezon, to niewypał, ale „Bierzcie i jedzcie” to już obstrukcja.
Gdyby nie świetny, ale ka
meralny spektakl „Dwa uko
chania” do sonetów Szekspi
ra, trzeba by było zacząć trąbić na alarm. Ale zanim zatrąbię, spróbuję pow al
czyć z obstrukcją - może w przyszłości uda się jej uniknąć, a wtedy nie trzeba będzie alarmować.
Cechą wyróżniającą twór
czość Demirskiego i Strzęp
ki jest prowokacja. Prowokacją przecież sztuka stoi nie od dziś. Nie dziwi więc, że już tytuł spektaklu nią jest - „Bierz
cie i jedzcie” to przecież ewangeliczne przesłanie z ostatniej Wieczerzy Pań
skiej, które wybrzmiewa podczas każ
dej chrześcijańskiej mszy świętej. Ale to nie jedyne szarganie świętości, z ja
kim mamy tu do czynienia.
Spektakl toczy się w jelicie grubym, a jego główny temat to zdrowe - nie
zdrowe odżywianie oraz diety, za po
mocą których próbuje się walczyć ze zmorą współczesnego społeczeństwa, jaką jest nadwaga. W towarzystwie
o jedzeniu można dyskutować, w koń
cu gotowanie to sztuka kulinarna, a o sztuce na salonach się rozmawia nie od dziś. W dobrym towarzystwie o trawieniu i defekacji jednak się nie mówi, to tem at dobry do przedysku
towania z lekarzem czy dietetykiem.
Demirski i Strzępka programowo do
brego towarzystwa unikają, a jak już muszą się w nim pojawić, to ostenta
cyjnie przychodzą na salony w dre
sach. Nic zatem dziwnego, że przygo
towując „Bierzcie i jedzcie”
poszli tropem surrealistycz
nego filmu „Widmo wolno
ści” Luisa Bunuela sprzed czterdziestu lat, w którym społeczne zasady zostają odwrócone. Tam podczas przyjęcia wytworni goście siedzą wokół stołu na sede
sach i rozmawiają o filozo
fii, zaś jedzą w ustronnym miejscu, bo jedzenie, w od
różnieniu od wypróżniania się, jest czynnością wstydli
wą. H um or B unuela jest wyrafinowany, choć czerpie
soki z fizjologii, czego nie można po
wiedzieć o Demirskim i Strzępce.
W „Bierzcie i jedzcie” cały świat przesłania goła dupa, a wszystkie mu
zyczne akordy są niczym wobec gło
śnego pierdnięcia, jakie ona wydaje, wydalając na oczach publiczności wielką kupę. Dosłowność „metafory”
powoduje zażenowanie.
Prapremierę tego „dzieła” poprzedzi
ły liczne wywiady, w których artyści ze swadą opowiadali o jego genezie i wykładali ideę tego spektaklu. Nie od dziś mam takie wrażenie, że im więcej twórca mówi o tym, co chce swym dziełem przekazać, tym mniej satysfakcji ma widz, który przychodzi obejrzeć to, co mu tak zawzięcie rekla
mowano. I przeczucie, wsparte tym do
świadczeniem, mnie nie zawiodło.
Gdybym była dyrektorem Dariu
szem Miłkowskim, po prostu nie do
puściłabym do premiery „Bierzcie i jedzcie” . Dlatego, że spektakl ten to po prostu hucpa. I nie chodzi tu o szo
kowanie formą i tematem, z których słynie ta para teatralnych twórców,
^ a o coś, co nazywamy rze- 5 miosłem teatralnym, a któ- rego w „dziele” tym po pro-
^ stu zabrakło.
| „Położnice szpitala św.
fi Zofii” - pierwszy
zrealizo-o wany na scenie Teatru Roz-
^ rywki spektakl Demirskiego i Strzępki, był otwarciem ja
kiś nowych drzwi. Musical społecznie zaangażowany, publicystyczny - to była świeża propozycja. Chwali
łam wówczas dyrektora Da
riusza Miłkowskiego za od
ważną decyzję wystawienia tamtej sztuki, ale też wska
zywałam na jej niedoskona
łości. Pisałam w listopa
dzie 2011 roku na łamach
„Śląska”: „Dramaturgię ma
ją tylko niektóre sceny, ale całość już jej nie posiada.
