• Nie Znaleziono Wyników

Jest tema więcej niż 50 lat. Pewien wierny, sędziwy pa­

stor w Szkocyi szedł w niedzielę rano do kościoła na nabo­

żeństwo. Ir z e d kościołem czekał nań już jeden ze starszych zboru, powitał sędziwego duszpasterza, a z poważną miną' za­

czął mu robie pewne przedstawienia. „Przyszedłem nieco prę­

dzej, panie pastorze, bo chciałbym z ja n e m o czemś pomówić’,1*

rzekł do duchownego. „ W kazaniach pana i całej jego działal­

ności musi bye coś niezdrowego, bo do zboru i kościoła naszego przez cały ostatni rok tylko jedna osoba przystąpiła, a to był chłopiec. ‘ Staruszek słuchał wym ówki, a łz y miał* w oczach, lęka osłabiona drżała na lasce. „J a to wszystko czuję,“ rzekł staruszek; „ale Bog mi świadkiem, że uczyniłem, co mogłem, abym obowiązki swe wypełnił, a co stąd wyniknie, spokojnie w ręce Pana złożyć mogę.“ — „Dobrze, dobrze,“ odparł prezbyter,

„ale jest napisano: Po owocach poznacie je, a ja myślę, że tych owocow nie widać, bo jeden now y członek, a to jeszcze chłopiec, to słaby dowod o wierze i gorliw ości Pana. N ie chcę surowego sądu wydawać, • ale mi ta sprawa ciąży na sumieniu;

a ja tyj ko powinność swą wypełniłem, w ypowiedziawszy, co na sercu miałem." _ „Rozum iem ,“ odrzekł sędziw y pastor ; „ale miłose jest długo cierpliwa i dobrotliwa — ona wszyśtko cierpi i wszystkiego się spodziewa. Ja, co do tego chłopca, tego R o­

berta, wielką nadzieję mam. Często tak bywa, że nasienie za-tem^lep^zy0^ * 1 ° W° C przynosi’ ale taki owo° 3est potem Bardzo przygnębiony i zasmucony w ystąpił dnia tego sta­

ruszek na ambonę. G dy kazanie zakończył, stały mu łzy w oczach. Tak jakoś było na sercu ciężko i smutno, że naj­

chętniej b y łb y się położył tam m iędzy grobami na cichym cmentarzu, gdzie prawie krzaki mile zakwitały. Po ukończeniu nabożeństwa zatrzym ał się jeszcze w kościele; chciał być na chwilę sam na, sam. Miejsce to było dla niego świętem i nader rogiem. L tego ołtarza m odlił się nad trumnami starszych, odchodzących pokoleń, tu w itał i błogosław ił młodsze, przy­

chodzące pokolenia, a tu mu wkońcu powiedziano, że praca jego nie znalazła uznania i jest nadaremną.

Czy naprawdę nikt w kościele nie pozostał? B yła tam jeszcze jedna osoba, - ale tylk o chłopiec. A tym chłopcem był Robert M offat, który ż y ł 1 7 9 5 -1 8 8 3 . Ten patrzał ze w spół­

czuciem na staruszka i na jego drżenie. Podszedłszy bliżej, łagodnie położył rękę na szacie ukochanego duszpasterza i patrzał na mego. „Coz ci, R obercie?“ zapytał duchowny. „C zy pan pastor uważa, żebym ja też kiedy m ógł zostać księdzem, g d y ­

bym się pilnie i gorliw ie u c z y ł?“ — „K siędzem ?" — „ A może też misyonarzem.“ Nastała chwila milczenia. W oczach sędzi­

wego sługi Bożego stanęły łzy , aż wkońcu pow iedział: ,,To jest balsam na ranę serca mego, Robercie. Teraz rękę Pana Boga poznaję. Niech ci Bóg błogosławi, synu mój. O pewnie!

