• Nie Znaleziono Wyników

Techniki przekładu

W dokumencie STANĄĆ PO STRONIE TŁUMACZA (Stron 77-80)

Rozdział 4. Uniwersalia, techniki, fi gury

4.2. Techniki przekładu

Zajmijmy się więc przez chwilę pojęciem „techniki przekładu”, a w szczegól-ności „techniki rutynowej”, o której mówił cytowany wcześniej Chesterman.

Wśród przykładów i przypadków omawianych powyżej trudno byłoby znaleźć taki, który bez wahania określilibyśmy jako technikę rutynową. Warto zresztą najpierw zapytać, jakimi cechami miałaby się wykazać technika, aby nazwać ją rutynową? Czy wyznacznikiem takim byłaby po prostu częstość jej stosowania? To chyba wątpliwe, bo w odniesieniu do najczęściej używanych mechanizmów tworzenia fi gur klasycznej poetyki nie powiemy, że są one ru-tynowe. Czy byłaby to więc bezrefl eksyjność, pewien automatyzm pozwalają-cy na użycie gotowych formuł? Ten trop wydaje się pewniejszy: w rutynowy (lecz świadomy) sposób stosujemy się do norm redakcyjnych w języku przyj-mującym, a także do konwencji wynikających z „ducha języka”: takim zabie-giem może być na przykład zamiana strony biernej oryginału na stronę czynną w języku docelowym (por. Catford, za: Pisarska i Tomaszkiewicz 1996 : 17) lub odwrotnie (Hejwowski 2007 : 49). Podobnie tłumacze kabinowi często używają na przykład standardowych formuł powitania, nie czekając na to, co naprawdę powie mówca – można bezpiecznie założyć, że w odniesieniu do takich fragmentów wypowiedzi ryzyko popełnienia rażącego błędu jest minimalne. Takie sytuacje są jednak stosunkowo nieliczne: tłumacze kabi-nowi byliby zdumieni tezą, że większość przypisywanych im operacji (jak omawiane powyżej) jest rutynowa, bo starannie wyćwiczona, i nie wymaga kreatywności. Pozwolę sobie w tym miejscu na truizm: kreatywność tłumaczy słowa pisanego, w tym literatury pięknej, też jest zwykle efektem treningu i doświadczenia...

Najbezpieczniej byłoby chyba przyjąć taką defi nicję: o rutynowej technice można mówić wtedy, kiedy tłumacz nie ma wyboru18. Jest tak w wypadku obowiązkowych transpozycji i modulacji w rozumieniu Vinaya i Darbelneta, które tworzą bardzo pokaźny katalog (zważywszy, że pierwsze z tych operacji dokonują się w kombinacji wielu kategorii gramatycznych, a drugie na wielu poziomach tekstu, co uchodzi uwadze powierzchownych krytyków „stylistyki porównawczej”). Podobnie należałoby traktować „ekwiwalencje” w rozumie-niu tych samych autorów, które Elżbieta Skibińska defi rozumie-niuje jako

„zleksyka-18 Można mówić o braku wyboru również w sytuacjach, gdy ścisłe instrukcje zleceniodaw-cy (np. redaktora specjalistycznego pisma naukowego) zalecają, czy nawet nakazują stosowanie określonych procedur w tłumaczeniu terminologii naukowej czy specyfi cznej frazeologii danego dyskursu naukowego. W takiej sytuacji należy przyjąć, że rutynową techniką byłoby stosowanie zapożyczeń i kalek strukturalnych w tłumaczeniach naukowo-technicznych (piszę o tym w roz-dziale traktującym o Figurach przekładu na tle języka docelowego).

lizowane wyrażenia w języku przekładu”, odpowiadające podobnym wyraże-niom w języku oryginału (Skibińska 2001 : 123). Taka perspektywa po części rozwiązuje (czy raczej redukuje) dylemat, jaki stawia przed nami opozycja

„ekwiwalencja naturalna” i „ekwiwalencja jednokierunkowa” (directional) lansowana ostatnio przez Anthony’ego Pyma (Pym 2007, 2010). Ekwiwalen-cja naturalna dostarcza nam bowiem „gotowych” rozwiązań, już niejako cze-kających, że tłumacz po nie sięgnie.