Artyści nadużywają nad
miernej ekspresji, większość artykulacji - i tych mówio
nych i tych śpiewanych - to po prostu wrzask, jakby autorzy insce
nizacji chcieli na materię teatru prze
łożyć «Krzyk» Muncha. To powodu
je, że trzyipółgodzinne wieloobsadowe widowisko nuży”.
Twórcy „Bierzcie i jedzcie” nie wyciągnęli wniosków z tamtej przy
gody, wręcz przeciwnie, zamiast roz
wijać się, cofnęli się w twórczym roz
woju. „B ierzcie i jed zc ie” to nie sztuka, ale zaledwie jej zamysł, nie
poradnie przełożony na język teatru.
W tekście panoszą się banały i królu
j e grafom ański bełkot, na scenie trium fują zaś stare, zgrane pomysły, niewybredne żarty i pusty wygłup. Ak
cja - je ś li w ogóle taka jest - toczy się niemrawo, nie ma tempa ani zwrotów.
Dzieło to na pewno nie jest musica
lem, a songi i piosenki są okropne, na szczęście dla uszu jest ich - jak na muzyczne dzieło - mało.
Widz marzy o tym, by to ponad trzygodzinne pseudowidowisko się jak najszybciej skończyło. Ten, któ
ry wytrwa do końca, wyjdzie z Roz
rywki ze zgagą. Demirski ze Strzęp- .^ką pokazali bowiem gołą
| dupę publiczności, w efek- 8 cie czego nastąpiła defeka- cja Teatru Rozrywki. Żena- y da i tyle.
DANUTA LUBIN A-CIPIŃ SKA
Bierzcie i jedzcie - tekst Paweł Dem irski, m uzyka Jan Sitświl- ło, reżyseria M onika Strzępka, sc en ografia M ich a ł K orcho- wiec, choreografia Cezary To
maszewski. Prapremiera w cho
rzowskim Teatrze Rozrywki 14 grudnia 2013 roku.
mm
Bogusławski i Krzanowski - muzyka na akordeon
Z
asłużona dla promowania muzyki polskiej firma płytowa Acte Preala- ble opublikowała płytę, na której zarejestrowane zostały nieznane i nigdzie po
przednio nie publikow ane utwory akordeonowe dwóch wielkich śląskich kompozytorów: Edwarda Bogusław
skiego i Andrzeja Krzanowskiego. Ini
cjatorką publikacji była akordeonistka Ewa Grabowska-Lis związana z Insty
tutem Muzyki Akademii im. J. Długo
sza w Częstochowie. Na płycie umiesz
czono: Suplem ent fo r accordion Edwarda Bogusławskiego z 2002 roku oraz jPolish fo lk tunes na chór miesza
ny, zespół akordeonowy i perkusję z 1989 roku tegoż kompozytora. Z twór
czości A ndrzeja Krzanow skiego uwzględniono IK w artet akordeonowy z 1971 roku (a więc jeszcze z okresu stu
diów), który uznawano za zaginiony, lecz odnalazł się przed dwoma laty w domowym archiwum państwa Krza
nowskich. Wykonawcami wymienio
nych dzieł są akordeoniści: Ewa Gra- bowska-Lis, Daniel Lis, Eneasz Kubit, Leszek Kołodziejski, Marcin Jabłoński, Agnieszka Bagińska, Adam Potera i Piotr Chołołowicz, perkusistka Pauli
na Drzazgowska, sopranistka Magdale
na Seman oraz Chór Kameralny Akade- mii Muzycznej w Katowicach pod dyrekcją nieodżałowanej pamięci Cze
sława Freunda.
Mimo że prezentowane dzieła po
wstawały w odstępach dwudziestolet
nich, wiele je łączy. Rzecz jasna, przede wszystkim przeznaczenie na akordeon.
Andrzej Krzanowski był koncertują
cym akordeonistą, znał instrum ent na wylot, więc nie dziwi, że szczególnie w młodości poświęcał mu jako twórca najwięcej uwagi. Edward Bogusławski pokochał akordeon w ostatnich łatach ży
cia - poznał jego możliwości dzięld współpracy z Joachimem Pichurą. An
drzej Krzanowski wprawiał się już w czasie studiów w kompozycje łączą
ce duch eksperymentu (przede wszyst
kim brzmieniowego) i tradycyjny liryzm.