Ja jestem przekonanym, że możesz zostać księdzem.“

Przed kilkoma laty p rzy b ył do Londynu starszy misyonarz, wracając z A fry k i, gdzie przez długie lata na polu misyi praco­

wał. Imię jego wymawiano z poszanowaniem i czcią. G dy do jakiego zgromadzenia wstąpił, to w szyscy obecni z miejsc^ się podnieśli, gdy mówił, w szyscy wytężoną uwagą słuchali. K sią­

żęta i panowie, stojąc przed nim, głowę odkrywali. Szlacheckie domy do siebie go zapraszały. W ielkie afrykańskie przestrzenie dla w iary chrześcijańskiej pozyskał i do kościoła Chrystuso­

wego przyłączył, najdzikszych kacyków afrykańskich krajów od barbarzyństwa odwrócił i do Chrystusa przyw iódł, dale­

kim murzyńskim pokoleniom Biblię na język ich przetłuma­

czył i do rąk podał, Towarzystwo Geograficzne ważnemi od­

kryciami i kosztownym i skarbami wzbogacił, miejsce swe ro­

dzinne, kościół Szkocyi, królestwo A n g lii i sprawę m isyi chrze­

ścijańskiej nową sławą okrył. Mężem tym b ył Robert Moffat.

Sędziwy sługa Boży, co nad niepowodzeniem w pracy du­

chownej takiego upokorzenia doznał, śpi już dawno pod drze­

wami skromnego cmentarza we wiosce swojej, lecz czem dla onego chłopca sam byl, a czem się ten chłopiec dla świata stał, to w pamięci narodów i kościoła zatarte nie będzie.

— 79 —

O calony!

„D zień dobry, panie majstrze! C zy trafiłem dobrze do domu majstra K opieczka?“ zapytał jegomość, który prawie p rzy­

szedł odwiedzić szewca i rodzinę jego. — „Tak je s t!“ odparł szewc, „ja sam nim jestem i witam pana u siebie.*1

„Jestem pastorem waszego zboru,“ rzekł gość przybyły,

„prawie przed kilkoma dniami przybyłem na miejsce i chcę się ze zborownikami trochę zaznajomić. Przyszedłem do pana, aby go pozdrowić i bratnią dłoń pana uścisnąć.“

„Bardzo mię cieszy, że ks. pastor o mnie pamięta,“ odpo­

wiedział szewc, odkładając na bok robotę, którą prawie miał w ręku. „J a już też pana kilka razy widziałem, a byłem także na jego kazaniu.'1

„Bardzo mię cieszy, że pan kościołem i nabożeństwem nie gardzisz, jak się to dzisiaj tak często dzieje. Jedni dla słowa Bożego ziębnieją, inni znów przeciw nabożeństwu w kościele

pewne uprzedzenie mają. Tem inilej mi słyszeć, że pan do wier­

nych członków kościoła należysz:. — A le jak też tu pięknie i schludnie w mieszkaniu pana. Gdym przez tę odległą, ponurą ulicę przechodził, nie pomyślałem, żebym tu tak miłe, przy­

jemne mieszkanie znalazł. Dom jest stary i w ygląda z zewnątrz nie bardzo ponętnie.“

Co pastor powiedział, nie było przesadą. Mieszkanie Ko- pieczków bardzo mile i pięknie w ygląd ało; w dzielnicach miasta, gdzie uboższa ludność mieszka, nie łatwobyś drugie takie mieszkanie znalazł. Skromna, lecz bardzo ładna kanapka za­

praszała gościa do siedzenia, przed nią stał stolik bielutkim jak śnieg obrusem n a k ryty ; podłoga pokoju w yglądała czysta, żeby na niej jak na stole można spokojnie jeść; na oknach b y ły firanki a za niemi stały w oknach donice z kwiatami, które troskliwie pielęgnowane prześlicznie k w itły, a promień słońca wpadając przez okno do pokoju całemu mieszkaniu szcze­

gólniejszego nadawał uroku.