To prawda, że operacje bazujące na naturalnych ekwiwalentach często wydają się oczywiste: jeżeli sięgniemy po „gotowe” onomatopeje typu „hau hau” w miejsce „wow wow” czy też „aj” w miejsce „ouch”, czyli przykłady ekwiwalencji w rozumieniu Vinaya i Darbelneta (1958/1977 : 52), to taka de-cyzja będzie na ogół rutynowa. Nierutynowe natomiast wydawałoby się uży-cie w miejsce „ouch!” często słyszanego wśród polskiej młodzieży żeńskiej

„auć!” – choć w pewnych kontekstach (przykład Vinaya i Darbelneta: ojciec rodziny uderzył się młotkiem w palec) to ostatnie rozwiązanie okaże się infan-tylne i po prostu śmieszne. Na poziomie frazeologicznym jednak sytuacja się komplikuje – niekoniecznie dlatego, że używając naturalnego ekwiwalentu, dokonujemy „niszczenia zwrotów i wyrażeń idiomatycznych”, które Berman zalecał tłumaczyć dosłownie (Berman 1985/2009 : 261–262). Problemem jest bowiem choćby i to, że naturalnych, gotowych ekwiwalentów może być kilka i wybranie najwłaściwszego w danym kontekście w oczywisty sposób wykra-cza poza rutynowe działanie. Jest tak na przykład w poniższym przykładzie, gdzie Carlos Marrodán Casas, tłumacząc książkę Caperucita en Manhattan Carmen Martín Gaite (w wersji polskiej: Kapturek na Manhattanie, Muza, 1999), tłumaczy znane hiszpańskie porzekadło „Cría cuervos y te sacarán los ojos” następująco:

• Wyhodowałem żmiję na własnym łonie.

Otóż – istnieją co najmniej dwa podobne i równie popularne porzekadła w języku polskim:

• I bądź tu dobry dla zwierząt!

• Daj kurze grzędę, ona – wyżej siędę!

O adekwatności zastosowania któregoś z tych trzech wyrażeń decyduje oczywiście kontekst; jeśli oryginał jest nacechowany w tym miejscu emo-cjonalnie, sytuacja jawi się jako dramatyczna – najtrafniejsza będzie wersja Carlosa Marrodána; jeśli jednak kontekst jest raczej żartobliwy, równie dobra może się okazać któraś z dwu pozostałych wersji, równie zleksykalizowa-nych i równie naturalzleksykalizowa-nych. Tłumacz jest więc postawiony wobec koniecz-ności świadomego wyboru, w tym wypadku każde odrzucenie bardziej lub mniej zleksykalizowanej ekwiwalencji będzie oznaczać, że nie mamy już do

czynienia z techniką rutynową, lecz raczej z fi gurą przekładu. Reasumując:

skomplikowana materia językowa nie pozwala na zbyt proste, „twarde” kla-syfi kacje, przyjmowane apriorycznie: bezpieczniej jest przyjąć, w duchu kog-nitywistów, że granica dzieląca techniki „rutynowe” od „kreatywnych” jest przenikalna, że o ewentualnym przyporządkowaniu zawsze w ostatecznym rozrachunku decydują rzeczywiste warunki danego wypowiedzenia – w moim przekonaniu te, które wymieniłem jako „czynniki poziomu strategicznego”.

Pozostaje jeszcze do rozstrzygnięcia relacja „technik” i „fi gur” przekładu.

Pojęcia te postrzegam jako zbieżne ze względu na ich pozytywny charakter19. Różnica nazewnicza odnosi się mniej do istoty rzeczy, a raczej do różnych tradycji, co można bez uszczerbku dla naukowej precyzji uszanować: to zro-zumiałe, że językoznawcy (por. Pisarska i Tomaszkiewicz 1996; Tabakowska 2001; Hejwowski 2007), często zajmujący się tekstami użytkowymi i tłuma-czeniem ustnym (Tryuk 2007), wolą używać terminu funkcjonującego i do-brze sprawdzonego w ich dziedzinie. Równie zrozumiałe wydaje się, że lite-raturoznawcy lub językoznawcy zajmujący się wyłącznie tekstami literackimi (na przykład Chevalier i Delport 1995) wolą używać tradycyjnego terminu

„fi gura”. Niemniej w poniższych rozważaniach stosuję termin „fi gury prze-kładu” jako pojęcie zbiorcze, między innymi z tego powodu, że ich zestaw jest znacznie bardziej rozbudowany niż dotąd stosowane katalogi technik przekładu. Konsekwencją tego jest również fakt, że jak już wspomniałem we wstępie, mimo związanego z tą decyzją ryzyka, staram się nie rozgraniczać sfery przekładu literackiego i użytkowego.

19 „Figury przekładu” jako pojęcie pozytywne prezentowałem między innymi w trakcie ple-narnej sesji konferencji Pięćdziesiąt lat polskiej translatoryki (Brzozowski 2009b).

W dokumencie STANĄĆ PO STRONIE TŁUMACZA (Stron 77-80)