Bogusławski „nawrócił się” na akorde
on w czasie, kiedy poszukiwał możliwo
ści wyjścia poza idiom awangardo
wy. I u niego objawiła się wówczas nuta romantyzująca. Słychać ją wyraźnie w Polskich pieśniach ludowych - utwo
rze napisanym na zamówienie zagranicz
nych wykonawców (dlatego ma tak nietypowy skład i obecność równie nie
typowych w muzyce Bogusławskiego in
spiracji muzyką ludową).
Zwykło się uważać Bogusławskiego i Krzanowskiego za przedstawicieli dwóch różnych generacji, tymczasem
^ w tym zestawieniu, w jakim zostali za- prezentowani na płycie, ujawnia się ich
■ głębokie pokrewieństwo. Zresztą, wieko- wo różnili się tylko o dziesięć lat - to za mało na dwa pokolenia... Można przyjąć, że na obu twórców oddziałał
„duch czasu”, czyli nowego romantyzmu, który począwszy od lat 70. XX wieku systematycznie ucierał rogi awangar
dzie i wytyczał drogę dla tego rodzaju muzyki, jaką zaproponował Kilar czy Gó
recki.
Dodajmy, że płyta ma starannie zreda
gowaną książeczkę, a autorką treściwych komentarzy do utworów jest Ewa Gra
bowska-Lis.
Muzyka w Częstochowie
I
nstytut Muzyki Akademii im. J. Długosza w Częstochowie wydał obszer
ny i ciekawy tom Muzyka w Częstocho
wie. Wyszedł on pod redakcją naukową Anny Stachury-Bogusławskiej, a składa
ją się nań artykuły napisane zarówno przez pracowników Instytutu, jak i oso
by zaproszone z zewnątrz. Bardzo nowo
czesny jest zamysł treści - objęto reflek
sją nie tylko państwowe i miejskie instytucje muzyczne, ale i muzyczną działalność klasztoru jasnogórskiego.
W ten sposób przełamany został trady
cyjny podział na część świecką i religij
ną kultury muzycznej, już nieaktualny, zwłaszcza w przypadku Częstochowy, w której oba nurty od kilku dekad zazę
biają się ze sobą, tworząc wspólne obsza
ry. Najbardziej znanym z nich jest festi
wal Muzyki Sakralnej „Gaudę Mater”, współtworzony przez Filharmonię Czę
stochowską, ale dochodzi do tego jesz
cze działalność edukacyjna, wydawnicza itp. Drugą kapitalną zaletą omawianej pu
blikacji jest włączenie w obszar zainte
resowań autorów działalności muzycz
nej mniejszości narodowych - omówiono m.in., piórem Wandy Malko, pracę ży
dowskich stowarzyszeń kulturalnych.
Rozważania autorów publikacji miesz
czą się zasadniczo w ramach XX i XXI wieku, z niewielką retrospekcją po
trzebną na zarysowanie genezy poszcze
gólnych zjawisk - tu należy wymienić niezwykle cenny zarys dziejów kultury muzycznej Jasnej Góry napisany przez wybitnego muzykologa śląskiego, czu
58
wającego obecnie nad badaniami zawar
tości muzycznej klasztornego archiwum, Remigiusza Pośpiecha. Do klasztornego archiwum zajrzała też Marta Popowska, prezentując kilka najcenniejszych staro
druków muzycznych z jego zasobu. Au
torzy dwóch artykułów na temat, życia muzycznego w Częstochowie w okresie- 1900-1939: Robert Gawroński i Wanda Malko wykorzystali w szerokim zakre
sie źródła archiwalne i prasowe, przy czym w ostatnim przypadku sięgnęli nie tylko po prasę regionalną, ale i „ogól
nopolską”. Dało to możliwość spojrze
nia na przedstawiane fakty z szerszej per
spektywy, otwierającej ciekawy widok na rzeczywiste proporcje układu centrum- -prowincja, jaki ukształtował się na zie
miach polskich w czasach zaborów.