„W szystek ten porządek i schludność w domu zawdzięczam swej żonie,“ rzekł majster z uczuciem zadowolenia, gdy wi­

dział, jak się gościowi u niego dobrze podobało. „Ona wszystko nabyła, urządziła i w najlepszym stanie utrzym uje.“ Zatem zamilknął i spuścił oczy ku ziemi, jak by przykre jakie wspomnie­

nie go niepokoiło. Potem m ówił d a le j: „C zcigodny panie! Tak teraz u nas wygląda, że mi aż miło w domu pozostać i nic mię więcej na zewnątrz nie wabi. A le tak zawsze u nas nie było. M iędzy ścianami mieszkania naszego dawniej zupełnie inaczej w yglądało.“

„Toście się dawniej nie mieli tak dobrze,“ zauw ażył pastor;

„podobno nie byliście jeszcze tak zagospodarzeni! Może się wam jaki spadek dostał, jakie dziedzictwo po śmierci rodziców lub krewnych, przez co położenie wasze tak się poprawiło ?“

„D ziedzictw o, panie!?“ odpowiedział majster, „przyszło nam w spadku; jak pan pastor zechce; przyszło i nie przyszło.

Złota ani srebra nie odziedziczyliśm y znikąd, bo też naonczas dziedzictwo także niewieleby mi było pomogło. A le dziedzictwo było, mianowicie takie, o jakiem mówi Biblia święta, że go mól nie niszczy, ani złodzieje nie podkopują i kra'dną. Dzie­

dzictwo się nam dostało, ale takie, które m y z sobą niegdyś do wieczności zabierzemy."

,^Rozumiem pana,“ zauw ażył pastor. „A leś pan nadmienił, żeście przedtem b y li nieszczęśliwi. Jakże to b y ło ? i cóż się stało, żeście się naraz stali szczęśliw ym i? C zy Bóg nad wami dziwnie się zm iłow ał? Czyście łaski jego w jakiś szczególniejszy sposób doznali? Proszę nie myśleć, że się przez ciekawość w ta­

jemnice życia waszego w kradam ; nie chcę też bynajmniej być

wam natrętnym, ale zrozumiecie, że jako pastor mam w tem interes, poznać koleje i losy swoich zborowników. Stąd mię też wasze doświadczenia mocno obchodzą."

„T o i ja nie lubię o mem minionem życiu opowiadać.

Możnaby przez to wpaść w podejrzenie, jakoby człowiek sa­

mego siebie w ynosił i swe chrześcijaństwo na świeczniku sta­

wiał, czego zupełnie czynić nie chcemy. Lecz wobec pastora naszego mamy obowiązek być otw artym i i szczerze powiedzieć, jakiemi drogami dotąd chodziliśmy. Pan tego fałszyw ie tłuma­

czyć nie będzie.“

Lodow ce w górach Himahija.

„A le ja widzę, że panu każda chwila jest drogą; nie chcę zabierać czasu, którego pan dla utrzymania rodziny tak bardzo potrzebujesz," rzekł pastor, chcąc się pożegnać. „J a lepiej innym razem przyjdę, a potem z sobą porozm awiam y.“

„Nie, nie, proszę zostać!" zawołał m ajster; „prawie teraz mamy spokojną godzinkę. Dzieci jeszcze ze szkoły nie w róciły, a żona moja zajęta jest robotą około bielizny. Teraz spokojnie rozmawiać możemy. Tych kilka chwil czasu może każdy zbo- rownik rozmowie z swoim pastorem poświęcić."

Kalendarz Ewangelicki. ^

„O życiu swem mam panu opowiedzieć,11 rzekł Kopieczek poważnie, zakrztusiwszy się ze wzruszenia; „to nie jest tak długa historya, choć całe me życie obejmuje, a było w niem dosyć nader smutnych godzin. Rodzice moi mieszkali na wscho­

dzie, koło granicy rosyjskiej. Ojciec b y ł szewcem, jak ja jestem, matka moja zaś była kobietą, bardzo dobrą i pobożną. Co tylko mogła, wszystko uczyniła, aby mię na dobrego człowieka wy­

chować. O jciec był sobie człowiekiem wcale dobrodusznym, miał tylk o jedną wielką wadę, jak to ludzie mówią, b y ł nało­

gow ym pijakiem. Bywało, że tygodniami, nawet miesiącami, pilnie bez przerw y pracow ał; zdawało się, że to zupełnie inny człow iek; a potem znowu, gdy nań psie dni przyszły, tak się przemienił, że go nikt nie poznał. Dniem i nocą w karczmie siedział, od rana do nocy p i ł ; o robocie nie wspomniał, a czy tam żona i dzieci m iały co zjeść lub nie, to mu było najobo­

jętniejszą rzeczą w świecie.

