• Nie Znaleziono Wyników

Doktór Pascal : powieść. Cz. 2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Doktór Pascal : powieść. Cz. 2"

Copied!
287
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

E M I L Z O L A .

DOKTOR PASCAL.

P O W I E Ś Ć .

o

CZĘŚĆ II.

WARSZAW A. W y d a w n i c t w * P r i e g l ą d u T y g o d n i o w e j # .

1895

.

(6)

Дозволено Це н з у р о ю.

Варшава 12 Іюня 1894 года.

W drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta А» 4. O f i 1 П *> С

(7)

CZĘŚĆ DRUGA.

Rozpoczęło się teraz życie pełne szczęścia, życie, ja k w sielance. N iespodzianie p rzy b y łe szczęście rozprom ieniło P asc a la na sc h y łk u la t ju ż będącego. M iłość K lotyldy o g rzew ała go, jak sionce, kw iatam i ście ląc mu życie; po trzydziestu latach pracy i d rę ­ czących badań nad ludzkiem i ułom nościam i, ona nio­ sła mu w nagrodę sw ą m łodość i piękność. Ożył pro­ mieniami jej oczu pokrzepiony, w oddechu je j m ło­ dzieńczym sk ąp an y . W iara jego w życie, zdrow ie i siłę w zrosła w raz ze spływ ającem dlań5 o d ro ­ dzeniem.

Dopiero około godziny dziesiątej zrana, K lotylda w yszła z pokoju, gdzie spędzili pierw szą noc ślubną. W pośrodku sali z a s ta ła M arcynę, sto jącą z min^ dzi­ wnie zakłopotaną i w ystraszoną. W czorajszego w ie­ czoru Pascal, idąc za K lotyldą drzw i nie zam­ k n ą ł od sw ego pokoju i M arcyna, w szedłszy przez drzw i otw arte, z przerażeniem ujrzała, że łóżko dokto­ ra było d otąd nietknięte, W p a J ła w prost w o- słu p ien ie, które niezm iernie śm ieszną czyniło ją obecnie.

(8)

P rom ieniejąca szczęściem i uradow aniem , K lotylda podbiegła ku niej wesoło, jednym tchem wołając:

— M arcyno, Marcyno! Już teraz nie wyjeżdżam, nie opuszczam wasi Bo m istrz i ja, pobraliśm y się tej nocy.

S ta ra M arcyna z ach w ia ła się na nogach. Jak b y jej na raz w sercu pękło coś boleśnie i tw arz je j, po­ dobna żółtą i w yniszczoną postam i cerą do tw arzy m niszki, p o b lad ła straszliw ie wśród szlarek białego czepka. Nie rzekłszy słow a, zaw róciła się na m iej­ scu, zeszła do kuchni i padłszy na stołek z zarzucoue- mi rękom a na stół od ?my wania statków , poczęła szlo­ chać w g łęb i serca.

Z aniepokojona jej zachow aniem się, K lotylda ze­ szła za nią. C hciała zbadać przyczynę je j sm utku i o ile możności pocieszyć strapioną.

— Co ci je st, M arcyno? Czego m artw isz się niepo­ trzebnie? P rzecież m istrz i j a kochać cię nie p rz e sta ­ niem y i na zaw sze z nami zostaniesz... Pobranie się nasze, w niczem położenia tw ego nie zmieui. Szczęśli­ w szą ty lk o będziesz, bo teraz będzie u nas wesoło cią­ gle, bezustannie w esoło.

M arcyna, zam iast odpow iedzieć, szlochała coraz g ło śn iej, nieustannie.

— O dpow iedz ші przynajm niej. Pow iedz, z czego je ste ś niekontenta, dlaczego płaczesz? Nie cieszysz się więc, iż m istrz je s t teraz szczęśliw y, żebyś w ie­ d ziała, ja k i szczęśliwy! Zaw ołam go, niech przyjdzie, jem u może powiesz, dlaczego płaczesz.

(9)

Marcy-na z miejsca, Marcy-na którein sie d zia ła i pędem uciekła do sw ego pokoju, tuż obok kuchni, zam ykając z ło s k o ­ tem drzwi za sobą. N apróżno K lotvlda stu k ała, p ro si­ ła i w zyw ała, by zechciała ją wpuścić.

Po chwili nadszedł Pascal, pytając: — Co się tu dzieje? Co to?

— W yobraź sobie, że nie wiem, co się stało M ar­ tynie! Gdy pow iedziałam jej o naszem szczęściu, poczęła p ła k a ć i zaw odzić z e 'z m a rtw ie n ia . A oto teraz, zam knęła się w swoim pokoju i odezw ać się nie c h c e . . .

Rzeczyw iście srm er żaden nie dochodził z pokoiku służącej. P ascal stu k a ł we drzw i i prosił, by je o - tw o rzy ła, lecz w szystko napróżno. N iecierpliw ił się i b ła g a ł naprzem ian. S tali dość diugo, w zyw ając bezskutecznie. Cisza g łu c h a była całą odpow iedzią. Znali dobrze oboje czysty i do przesady staran n ie u- trzym any pokoik M arcyny, w którym komoda z drze­ w a orzechow ego i żelazne łóżko, zdobne białem i fi­ rankam i, głów ne stanow iły meble. W ystaw iali s o ­ bie, że leży ona teraz, rzuciwszy się na łóżko i sz lo ­ ch a w dalszym ciągu, zanurzyw szy głow ę w poduszki, by przytłum ić o dgłos sw ego płaczu.

— Ha, cóż zrobić! Zostawm y ją , odezw ała się Klo- ty ld a z egoistycznym w ybuchem w łasnego szczęścia, chce się dąsać — to niechże się dąsa!...

Chłodnemi swemi rączkam i pochw yciła P ascala i podnosząc ku niemu śliczną sw ą głów kę o ro z p a ­ lonych nam iętnością policzkach, rzekła z przym ile- n iem :

(10)

— J a dziś będę tw oją sługą, mistrzu!

