E M I L Z O L A .
DOKTOR PASCAL.
P O W I E Ś Ć .
oCZĘŚĆ II.
WARSZAW A. W y d a w n i c t w * P r i e g l ą d u T y g o d n i o w e j # .1895
.
Дозволено Це н з у р о ю.
Варшава 12 Іюня 1894 года.
W drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta А» 4. O f i 1 П *> С
CZĘŚĆ DRUGA.
Rozpoczęło się teraz życie pełne szczęścia, życie, ja k w sielance. N iespodzianie p rzy b y łe szczęście rozprom ieniło P asc a la na sc h y łk u la t ju ż będącego. M iłość K lotyldy o g rzew ała go, jak sionce, kw iatam i ście ląc mu życie; po trzydziestu latach pracy i d rę czących badań nad ludzkiem i ułom nościam i, ona nio sła mu w nagrodę sw ą m łodość i piękność. Ożył pro mieniami jej oczu pokrzepiony, w oddechu je j m ło dzieńczym sk ąp an y . W iara jego w życie, zdrow ie i siłę w zrosła w raz ze spływ ającem dlań5 o d ro dzeniem.
Dopiero około godziny dziesiątej zrana, K lotylda w yszła z pokoju, gdzie spędzili pierw szą noc ślubną. W pośrodku sali z a s ta ła M arcynę, sto jącą z min^ dzi wnie zakłopotaną i w ystraszoną. W czorajszego w ie czoru Pascal, idąc za K lotyldą drzw i nie zam k n ą ł od sw ego pokoju i M arcyna, w szedłszy przez drzw i otw arte, z przerażeniem ujrzała, że łóżko dokto ra było d otąd nietknięte, W p a J ła w prost w o- słu p ien ie, które niezm iernie śm ieszną czyniło ją obecnie.
P rom ieniejąca szczęściem i uradow aniem , K lotylda podbiegła ku niej wesoło, jednym tchem wołając:
— M arcyno, Marcyno! Już teraz nie wyjeżdżam, nie opuszczam wasi Bo m istrz i ja, pobraliśm y się tej nocy.
S ta ra M arcyna z ach w ia ła się na nogach. Jak b y jej na raz w sercu pękło coś boleśnie i tw arz je j, po dobna żółtą i w yniszczoną postam i cerą do tw arzy m niszki, p o b lad ła straszliw ie wśród szlarek białego czepka. Nie rzekłszy słow a, zaw róciła się na m iej scu, zeszła do kuchni i padłszy na stołek z zarzucoue- mi rękom a na stół od ?my wania statków , poczęła szlo chać w g łęb i serca.
Z aniepokojona jej zachow aniem się, K lotylda ze szła za nią. C hciała zbadać przyczynę je j sm utku i o ile możności pocieszyć strapioną.
— Co ci je st, M arcyno? Czego m artw isz się niepo trzebnie? P rzecież m istrz i j a kochać cię nie p rz e sta niem y i na zaw sze z nami zostaniesz... Pobranie się nasze, w niczem położenia tw ego nie zmieui. Szczęśli w szą ty lk o będziesz, bo teraz będzie u nas wesoło cią gle, bezustannie w esoło.
M arcyna, zam iast odpow iedzieć, szlochała coraz g ło śn iej, nieustannie.
— O dpow iedz ші przynajm niej. Pow iedz, z czego je ste ś niekontenta, dlaczego płaczesz? Nie cieszysz się więc, iż m istrz je s t teraz szczęśliw y, żebyś w ie d ziała, ja k i szczęśliwy! Zaw ołam go, niech przyjdzie, jem u może powiesz, dlaczego płaczesz.
Marcy-na z miejsca, Marcy-na którein sie d zia ła i pędem uciekła do sw ego pokoju, tuż obok kuchni, zam ykając z ło s k o tem drzwi za sobą. N apróżno K lotvlda stu k ała, p ro si ła i w zyw ała, by zechciała ją wpuścić.
Po chwili nadszedł Pascal, pytając: — Co się tu dzieje? Co to?
— W yobraź sobie, że nie wiem, co się stało M ar tynie! Gdy pow iedziałam jej o naszem szczęściu, poczęła p ła k a ć i zaw odzić z e 'z m a rtw ie n ia . A oto teraz, zam knęła się w swoim pokoju i odezw ać się nie c h c e . . .
Rzeczyw iście srm er żaden nie dochodził z pokoiku służącej. P ascal stu k a ł we drzw i i prosił, by je o - tw o rzy ła, lecz w szystko napróżno. N iecierpliw ił się i b ła g a ł naprzem ian. S tali dość diugo, w zyw ając bezskutecznie. Cisza g łu c h a była całą odpow iedzią. Znali dobrze oboje czysty i do przesady staran n ie u- trzym any pokoik M arcyny, w którym komoda z drze w a orzechow ego i żelazne łóżko, zdobne białem i fi rankam i, głów ne stanow iły meble. W ystaw iali s o bie, że leży ona teraz, rzuciwszy się na łóżko i sz lo ch a w dalszym ciągu, zanurzyw szy głow ę w poduszki, by przytłum ić o dgłos sw ego płaczu.
— Ha, cóż zrobić! Zostawm y ją , odezw ała się Klo- ty ld a z egoistycznym w ybuchem w łasnego szczęścia, chce się dąsać — to niechże się dąsa!...
Chłodnemi swemi rączkam i pochw yciła P ascala i podnosząc ku niemu śliczną sw ą głów kę o ro z p a lonych nam iętnością policzkach, rzekła z przym ile- n iem :
— J a dziś będę tw oją sługą, mistrzu!
Z wdzięcznością p o całow ał j ą w obadw a oczy a ona zaczęła się k rzątać po kuchni, by przygotow ać śniadanie. O pięła się w w ielki kuchenny biały fartu ch , z a k a sa ła rękaw y i śliczne gołe do ło k c ia ręce poczę ły nie na żarty k rz ą ta ć się wesoło. K upione przez M arcynę k o tlety usm ar/.yła w ybornie, o to cz y ła je j a jecznicą a na drugie danie zrum ieniła kartofle, pokra ja n e w plasterk i. W szystko udało się wyśm ienicie, n a b ie g a ła się tylko niem ało, zapom inając wody, to ?inów cbleba, lub w idelcy. U słu g iw ała mu praw ie n a klęczkach, ta k się czuła szczęśliw ą. Jakże im b y ło dobrze w tej sam otności pustego, w ielkiego domul Z dała od niepotrzebnych św iadków , śm iać się i kochać m ogli z całą swobodę,!
Całe popołudnie zeszło im na porządkow aniu g o sp o d arstw a, zam ietli pokoje i zabrali się do słania łóżka. P a sc a l dopom agał, ja k um iał. B aw ili się w ybornie, śm iejąc się ja k dzieci. Od czasu, do czasu szli razem puk ać do drzw i M arcyny. Zw aryow ała chyba, żeby tak o g ło d zie zam ykać się przed niemi! I dlaczego? N ik t jej przecież nie uczynił krzywdy? L ecz mimo prób i napomnień M arcyna u p a rcie m il' czała. N adszedł wieczór, przyrządzili sobie obiad i zjedli go z je d n e g o talerza, siedząc tuż koło siebie. P rzed pójściem sp ać, jeszcze raz sprobow ali w ejść w porozum ienie z M arcyną, g ro żąc jej w yłam aniem drzw i gw ałtem , lecz ona słów kiem nie odezw ała się. O wiele więcej zaniepokoili się nazajutrz rano, s p o strzegłszy, że M arcyna dotychczas nie w yszła ze sw e
go ukrycia. Od dw udziestu czterech godzin, nie daw a ła najm niejszego znaku życia.
Po niejakim czasie, w róciw szy do kuchni, zastali tam wreszcie M arcynę, spokojnie o b ierającą szczaw na śniadanie. Ja k g d y b y nic nie było zaszło, weszła uapow rót w daw ną rolę służącej, dbałej o swoich państw a.
— Co ci było?— z a p y ta ła K lotylda. Czy zechcesz nam w ytłom aczyć,m oja d p ig a M arcyno?
S taru szk a podniosła ku niej tw arz, obrzękłą złami. B y ła już uspokojoną, lecz ciężki sm utek, w yryty był w jej postarzałych raptow nie rysach. S p o jrzała na K lotyldę z uiew ysłow ioną wymówką; opuściła potem
głow ę, pogrążona w m ilczeniu. — Czy się na nas gniewasz?
N ieprzerw anie m ilczała; z a p y ta ł się więc P ascal я k o lei:
— Gniewasz się na nas, moja droga Marcyno? Od la t tylu n aw y k ła słu ch ać jeg o głosu, iż praw ie mimowoli zw róciła się ku pauu i sp o jrzała z przy w ią zaniem nieograuiczonem , wszystko w ybaczać i uw zglę dniać zdołnem. W reszcie przem ów iła:
— Nie, na nikogo się nie gniew am ... Panu wszystko wolno. I w szystko je s t dobrze, jeżeli panu jest dobrze.