Ten nieszczęsny nałóg pijaństwa ja po ojcu swym odzie­

dziczyłem, to jest, że się jemu poddałem, bo nie jestem zdania, że sam byłem bez winy. A ż do 20. roku życia tego nie było, najmniejszej skłonności do picia nie czułem. Byłem owszem zdania, że niezrównanie w yżej od ojca mego stoję i daleko lep­

szym jestem od niego. P rzykład b y ł nu przestrogą i odraże­

niem i święcie postanowiłem, że za nim nie pójdę. Lecz czemże jest wszelkie postanowienie i zamiar człowieka, g d y tenże na własnych siłach się opiera ? Dostałem się w towarzystwo bez­

bożników, którzy mię do pijaństwa wiedli i szydzili ze mnie i się naśmiewali, gdym się chciał bronić. Przez niejaki czas broniłem się jak mogłem, lecz się im zupełnie oprzeć i sprzeci­

wić nie miałem odwagi. Skutkiem było, że mię pow oli zupełnie ogarnęli i w sidła swe dostali. Matka biedaczka bardzo cier­

piała, widząc mię w towarzystwie bezbożników; ogromnie ją bolało, że w ślady ojca wstępować zacząłem. A b y jej nie widzieć, nie słyszeć zarzutów, wybrałem się w drogę, poszedłem po wandrze, zdawało mi się, że się poprawię i będę innym czło­

wiekiem, g d y swych zwodzicieli nie będę widział, ni słów ich słyszał, któremi mię zawsze do złego zwodzili. A le niestety, musiałem poznać, że człowiek swe serce grzeszne i obłudne ze sobą bierze, dokąd się obróci, choćby i nawet na kraj świata poszedł, a że człowiek jeszcze serca nie odmieni, choćby okolicę i otoczenie zmienił.

„Co do tego, to zupełnie prawda,11 dodał ksiądz pastor.

. „Idąc z miejsca na miejsce, przybyłem wkońcu do tego miasta, znalazłem robotę, ale też była sposobność do picia.

D obrzy przyjaciele i wspólnicy hultajstwa trzym ali się mnie jak w mieście rodzinnem. Po upływ ie trzech lat miałem spo­

i — 83 — przypodobał, zacząłem bardzo pilnie uczęszczać na nabożeństwa, chodziłem też na zgromadzenia biblijne i inne zebrania na­

duża, szczupłego wzrostu, weszła do pokoju, niosąc na ręku koszyk,

chała, bo najprzód te sprawy są mi znajome, a powtóre mam w kuchni w ielki kosz bielizny, którą trzeba prasować." To rzekłszy, w yszła z pokoju, a mąż jej rzek ł: „Dobrze, ba nawet tem lepiej; mogę otwarciej wszystko opowiedzieć, co dla mnie dobrego uczyniła."

„.Tak, panie pastorze; to klejnot kobieta; a g d y b y nie ona, tobym ja już dawno duchowo i cieleśnie b y ł musiał zaginąć.

Jej wiara, jej miłość, jej cierpliwość wielka mię ocaliły. A jakież ja jej przykrości sprawiałem przez całe życie; ach Boże miły, ja tego do śmierci naprawić nie zdołam. W pierw szych ty­

godniach naszego małżeństwa było wszystko dobre; miłość natu­

ralna, b yła tak mocną, że mię każdy wieczór przytrzymała w domu. Wtenczas mi się zdało, żem się rzeczywiście poprawił, odmienił i byłem z tego w sercu nieco dumnym. Zdało mi się, że zaszła u mnie taka odmiana, o jakiej w kazaniach sły­

szałem i w książkach czytałem ; nazyw ają ją nawróceniem grzesznika. A le to wszystko było co do mnie tylko urojeniem.