Na część powojenną relacji składają się prace ojca Nikodema Kilnara, Pawła Skargi, Maryli Renat, Ewy Grabow
ski ej-Lis, Beaty Młynarczyk, Małgo
rzaty Zuzanny Nowak, Adama Mroczka i Macieja Zagórskiego, poświęcone in
stytucjom koncertowym, festiwalom i muzycznym placówkom edukacyjnym w Częstochowie. Uporządkowano w ich ramach imponującą liczbę informacji 0 życiu muzycznym miasta. Publikacja jest zaopatrzona w noty o autorach, bi
bliografię oraz indeks osobowy.
Pod względem redakcyjnym jest niena
ganna, a i od strony graficznej co naj
mniej zadowalająca. Przyda się nie tyl
ko osobom, które interesują się życiem muzycznym Częstochowy, ale i tym, któ
rzy chcieliby zabrać się za dokumento
wanie życia kulturalnego innych ośrod
ków. Pozornie wiele już zrobiono na tym polu, ale głównie są to prace magister
skie i licencjackie pisane na kierunkach niegdyś nazywających się Wychowaniem muzycznym, a teraz - Edukacją arty
styczną. Łatwo zgadnąć, że spoczywają w archiwach, więc praktycznie nie ma do nich dostępu. Gdyby je odkurzono 1 wpuszczono do intemetu, mogłoby się okazać, że gromadzona pracowicie przez anonimowych magistrantów wiedza na te
mat wydarzeń kulturalnych na „prowin
cji” góruje nad tą, którą mamy na temat metropolii, a nawet ośrodków stołecznych.
Syntetyczne prace o życiu muzycznym Warszawy, Lwowa i Krakowa obejmują jedynie wiek XIX. Historia kultury mu
zycznej Poznania i Wilna „dociągnięta”
jest do drugiej wojny, ale i tak nie jest peł
na, jako że dotychczas było w zwyczaju relacjonować jedynie działalność pol
skich środowisk w tych miastach. O sy
tuacji badań „na odcinku” Śląska można powiedzieć wiele dobrego, ale i tu mamy duże braki, głównie dotyczące działalno
ści środowisk niemieckich i żydowskich.
Przeszkodą dla nadrobienia zaległości może być coraz rzadsza znajomość języ
ka niemieckiego wśród młodych osób, nie mówiąc już o hebrajskim i jidysz - tu daleko nam do Krakowa, szczycącego się najlepszym Instytutem Judaistyki w Polsce.
MAGDALENA DZIADEK
R
zeźbiarze to w naszym środowisku ci, którzy tworzą dzieła w 3D, oglądać można je bez okularów.Czcząc papieża Polska postawiła wiele pomników Jana Pawła II na cokołach, po
tem inne pomniki (zgodnie z za widzianą modą) zeszły na poziom chodnika i przy
siadły na ławeczkach tak by zostawić wolne miejsce, dla ludzi chcących w do
brym towarzystwie trafić do albumu foto
grafii rodzinnej.
1 tak jak zawsze w Polsce, zaistniała mo
da w liczebności bije światowe rekordy.
Już prawie każde większe miasto ma swego siedzącego bohatera.
Teraz z pomnikorodnymi inicjatywami wy
chodzą mniejsze miasteczka, zaś wyobraź
ni brakuje by ogarnąć liczbę pomników, któ
re stanęłyby po innym wyborczym zwycię
stwie.
Sam też rzeźbą od pierwszych lat studiów zmagałem się... miałem nawet pewne znaczą
ce osiągnięcia.
Niestety moja największa (ponad dwume
trowa) rzeźba zrealizowana z rozmachem w roku 1959 w Parku Kultury nie zachowa
ła się, choć była nagrodzona pierwszą nagro
dą w Konkursie na rzeźbę w śniegu.
No i poszli.
Acio Starczewski uśmiechał bezdźwięcz
nie się pod nosem...
A następnego dnia zaliczenie, nie było mi do śmiechu, trzeba coś stworzyć...
Na starym rusztowaniu parasola, przy po
mocy bandaży gipsowych ulepiłam taką nieco spłaszczoną kulę z wystającymi dru
tami - robalami, no podobne to było do mor
skiej miny...
Acio pocieszył mnie ze znawstwem - „że
byś sobie nie myślała, że za 20 minut moż
na coś zrobić, co inni robią przez miesiące”.