Z wdzięcznością p o całow ał j ą w obadw a oczy a ona zaczęła się k rzątać po kuchni, by przygotow ać śniadanie. O pięła się w w ielki kuchenny biały fartu ch , z a k a sa ła rękaw y i śliczne gołe do ło k c ia ręce poczę­ ły nie na żarty k rz ą ta ć się wesoło. K upione przez M arcynę k o tlety usm ar/.yła w ybornie, o to cz y ła je j a ­ jecznicą a na drugie danie zrum ieniła kartofle, pokra­ ja n e w plasterk i. W szystko udało się wyśm ienicie, n a b ie g a ła się tylko niem ało, zapom inając wody, to ?inów cbleba, lub w idelcy. U słu g iw ała mu praw ie n a klęczkach, ta k się czuła szczęśliw ą. Jakże im b y ­ ło dobrze w tej sam otności pustego, w ielkiego domul Z dała od niepotrzebnych św iadków , śm iać się i kochać m ogli z całą swobodę,!

Całe popołudnie zeszło im na porządkow aniu g o ­ sp o d arstw a, zam ietli pokoje i zabrali się do słania łóżka. P a sc a l dopom agał, ja k um iał. B aw ili się w ybornie, śm iejąc się ja k dzieci. Od czasu, do czasu szli razem puk ać do drzw i M arcyny. Zw aryow ała chyba, żeby tak o g ło d zie zam ykać się przed niemi! I dlaczego? N ik t jej przecież nie uczynił krzywdy? L ecz mimo prób i napomnień M arcyna u p a rcie m il' czała. N adszedł wieczór, przyrządzili sobie obiad i zjedli go z je d n e g o talerza, siedząc tuż koło siebie. P rzed pójściem sp ać, jeszcze raz sprobow ali w ejść w porozum ienie z M arcyną, g ro żąc jej w yłam aniem drzw i gw ałtem , lecz ona słów kiem nie odezw ała się. O wiele więcej zaniepokoili się nazajutrz rano, s p o ­ strzegłszy, że M arcyna dotychczas nie w yszła ze sw e ­

(11)

go ukrycia. Od dw udziestu czterech godzin, nie daw a­ ła najm niejszego znaku życia.

Po niejakim czasie, w róciw szy do kuchni, zastali tam wreszcie M arcynę, spokojnie o b ierającą szczaw na śniadanie. Ja k g d y b y nic nie było zaszło, weszła uapow rót w daw ną rolę służącej, dbałej o swoich państw a.

— Co ci było?— z a p y ta ła K lotylda. Czy zechcesz nam w ytłom aczyć,m oja d p ig a M arcyno?

S taru szk a podniosła ku niej tw arz, obrzękłą złami. B y ła już uspokojoną, lecz ciężki sm utek, w yryty był w jej postarzałych raptow nie rysach. S p o jrzała na K lotyldę z uiew ysłow ioną wymówką; opuściła potem

głow ę, pogrążona w m ilczeniu. — Czy się na nas gniewasz?

N ieprzerw anie m ilczała; z a p y ta ł się więc P ascal я k o lei:

— Gniewasz się na nas, moja droga Marcyno? Od la t tylu n aw y k ła słu ch ać jeg o głosu, iż praw ie mimowoli zw róciła się ku pauu i sp o jrzała z przy w ią­ zaniem nieograuiczonem , wszystko w ybaczać i uw zglę­ dniać zdołnem. W reszcie przem ów iła:

— Nie, na nikogo się nie gniew am ... Panu wszystko wolno. I w szystko je s t dobrze, jeżeli panu jest dobrze.

W S ulejadzie nowe rozpoczęło się życie. K lotylda, pomimo iż d w adzieścia pięć la t już u k o ń czy ła, do­ tychczas b y ła praw ie dzieckiem . T eraz dopiero pod tchnieniem m iłości, rozkw itać poczęła w z a c h w y c a ją ­ cą wdziękiem kobietę, p ra g n ą c ą koch ać i być k o ch a­ ną. Pomimo dość obszernych w iadom ości, u zb iera­ nych czytaniem , naiw ną pozostała pod wielu bardzo

(12)

względami; ja k b y dopełnienia swego o czekiw ała od tego, którego ukocha. Z zadow olnieuiem najw yż- szem czuła się słabem , wątłem dzieckiem w obec P a s ­ cala, o d d ała mu się przez miłość, wdzięczność i u w iel­ bienie, u w ażając się za przedm iot, za rzecz drogocen­ ną, której posiadanie uszczęśliw ić go może. Cześć i nabożeństw o, z jak ie m na klęczkach pocałunkam i o bsypyw ał ją , u w ażała za h o łd słusznie je j p rzy n a ­ leżny. Z daw nej bigoteryi po zo stała jej dążność do w ierzenia w kogoś potężniejszego i silniejszego, przy którego boku czerpaćby m ogła otuchę i pocieszenie P o zo stała w ierzącą, oddaw szy się temu, którem u w ie­ rzyła; miłość zaw ład n ęła nią do szału a mimo w szyst­ ko, zachow ała w esołość i sw obodę, b y ła zdrow a i j a ­ d ła z apetytem ; ta w łaściw ość charakteru podobną ją czy n iła do dziadka, dzielnego żołnierza. Dom cały na­ p ełn iała szelestem sw ych spódnic i dźwiękiem swego głosu, wdzięczna jej kibić m igała w ciąż w ruchu, czarem m łodzieńczej świeżości n asy cając powietrze.