Z początku chodziłem z żoną swoją na każde nabożeństwo i do wszystkich zgromadzeń religijnych, z czego się ona bardzo cie- szyła, ale za niejaki czas opadła mię chęć i więcej mi się uczęszczać nie chciało. „Co tam ci pastorowie mówią, to ja dawno wszystko wiem," mówiłem zarozumiale; „oni zawsze te same rzeczy gadają." „A le o to chodzi," odparła żona moja uprzejmie, „abyśm y też według tego ży li."

„P rzyjaciele moi w abili mię w swe sieci. Stroili żarty, że tak długo z nimi nie byłem i co gdzie robiłem ; dokuczali mi, jak tylko mogli. Ja wiedziałem, że to mą zgubą, g d y do nich przystanę, lecz jakaś tajemnicza siła ciągnęła mię w ich koło i nie miałem ani odwagi, ani też siły się oprzeć. Byłem jako łódka, która ma płynąć rzeką pod górę przeciw wodzie, ale ją prądy zawsze nadół zbijają. Stało się regułą, że w sobotę zawsze dopiero w nocy z karczm y do domu wracałem, a nie­

kiedy aż w niedzielę rano. Co przez tydzień zarobiłem, to w so-poszło przez g a rd ło ; co ja nie przepiłem, to kamraci prze- pili, których częstowałem. Żona moja do głgbi serca była prze- rażona z powodu tej zmiany, ale ani słowa mi nie powiedziała, ani skarga, ani zarzut z ust j e j nie wyszedł.

„U rodziły nam się dzieci, jedno po drugiem przychodziło na świat, było ich czworo. Z początku miałem nad niemi ra­

dość, ale za niedługo stały się ciężarem. Cieleśnie jakoś się nie rozw ijały i niedołężnie w yglądały, czego ja wtenczas nie rozumiałem, ale dziś rozumię. B y ły dziećmi pijaka. Jak się żona moja żyw iła i dzieci utrzym ywała, tego ja nie rozumiem i nie wiem, anim się o to nigdy nie troszczył. To było dla mnie rzeczą obojętną. Każdego wieczoru wychodziłem z domu, a co

się _przez dzień zarobiło, j d o s zIo wieczór przez gardło. Zarobki moje b y ły codzień m niejsze; w szyscy mię znali jako nałogo­

wego pijaka i nikt mi więcej nie chciał dać roboty. Puściłem się na drogę żebrania; często od domu do domu chodziłem.

Aby litość w sercach ludzi obudzić, opowiadałem, że żona moja od kilku tygodni leży chora, że dzieci ciężko chorują i co mi djabeł na m yśl podał. Kłamałem, jak najlepiej umiałem.

Pewnego razu opowiadałem, że mi żona umarła, a jestem w nędzy wskutek jej długiej choroby i nie mam za co ją pocho­

wać. O jak te lamenty liidzi poru szyły! Zawsze znaczną zdo­

bycz z sobą zabierałem. Naturalnie, następnej nocy wszystko przepiłem. G dybym się nie w stydził, tobym historyjkę o śmierci żony częściej b ył pow tórzył, bo dużo grosza przyniosła.

— 85 —

Polowanie na lamparta.

„D la swoich byłem istnym biczem Bożym, lecz: przez cały czas mego upodlenia znosiła żona moja wszystkie me łajdactwa z największą cierpliwością. Do zw ady i wrzasków nigdy nie przyszło, bo na to trzeba dwóch. G dyby się ze mną wadziła, toby mi to prawie było przyjemnie, bobym b y ł miał powód mścić się na niej. A le też niechybnie byłb ym zupełnie ugrzązł w sidłach szatana, bo kobiecego gderania i zw ady nigdy przenieść nie mogłem. W tym stanie pijaństwa żyłem lat ośm. Jak to żona moja przenieść zdołała, to mi dziś jeszcze pozostaje zagadką.