W S ulejadzie nowe rozpoczęło się życie. K lotylda, pomimo iż d w adzieścia pięć la t już u k o ń czy ła, do tychczas b y ła praw ie dzieckiem . T eraz dopiero pod tchnieniem m iłości, rozkw itać poczęła w z a c h w y c a ją cą wdziękiem kobietę, p ra g n ą c ą koch ać i być k o ch a ną. Pomimo dość obszernych w iadom ości, u zb iera nych czytaniem , naiw ną pozostała pod wielu bardzo
względami; ja k b y dopełnienia swego o czekiw ała od tego, którego ukocha. Z zadow olnieuiem najw yż- szem czuła się słabem , wątłem dzieckiem w obec P a s cala, o d d ała mu się przez miłość, wdzięczność i u w iel bienie, u w ażając się za przedm iot, za rzecz drogocen ną, której posiadanie uszczęśliw ić go może. Cześć i nabożeństw o, z jak ie m na klęczkach pocałunkam i o bsypyw ał ją , u w ażała za h o łd słusznie je j p rzy n a leżny. Z daw nej bigoteryi po zo stała jej dążność do w ierzenia w kogoś potężniejszego i silniejszego, przy którego boku czerpaćby m ogła otuchę i pocieszenie P o zo stała w ierzącą, oddaw szy się temu, którem u w ie rzyła; miłość zaw ład n ęła nią do szału a mimo w szyst ko, zachow ała w esołość i sw obodę, b y ła zdrow a i j a d ła z apetytem ; ta w łaściw ość charakteru podobną ją czy n iła do dziadka, dzielnego żołnierza. Dom cały na p ełn iała szelestem sw ych spódnic i dźwiękiem swego głosu, wdzięczna jej kibić m igała w ciąż w ruchu, czarem m łodzieńczej świeżości n asy cając powietrze.
M iłość uczyniła P ascala pięknym. Siw e włosy o d m ładzać go się zdaw ały. W ostatnich m iesiącach choroby i m oralnego cierpienia, boleść w yryła się na jeg o tw arzy , obecnie, śladu jej nie było: w yglądał zdrow o i czerstw o, oczy m iał błyszczące i dziecięco szczere, rysy przybrały wyraz spokojny, w esoły i d o bry; siwe raczej śnieżno białe w łosy i broda, rosły bujnie a daw no niestrzyżone, przybrały k ształty fa n tastycznej lwiej grzyw y. P rac a i sam otność przecho wały w nim zupełną św ieżość sił żyw otnych, niezu- żytych rozpustą, ani w ystępkam i; odnaleziony w ca
łości ich zasób dozw alał mu obecnie nasycić się do- woli. Z m łodzieńczą nam iętnością życia teraz u ży w ał i, ja k b y odrodzony, ocknął się w pełni la t m ło d ych, czuł nieprzezw yciężoną potrzebę głośnego mó wienia, ruszania się i zachw ytów , które najdrobniej sza okoliczność z łatw ością w yw oływ ała. W idok horyzontu, zapach kw iatów , słowo nieco czulsze, roz rzew niało go szczerze, ja k b y nowo o d k ry ta i nikomu poprzednio nieznana skarbnica uczuć św ieżych i oce nić się n iedająeych. Szepnięte ustam i K lotyldy „ko cham eię“— miało dla niego powab nadludzkiej p ie szczoty. W raz ze zdrowiem i pięknością, pow róciła mu sw oboda i w esołość um ysłu, w ypływ ająca daw niej z miłości dla życia; dziś, prócz daw nych racyj, p rz y b y ła jeszcze nowa i potężna dźw ignia, m iłość jpgo d la
życia p o tęg u jąca bezbrzeżnie.
S tanow ili parę, prom ieniejącą szczęściem , ona przedstaw iała m łodość, on siłę dojrzałą. Od m iesią ca nie ruszyli się krokiem z Sulejady. N ajchętniej przesiadyw ali w wielkim pokoju, różowym kretonem wybitym, gdzie w śród mebli pochodzących z czasów pierwszego cesarstw a, sta ła w ielka stylow a, sztyw na kanapa a naprzeciw w ielkie, m onum entalne lu stro .
Ilekroć spojrzeli na złocony bronzowy zegar z a - morkiem, w spartym o p ło te k i patrzącym na postać uśpionego czasu, śmiech pusty ich p oryw ał. Ż arto wali z aluzyi ukrytej w alegorycznych figurkach ze gara. Zajm ow ała i baw iła ich rzecz najdrobniejsza; robili przypuszczenia, iż tak pokój ten ja k i meble, w ielokrotnie byli ju ż św iadkam i wyznań m iłosnych
a w idziane teraz sceny m usiały odmfadzać ich wspo mnienia. K lotylda przysięgała, iż jednego wieczoru, w idziała m łodą i ła d n ą kobietę, p rzeg ląd ającą się w lustrze a puściw szy wodze fantazyi, obiecyw ała zjaw ić się w tym że pokoju po śmierci, gdy nowi lu dzie kochać się w nim będą. Pascal p rz ek ład ał po kój ten nad inne, bo w szystko m ówiło mu tu taj o Klo- tyldzie, pow ietrze naw et zdaw ało się być przesycone jej oddechem; ż y ł tu i m ieszkał, u n ikając o ile możno
ści daw nego sw ego pokoju, w iejącego piwnicznem zimnem i smutkiem bolesnych wspom nień. Lubili rów nież przebyw ać w w ielkiej sali, gdzie d łu g ie lata spędzili razem przy pracy i w przyw iązaniu w zajem - nem. D nie u p ły w ały im najczęściej w owej sali, lecz do żadnej ro boty nie z a b rali się dotychczas. W ielka szafa dębow a i biblioteka, s ta ły od daw na nietknięte, ja k stoły zaw alone grom adzącem i się papieram i. J a k młodzi m ałżonkow ie upojeni sobą, p rzestali myśleć i zajm ow ać się w szystkiem , co sta ło po za niemi. Go dziny płynęły z szybkością chw ili, ta k błogo im było z sobą i przy sobie; siadyw ali najczęściej razem w jednym wielkim starośw ieckim fotelu, nacieszyć się dość sobą nie mogąc; otoczeni dobrze im znanem i me blami i drobiazgam i, cieszyli się ciepłem , spływ ają- cem k u nim z w ysokiego sufitu, ogrzanego prom ie niam i kw ietniow ego słońca. Czasami on wspomniał, że trzeba się w ziąść do roboty, w tedy K lo ty ld a za rzu c ała mu ręce na szyję i, śm iejąc się, m ów iła, że nie puści go i nie pozw oli, by p raco w ał, bo z b y t to je szcze niebezpieczne po niedaw no odbytej chorobie.
L ubili i w esoły, drzew em w yłożony pokój stołow y na dole, o którego ściany, pokostem niebieskim p rą ż kow ane, o d b ijały się silnie czerw one m ahoniow e me ble, porozw ieszane p astele i w ielka, zaw sze p o ły sk u ją c a lam pa, zw ieszająca się od sufitu po n ad stó ł w środ ku stojący. A p ety t mieli oboje w yborny, je d li w iele i z przyjem nością, lecz g d y tylko je ść sk o ń c z y li, u c ie
k ali na górę, bo tam n ik t nie p rzery w ał ich słodkiej sam otności.
N asiedziaw szy się w domu, w ychodzili do ogrodu i obchodzili ca łą Sulejadę. W końcu kw ietnia, za kw itły róże. Radow ali się, że m ur, otaczający p o sia dłość do koła, oddzielał ich od reszty całego św iata, n ikt w idzieć ich naw et tam nie mógll D ługie godziny spędzali zapatrzeni na w idok, roztaczający się z ta ra su przed domem; rzeczka Y iorna p ły n ę ła ocieniona drzewami nadbrzeżnem i, po za nią ciągnęły się w zgó rza św. M arty, widzialne dla nich od strom ych sk a ł de la Seille, aż do g łęb o k ie g o «obszaru, pozbawionej wilgoci i zawsze zapylonej doliny Plassans. T a ra s przed domem cały b y ł wystaw iony na działanie p r o mieni słonecznych; dw a tylko odwieczne, w ysokie i wysm ukłe cyprysy ro sły po przeciw nych jeg o k o ń cach, stercząc ja k olbrzym ie zielonkaw e pochodnie, w idzialne d la o ka na trzy m ile w prom ieniu. Czasami spuszczali się k u dołow i, d la przyjem ności przedosta n ia się z trudnością, po łom ach kam ieni i gruzach wa lących się podm urow ań, podtrzym ujących osuw anie się g runtu; p rzy p atry w ali się uw ażnie rosnącym tu m izernie drzewom m igdałow ym i oliw nym , chcąc się
przekonać, czy dobrze puszczają. B łądzili z rozko szą po sosnowym lask u , silnie teraz woniejącym b a l samicznym zapachem żyw icy, okrążali ogród tuż przy m urze, po za którym od czasu do czasu rozlegał się ło sk o t ja d ą c e g o wozu po ciasnej dróżce, wiodącej do F e n o u il^ re s; najdłużej przesiadyw ali na starem k le p i sku; położyw szy się na ciepłych, zarosłych bujną traw ą kam ieniach, patrzeli na niebo i z rozczule
niem wspom inali noc letnią, g d y gw iazdy sta ły się mimowolnemi św iadkam i wielkiej ich sprzeczki; sami nie w iedzieli wówczas, ja k dalece k o ch ali się już b a r dzo. N ajm ilszą wszakże k ry jó w k ą był dla nieb gaj jaw orow y, i w je g o lekkim cieniu jeszcze teraz ja k blado zielona koronka, pozostaw ali do ostatecznego pow rotu do domu. Pod jaw oram i, bukszpan o k a la ją cy n ieg d y ś kląby ogrodu w starym francuzkim stylu, rozrósł się teraz w krzaki w ysokie, tw orząc lab iry n t ta k zaw iły w sw ych zak rętach , iż nigdy końca o d n a leźć nie m ogli. Szem rzący bezustannie strum yk w y daw ał się im bardziej uroczym , niż daw niej, dźw ięk je g o k ry ształo w y o ich serce echem się odbijał. S ia dyw ali przy porosłym mchem basenie a ręce ich i usta złączone by ły w uścisku; niepostrzeżenie tu p ły n ęły im godziny ja k w oda strum yka, n ap aw ając ich szczęściem i zapom nieniem zupełnem , nad ch o d ził w ieczór, z a p a d a ła noc a w oda, której już teraz w idać nie było, śpiew nie i jednom iernie dź więczała w śród ciem ności.