M iłość uczyniła P ascala pięknym. Siw e włosy o d ­ m ładzać go się zdaw ały. W ostatnich m iesiącach choroby i m oralnego cierpienia, boleść w yryła się na jeg o tw arzy , obecnie, śladu jej nie było: w yglądał zdrow o i czerstw o, oczy m iał błyszczące i dziecięco szczere, rysy przybrały wyraz spokojny, w esoły i d o ­ bry; siwe raczej śnieżno białe w łosy i broda, rosły bujnie a daw no niestrzyżone, przybrały k ształty fa n ­ tastycznej lwiej grzyw y. P rac a i sam otność przecho­ wały w nim zupełną św ieżość sił żyw otnych, niezu- żytych rozpustą, ani w ystępkam i; odnaleziony w ca

(13)

łości ich zasób dozw alał mu obecnie nasycić się do- woli. Z m łodzieńczą nam iętnością życia teraz u ży­ w ał i, ja k b y odrodzony, ocknął się w pełni la t m ło­ d ych, czuł nieprzezw yciężoną potrzebę głośnego mó­ wienia, ruszania się i zachw ytów , które najdrobniej­ sza okoliczność z łatw ością w yw oływ ała. W idok horyzontu, zapach kw iatów , słowo nieco czulsze, roz­ rzew niało go szczerze, ja k b y nowo o d k ry ta i nikomu poprzednio nieznana skarbnica uczuć św ieżych i oce­ nić się n iedająeych. Szepnięte ustam i K lotyldy „ko­ cham eię“— miało dla niego powab nadludzkiej p ie ­ szczoty. W raz ze zdrowiem i pięknością, pow róciła mu sw oboda i w esołość um ysłu, w ypływ ająca daw niej z miłości dla życia; dziś, prócz daw nych racyj, p rz y ­ b y ła jeszcze nowa i potężna dźw ignia, m iłość jpgo d la

życia p o tęg u jąca bezbrzeżnie.

S tanow ili parę, prom ieniejącą szczęściem , ona przedstaw iała m łodość, on siłę dojrzałą. Od m iesią­ ca nie ruszyli się krokiem z Sulejady. N ajchętniej przesiadyw ali w wielkim pokoju, różowym kretonem wybitym, gdzie w śród mebli pochodzących z czasów pierwszego cesarstw a, sta ła w ielka stylow a, sztyw na kanapa a naprzeciw w ielkie, m onum entalne lu stro .

Ilekroć spojrzeli na złocony bronzowy zegar z a - morkiem, w spartym o p ło te k i patrzącym na postać uśpionego czasu, śmiech pusty ich p oryw ał. Ż arto­ wali z aluzyi ukrytej w alegorycznych figurkach ze­ gara. Zajm ow ała i baw iła ich rzecz najdrobniejsza; robili przypuszczenia, iż tak pokój ten ja k i meble, w ielokrotnie byli ju ż św iadkam i wyznań m iłosnych

(14)

a w idziane teraz sceny m usiały odmfadzać ich wspo­ mnienia. K lotylda przysięgała, iż jednego wieczoru, w idziała m łodą i ła d n ą kobietę, p rzeg ląd ającą się w lustrze a puściw szy wodze fantazyi, obiecyw ała zjaw ić się w tym że pokoju po śmierci, gdy nowi lu ­ dzie kochać się w nim będą. Pascal p rz ek ład ał po­ kój ten nad inne, bo w szystko m ówiło mu tu taj o Klo- tyldzie, pow ietrze naw et zdaw ało się być przesycone jej oddechem; ż y ł tu i m ieszkał, u n ikając o ile możno­

ści daw nego sw ego pokoju, w iejącego piwnicznem zimnem i smutkiem bolesnych wspom nień. Lubili rów nież przebyw ać w w ielkiej sali, gdzie d łu g ie lata spędzili razem przy pracy i w przyw iązaniu w zajem - nem. D nie u p ły w ały im najczęściej w owej sali, lecz do żadnej ro boty nie z a b rali się dotychczas. W ielka szafa dębow a i biblioteka, s ta ły od daw na nietknięte, ja k stoły zaw alone grom adzącem i się papieram i. J a k młodzi m ałżonkow ie upojeni sobą, p rzestali myśleć i zajm ow ać się w szystkiem , co sta ło po za niemi. Go­ dziny płynęły z szybkością chw ili, ta k błogo im było z sobą i przy sobie; siadyw ali najczęściej razem w jednym wielkim starośw ieckim fotelu, nacieszyć się dość sobą nie mogąc; otoczeni dobrze im znanem i me­ blami i drobiazgam i, cieszyli się ciepłem , spływ ają- cem k u nim z w ysokiego sufitu, ogrzanego prom ie­ niam i kw ietniow ego słońca. Czasami on wspomniał, że trzeba się w ziąść do roboty, w tedy K lo ty ld a za­ rzu c ała mu ręce na szyję i, śm iejąc się, m ów iła, że nie puści go i nie pozw oli, by p raco w ał, bo z b y t to je ­ szcze niebezpieczne po niedaw no odbytej chorobie.

(15)

L ubili i w esoły, drzew em w yłożony pokój stołow y na dole, o którego ściany, pokostem niebieskim p rą ż ­ kow ane, o d b ijały się silnie czerw one m ahoniow e me­ ble, porozw ieszane p astele i w ielka, zaw sze p o ły sk u ­ ją c a lam pa, zw ieszająca się od sufitu po n ad stó ł w środ­ ku stojący. A p ety t mieli oboje w yborny, je d li w iele i z przyjem nością, lecz g d y tylko je ść sk o ń c z y li, u c ie ­

k ali na górę, bo tam n ik t nie p rzery w ał ich słodkiej sam otności.

N asiedziaw szy się w domu, w ychodzili do ogrodu i obchodzili ca łą Sulejadę. W końcu kw ietnia, za­ kw itły róże. Radow ali się, że m ur, otaczający p o sia­ dłość do koła, oddzielał ich od reszty całego św iata, n ikt w idzieć ich naw et tam nie mógll D ługie godziny spędzali zapatrzeni na w idok, roztaczający się z ta ra ­ su przed domem; rzeczka Y iorna p ły n ę ła ocieniona drzewami nadbrzeżnem i, po za nią ciągnęły się w zgó­ rza św. M arty, widzialne dla nich od strom ych sk a ł de la Seille, aż do g łęb o k ie g o «obszaru, pozbawionej wilgoci i zawsze zapylonej doliny Plassans. T a ra s przed domem cały b y ł wystaw iony na działanie p r o ­ mieni słonecznych; dw a tylko odwieczne, w ysokie i wysm ukłe cyprysy ro sły po przeciw nych jeg o k o ń ­ cach, stercząc ja k olbrzym ie zielonkaw e pochodnie, w idzialne d la o ka na trzy m ile w prom ieniu. Czasami spuszczali się k u dołow i, d la przyjem ności przedosta­ n ia się z trudnością, po łom ach kam ieni i gruzach wa­ lących się podm urow ań, podtrzym ujących osuw anie się g runtu; p rzy p atry w ali się uw ażnie rosnącym tu m izernie drzewom m igdałow ym i oliw nym , chcąc się