To tylk o jej wiara i ufność w Bogu, niczem niezachwiana, była w stanie, takiej siły jej dodać. Przez całych ośm lat z takim człowiekiem żyć, jakim ja byłem, wszystkie łajdactwa jego znosić w cierpliwości, a zawsze dla niego być dobrą, uprzejmą,

tego już człowiek z własnej swej siły chyba nie wykona. Przy- tem się nigdy przed żadnym człowiekiem na mnie nie żaliła, tylko przed Bogiem swe serce otwarła. Często w nocy słyszałem, jak się gorąco do Boga modliła i pomocy jego błagała. Ja się spokojnie na drugi bok obróciłem i dalej spałem. Ot, takim ja byłem ; karczemne życie wszelkie uczucie we mnie

umartwiło.*' 1 i | n*|*|

Kopieczek zakrył oczy swe ręką i m ilcz a ł; gość także sie­

dział w milczeniu, nie chcąc przerywać uroczystej ciszy. Po niejakiej chw ili zaczął Kopieczek dalej opowiadać: „Pewnej soboty znów siedzę w karczmie, piję i gram w karty, aż wszystkie rzeczy w koło się toczyły. W^tem — ani oczom swym wierzyć nie mogłem — mój najstarszy chłopiec wchodzi do szynkowni. Ogląda się na w szystkie strony, aż mię poznawszy, przystępuje do mnie. „Czego tu chcesz, chłopcze,“ krzyknąłem niepewnym głosem, bo mi się język plątać zaczynał. „Tato, pójdźcie do dom u! Mamie bardzo źle, ciężko zachorowali,“ rzekł chłopiec z bojaźnią. W łaściw ie chciałem go zbesztać lub obić, tak się rozgniewałem, że się odw ażył przyjść po mnie do karczmy, ale nie mogłem nic zrobić. Porwałem kapelusz i laskę i bez pożegnania poszedłem za chłopcem. Słyszałem jeszcze, jak współbiesiadnicy uszczypliw ie za mną wołali, lecz na to nie zważałem 1 ; ■ r j \ | [ i [ '

„Chwiejnym krokiem szedłem pow oli do domu, chłopiec mię prowadził, abym nie upadł. Na u licy było tak jasno jak we dnie.

Ktokolwiek mimo przechodził, spoglądał na nas, co dobrze spo­

strzegłem, mimo że zupełnie byłem pijany. G dyśm y na rogu ulicy byli, przyszedł ktoś z boku; ja chciałem mu ustąpić, zachwiałem się na nogach i bęc, upadłem i zatoczyłem się na kupę błota, przyczem chłopca ze sobą porwałem. Ludzie idący drogą widzieli tę całą komedyę i parsknęli śmiechem.

,Dobrze mu tak, temu staremu ożralcowi,* zauw ażył jeden- ,Biedny chłopczyna z tym starym pijakiem,* odezwał się drugi.

W ściekły od gniewu, że mi się coś takiego w ydarzyło, śpieszy­

łem do domu. Żona leżała w łóżku, cała rozpalona; musiała w tej chwili mieć wielką gorączkę. Lecz ja na to wcale nie zważając z największem wybuchłem oburzeniem: ,Co, ty do karczmy po mnie posyłasz? C zy ty nie wiesz, jaka to hańba?

Przed wszystkimi ludźmi musi się człowiek w stydzić !* Żona ani słowa nie powiedziała, cichuteńko była. — Milczenie jej mię jeszcze więcej rozdrazniło. ,Co, ty jesteś chorą!*, krzykną­

łem, ,leniuch jesteś, robić się ci nie chce; to jest ta choroba.

Z aczekaj! ja ci ją wypędzę !* Niech pan pastor pomyśli, pod­

niosłem laskę i w wielkiej wściekłości walę na żonę i okładam laską niepoliczone razy. Co się jeszcze podczas małżeństwa

— 86 —

naszego nigdy nie stało, to się tego wieczoru sta ło , ja jak wściekły mą żonę obiłem. Nie dosyć na tem, wpjłdam na dzieci, zrywam je ze snu, w yryw am z pościeli i biję jak biję, krzyczę i wyję jak zwierz jaki w ściekły! Tak okropnie upadłem! W tem z łoża mej żony odzywa się krzyk, taki boleśny, przerażający i rozpaczliwy, jakiego jeszcze w życiu nie słyszałem. B yło to

87 —

Świątynia i powóz procesyjny w Madras.

Świątynia i powóz procesyjny w Madras.

Powiązane dokumenty