• Nie Znaleziono Wyników

w harcerskiej Wiśle Wielkiej

W dokumencie Żubry potrzebują Indian (Stron 117-121)

( z k a n a d y j k a m i w t l e )

W

roku 1998 podczas Warsztatów Artystyczno-Przyrodniczych „Żubry Potrzebują Indian” powstało spontanicznie plemię Wisełkowicze - Indianie Żubrowi. Byłam wtedy gościem zaproszonym przez Centrum Dziedzictwa Przyrody Górnego Śląska. Razem z jego dyrektorem skończyliśmy to samo V Liceum Ogólnokształcące w Katowicach-Ochojcu. Kibicowałam jego walce o rezerw at florystyczny za naszą szkołą z liczydłem górskim w głównej roli.

Towarzyszyło mi młodsze o ponad 20 lat pokolenie: syn i bratanica, którzy zaprzyjaźnili się z warsztatowiczami, uczestnicząc w ich wycieczkach. Spowo­

dowała to być może magia miejsca -g en iu s loci - Harcerskiego Ośrodka Wodnego, wysokiego nieba, wielkiej wody, długich ognisk na mirabelkowej polanie z gwiazda­

mi nad głową, cichej obecności kanadyjek w hangarze (które nie mogły pływać w Jeziorze Goczałkowickim). Zwyczajnie „poczuliśmy wspólnego bluesa”, pomimo różnicy wieku-pokoleń. Okazało się po chwili, że czytamy te same książki, podobnie jesteśmy zafascynowani cudami Przyrody, no i mamy twórcze podejście do kartki papieru. Nie sposób przeoczyć oddziaływania dwóch osobowości - Ju rk a Parusela - M istrza Przyrodnika i M ariana Mendrka, który stał się bardzo ważnym „guru” - przewodnikiem, zapalaczem uśpionej iskry w odkrywaniu analogii i całej historii sztuki pomiędzy liściem, ołówkiem a k artk ą papieru czerpanego.

Niefrasobliwie rzuciłam pomysł - a może byśmy się tak spotkali następnego lata, podczas warsztatów bladych twarzy? Zima spokojnie minęła, a z wiosną Kaktuska rzuciła mi k artk ą

-- Bahó! To jest lista Wisełkowiczów, którzy chcą się spotkać w lecie pod namio­

tami, a resztę... obiecałaś, że załatwisz w HOW!

...Przeżyliśmy wspólnie - kilka obozów przetrw ania - jako, że nasze głowy cią­

gle błądziły w chmurach, najwyższej rangi problemem (i prawie nie do zgłębienia)

było zaspokojenie potrzeb organu trochę niżej położonego - czyli głodnego ż bo kompozycja kolorystycznie ciekawa nie zawsze była wystarczająco jadalna. P a­

miętasz Fuksjo Twoją reakcję na płonącą patelnię z naleśnikami? Pobiegłaś po aparat fotograficzny, bo takie wspaniałe ujęcie! I nikt z oniemiałych kucharzy-dy- żurnych nie ośmielił się zgasić płomienia przed sfotografowaniem cudownej chwili ogniska w patelni.

Spontaniczne twórcowanie z młodzieżą out-siderską (podobną nieco do naszego pokolenia z lat powojennych, czytającą Borgesa, Cortazara, Hessego i Tolkiena) - było cudownym remedium na moją depresję i niedopasowanie do św iata rządzonego przez inną wartość, czyli tzw. „a co ja z tego będę miał?” lub jeszcze prościej - „za ile?”. Pamiętacie nasze czytanie na głos na łące z koniczyną pełnej zapracowanych trzmieli...

A ja - wreszcie mogłam nosić pióra indyka n a głowie... przeżywałam marzenia niezrealizowane w dzieciństwie, bo każde wakacje spędzałam wtedy w m urach szpi­

talnych, czytając o dalekich podróżach i niedalekich przygodach pod namiotami.

Dzięki przyjaźni z młodzieżą podobną sobie (o pokolenie wstecz), ciekawą świa­

ta i wszystkiego, twórczą i łapiącą każdą śmieszną chwilę „sytuacyjną” mogłam sobie pozwolić na prawie niemożliwe - cud „zdziecinnienia” (nie mylić z infantyl­

nością). Nazwali mnie, nie wiem czemu, „Mam Pomysł”. Po jakim ś czasie błagałam, żeby nie reagowali aż tak entuzjastycznie na moje pomysły... a najlepiej, żeby ich nie usłyszeli, bo kończyły się Nieurodzinowym Dniem Urodzin, albo nową Firm ą Portretową Witkacego, albo Wielkim Teatrzykiem, albo napadem n a Strumień...