(16)

przekonać, czy dobrze puszczają. B łądzili z rozko­ szą po sosnowym lask u , silnie teraz woniejącym b a l­ samicznym zapachem żyw icy, okrążali ogród tuż przy m urze, po za którym od czasu do czasu rozlegał się ło sk o t ja d ą c e g o wozu po ciasnej dróżce, wiodącej do F e n o u il^ re s; najdłużej przesiadyw ali na starem k le p i­ sku; położyw szy się na ciepłych, zarosłych bujną traw ą kam ieniach, patrzeli na niebo i z rozczule­

niem wspom inali noc letnią, g d y gw iazdy sta ły się mimowolnemi św iadkam i wielkiej ich sprzeczki; sami nie w iedzieli wówczas, ja k dalece k o ch ali się już b a r­ dzo. N ajm ilszą wszakże k ry jó w k ą był dla nieb gaj jaw orow y, i w je g o lekkim cieniu jeszcze teraz ja k blado zielona koronka, pozostaw ali do ostatecznego pow rotu do domu. Pod jaw oram i, bukszpan o k a la ją ­ cy n ieg d y ś kląby ogrodu w starym francuzkim stylu, rozrósł się teraz w krzaki w ysokie, tw orząc lab iry n t ta k zaw iły w sw ych zak rętach , iż nigdy końca o d n a ­ leźć nie m ogli. Szem rzący bezustannie strum yk w y­ daw ał się im bardziej uroczym , niż daw niej, dźw ięk je g o k ry ształo w y o ich serce echem się odbijał. S ia ­ dyw ali przy porosłym mchem basenie a ręce ich i usta złączone by ły w uścisku; niepostrzeżenie tu p ły n ęły im godziny ja k w oda strum yka, n ap aw ając ich szczęściem i zapom nieniem zupełnem , nad ch o d ził w ieczór, z a p a ­ d a ła noc a w oda, której już teraz w idać nie było, śpiew nie i jednom iernie dź więczała w śród ciem ności.

Zam knięci w S ulejadzie, nie w yszli po za jej obręb do połow y m aja. P ew nego ra n k a K lo ty ld a p ozosta­ ł a w łóżku dłużej niż zazw yczaj a P a scal w yszedł

(17)

i w rócił w godzinę później; zastał j ą jeszcze leżącą z gotem i ramionami w śród poduszek; zało ż y ł w jej

różow e ugzka dw a piękne duże b ry lan ty , które p o ­ biegł kupić, przypom niaw szy sobie, że nazajutrz przy­ pada dzień jej urodzin. K lotylda niezm iernie lu b iła drogie kamienie i św iecid ełk a kobiece; ucieszyła się bardzo i piękną w y d ała się sama sobie z temi dw om a gwiazdam i błyszczącem i po obu stronach twarzy; d łu ­ go jeszcze w staw ać nie ch ciała, baw iąc się widokiem pięknego sw ego cia ła , strojnego w gw iazdy w śród białej pościeli. Co k ilk a dni Pascal z n ik a ł rankam i i w racał z nowym podarkiem . C hw ytał każdą sposo­ bność i okazyę, by spraw ić jej przyjem ność. W racał do domu śpiesznie, by zastać ją w łóżku i przystroić w łasnoręcznie. Z nosił je j p ierścionki, bransoletki, naszyjniki a naw et piękny i m isterny dyadem . C za­ sami w yjm ow ał w szystkie nagrom adzone kosztow no­ ści i baw ił się, stro ją c niemi K lotyldę. W sp a rta p le ­ cami o poduszki, błyszczała ca ła złotem i ja ś n ia ła k a ­ mieniami, obw ieszona niem i, ja k cudowny obraz k o ­ ścielny; kształtne jej ciało nowego w tedy nabierało czaru. Z zalotnością kobiecą rad o w ała się ze swej piękności, którą P ascal uw ielbiał ze czcią m iłosną do egzaltacyi posuniętą. Czasami w szakże czy n iła P a s ­ calowi w yrzuty za to, iż jej znosi tak dużo drogocen­ nych podaruuków , na nic w rezu ltacie służyć jej nie m ogących. I rzeczyw iście, po uciesze porannej,, sp o ­ czyw ały bezużytecznie na dnie szuflady. Lecz p o ­ wstrzym ać go niczem nie m ogła, tak w ielką radość sp ra ­ wiało mu obdarow yw a jej coraz innemi błyskotkam i.

(18)

C hciał tern dowieść, ja k dalece bezustannie myśl je g o je s t zajęta nią w yłącznie; dumny był, widząc, ja k pięknie b y ła w ten sposób przez niego ozdobioną; ch eia ł wreszcie pozbyć się w szystkiego, co posiadał, dla je j radości, chociażby tylko chw ilow ej; oddaw ał jej posiadane złoto, oddaw szy już siebie i życie sw e w je j ręce. A jak że w reszcie m iał pozbaw ić się r a ­ dości, jakiej doznaw ał, gdy ona, zarzuciw szy mu ręce na szyję, cało w a ła go, d zięk u jąc za spraw ioną p rzy ­ jem ność. Prócz biżuteryi, znosił je j suknie, koronki

i w szelkie n ap otkane kobiece g a łg a n k i i drobiazgi. Pokój przepełniony b y ł teraz przeróżuem i daram i.

Pew nego ra n k a ro zg n iew a ła się na niego; przyniósł jej znów pierścionek.

— D laczego mi je znosisz, kiedy ich nigdy nie k ła ­ dę? P atrz tylko, jeżelibym w szystkie moje pierścion­ ki w łożyć ch ciała, to palce z pazuogciam i przykryłyby mi, tak ą mi już przyniosłeś ilość! Proszę, bądź ro zsą­ dnym i nie daw aj mi nic więcej...