No i przyszedł Marcinów, popatrzał i się zachwycił, może pamiętał, jaką mi zrobił de
molkę, a może naprawdę zasłużyłam... Do
stałam piątkę... a Acio, już tego nie skomen
tował.
R
zeźbę mieliśmy na ASP niejako dodatkowo, ot tak przez dwa lata, żeby wie
dzieć jak utrzymać wilgotność gliny i pion.
O pionie potem.
Zajęcia mieliśmy w najniższym pomiesz
czeniu budynku, w dawnej kuchni niegdy
siejszego kasyna. Pracowaliśmy pod prze
studiowaliśmy rzeźbę na pierwszym i czwartym roku, bardziej wtedy poznałem rzeźbiarzy niż ich rzemiosło. O Reinholdzie Do
minie rzeźbiarzu z Chorzowa, zaznajamiającym nas z tajnikami ana
tomii już kiedyś wspomniałem, jak i o Stanisławie Marcinowie też, ale o Jacku Pugefcie nie.
Tenże Puget przybył kiedyś na Naradę Wydziału do ASP w Ka
towicach, sekretarka Irena widząc go wchodzącego do sekretaria
tu sądziła, że to jakiś jałmużnik, więc dała mu pięć złotych...
To mogło się zdarzyć, bo Jacek ubierał się z elegancją kloszar
da, przepasany paskiem do noszenia spodni, na wysokości bioder, jakimś ci płaszczem okryły.
Wiele o nim było zabawnych przypowieści, które bardziej wią
zały się z jego niedbałą sylwetką niż z jego wybitnymi dziełami.
Pytany niegdyś jak to jest, że w przeciwieństwie do małżonki i star
szego syna Jasia, młodszy Franuś jest zawsze czysty.
- A co w tym dziwnego? Odpowiedział Jacek. - Franio się myje.
Zdarzyło się, że Stanisław Marcinów i Jacek Puget odwiedzili stu
dentów w pracowni rzeźby.
Tak to wspomina Dorota Adamiec - rzetelna malarka i koleżan
ka z pracowni Jana Dutkiewicza:
Wyczuwało się, że obaj Pano
wie profesorowie byli mocno wczorajsi.
Podeszli do mej rzeźby i jeden zniekształconym kciukiem jak szpachlą (po tym poznać rzeź
biarzy) zjechał po mojej rzeź
bie - , j a bym tak”, a drugi no
żem - „a ja bym, tak”... tak „ta- lcowali”, aż został jeno goły sztylec konstrukcji rzeźby, gli
na leżała wokół na podłodze, po
patrzyli jeszcze chwilę co uczy
nili po czym Marcinów z miną wyrażającą zniechęcenie twór
czym zmaganiem, powiedział:
- Eeeeeeeh,... chodźmy się czegoś napić”.
wodnictwem prof. Marcinowa, naturalizowanego górala z Nowe
go Targu, lubiącego chodzić w ugrowych sztruksowych odzieniach 0 grubym splocie.
Korektę rozpoczynał od wbicia noża w czoło glinianej rzeźby 1 pociągnięcia nim w dół.
- Tu jest pion, mawiał... A potem zaczynał rzeźbić.
Wyrywał glinę z szyi rzeźby i dokładał do twarzy. Zapominał się tak, że do studenta mawiał:
- Proszę obrócić modela...
Z autora student przechodził do roli obrotowego, by potem po skończonej lekcji rzeźbienia, nie robić nic więcej, bo jak do
tknąć gliny którą sam profesor modelował.
Takich autorów, przy których rzeźbach pracował Profesor by
ło czterech do pięciu i Ci na końcu roku otrzymywali stopień „bar
dzo dobry”.
Tyle pół żartem, Stanisław Marcinów był znakomitym rzeźbia
rzem, twórcą wielu znanych dzieł, w tym wielu w powstającym Parku Kultury.
W czasie cotygodniowych pobytów w Katowicach, zatrzymywał się u Rafała Pomorskiego przy ul. Dyrekcyjnej.
Zdarzyło się, że pożyczył od Rafała 100 zł i długo nie oddawał.
Kiedyś potem pojawił się -g u profesora z tekturową waliz
ie ką pełną pieniędzy tj. z honora-2 rium za wykonany pomnik żoł-
^nierzy na placu Wolności.