Ale ta młodzież urosła... Młodzież szkolna stała się studentam i. Wiem jednak na pewno, że nasze przeżycia wisełkowiczowe stały się pozytywnymi stronam i wspól­

nego pamiętnika, niezależnie od dalszych losów będziemy ciekawi św iata i wszys­

tkiego, co stworzyła N atura. Każdy z nas zapamięta, że jest Twórcą Chwili - bo naw et przypalone naleśniki mają siłę dzieł Sztuki, pod warunkiem, że zostaną w tej zczerniałej postaci zauważone nie tylko przez żołądek.

Barbara Bełdowicz-Kościelny - „Eureka”

W

yróżniły nas Potrzeby: wyrażalności, (współ)twórczości, akceptacji własnej indywidualności, nieskrępowanego rozwoju, przynależności do grupy. Obecne są w każdym z nas, a zwłaszcza w młodzieży, która wykazuje szczególną chęć poszukiwania i realizacji marzeń, zgłębiania tajemnic własnego ja i całego świata. Zderzenie tych potrzeb, jakże naturalnych, a często

brało udział 10 uczniów szkół podstawowych i średnich. Zajęcia warsztatowiczów odbywały się m.in. w m urach i otoczeniu harcówki położonej nad brzegiem Jeziora Goczałkowickiego, gdzie, dzięki uprzejmości Fundacji n a Dobro Harcerstwa Gór­

nośląskiego i Górnośląskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów, przebywała i uprawia­

ła równolegle swoją twórczość inna grupka młodych, otoczona skrzydłami Basi Beł- dowicz. Można powiedzieć, że już od pierwszego kontaktu obu grup doszło do fuzji i spontanicznego utworzenia plemienia Wisełkowiczów. Scalenie okazało się na tyle trwałe, że Wisełkowicze wielokrotnie później się spotykali, a w kolejnych latach funkcjonowali podczas wakacji w Wiśle Wielkiej jako odrębna grupa, aczkolwiek współpracująca z uczestnikami nowych edycji warsztatów artystyczno-przyrod- niczych M ariana Mendrka, zwanego przez nas Szalonym Pędzlem, pod patronatem Żubra Śląskiego - czyli Jerzego Parusela.

Spektrum działań twórczych Wisełkowiczów było szerokie - rysunek, m alarst­

wo, kolaż, zdjęcia, spontaniczny śpiew i taniec, improwizacje muzyczne (niektóre udało się amatorsko nagrać), pisanie, czytanie (również głośne), teatrzyk lalkowy (słynna sztuka „Ostatnie kuszenie Gwoździa”); oczywiście nie zabrakło też długich, burzliwych rozmów o sztuce, na tem aty egzystencjalne i nie tylko, wycieczek pie­

szych i rowerowych oraz masy przygód i „figli”, których część została spisana w kil­

ku pokaźnych kronikach.

Historia Wisełkowiczów zawiera również interesujące spotkania z ludźmi spoza plemienia, którzy niejednokrotnie decydowali się na przyjęcie nowego, zapasowego imienia plemiennego, by choć na chwilę wyraźniej poczuć urzekający klim at naszej grupy. Mieszkańcy Strum ienia być może pam iętają nasz indiański „najazd” na ry­

nek, gdzie wjechaliśmy na dwukołowych rum akach, umalowani i przyozdobieni własnoręcznie wykonaną biżuterią i amuletami, w specjalnie na tę okazję przygotowanych strojach. Dźwięk ude­

rzeń bębnów pomieszany ze śpiewem był nam akompaniamentem do odtańczenia rytualnych tańców, po czym rysownicy wykonali na

życzenie kilka portretów, a w zamian zostaliśmy uraczeni wyśmienitymi lodami.

Do innego spotkania - tym razem przed szerszą publicznością - doszło w 1999 roku, gdy TVP3 Katowice odwiedziła siedzibę plemienia i powstał m ateriał, w któ­

rym zaprezentowała się - obok aktualnych warsztatowiczów M ariana Mendrka - nasza grupa.

Brzeg Jeziora Goczałkowickiego połączył nas na zawsze, choć teraz spotykamy się rzadziej i nie w pełnym składzie. Wieczorne niebieskie mgły i powiew letniego powietrza, krzyki ptactwa wodnego, ogień ognisk i świeczek, świeże „mleko od kro­

wy” oraz setki mew i rybitw tańczących nad naszymi głowami - to wszystko i jeszcze więcej potwierdziło i zamplifikowało w nas zdolność patrzenia otwartego, któ­

re - mam nadzieję - pozostanie w nas na przekór coraz bardziej brutalnym zasadom naszej cywilizacji.

Zofia Mandrela - „Fuksja”

W dokumencie Żubry potrzebują Indian (Stron 117-121)

Powiązane dokumenty