Pascal s ta ł sm utny i zam yślony.

— W ięc dziś żadnej nie spraw iłem ci uciechy?... M usiała go słow am i i pieszczotą pocieszyć, z a rę ­ czając i p rzy sięg ając ze złam i, iż czuje się bardzo a bardzo z nim szczęśliw ą. Ale zbyt dobry i zbyt h ojny je s t dla niej! Ośmielony ju ż, Pascal zapropo­ n o w ał natychm iast, by zezw olić c h c ia ła na odśw ieże­ nie i now e um eblow anie sw ego daw nego a obecnie w spólnego ich pokoju.

— Oh niel N a to n igdy nie pozw olę. Nie nalegaj, jeżeli łaska!... Nie choę, byś cokolw iekbądź m iał

(19)

przem ienić w ukochanym moim pokoju, w którym wzrosłam a teraz tak bardzo jestem szczęśliw ą. B y­ łabym w tedy ja k nie u siebie.

M ilcząse zachow anie się Marcyny wym ownie p o tę ­ piało niepotrzebnie czynione w ydatki. S ta ła się mniej poufałą i od czasu zm iany, zaszłej w stosun­ kach P a scala i K lotyldy, usunęła się na bok, w yrze­ k ła się daw nego stanow iska pow iernicy, ograniczając się do roli wiernej i dbałej służącej. Zm ieniła się zw łaszcza względem K lotyldy, tra k to w a ła ją z uzn a­ niem pani domu należnem, lecz więcej w tem było posłuszeństw a niż daw nego przyw iązania. P ie rw ­ sze śniadanie przynosiła im najczęściej do sy p ia l­ ni, gdy w łó żk u spoczyw ali oboje, tw arz Магзу- ny, pokorna i losow i swem u u leg ła, dzięki n ieo g ran i­ czonemu jej przyw iązaniu do P ascala, pozostaw ała na- pózór spokojua. K ilka razy w szakże, w yraźne ślady łez św iadczyły o trapiącym ją niepokoju; na z a p y ta ­ nia, staw iane przez P ascala lub K lotyldę, dlaczego p ła k a ła — nie odpow iadała wprost, spędzając wszystko na cugi i zaw ianie. Jednem słowem naw et nie zgani­ ła, ani nie p o chw aliła podarków , ja k ie P asc al znosił Kloty Idzie, zd aw ała się ich nie widzieć, chociaż sam a ścierała z nich kurze, u staw iała lub u k ła d a ła na miej­ sce. W ew nętrznie w szakże, straszne z sobą to czyła w alki, oburzona szaleństw em niepotrzebnych w ydat­ ków i nierozum iejąca, jak można dopuszczać się cze­ goś tak zdrożnego. Dla zrów now ażenia w ydatków я zarazem w chęci protestow ania na swój sp o só b , M arcyna p o stanow iła zm niejszyć dom owe w y d atk i.

(20)

B rała teraz o trzecią część mniej m leka i legominę podaw ała tylko w niedzielę. Pascal i K lotylda śmieli się z jej sk ąp stw a i żartow ali p o dług daw no przyję­ tego zw yczaju; opow iadali sobie, że g d y M arcyna krasi masłem jarzy n y , kładzie je w prost na durszlak, by dobrze osączyć z m asła, k tóre cbow a na raz d ru g i.

S tara słu żąca ch ciała koniecznie, by Pascal przejrzał rachunki g ospodarskie za ubiegły k w a rta ł. Zazw y­ czaj rozporządzała dowolnie pieniędzm i, k tóre co trzy mieniące szla odebrać u rejenta, p. G randguillot, a pro­ cent od złożonych przez P ascala pieniędzy w ynosił tysiąc pięćset franków kw artalnie; M arcyna w ydaw a- a jo na gospodarstw o, zap isu jąc w ydatki w książce, której od la t daw nych d o k tó r n igdy nie przeglądał. P rzyniosła ją teraz i uparcie nastaw ała, by sp raw d ził cyfry. Bronił się, utrzym ując że je s t pew ien znalezie­ n ia w szystkiego w porządku.

— Zapewne, odpow iedziała, w szystko je st w po­ rządku, lecz tym razem starałam się być oszczędniej­ szą, niż daw niej. Pozostało mi trz y sta franków .

Oto są.

S p o jraał na nią z zadziwieniem . D otychczas wy d a w a ła wszystko, ledw ie końce z końcami zw iązując. Jakim więc sposobem m ogła odłożyć n a ra z ty le pie­ niędzy? P a trz a ł na nią i s ta ra ł się zrozumieć, w resz­ cie roześm iał się szczerze.

— Ach! T o teraz rozumiem, dlaczego tak często m ieliśmy na stole kartofle! Bardzo je s t pięknie z twej stro u y , moja dobra M arcyno, że je ste ś oszczę­ dną, ale na przyszłość nie rób ju ż tego i dogadzaj nam sumczaiejszemi kąskam i.

(21)

O braziła się uczynioną przez pan a w ym ów ką i po raz pierw szy w życiu pozw oliła sobie a a zrobienie u w ag i:

— J a k się widzi, że pieniądze p ły n ą z jed n ej strony zbyt szybko, to przecież trzeb a oszczędzać, gdzie można...

Zrozum iał naganę i d la uspraw iedliw ienia się w jej oczach, o d p a rł łagodnie:

— Aha! W idzę, że nie je s te ś kontenta ze m n ie ir o bisz mi p rzytyki. A le nie wiesz może, moja kochana, że i ja mam niem ałe oszczędności, k tóre spokojnie le ­ ż ą w szufladzie!

Pieniądze, o k tó ry ch w spom niał, pochodziły z ho- noraryów czasam i nadsy łan y ch mu przez chorych; rzu c ał je , nie licząc, do w yznaczonej na ten cel szu­ flady biórka. Od szesnastu lat rzu cał tam co rok około czterech ty sięcy franków , lecz biorąc w m iarę potrzeby na osobiste sw e w ydatki i n ig d y nie licząc tego co w ydał, P ascal nie znał cy fry uskładanych pieniędzy, d o m y ślał się wszakże, iż czerpiąc ze s k a r­ bu, nie m ógł go posiadać w całości. Pieniądze na czynione K lotyldzie podarki z tegoż pochodziły źró ­ d ła, czerpał w nim obecnie często i obficie, z w iarą iż nigdy dn a je g o nie ujrzy; w iara ta p o ch o d ziła z przyzw yczajenia, brał, g d y p o trzebow ał a brać zaw ­ sze było z czego.