>$j K iedy położył walizeczkę a na stole i zaczął przeliczać pie- (^niądze zbliżył się do niego Ra
fał i rzekł nieśmiało:
- Słuchaj Staszku, czy mógł
byś mi oddać te sto złotych...
Marcinów zatrzasnął wieko w alizki, spojrzał zdum iony na Rafała i powiedział:
- Wiesz Rafał, nie myśla
łem , że je ste ś tak pazerny na pieniądze.
TRUMAN
CAPOTE
PORTRETY
i OBSERWACJE
E S E J E
Truman Capote: Portrety i obserwacje.
Eseje. W ydaw nictw o Albatros A. Kuryło- wicz, Łódź 2012.
J
eśli przed wytworami współczesnej poezji zdarza się, iż sta
ję bezradny, jako że jej indywi
dualizm i hermetyczność zdaje się czę
sto przekraczać wszelkie granice, to współczesna proza raczej jest tym me
dium, które dobrze odbieram i jestem w stanie właściwie na nie zareagować.
Ale właściwie, to znaczy jak? Zrozu
mieć? Wzruszyć się? Unieść się w me
tafizykę? Otóż to. Wszystko to razem, i każde z osobna. Problem w tym, iż te
go rodzaju stan zachwycenia zdarza mi się niezwykle rzadko. Dlaczego? Zapew
ne na skutek przeładownia, jak to okre
śla pewna moja bardzo wykształcona znajoma, polonistycznym pitu-pitu. Bo przecież nie dlatego, że literatura bywa kiepska, bo takiej tezy nie miałbym od
wagi postawić.
No i właśnie od kilku dni znajdowałem się w stanie takiego zachwycenia za spra
wą jednego z największych mistrzów współczesnej prozy światowej, Truma- na Capote. Jego książka złożona z tek
stów pisanych niemal do ostatniej chwili życia (szkic o Willi Cather napisany
na dzień przed śmiercią autora) fascynu
je tym, za co jego przeciwnicy go niena
widzili - igraniem z rzeczywistością. Me
toda pisarska TC polegała bowiem m. in.
na tym, iż materiału wyjściowego dostar
czało mu zawsze życie podpatrywane na różnych poziomach. Z równym pie
tyzmem autor „Obserwacji i szkiców”
pochyla się nad służącą z Sycylii co Gre- tą Garbo czy Elisabeth Taylor. Równie fa
scynujący jest dla niego nowojorski ko
lega po piórze, jak prowincjonalny detek
tyw, prowadzący niemożliwą do rozwią
zania sprawę serii morderstw.
Spośród różnych przejawów amery
kańskiego życia, trzeba to powiedzieć, Truman Capote wybrał właśnie zbrodnię jako jeden z najbardziej intrygujących.
Widać to było wyraźnie w jego reporta- żu-powieści „Z zimną krwią” i widać równie wyraźnie w eseju-reportażu, czy może raczej wywiadzie z Robertem Be- ausoleil, jednym z guru-mordecrów z tzw. grupy Mansona. Wszystkie niedo
mówienia, przemilczenia oraz powtórze
nia ze strony zabójcy tworzą nieco
dzienną, lecz wymowną przesłankę do oceny moralnej jego czynu oraz określenia jego poziomu umysłowego.
Mogłoby się wydawać, iż tak subtelne na
rzędzie służące do pokazania czynu skrajnie brutalnego i prymitywnego, ja kim jest mord musi sprowadzić autora, a wraz z nim czytelników na manowce.
A jednak jest przeciwnie, dotykamy ja
kiejś nieuchwytnej, wręcz metafizycznej, a przez to bardziej przerażającej tkanki, która uzmysławia nam potencjalne zło tkwiące w każdym z nas.
W tym zbiorze eseistycznych tekstów nie brakuje także liryki. Liryki prozą, rzecz jasna. Oto przykład: „Ulice Nowe
go Orleanu mają długą, samotną per
spektywę; w pustych godzinach panuje na nich atmosfera jak u de Chirico, a rze
czy niewinne, zwyczajne (twarz, na któ
rą pada ukośnie światło zza okiennic, za
rą pada ukośnie światło zza okiennic, za