Zam knięci w S ulejadzie, nie w yszli po za jej obręb do połow y m aja. P ew nego ra n k a K lo ty ld a p ozosta ł a w łóżku dłużej niż zazw yczaj a P a scal w yszedł
i w rócił w godzinę później; zastał j ą jeszcze leżącą z gotem i ramionami w śród poduszek; zało ż y ł w jej
różow e ugzka dw a piękne duże b ry lan ty , które p o biegł kupić, przypom niaw szy sobie, że nazajutrz przy pada dzień jej urodzin. K lotylda niezm iernie lu b iła drogie kamienie i św iecid ełk a kobiece; ucieszyła się bardzo i piękną w y d ała się sama sobie z temi dw om a gwiazdam i błyszczącem i po obu stronach twarzy; d łu go jeszcze w staw ać nie ch ciała, baw iąc się widokiem pięknego sw ego cia ła , strojnego w gw iazdy w śród białej pościeli. Co k ilk a dni Pascal z n ik a ł rankam i i w racał z nowym podarkiem . C hw ytał każdą sposo bność i okazyę, by spraw ić jej przyjem ność. W racał do domu śpiesznie, by zastać ją w łóżku i przystroić w łasnoręcznie. Z nosił je j p ierścionki, bransoletki, naszyjniki a naw et piękny i m isterny dyadem . C za sami w yjm ow ał w szystkie nagrom adzone kosztow no ści i baw ił się, stro ją c niemi K lotyldę. W sp a rta p le cami o poduszki, błyszczała ca ła złotem i ja ś n ia ła k a mieniami, obw ieszona niem i, ja k cudowny obraz k o ścielny; kształtne jej ciało nowego w tedy nabierało czaru. Z zalotnością kobiecą rad o w ała się ze swej piękności, którą P ascal uw ielbiał ze czcią m iłosną do egzaltacyi posuniętą. Czasami w szakże czy n iła P a s calowi w yrzuty za to, iż jej znosi tak dużo drogocen nych podaruuków , na nic w rezu ltacie służyć jej nie m ogących. I rzeczyw iście, po uciesze porannej,, sp o czyw ały bezużytecznie na dnie szuflady. Lecz p o wstrzym ać go niczem nie m ogła, tak w ielką radość sp ra wiało mu obdarow yw a jej coraz innemi błyskotkam i.
C hciał tern dowieść, ja k dalece bezustannie myśl je g o je s t zajęta nią w yłącznie; dumny był, widząc, ja k pięknie b y ła w ten sposób przez niego ozdobioną; ch eia ł wreszcie pozbyć się w szystkiego, co posiadał, dla je j radości, chociażby tylko chw ilow ej; oddaw ał jej posiadane złoto, oddaw szy już siebie i życie sw e w je j ręce. A jak że w reszcie m iał pozbaw ić się r a dości, jakiej doznaw ał, gdy ona, zarzuciw szy mu ręce na szyję, cało w a ła go, d zięk u jąc za spraw ioną p rzy jem ność. Prócz biżuteryi, znosił je j suknie, koronki
i w szelkie n ap otkane kobiece g a łg a n k i i drobiazgi. Pokój przepełniony b y ł teraz przeróżuem i daram i.
Pew nego ra n k a ro zg n iew a ła się na niego; przyniósł jej znów pierścionek.
— D laczego mi je znosisz, kiedy ich nigdy nie k ła dę? P atrz tylko, jeżelibym w szystkie moje pierścion ki w łożyć ch ciała, to palce z pazuogciam i przykryłyby mi, tak ą mi już przyniosłeś ilość! Proszę, bądź ro zsą dnym i nie daw aj mi nic więcej...
Pascal s ta ł sm utny i zam yślony.
— W ięc dziś żadnej nie spraw iłem ci uciechy?... M usiała go słow am i i pieszczotą pocieszyć, z a rę czając i p rzy sięg ając ze złam i, iż czuje się bardzo a bardzo z nim szczęśliw ą. Ale zbyt dobry i zbyt h ojny je s t dla niej! Ośmielony ju ż, Pascal zapropo n o w ał natychm iast, by zezw olić c h c ia ła na odśw ieże nie i now e um eblow anie sw ego daw nego a obecnie w spólnego ich pokoju.
— Oh niel N a to n igdy nie pozw olę. Nie nalegaj, jeżeli łaska!... Nie choę, byś cokolw iekbądź m iał
przem ienić w ukochanym moim pokoju, w którym wzrosłam a teraz tak bardzo jestem szczęśliw ą. B y łabym w tedy ja k nie u siebie.
M ilcząse zachow anie się Marcyny wym ownie p o tę piało niepotrzebnie czynione w ydatki. S ta ła się mniej poufałą i od czasu zm iany, zaszłej w stosun kach P a scala i K lotyldy, usunęła się na bok, w yrze k ła się daw nego stanow iska pow iernicy, ograniczając się do roli wiernej i dbałej służącej. Zm ieniła się zw łaszcza względem K lotyldy, tra k to w a ła ją z uzn a niem pani domu należnem, lecz więcej w tem było posłuszeństw a niż daw nego przyw iązania. P ie rw sze śniadanie przynosiła im najczęściej do sy p ia l ni, gdy w łó żk u spoczyw ali oboje, tw arz Магзу- ny, pokorna i losow i swem u u leg ła, dzięki n ieo g ran i czonemu jej przyw iązaniu do P ascala, pozostaw ała na- pózór spokojua. K ilka razy w szakże, w yraźne ślady łez św iadczyły o trapiącym ją niepokoju; na z a p y ta nia, staw iane przez P ascala lub K lotyldę, dlaczego p ła k a ła — nie odpow iadała wprost, spędzając wszystko na cugi i zaw ianie. Jednem słowem naw et nie zgani ła, ani nie p o chw aliła podarków , ja k ie P asc al znosił Kloty Idzie, zd aw ała się ich nie widzieć, chociaż sam a ścierała z nich kurze, u staw iała lub u k ła d a ła na miej sce. W ew nętrznie w szakże, straszne z sobą to czyła w alki, oburzona szaleństw em niepotrzebnych w ydat ków i nierozum iejąca, jak można dopuszczać się cze goś tak zdrożnego. Dla zrów now ażenia w ydatków я zarazem w chęci protestow ania na swój sp o só b , M arcyna p o stanow iła zm niejszyć dom owe w y d atk i.
B rała teraz o trzecią część mniej m leka i legominę podaw ała tylko w niedzielę. Pascal i K lotylda śmieli się z jej sk ąp stw a i żartow ali p o dług daw no przyję tego zw yczaju; opow iadali sobie, że g d y M arcyna krasi masłem jarzy n y , kładzie je w prost na durszlak, by dobrze osączyć z m asła, k tóre cbow a na raz d ru g i.
S tara słu żąca ch ciała koniecznie, by Pascal przejrzał rachunki g ospodarskie za ubiegły k w a rta ł. Zazw y czaj rozporządzała dowolnie pieniędzm i, k tóre co trzy mieniące szla odebrać u rejenta, p. G randguillot, a pro cent od złożonych przez P ascala pieniędzy w ynosił tysiąc pięćset franków kw artalnie; M arcyna w ydaw a- a jo na gospodarstw o, zap isu jąc w ydatki w książce, której od la t daw nych d o k tó r n igdy nie przeglądał. P rzyniosła ją teraz i uparcie nastaw ała, by sp raw d ził cyfry. Bronił się, utrzym ując że je s t pew ien znalezie n ia w szystkiego w porządku.
— Zapewne, odpow iedziała, w szystko je st w po rządku, lecz tym razem starałam się być oszczędniej szą, niż daw niej. Pozostało mi trz y sta franków .
Oto są.
S p o jraał na nią z zadziwieniem . D otychczas wy d a w a ła wszystko, ledw ie końce z końcami zw iązując. Jakim więc sposobem m ogła odłożyć n a ra z ty le pie niędzy? P a trz a ł na nią i s ta ra ł się zrozumieć, w resz cie roześm iał się szczerze.
— Ach! T o teraz rozumiem, dlaczego tak często m ieliśmy na stole kartofle! Bardzo je s t pięknie z twej stro u y , moja dobra M arcyno, że je ste ś oszczę dną, ale na przyszłość nie rób ju ż tego i dogadzaj nam sumczaiejszemi kąskam i.
O braziła się uczynioną przez pan a w ym ów ką i po raz pierw szy w życiu pozw oliła sobie a a zrobienie u w ag i:
— J a k się widzi, że pieniądze p ły n ą z jed n ej strony zbyt szybko, to przecież trzeb a oszczędzać, gdzie można...