— P rzecież można sobie pozw olić użyć oszczędno­ ści, c ią g n ą ł dalej w esoło. A w iesz przecież, M arcy-

d o, ż e mam z czego żyć prócz tego, boć nie ja , ale ty odbierasz p ro cen t od m ojego k a p ita łu .

(22)

S łow a P aseala niezupełnie przekonały M arcynę. I głosem zmienionym, głosem sk ą p c a w iecznie o swój skarb drżącego, rzekła:

— A jeżeliby panu p rzep ad ł ów kapitał?

P ascalow i n igdy przez myśl nie przeszła podobna m ożliw ość, m yśląc więc, że skąpstw o mięsza M ar- cynie zm ysły, odpow iedział tylko lekkim przeczą­ cym ruchem głow y. W ieczorem m ów ił z K lotyl- d ą o zajściu swem z M arcyną i oboje śmieli się z jej obaw y.

Zakupyw ane przez P a scala drogocenne spraw u n k i, poruszyły opinię w szystkich m ieszkańców w P las- sans. Niewiadomym sposobem , wieść o tern, co z a ­ szło w Sulejadzie, rozniosła się po mieście, d o sta rc z a ­ ją c m atery ału do plotek zaw sze w lo t przez kumoszki ch w ytanych. Może śledzono z po za muru, lecz bądź co bądź w iedziano o m iłosnym stosunku P ascala z Klotyl- dą, chociaż M arcyna nikomu się z tem nie zw ierzyła. Ilość podarków i nieustające nowe zakupy d o k to ra — w p ro st zgorszenie w yw oływ ać poczęły. Śledzono go podczas ran n y ch wycieczek do m iasta i gdy w chodził do m agazynów , ciekaw e głow y w yohylały się z okien, bad ając uporczyw ie ja k o ść dzisiejszego prezentu, a wieczorem całe m iasto w iedziało d o kładnie, że dok­ tó r k u p ił dziś kapelusz lub b ransoletę z szafirów.

Oburzenie w zrastało z k ażdą chw ilą; patrzcie, oto ten wuj stary , który uw iódł m łodą siostrzenicę, a te ­ raz ru jn u je się dla niej, ja k m łodziki I stro i w bogac­ tw a, ja k b y ja k i obraz cudow nyl N ajdziw aczniejsze zaczęły krążyć pogłoski i pokazyw ano sobie S u lejad ę

(23)

palcam i, szepcząc o sk an d alach , odbyw ających się po za jej murami.

Stara pani R ougon nie p osiadała się w prost z o b u ­ rzenia. Od chw ili, gdy się dow iedziała o zerw aniu projektow anego m ałżeństw a K łotyldy z Ramondem, rozgniew ana, p rz e sta ła byw ać w Snlejadzie. K pili

2 niej chyba, bo w niczem jej słu ch ać nie chcielil Od miesiąca ich nie w idziała; tymczasem sp o ty k a ła się z ludźmi, k tórzy j ą pocieszali, żałow ali dysk retn ie rzucanemi słów kam i, lecz ona, nic nie wiedząc, nicze­ go się nie dom yślając, naraz całej dow iedziała się prawdy i rażoną zo sta ła , jakby piorunem . I p ow ie­ dzieć, że jeszcze niedaw no, w czasie choroby Pascala* ona czego innego o b aw iała się, ze względu na dobrą

sław ę rodziny; b a ła się obłędu i szaleństw a dla tego dzikiego sam otnika, przepełnionego dum ą a zarazem d rżącego Da w spom nienie ciotki Didy! O ileż gorzej było terazl Całe m iasto śm iało się, opow iadając s o ­ bie tłuste anegdotki, k rą żące z ust do ust! W ielkość legendy o rodzie R ougonów znów b y ła zagrożonal W ięc ten syn jej nieszczęsny uw ziął się, by zn iesła­ wić rodzinę! By ujmę przynieść sław ie familii! Tej sław ie, tak ciężko przez nią zdobytej! G niew na i pod wrażeniem doznanego wzruszenia nie czekała chw ili; czemprędzej w łożyw szy kapelusz, pob ieg ła ku S u le - jad zie, z żyw ością n iesłychaną na wiek swój p odeszły. Jak o k a p łan k a , strzeg ą ca sław y fam ilii Rougonów, postanow iła napraw ić o ile się da, nadw yrężoną c z y ­ stość legendy. Z aledw ie była godzina dziesiąta rano, gdy F elicy a w biegła do domu syna.

(24)

Pascala, którego poróżnienie się z m atką bynajm niej nie m artw iło, w łaśnie od godziny nie było w domu, w yszedł na m iasto, poszukując starośw ieckiej srebr­ nej sp rzączk i do p aska dla K lotyldy. F elicy a z a sta ­ ł a tylko K lotyldę, jeszcze nieubraną, z w łosam i roz-

puszczonemi na białym rannym kaftaaiku, piękną i św ieżą, ja k rozk w itająca róża.

P ierw sze zetknięcie bardzo było ostre i niemiłe. F e lic y a ulżyła wezbranem u gniew em se rc u , p o ­ w stając w imię m oralności i religii. W reszcie rzekła: — O dpow iadaj, dlaczego grzesznie postępujecie wobec B oga i ludzi:

K lo ty ld a słu c h a ła jej w ciąż ze spokojnym uśmie­ chem.

— Postępujem y tak, jak nam dobrze, moja babciu. Czy nie jesteśm y wolni i sw obodni oboje? O bow iąz­ ków nie mamy względem nikogo żadnych.

— Nie m acie obow iązków w zględem nikogo! A względem mnie! a względem rodziny! Znów b ło ­ tem zaczną nas obrzucać z waszej przyczyny. M y­ ślisz, że mało będzie mi tego słuchać?