Zrozum iał naganę i d la uspraw iedliw ienia się w jej oczach, o d p a rł łagodnie:
— Aha! W idzę, że nie je s te ś kontenta ze m n ie ir o bisz mi p rzytyki. A le nie wiesz może, moja kochana, że i ja mam niem ałe oszczędności, k tóre spokojnie le ż ą w szufladzie!
Pieniądze, o k tó ry ch w spom niał, pochodziły z ho- noraryów czasam i nadsy łan y ch mu przez chorych; rzu c ał je , nie licząc, do w yznaczonej na ten cel szu flady biórka. Od szesnastu lat rzu cał tam co rok około czterech ty sięcy franków , lecz biorąc w m iarę potrzeby na osobiste sw e w ydatki i n ig d y nie licząc tego co w ydał, P ascal nie znał cy fry uskładanych pieniędzy, d o m y ślał się wszakże, iż czerpiąc ze s k a r bu, nie m ógł go posiadać w całości. Pieniądze na czynione K lotyldzie podarki z tegoż pochodziły źró d ła, czerpał w nim obecnie często i obficie, z w iarą iż nigdy dn a je g o nie ujrzy; w iara ta p o ch o d ziła z przyzw yczajenia, brał, g d y p o trzebow ał a brać zaw sze było z czego.
— P rzecież można sobie pozw olić użyć oszczędno ści, c ią g n ą ł dalej w esoło. A w iesz przecież, M arcy-
d o, ż e mam z czego żyć prócz tego, boć nie ja , ale ty odbierasz p ro cen t od m ojego k a p ita łu .
S łow a P aseala niezupełnie przekonały M arcynę. I głosem zmienionym, głosem sk ą p c a w iecznie o swój skarb drżącego, rzekła:
— A jeżeliby panu p rzep ad ł ów kapitał?
P ascalow i n igdy przez myśl nie przeszła podobna m ożliw ość, m yśląc więc, że skąpstw o mięsza M ar- cynie zm ysły, odpow iedział tylko lekkim przeczą cym ruchem głow y. W ieczorem m ów ił z K lotyl- d ą o zajściu swem z M arcyną i oboje śmieli się z jej obaw y.
Zakupyw ane przez P a scala drogocenne spraw u n k i, poruszyły opinię w szystkich m ieszkańców w P las- sans. Niewiadomym sposobem , wieść o tern, co z a szło w Sulejadzie, rozniosła się po mieście, d o sta rc z a ją c m atery ału do plotek zaw sze w lo t przez kumoszki ch w ytanych. Może śledzono z po za muru, lecz bądź co bądź w iedziano o m iłosnym stosunku P ascala z Klotyl- dą, chociaż M arcyna nikomu się z tem nie zw ierzyła. Ilość podarków i nieustające nowe zakupy d o k to ra — w p ro st zgorszenie w yw oływ ać poczęły. Śledzono go podczas ran n y ch wycieczek do m iasta i gdy w chodził do m agazynów , ciekaw e głow y w yohylały się z okien, bad ając uporczyw ie ja k o ść dzisiejszego prezentu, a wieczorem całe m iasto w iedziało d o kładnie, że dok tó r k u p ił dziś kapelusz lub b ransoletę z szafirów.
Oburzenie w zrastało z k ażdą chw ilą; patrzcie, oto ten wuj stary , który uw iódł m łodą siostrzenicę, a te raz ru jn u je się dla niej, ja k m łodziki I stro i w bogac tw a, ja k b y ja k i obraz cudow nyl N ajdziw aczniejsze zaczęły krążyć pogłoski i pokazyw ano sobie S u lejad ę
palcam i, szepcząc o sk an d alach , odbyw ających się po za jej murami.
Stara pani R ougon nie p osiadała się w prost z o b u rzenia. Od chw ili, gdy się dow iedziała o zerw aniu projektow anego m ałżeństw a K łotyldy z Ramondem, rozgniew ana, p rz e sta ła byw ać w Snlejadzie. K pili
2 niej chyba, bo w niczem jej słu ch ać nie chcielil Od miesiąca ich nie w idziała; tymczasem sp o ty k a ła się z ludźmi, k tórzy j ą pocieszali, żałow ali dysk retn ie rzucanemi słów kam i, lecz ona, nic nie wiedząc, nicze go się nie dom yślając, naraz całej dow iedziała się prawdy i rażoną zo sta ła , jakby piorunem . I p ow ie dzieć, że jeszcze niedaw no, w czasie choroby Pascala* ona czego innego o b aw iała się, ze względu na dobrą
sław ę rodziny; b a ła się obłędu i szaleństw a dla tego dzikiego sam otnika, przepełnionego dum ą a zarazem d rżącego Da w spom nienie ciotki Didy! O ileż gorzej było terazl Całe m iasto śm iało się, opow iadając s o bie tłuste anegdotki, k rą żące z ust do ust! W ielkość legendy o rodzie R ougonów znów b y ła zagrożonal W ięc ten syn jej nieszczęsny uw ziął się, by zn iesła wić rodzinę! By ujmę przynieść sław ie familii! Tej sław ie, tak ciężko przez nią zdobytej! G niew na i pod wrażeniem doznanego wzruszenia nie czekała chw ili; czemprędzej w łożyw szy kapelusz, pob ieg ła ku S u le - jad zie, z żyw ością n iesłychaną na wiek swój p odeszły. Jak o k a p łan k a , strzeg ą ca sław y fam ilii Rougonów, postanow iła napraw ić o ile się da, nadw yrężoną c z y stość legendy. Z aledw ie była godzina dziesiąta rano, gdy F elicy a w biegła do domu syna.
Pascala, którego poróżnienie się z m atką bynajm niej nie m artw iło, w łaśnie od godziny nie było w domu, w yszedł na m iasto, poszukując starośw ieckiej srebr nej sp rzączk i do p aska dla K lotyldy. F elicy a z a sta ł a tylko K lotyldę, jeszcze nieubraną, z w łosam i roz-
puszczonemi na białym rannym kaftaaiku, piękną i św ieżą, ja k rozk w itająca róża.
P ierw sze zetknięcie bardzo było ostre i niemiłe. F e lic y a ulżyła wezbranem u gniew em se rc u , p o w stając w imię m oralności i religii. W reszcie rzekła: — O dpow iadaj, dlaczego grzesznie postępujecie wobec B oga i ludzi:
K lo ty ld a słu c h a ła jej w ciąż ze spokojnym uśmie chem.
— Postępujem y tak, jak nam dobrze, moja babciu. Czy nie jesteśm y wolni i sw obodni oboje? O bow iąz ków nie mamy względem nikogo żadnych.
— Nie m acie obow iązków w zględem nikogo! A względem mnie! a względem rodziny! Znów b ło tem zaczną nas obrzucać z waszej przyczyny. M y ślisz, że mało będzie mi tego słuchać?
N agle usp o k o iła się praw ie zupełnie. Nigdy nie zauw ażyła dotychczas, że K lotylda je s t tak piękną. W rzeczyw istości nie b y ła ani zadziw iona, ani zgor szona tem, co się stało, gniew jej pochodził w yłącznie z obaw y p lotek i w ypłynąć m ogącej ujmy dla dobrej sław y rodziny. N iechby się więc dało to jak o ś urzą dzić, by złe ję z y k i pow strzym ać co rychlej w zapędach. Ł agodniej też rzekła:
— Pobierzcie się! D laczego d o tąd nie wzięliście
W pierwszej obw ili K lotylda sp o jrz ała na nią z z a dziwieniem. D otychczas bowiem nie pom yśleli n a wet o tern.
Z uśm iechem w reszcie za p y tała:
—г Czy myślisz, babciu, że ślub może nas szczęśliw szymi uczynić?
— Jeszcze ci raz pow tarzam , że tu nie o w as rzecz idzie, ale o mnie, o ca łą rodzinę... Ja k możesz, moje dziecko, mówić o ta k w ażnych i św iętych rzeczach z p ło ch ą lek k o ścią?
Czyż w stydu nie posiadasz?...
K lotylda, nie obraziw szy się bynajm niej, ruchem rę ki tylko o d p o w ied ziała początkow o, ja k b y zaznaczyć chciała, iż w niczem nie czuje się winną. Boże mójl \V życiu n ap otykam y ty le zepsucia i zła św iadom ie w yrządzanego drugim , iż dopraw dy w iedzieć nie są w stanie, czem i względem kogo zaw inić mogli, o d d a ją c się uczuciu, k tóre uszczęśliw iło ich oboje. W resz cie przeciw ko pobraniu się legalnem u opierać się l i e będzie.
— T a k , zapew ne, pobierzem y się, kiedy sobie tego życzysz, moja babciu. On zrobi co zechcę... Lecz cóż pilnego, poezekajm y z tem trochę.
I w dalszym ciągu b y ła spokojną i w esołą. P onie waż żyli z d alek a od ludzi, dlaczego mieli się niepo koić tem, co ludzie o nich mogą mówić?
Prócz głuchej obietnicy ślubu, nic nie uzyskaw szy, stara pani Rougon, pożegnaw szy się z Kloty Idą, w y szła niezadow olniona. Od tego czasu zaznaczała w y raźnie, iż p rzestała byw ać w Sulejadzie, gdzie d ziały
się rzeczy niezgodne z jej zasadam i. Z praw dziw em nam aszczeniem przyw działa żałobny sm utek spadłego n a rodzinę ciosu. Nie sp uszczała wszakże s oka t e go, eo się w S ulejadzie dniało, gotow a korzystać z każdej sposobności, by wrócić na pożądane stan o wisko i otrzym ać zwycięztwo, które w życiu w ytrw a ło ścią sw ą zdobyw ała dotychczas.
P raw ie w tymże czasie P asca l i K lo ty ld a przestali żyć w ukryciu. N ie uczynili tego w chęci wyzw ania lub poskrom ienia ludzkiego g a d an ia , które z ob o jęt n o ścią pom ijali, lecz w prost d la zadow olnienia w ła snej ochoty. M iłość ich początkow o u k ry ta w nich sam ych, w ybuchła i n ap e łn iła swem tchnieniem po kój, k tó ry b y ł św iadkiem ich p o łączenia, ogarn iając n astępnie dom cały i ogród, teraz ujaw nić się chciała dalej po m ieście i okolicy, sk ra je horyzontu sobą w y p e łn ia ją c .
P o d łu g daw nego zw yczaju, Pascal, przyw dziaw szy tu żurek, jasn o ubraną K lotyldę, w iodąc pod rękę, rozpoczął zaniedbane skutkiem choroby w izyty d o k to rsk ie. On b ia ły siw izną, ona zło to w ło sa, głow y trzym ając prosto, szli z uśm iechem łagodnym na pię k n y ch tw arzach, ta k ą rad o ścią i szczęściem pro m ien ny ch , iż aureolą niebian zdaw ali się być otoczeni. Z ra zu ludzie z podziw ienia w yjść nie mogli, kupcy w ycho d zili ze sklepów , kobiety w ych y lały się przez okna, przechodnie p rzystaw ali, by p atrzeć i śledzić za n i mi. Szeptano, śm iano się, palcam i ich w ytykając. M ożna się było obaw iać, że ulicznicy, zachęceni z a chow aniem się starszych, zaczną kam ieniam i rzucać
za nimi. Lecz piękność ich i dobroć zaczęła powoli rozbrajać serca i sk łan iać nąjzaw ziętszych do p o b łaż liw ości i przebaczenia. Prom ieniejące od nich szczę ście i m iłość budzić raczej zaczęły zazdrość z pocią g ającą ku nim życzliw ością złączoną. Nowsze dziel nice m iasta, zam ieszkane przez bogatszą burżuazyę, najtrudniejszem i były do zw alczenia. O wiele o k a z a ła się w zględniejszą dzielnica św . M arka, gdzie po bokach ulic zarośniętych traw ą, mimo kamieni, wzno siły się stare p a ła c e starożytnych rodów szlacheckich; rnury tych pałaców n ap e łn ia ła jeszcze woń m iłosnych uścisków i schadzek wiekami nagrom adzona. Lecz najlepiej, najsw obodniej im było w śród biednej, starej części Plassane, gdzie ludność p ro sta i uboga, instyn ktem odczuła czar leg en d y głęboko w łono dusz ludz kich zapadłej, o k ró lu potężnym a wiekiem pochylo nym, szukającym i odzyskującym siły i czerstw ość przy boku pięknej i młodej oblubienicy. Kochano tam d o k to ra za nieograniczoną je g o dobroć; p rz y w ią zanie przeszło teraz i na w ybraną przez niego tow a rzyszkę, k tó rą w itano z tw arzą pogodną i przyjazną. Oni, ta k pełni obojętności na ludzkie obmowy i w zgardę, poruszonym i do łez się uczuli serdecznem przyjęciem , ja k ie g o wśród ludu doznali. Piękność ich zw iększyła się jeszcze, bo szczęście u jaw n iło się żywiej w całej ich postaci, ja k b y pod swe sk rzy d ła w szystkich objąć ch ciało .
Pew nego p opołudnia, g d y P a sc al z K lotyldą w yszli na miasto i sk ręc ali na ulicę de la B anne, spostrzegli na przeciw nym chodniku d o k to ra Ram onda. W czo
raj w łaśnie dow iedzieli się w ypadkiem , że ośw iadczył się o ręk ę panny LevSque, córki m iejscow ego re jen ta. Bardzo rozsądnie uczynił, albow iem dla d obra sw ego położenia, pow inien się corychlej ożenić a p a n na LevSque nietylko b y ła baidzo ła d n a i b ogata, lecz oddaw na kochała się w pięknym doktorze. P rzypusz czać można było na pewno, że zczaseiu i on kochać ją będzie. K lotylda wielce ucieszyła się wieścią 0 m ałżeństw ie R am onda a zobaczyw szy go teraz nie* spodziew anie, zdaleka w itała go wesołym i przyjaz nym uśm iechem . P ascal rów nież przyjaźnie pow itał go ukłonem . Przez chw ilę Ramond w ahał się, co ma uczynić, zrazu w zięła go chęć po d ejścia ku nim dla zam ienienia słów kilku. P ow strzym ał się wszakże w iedziony delik atn o ścią; nie ch ciał swą obecnością przery w ać im m arzenia, które dozw alało im p rzeci sk ać się przez tłum ne i gw arne ulice w zapom nieniu zupełnem , ja k b y sam otność panow ała do koła. U k ło nił się więc tylko z wyrazem tw arzy tak łagodnym 1 przyjaznym , ja k b y chciał ich przekonać, iż nie pomny je st ua boleść, której doznał skutkiem te raź niejszego ich szczęścia. W szyscy troje radzi byli spotkaniu.
W tymże czasie K lotylda rozpoczęła w ielkich roz miarów pastel, przedstaw iający króla D aw ida wraz z piękną S ulam itką. Puściw szy wodze fantazyi, tw o rzyła, dzięki dw oistości swej natury, chim eryczne wy w ołanie przeszłości, na tle codziennego sw ego życia. W śró d pow odzi kw iató w , sp ływ ających deszczem gw iaździstym z góry, s ta ł naprzód w ysunięty Dawid,
w sparty ręką o ram ię młodej A bisais; dziewczę szczupłe i białe, do pasa nagie było zupełnie. K ról m iał na sobie płaszcz ciężki i w spaniały, naszyty zło tem i drogiem i kam ieniam i, korona zdobiła srebrne jego w łosy. Ona wszakże w spaniałością o w iele go przew yższała, strojna w dziękam i sw ych cudnie p ię k nych k ształtó w , uw ydatniających się b iało ścią lilii na ciemnem tle obrazu. P o stać D aw ida u o sab iała potęgę i w ładzę k róla w spartego m iłośnie na w ybra nej wśród w szystkich innych poddanek oblubienicy sw ojej, k tóra dum ną i szczęśliw ą czuła się je g o w y borem, z zaparciem i naj wyższą radością d ając mu cia ło i krew sw oją. W ysm ukła n ag a jej postać tuż przy purpurze w spaniałego królew skiego p łaszcza stojąca, tchnęła tryumfem zajm ow anego m iejsca w sercu D a wida, o d k ry te jej ciało, oraz rę k a sp o czyw ająca na jej lam ieniu, u jaw niały to ludow i w dzień jasn y na nich p atrzący . P o stać D aw ida tchnęła p otęgą a postać A bisais pięknością; prom ienni ja k gw iazdy byli oboje.
Do ostatniej chw ili K lotylda nie w ykończała ich tw arzy. Stojący za nią P ascal żarto w ał, dom yślając się wszakże, ja k ą m yślą jest pow odow ana. W reszcie nie m ogąc zwłóczyć dłużej, kilkom a pociągnięciam i ołów ka tw arze w ykończyła: królem był P ascal a o na m łodą Sulam itką. Pomimo niezw ykłego podobień stw a, twarze ich i postacie nadziem skim wyrazem aniołów lub rajsk ie istoty w yobrażać się zdaw ały; włosy jego srebrzyste i złote jej pukle au reo lą o tacza ły ich głow y, ekstazą wzniesione ponad poziom nasz
zw ykły; spojrzenie ich oraz uśmiech, m ówiły o n ie śm iertelnej a im dostępnej miłości.
— Z byt nas pięknym i zrobiłaś, K lotyldo, znów ma rzeniu p u ściłaś w odze! T a k ja k daw niej, pam ię tasz? Ody ilek ro ć nam alow ałaś niezgodne z n a tu rą k w iaty, czyniłem ci wymówki, iż przenosisz na p a p ie r chim eryczne ш гговкі niezbadanych tajem nic.
M ówiąc te sło w a , P ascal u k azy w ał rę k ą cały sze reg w iszących na ścianie obrazów, p rzed staw iają cych m istyczne k w iaty , w rajsk ic h w y ro słe o g ro d ach . K lotylda tw ierdziła, że nie upięk szy ła ich bynaj - mniej.
— Zbyt nas pięknym i zrobiłam ?! Ależ my Digdy nie możemy być zb y t pięknym i! Ręczę ci, że takim i nas czują i w idzą a w ięc i takim i jesteśm y ... P atrz tylko, czy nie mam racy i tak mówić...
P ochw yciw szy leżącą w pobliżu sta rą Biblię z XV w iekn, p o k azała mu rycinę naiw nie pojętą i w y konaną.
— Czy nie widzisz, że to praw ie jed n ak o w e? — z a w o łała.
Z adziw iające to tw ierdzenie pobudziło P ascala do śm iechu.