N agle usp o k o iła się praw ie zupełnie. Nigdy nie zauw ażyła dotychczas, że K lotylda je s t tak piękną. W rzeczyw istości nie b y ła ani zadziw iona, ani zgor­ szona tem, co się stało, gniew jej pochodził w yłącznie z obaw y p lotek i w ypłynąć m ogącej ujmy dla dobrej sław y rodziny. N iechby się więc dało to jak o ś urzą­ dzić, by złe ję z y k i pow strzym ać co rychlej w zapędach. Ł agodniej też rzekła:

— Pobierzcie się! D laczego d o tąd nie wzięliście

(25)

W pierwszej obw ili K lotylda sp o jrz ała na nią z z a ­ dziwieniem. D otychczas bowiem nie pom yśleli n a ­ wet o tern.

Z uśm iechem w reszcie za p y tała:

—г Czy myślisz, babciu, że ślub może nas szczęśliw ­ szymi uczynić?

— Jeszcze ci raz pow tarzam , że tu nie o w as rzecz idzie, ale o mnie, o ca łą rodzinę... Ja k możesz, moje dziecko, mówić o ta k w ażnych i św iętych rzeczach z p ło ch ą lek k o ścią?

Czyż w stydu nie posiadasz?...

K lotylda, nie obraziw szy się bynajm niej, ruchem rę­ ki tylko o d p o w ied ziała początkow o, ja k b y zaznaczyć chciała, iż w niczem nie czuje się winną. Boże mójl \V życiu n ap otykam y ty le zepsucia i zła św iadom ie w yrządzanego drugim , iż dopraw dy w iedzieć nie są w stanie, czem i względem kogo zaw inić mogli, o d d a ­ ją c się uczuciu, k tóre uszczęśliw iło ich oboje. W resz­ cie przeciw ko pobraniu się legalnem u opierać się l i e będzie.

— T a k , zapew ne, pobierzem y się, kiedy sobie tego życzysz, moja babciu. On zrobi co zechcę... Lecz cóż pilnego, poezekajm y z tem trochę.

I w dalszym ciągu b y ła spokojną i w esołą. P onie­ waż żyli z d alek a od ludzi, dlaczego mieli się niepo­ koić tem, co ludzie o nich mogą mówić?

Prócz głuchej obietnicy ślubu, nic nie uzyskaw szy, stara pani Rougon, pożegnaw szy się z Kloty Idą, w y­ szła niezadow olniona. Od tego czasu zaznaczała w y ­ raźnie, iż p rzestała byw ać w Sulejadzie, gdzie d ziały

(26)

się rzeczy niezgodne z jej zasadam i. Z praw dziw em nam aszczeniem przyw działa żałobny sm utek spadłego n a rodzinę ciosu. Nie sp uszczała wszakże s oka t e ­ go, eo się w S ulejadzie dniało, gotow a korzystać z każdej sposobności, by wrócić na pożądane stan o ­ wisko i otrzym ać zwycięztwo, które w życiu w ytrw a­ ło ścią sw ą zdobyw ała dotychczas.

P raw ie w tymże czasie P asca l i K lo ty ld a przestali żyć w ukryciu. N ie uczynili tego w chęci wyzw ania lub poskrom ienia ludzkiego g a d an ia , które z ob o jęt­ n o ścią pom ijali, lecz w prost d la zadow olnienia w ła­ snej ochoty. M iłość ich początkow o u k ry ta w nich sam ych, w ybuchła i n ap e łn iła swem tchnieniem po­ kój, k tó ry b y ł św iadkiem ich p o łączenia, ogarn iając n astępnie dom cały i ogród, teraz ujaw nić się chciała dalej po m ieście i okolicy, sk ra je horyzontu sobą w y­ p e łn ia ją c .

P o d łu g daw nego zw yczaju, Pascal, przyw dziaw szy tu żurek, jasn o ubraną K lotyldę, w iodąc pod rękę, rozpoczął zaniedbane skutkiem choroby w izyty d o k ­ to rsk ie. On b ia ły siw izną, ona zło to w ło sa, głow y trzym ając prosto, szli z uśm iechem łagodnym na pię­ k n y ch tw arzach, ta k ą rad o ścią i szczęściem pro m ien ­ ny ch , iż aureolą niebian zdaw ali się być otoczeni. Z ra ­ zu ludzie z podziw ienia w yjść nie mogli, kupcy w ycho­ d zili ze sklepów , kobiety w ych y lały się przez okna, przechodnie p rzystaw ali, by p atrzeć i śledzić za n i­ mi. Szeptano, śm iano się, palcam i ich w ytykając. M ożna się było obaw iać, że ulicznicy, zachęceni z a ­ chow aniem się starszych, zaczną kam ieniam i rzucać

(27)

za nimi. Lecz piękność ich i dobroć zaczęła powoli rozbrajać serca i sk łan iać nąjzaw ziętszych do p o b łaż­ liw ości i przebaczenia. Prom ieniejące od nich szczę­ ście i m iłość budzić raczej zaczęły zazdrość z pocią­ g ającą ku nim życzliw ością złączoną. Nowsze dziel­ nice m iasta, zam ieszkane przez bogatszą burżuazyę, najtrudniejszem i były do zw alczenia. O wiele o k a z a ­ ła się w zględniejszą dzielnica św . M arka, gdzie po bokach ulic zarośniętych traw ą, mimo kamieni, wzno­ siły się stare p a ła c e starożytnych rodów szlacheckich; rnury tych pałaców n ap e łn ia ła jeszcze woń m iłosnych uścisków i schadzek wiekami nagrom adzona. Lecz najlepiej, najsw obodniej im było w śród biednej, starej części Plassane, gdzie ludność p ro sta i uboga, instyn­ ktem odczuła czar leg en d y głęboko w łono dusz ludz­ kich zapadłej, o k ró lu potężnym a wiekiem pochylo­ nym, szukającym i odzyskującym siły i czerstw ość przy boku pięknej i młodej oblubienicy. Kochano tam d o k to ra za nieograniczoną je g o dobroć; p rz y w ią ­ zanie przeszło teraz i na w ybraną przez niego tow a­ rzyszkę, k tó rą w itano z tw arzą pogodną i przyjazną. Oni, ta k pełni obojętności na ludzkie obmowy i w zgardę, poruszonym i do łez się uczuli serdecznem przyjęciem , ja k ie g o wśród ludu doznali. Piękność ich zw iększyła się jeszcze, bo szczęście u jaw n iło się żywiej w całej ich postaci, ja k b y pod swe sk rzy d ła w szystkich objąć ch ciało .