— Śm iejesz się te ra z — m ów iła dalej, bo patrzy sz ty l ko na szczegóły ry su n k u . P atrz eć należy na ducha oży w iającego postacie. Przyjrzyj się w szystkim innym rycinom tej treści, m uszą koniecznie być do siebie po dobne. Muszę jeszcze narysow ać A braham a z Agarą, R u t z Boozem i w szystkich, w szystkich proroków , królów , którym w ybrane lub ofiarujące się o b
lubieni-ее, młodość sw ą oddały. Oni w szyscy byli piękni i szczęśliw i tąż sam ą p ięknością, ze szczęścia w ypły
wającą!
P rz e sta li się śmiać i pochyleni nad sta rą B iblią, przeglądali zaw arte w niej ryciny. K lotylda o b ra cała stronice cienkiem i swemi paluszkam i a P ascal s ta ł tuż obok niej. D ługa, biała je g o broda, sp ły w a ła na złote jej włosy. P ostacią sw oją o g a rn ia ł ją całą, w dychając j ą niejako. U sta sw e złożywszy na delikatnem jej ram ieniu w pocałunkach napaw ał się jej m łodością a naiw ne rysunki wciąż przesuw ając się przed icb oczyma, ukazyw ały im na pożółkłych kartach starośw ieckiej księgi, coraz to nowe p o k o le nie narodu, niezłom nie w ierzącego w w iek u istą m ło dość i niespożytą męzkość sw oich p atryarchów , oraz nigiiy n ieprzykróconą wiekiem płodność sw ych nie w iast; w iarą tą uaród podsycany, m nożył się nieskoń czenie, czerpiąc uiczem niew zruszoną ufność w sw e losy, niepomnym był na zbrodnie cudzołóztw a, k a z i rodztw a i w szelkie w ystępne związki m iłosne. W z ru szenie P ascala zw iększało się z Lażdą ch w ilą, o g a r niała go g łęboka wdzięczność za spełnienie m arzenia i słodkie urzeczyw istnienie trap iący ch go wśród bez sennych nocy w idziadeł; je g o S u lam itk a z stą p iła ku niemu i,n a schyłku la t będącem u, przy n io sła odrodze nie i orzeźw ienie, w onią młodości i miłości sw ojej.
Trzym ając j ą wciąż przy sobie, szep n ął jej, gorącem oblew ając tchnieniem :
— Jakżem sp rag n io n y , w iecznie sp rag n io n y jestem tw ej młodości!... Ż yję nią, żyw iąc się i zawsze jej
pożądając! Ale ty, czyż nie pragniesz i nie pożądasz rów nej sobie młodzieńczej m iłości, żeś zgodziła się być moją a ja ta k i stary , sta ry ja k św iat?...
Z adziw iona je g o słow y, zw róciła się tw arzą ku niem u.
— Ty stary?... Ty m łodszy je ste ś odemniel
Ś m iała się ta k szczerze i serdecznie, że i on śmiać się z nią począł. D om agał się w szakże odpow iedzi. — To nie je st odpow iedź... Czyż nie pragniesz i nie pożądasz stosow nej d la siebie młodzieńczej miłości?
Ona, szeptem do ucha, w ypow iedziała jednem g o rą cem tchnieniem :
— Jednego ty lk o pragnę i pożądam : m iłości tw ojej, m iłości takiej, ja k ą mnie m iłujesz.
U kończony pastel zaw ieszony został na ścianie. G dy M arcyna sp o strzeg ła go, stan ęła i przeżegnała się pobożnie, ja k przed Bogiem lub też dla odpędzenia zło śliw eg o szatana. N a k ilk a dni p rzed W ielkanocą, M arcyna zap ro p o n o w ała K lotoidzie udanie się razem do k ościoła, lecz gdy ta w ręcz odm ów iła, stara, w ierna s łu g a o d stąp iła na chw ilę od przyjętej obecnie zasa dy m ilczenia i biernego posłuszeństw a. Ż adna bo wiem z zaszłych okoliczności nie zdziw iła i nie zg o r sz y ła je j tak dalece, ja k gw ałto w n e w yparcie się re- lig ii przez tę, k tó rą za pobożną u w ażała dotychczas. Z daw ną zażyłością i pow agą, ła ją c sw oją panią, z a częła praw ić ja k za ezasów , gdy dzieckiem w yprasza ła się od zbyt d łu g ieg o pacierza. Czyż nie k o c h a ła już i nie b ała się Stw órcy? Czyż nie lę k a ła się p ie k ła i w iekuistego jego ognia po śm ierci?
K lotylda, nie zdoław szy pow strzym ać uśm iechu, od rzek ła spokojnie:
— W iesz dobrze, iż p ie k ła nigdy nie lękałam się zbytecznie. Lecz mylisz się, M arcyno, p rz y p u sz c z a jąc, że w szelkiej religii się w yparłam . N ie uczęszczam do kościoła, bo modlę się gdzieindziej, masz c a łą p ra wdę, kiedy ch ciałaś jej się dow iedzieć...
M arcyna p o p a trz a ła na nią z osłupieniem , znaczenia słów w yrzeczonych zgoła nie rozum iejąc. O dczuła tylko, iż w szystko skończone i K lotylda zbaw ioną być nie może. N igdy ju ż nie p rosiła, by iść razem do kościoła św. S a tu m in a. Sam a ty lk o m odliła się te raz dłużej i goręciej, z b ig o tk i przem ieniając się w m aniaczkę. Z aniecbała robienia pończoch, które w chw ilach w ypoczynku w iecznie trzym ała w ręk u , szybko drutam i m igając; po skończonem sp rzątan iu , biegła w prost do k o ścio ła i p o g rążała się w dłu g ie modły ku Bogu. Pew nego dnia sp o tk a ła ją w k o ś ciele sta ra pani Rougon; po godzinnej m odlitw ie znów się przy drzw iach zeszły niespodzianie. M arcyna z a niepokoiła się, ja k zw y k ła służąca sc h w y tan a na p ró ż niactw ie i rodzajem tłom aczenia się, rzekła:
— J a za pana modliłam się tak długo.
P ascal i K lotylda puszczali się obecnie na dłuższe w ycieczki po za m iasto. Pew nego dnia, w ybraw szy się do Sćguiranne, dośw iadczyli w ielkiego i n iesp o dziew anego w zruszenia, przebyw ając puste obszary gru n tu , gdzie n iegdyś zieleniły i kw ieciły się zacza row ane ogrody P aradou. P oetyczna postać A lbiny zdaw ała się tu unosić w pow ietrzu a kw iaty ow ijały
p ięk n e jej kształty , ja k kiedyś aa w iosnę, gdy Pascal u jrzał ją po raz pierw szy. Czyż m ógł on wtedy przy puszczać, on, co u w ażał się oddaw na za starego, by m łodzieńcza postać Albiny leg ła w pierw w grobie? By la ta jeszcze d łu g ie m inęły dla niego w zdrowiu i p ra cy, przynosząc w reszcie z sobą to, co m iał d zisiaj— w iosenny lo z k w it m iłości, cudnem swem tchnieniem oprom ieniający schyłek jeg o istnienia? K lotylda o d czu ła myśli, przesuw ające się w um yśle P ascala, z a trzym ała go na chw ilę i podniosła ku niemu śliczną sw ą tw arz m łodocianą z wyrazem uw ielbienia i wdzię czności. W szak ona była teraz A lbiną, oblubienicą m iłości pełną. Pascal zrozum iał i p o cało w ał u s t ; jej z uniesieniem ; nie rzekli do siebie ani sło w a , szli t e raz dalej, lecz drgnienie miłosne falow ało w około, ro ztaczając się po płaszczyźuie pól zasianych owsem i zbożem, niosąc tej ziemi, która niegdyś na swem ł o nie p ieściła kw ieciste ogrody P arad o u , ja k b y odgłos daw nych m iłosnych aniesień, dreszczem rozkoszy w strząsających pow ietrze.
Szli teraz wśród pól nagich, cierp iący ch z n ad m ia ru suszy a droga ubitą się zd aw ała z kurzaw y, sk rz y piącej pod ich stopam i. L ubili bardzo tę naturę sk w a rem południow ego nieba spieczoną. L ubili spoty k an e g aik i z m izernych, nikłych drzew m igdałow ych złożo ne, rów nież ja k tuż opodal rosnące zsg ajeu ia z niż szych i przysadzistych krzew ów oliw nych. Po za polam i falow ał grunt, u k ła d ają c się w pagórki z zielo ności odarte, a na nich bieliły się plam am i zagrody, poprzecinane sm ugam i ciem nych i w yniosłych c y p ry
sów. R oztaczające się d o k o ła w idoki przypom inały w yobrażane na sta ro św ie c k ic h obrazach pejzaże o li niach кІэяусг.пѵсЬ. kolorycie tw ardym , lecz pełne m a jestatu . Ziemia prom ieniow ała skw aram i, nagrom a- dzonemi dłu g ich lat szeregiem a gorące jej tchnienie ogarniało ich, p rzyśpieszając tętnienie krw i; rozżarzo na atm osfera d o d a w ała im jeszcze w iększego piękna i szli tak we dw oje, pełni uroku, m ając po nad sobą wiecznie pogodne niebieskie szafiry nieba, z którego sp ły w ały ku nim rozpalone, złote promienie. Ona, przy sło n ięta nieco p araso lk ą, ponętny k w iat p o łu dniow y z d aw ała się stanow ić, k w iat rozkoszujący się w słońcu i promiennem św ietle. On m łodniał i krzep- kości zdaw ał się nabierać, jak b y siła żyw otna, z zie mi się u latn iająca, ciało je g o p rzenikając, d o d aw ała mu m ęzkiego hartu i zapału.
Od dni k ilk u P a sc a l p ra g n ą ł w ybrać się do S egui- ranne, posiyszał bowiem , że uchroniona przez niego od suchot Zofia w ychodzi teraz za mąż za młodego m łynarza z okolicy. C hciał się przekonać raz jeszcze oso biście ojej zdrow iu, spraw dzić posłyszaną now inę, chciał wreszcie zobaczyć, czy wszyscy są tu taj szczęśliw i.
Po piekącym skw arze, wśród p o la , odetchnęli z przyjem nością orzeźw iającym chłodem w cieniu k a r łow atej dębiny, otaczającej zagrodę, należącą do pani Dieudonnó, ciotki Zofii. Dróżka w iła się w śród d ę bów pom iędzy dwoma strum ykam i, którym zieloność miejscowa zaw dzięczała swe istnienie. D ochodząc do zagrody, n a p o tk a li zakochaną parę. Zofia, nie w i dząc ich, ca ło w ała się z m łynarzem , stojąc koło stu d
-ni. M łodzi byli sami, bo cio tk a w yszła od ra n a prać bieliznę nad brzeg W iorny. S postrzegłszy n adchodzą cych, kochankow ie zmięszali się bardzo i zapłonieni z m iejsca się ruszyć nie śmieli. Lecz w esoły i u p rzej my śmiech d o k to ra i K lotyldy uspokoił ich nieco, za częła się rozm owa a jej wątkiem było, że ślub o dbę dzie się niedługo, około św. Jan a, ale że im bardzo się czas dłuży i chcieliby, aby dzień oczekiw any b y ł cho ciażby ju tro . Doktór patrzał u w a żD ie na Zofię i r a dow ał się, w idząc że coraz je s t silniejszą; tęga i p ię k na w yrosła z niej dziew czyna, urato w an a na pewno od dziedzicznej choroby. R o zro sła się na wsi, jak okalające ich dęby. zdrow a, bo w yrosła, ja k one w sprzy jający ch w arunkach, na łonie natury, wśród zieloności, wody i słońca. Nic nas tak nie uzdraw ia ja k dobroczynne w pływ y natury, zastosow ane w ła ściw ie!
Zofia m iała jeden tylko sm utek w ielki i łzy zperli- ły jej rzęsy, zaczęła bowiem mówić o biednym swym bracie, W alentym , który b y ł coraz słabszym i lada dzień skona z w ycieńczenia. W łaśnie wczoraj m iała o nim bardzo zatrw ażające wiadomości. D obrocią serca pow odow any, P ascal pocieszał ją , że W alenty pow stać jeszcze może na nogi, chociaż w iedział d o brze, iż skon lad a chw ila je st możliwy. Opuściwszy zagrodę, P ascal i K lotylda w racali wolnym krokiem ku Plassans, ciesząc się tem co w idzieli, pokrzepieni ^ s id o k ie m sielskiej miłości a zarazem sm utnie w zru -
» szeai' iż to szczęście zakłócone je st trw ogą śm ierci g w c b jro eg o przez Zofię brata.
P rzebyw ając stare przedm ieście, je d n a z pacyentek doktora zaw iadom iła go, że W alenty sk o n ał przed chw ilą. Dwie sąsiad k i oprow adziły z domu s ta rą m atkę, k tó ra w yła z bólu nad trupem syna. Pascal w szedł tam na chw ilę, zostaw iw szy K lotyldę przed drzw iam i. W reszcie skierow ali się ku S u le- jadzie. Od pew nego czasu doktór w ątpić począł w cudowność skutków swego eliksiru, chociaż p rzy znaw ał, że śm ierć W alentego byłaby o wiele wcześniej nastą p iła , gdy by nie zastrzyki w ania, które podtrzym y w ały chorego. Pascal obliczał, że co najmniej rok życia W alenty eliksirow i zaw dzięczał. Było to z a pewne coś, ja k o rezu ltat dodatni, lecz śm ierć z w a l czyć—staw ało się coraz jaw niejszem n iep raw d o p o d o bieństwem . Przedłużenie życia W alentego za pomo cą eliksiru pow inno było pocieszyć P ascala po n ie pow odzeniu, jak ieg o doznał z karczm arzem L afouas- sem, którego g w ałtow ną śmierć dotychczas sobie w y rzucał, bo Lafouasse zdaniem jego powinien był żyć co najmniejszej jeszcze k ilk a m iesięcy. Chm urne b ó lem czoło P ascala nie rozjaśniło się, naw et g d y ju ż w ukochanej Sulejadzie stanęli. T u czekało doktora nowe w zruszenie. Pod jaw oram i poznał siedzącego S arteu r, k apelusznika, którego oddaw na leczył za- strzykiw aniam i w domu obłąk an y ch T ulettes. S ku tek w yw arty przez eliksir na S a rte u ra okazyw ał się zbawiennym. Z astrzykiw ania substancyi nerwowej w y leczyły go zupełnie, wzmocniwszy w nim wolę, oraz cały organizm . Dziś rano w łaśuie w ypuszczono go z T u lettes, jak o uleczonego. S arteur potokam i słów wdzięcz
ności dziękow ał doktorow i za swe uleczenie, przysięga jąc, że już obecaie nie miewa ow ych napadów szaleń stw a, gnającego go ku zbrodni, ku zam ordow ania pier- szej lepszej spotkanej na swej drodze osoby. Pascal śledził jego sło w a i ruchy i z pewnem zadow oleniem zauw ażył, że ten m ały, ru ch liw y człow ieczek o w ło sach czarn y ch i w ykrzyw ionej połow ie tw arzy, mówi rozsądnie, porusza się praw idłow o, ja k przystało na kogoś zupełnie norm alnego. O bjaw y w dzięczności S arteu ra, cału jąceg o ręce sw ego zbaw cy, w zruszyły P ascala do g łęb i serca. O bdarzył go datkiem i radą, by się natychm iast zab rał do p racy , k tó ra najlepszem będzie dopełnieniem k u ra c y i.
Po odejściu S arteu ra, Pascal uspokoił się z u pełnie i, wesoło rozm aw iając, zasiadł z K lotyldą do obiadu. G aw ędke w iódł o rzeczach niem ających nic w spólnego z Sarteurem .
K lotylda p a trz a ła na niego z zadziwieniem , w p o łą czeniu z pew nego rodzaju wym ówką. W reszcie nie- m ogąc się pow strzym ać dłużej, zaw ołała:
— Mistrzu, rzecby można, że ty nie radujesz się tem, coś uczynił? Czyż nie masz, nie widzisz powodu być zupełnie z siebie zadowolonym?
P ascal obrócił w żart sło w a K lo ty ld y .
— J a z siebie nigdy nie jestem zadowolony!... A z m edycyny, z jej d z ia łan ia, to w iesz, że też nieco- dzień się raduję...
Dnia tego po raz pierwszy w ynikło m ałe nieporo zum ienie pom iędzy Pascalem i K lotyldą. Poszedłszy n a spoczynek, zgasili wcześnie św iecę i leżeli w ciem*
ności, tu ląc się do siebie wzajemnie. P o stać jej szczu płą i wiotką, o g arn ą ł on swem ramieniem a ona głow ę sw ą złożyła na jego sercu. Głosem petnym słodkiej wymówki gniew ała się na niego, że tak m ało doznał radosnego tryum fu z uzdrow ienia S a rte u ra, w szak n a w et z przedłużenia życia W alentem u pow inien być za dowolony.
Role się zm ieniły, nie on, lecz ona teraz p a ła ła ż ą dzą sław y dla niego. P rzypom inała mu i w yliczała ludzi, którym zdrow ie przyw rócił. W szakże i sam siebie wyleczył. M ógłże więc nie w ierzyć w dosko nałość swej m etody? U niesiona zapałem , uprzytom niała daw ne je g o m arzenia; zw alczyw szy niemoce
ludzkie, usunąwszy niedołęztw o fizyczne, przyczyni się do odrodzenia siły nadw ątlonej. Skrzepiona i u - leczona fizycznie, ludzkość stan ie się doskonalszą. Bieg jej p ostępu przyśpieszony zostanie, dążąc ku szczęściu ogólnem u. On, mistrz jej u kochany, moc tak ą obecnie p o sia d a w swem ręku, tw órcą je s t cu d o wnego leku, dozw alającego m arzenia tego rodzaju, jeżeli nie urzeczyw istniać w zupełności, to przynąj- muiej otw orzyć im ku tem u niezaprzeczalne nadzieje!
P ascal m ilczał, trzym ając usta na obnażonem ram ie niu K lotyldy. W reszcie o d p arł praw ie szeptem :
— To praw da, że uzdrow iłem siebie, rów nież ja k i wielu innych. W ierz ę, iż zastrzykiw ania, które czyniłem , niosą niezaw odną ulgę w w ielu razach... Nie przeczę, że m edycyna na tej drodze ważne poczy ni odkrycia i w ypadek, jaki mi się w ydarzył z bie dnym Lafouassem , nie zniechęca mię stanow czo i nie z a
ślep ia aż do niespraw iedliw ości. P raca pochłonęła całe moje życie i zużyte uią siły w rócił mi eliksir, lecz od tego do wzmocnienia, uleczenia całej rasy ludzkiej je s t jeszcze daleko! W szystko to m arzenia i tylko piękne m arzenia!...
O bjąw szy go teraz obiem a rękom a, tu liła mocno do siebie, zlew ając z nim całem swem ciałem.
— N ie! nie! To nie są płonne marzenia! To p ięk n a rzeczyw istość, k tórą ludzkość twojemu g e niuszow i, m istrzu, zawdzięczać będzie w zupeł ności!...
Pozostali tak zespoleni w uścisku a P ascal, g ło sem jeszcze znifconym, lekkim, ja k tchnienie, uczynił je j w yznanie:
— S łu ch aj, powiem ci coś, czegobym nie w yznał przed nikim na św iecie, sobie samemu nie chciałbym tego wyjaw ić głośno... Pytam się nieraz w m yślach m oich, czy dobrą je s t rzeczą pow strzym yw ać, ham o w ać lub kierow ać przyrodzony bieg natury? U zdra w iać nadw ątlone organizm y, oddalać kres śm ierci, dla przyjem ności danej istoty, nie jest-że to szkodzić na turalnem u rozw ojow i rodzaju ludzkiego? Nie je s t że to w kraczać i psuć harm onijne dzieło natury? Marzyć o pokrzepieniu nadw ątlonych sił ludzkich, dodając im siły i zdrow ia, p o d łu g pojęcia, jak ie sobie o tem do- w o h ie w i w orzyliśm y, czy mamy praw o? Bo zkąd pew ność » naszą nieom ylność pojęć? D laczego ma my rościć sobie praw o krzyżow ania dotychczasow ej d ziałaln o ści przyrody, skoro, czem je st w łaściw ie ży cie, jak i je st jego cel w łaściw y, ani wiemy, a n i długo
a może naw et nigdy w iedzieć nie będziem y. A może tak, ja k jest, być powinno? Może tak jest najlepiej? Kto i co nam zaręczy, że w targnięcie nasze i g w a łc e nie przyrody nie w płynie na złe? Na zagładę m iłości, genialności ludzkiej, życia samego? Słyszysz m nie? Spow iadam się przed tobą. T rw oga mnie wraz z n ie pew nością o g arn ęła w ielka. Ze zgrozą czasami spo glądam na tę moją alchem ię, m ającą oddziałać na n ad chodzące XX stu b c ie l... W dociekaniach myśli mojej, dochodzę najczęściej do wniosku iż nie należy się nam mięszać do rzeczy, których skarbów i przyczyny nie znamy dokładnie. Rozumniej jest pozostaw ić swobodę działania przyrodzie, przygotow ującej p o woli, lecz stanow czo, zakreślone sobie ewolucye.
Umilkł na chwilę, by po nam yśle dodać ledw ie d o słyszanym przez nią szeptem:
— Czy wiesz, że eliksir zastąpiłem teraz przy za- skrzykiw aniach czystą, destylow aną wodą? P y tała ś się kilkakrotnie, czemu teraz nigdy nie słyszysz, bym zajm ow ał się mojemi moździerzami? Odpow iedziałem ci, że mam przygotow any duży zapas substancyi n e r wowej... Lecz oto teraz widzisz, że czysta woda te sa me usługi i ulgi chorym przynosi, w prost m echanicz nie oddziaływ ając. Przynosić ulgę cierpiącym , oh taki tego zawsze pragnę i p ragnąć będę. Może to je s t także słabość z mojej strony, lecz przezw yciężyć się nie mogę. Gdy widzę cierpiących, którym ulgę pr«y- nieść mogę, nie waham się chw ili jednej, bo c ie rp ie nie bezcelowe uważam za potw orne, niespraw iedliw e okrucieństw o n atu ry ... Jestem więc doktorem , niosą - cym ulgę a nie uleczenie.
— M istrzu, więc teraz, kiedy o uleczaniu myśleć p rzestałeś, to i dociekania praw dy zaniechać nale ży, bo pocóż odkryw ać srogie rany przez los z a d a w a ne, kiedy nadzieja ratu n k u istnieć przestaje?
— M ylisz się; przeciw nie, w iedzieć trzeba, starać się w iedzieć w szystko zawsze należyl N ieśw iado mość zaw sze je s t szkodliw ą, p raw d a zaś, chociażby najokrutniejsza, przynosi z sobą spokój. Im więcej
2 czasem zbadam y tajników natury, życie stanie się ezczęśliwszem, bo tem łatw iej zgodzimy się naw et cierpieć, znając przyczynę. Czyż nie rozum iesz, że chęć uleczania, p o praw iania natury, której nie znamy, je s t tylko bezrozumnym przeciw ko niej bubtem? Zbyt p rzejęci i uniesieni fałszyw ą am bicyą, ku czemu do w iódł nas egoizm, ośw iadczam y, że życie je s t złe. Tw ierdzim y to naw et stanowczo, albow iem sądzimy j e z naszego ciasnego, osobistego punktu widzenia. Co do mnie, zauw ażyłem , iż horyzont mych m yśli ro z szerzył się i u d oskonalił z chw ilą, gdy nabrałem poszanow ania d la ew olucyi n aturalnej. D oprow adzi ł a mnie do tego moja nam iętna miłość ku objawom życiow ym ; potężną siłę życiodaw czą ukochałem tak dalece, iż nie chcę tam ow ać jej naturalnego dążenia do tajem niczych dziś dla nas celów , do k tó ry c h nas w iedzie. Pow ierzam się je j i oddaję w zupełności, nie chcąc jej p rzekształcać podług osobistego mego p o glądu na złe i dobre. Nie znając jej tajn ik ó w , s ta rajm y się je zbadać, nie zabiegając przedw cześnie ku ostatecznym ich zakresom . O na je d n a je s t panią w szechw ładną i w szechw iedzącą, w ie ona, co czyni
j gdzie nas prow adzi, oam w ystarczać pow iona wola usilna zbadania jej, by żyć w edle przeznaczenia, k tó re nam w vznacza... Ozy* wiesz, że te pojęcia u k sz ta ł tow ały się w moim umyśle dopiero z chw ilą, gdy s ta ła ś się moją?... Poprzednio szukałem praw dy, d o p a tryw ałem się jej w nam iętnej żądzy uzdrow ienia, o d rodzenia ludzkości. M iłość nasza i rozkosz z niej spływ ająca, nowe n arzu ciła mi poglądy. W raz z to bą życie moje nabrało innego znaczenia, zapełniło się tak w ielką szczęśliw ością, iż osądziłem tę rozkosz, jako d ostateczną nagrodę, za w szystkie inne cierp ie nia. Miłość potęgą sw ego uczucia św iat zbaw ia i od radza, wiodąc go do nieznanych przeznaczeń. Miłość je st życiem nieomylnem w swych celach, życiem
w szechpotężnem , życiem nieśm iertelnem !
Słow a p ły n ę ły z ust jego gorąco, ja k strzeliste a k ta w iary, prochem się sam ta c z a ł przed wszech potęgą siły nieznanej a przyrodą rządzącej. O na, unie siona je g o zapałem , o d d aw ała się jej z równym, ja k on poddaniem .
— Mistrzu! Ja nie mam woli po za tw oją wolą. Bierz mniel N iech z tobą zjeduoezona w tobie się rozpłynę, by odrodzić się, na nowo z ciebie pow sta w szy!
M iłosne zjednoczyło ich tchnienie. Długo jeszcze potem szeptali o przyszłem swem idylicznem życiu, pełnem spokoju i pracy wśród sielskiego otoczenia. On z głębokiem przekonaniem tw ierdził o szczęściu i zdrow iu, jakie sp ły w a n a ludzi przy roli, w śród wsi osiadłych. P rzek lin ał sk u tk i życia m iejskiego. Z dro
wie i szczęście k w itnąć m ogło, jeg o zdaniem, tylko pod otw artem niebem, wśród pól obszernych prom ie niami słonecznem i ogrzanych, prócz tego w szakże na leżało jeszcze, by szczęście posiąść zupełne, wyrzec się ug an ian ia za złotem , za chw ałą, u n ik ając naw et zbytecznego n a p rężan ia w ładz um ysłow ych, do czego bodźcem je s t najczęściej wygórow ana, egoistyczna am bicya. Szczęście streszczało się w tem, by żyć i ko chać, obsiew ać swój zagon i mieć zdrowe dzieci.
— Ahl— w estchnął s ło d k o - dziecko, dziecko nasze, kiedyż je mieć będziemy...
C hciał dalej mówić, lecz p rzerw ał nagle, tak d ale ce m yśl o możliwości stania się ojcem, w zruszała go obezw ładniająco, dech w piersi tam ując. U nikał w spom inania o tem a gdy w czasie przechadzki sp o ty k a ł dziecko uśm iechające się do niego, odw racał gło wę, gdyż do oczu łzy mu się cisnęły.
N a w estchnienie i urw ane je g o słow a, ona odpo w iedziała z prostotą i sp o k o jn ą pewnością:
— Dziecko nasze? Ależ zobaczysz, że w krótce je m ieć będziemy 1
D la n ie j—dziecko było wynikiem naturalnym i n ie odzownym aktu m iłości. M yśl ta nie opuszczała jej na chw ilę, stanow iąc dopełnienie nam iętnych ich uniesień, które bez tego celu tra c iły b y w zupełności sw e znaczenie.
P ojęcia te K lotylda po sia d ała już daw no ustalone. Były one przyczyną, iż nigdy nie była zw olenniczką czytania pow ieści. O drodziła się pod tym względem od swej m atki, większą część życia pośw ięcającej czy