Pew nego p opołudnia, g d y P a sc al z K lotyldą w yszli na miasto i sk ręc ali na ulicę de la B anne, spostrzegli na przeciw nym chodniku d o k to ra Ram onda. W czo­

(28)

raj w łaśnie dow iedzieli się w ypadkiem , że ośw iadczył się o ręk ę panny LevSque, córki m iejscow ego re jen ­ ta. Bardzo rozsądnie uczynił, albow iem dla d obra sw ego położenia, pow inien się corychlej ożenić a p a n ­ na LevSque nietylko b y ła baidzo ła d n a i b ogata, lecz oddaw na kochała się w pięknym doktorze. P rzypusz­ czać można było na pewno, że zczaseiu i on kochać ją będzie. K lotylda wielce ucieszyła się wieścią 0 m ałżeństw ie R am onda a zobaczyw szy go teraz nie* spodziew anie, zdaleka w itała go wesołym i przyjaz­ nym uśm iechem . P ascal rów nież przyjaźnie pow itał go ukłonem . Przez chw ilę Ramond w ahał się, co ma uczynić, zrazu w zięła go chęć po d ejścia ku nim dla zam ienienia słów kilku. P ow strzym ał się wszakże w iedziony delik atn o ścią; nie ch ciał swą obecnością przery w ać im m arzenia, które dozw alało im p rzeci­ sk ać się przez tłum ne i gw arne ulice w zapom nieniu zupełnem , ja k b y sam otność panow ała do koła. U k ło ­ nił się więc tylko z wyrazem tw arzy tak łagodnym 1 przyjaznym , ja k b y chciał ich przekonać, iż nie­ pomny je st ua boleść, której doznał skutkiem te raź­ niejszego ich szczęścia. W szyscy troje radzi byli spotkaniu.

W tymże czasie K lotylda rozpoczęła w ielkich roz­ miarów pastel, przedstaw iający króla D aw ida wraz z piękną S ulam itką. Puściw szy wodze fantazyi, tw o­ rzyła, dzięki dw oistości swej natury, chim eryczne wy­ w ołanie przeszłości, na tle codziennego sw ego życia. W śró d pow odzi kw iató w , sp ływ ających deszczem gw iaździstym z góry, s ta ł naprzód w ysunięty Dawid,

(29)

w sparty ręką o ram ię młodej A bisais; dziewczę szczupłe i białe, do pasa nagie było zupełnie. K ról m iał na sobie płaszcz ciężki i w spaniały, naszyty zło ­ tem i drogiem i kam ieniam i, korona zdobiła srebrne jego w łosy. Ona wszakże w spaniałością o w iele go przew yższała, strojna w dziękam i sw ych cudnie p ię k ­ nych k ształtó w , uw ydatniających się b iało ścią lilii na ciemnem tle obrazu. P o stać D aw ida u o sab iała potęgę i w ładzę k róla w spartego m iłośnie na w ybra­ nej wśród w szystkich innych poddanek oblubienicy sw ojej, k tóra dum ną i szczęśliw ą czuła się je g o w y ­ borem, z zaparciem i naj wyższą radością d ając mu cia­ ło i krew sw oją. W ysm ukła n ag a jej postać tuż przy purpurze w spaniałego królew skiego p łaszcza stojąca, tchnęła tryumfem zajm ow anego m iejsca w sercu D a­ wida, o d k ry te jej ciało, oraz rę k a sp o czyw ająca na jej lam ieniu, u jaw niały to ludow i w dzień jasn y na nich p atrzący . P o stać D aw ida tchnęła p otęgą a postać A bisais pięknością; prom ienni ja k gw iazdy byli oboje.

Do ostatniej chw ili K lotylda nie w ykończała ich tw arzy. Stojący za nią P ascal żarto w ał, dom yślając się wszakże, ja k ą m yślą jest pow odow ana. W reszcie nie m ogąc zwłóczyć dłużej, kilkom a pociągnięciam i ołów ka tw arze w ykończyła: królem był P ascal a o na m łodą Sulam itką. Pomimo niezw ykłego podobień­ stw a, twarze ich i postacie nadziem skim wyrazem aniołów lub rajsk ie istoty w yobrażać się zdaw ały; włosy jego srebrzyste i złote jej pukle au reo lą o tacza­ ły ich głow y, ekstazą wzniesione ponad poziom nasz

(30)

zw ykły; spojrzenie ich oraz uśmiech, m ówiły o n ie ­ śm iertelnej a im dostępnej miłości.

— Z byt nas pięknym i zrobiłaś, K lotyldo, znów ma­ rzeniu p u ściłaś w odze! T a k ja k daw niej, pam ię­ tasz? Ody ilek ro ć nam alow ałaś niezgodne z n a tu rą k w iaty, czyniłem ci wymówki, iż przenosisz na p a ­ p ie r chim eryczne ш гговкі niezbadanych tajem nic.

M ówiąc te sło w a , P ascal u k azy w ał rę k ą cały sze­ reg w iszących na ścianie obrazów, p rzed staw iają­ cych m istyczne k w iaty , w rajsk ic h w y ro słe o g ro d ach . K lotylda tw ierdziła, że nie upięk szy ła ich bynaj - mniej.

— Zbyt nas pięknym i zrobiłam ?! Ależ my Digdy nie możemy być zb y t pięknym i! Ręczę ci, że takim i nas czują i w idzą a w ięc i takim i jesteśm y ... P atrz tylko, czy nie mam racy i tak mówić...

P ochw yciw szy leżącą w pobliżu sta rą Biblię z XV w iekn, p o k azała mu rycinę naiw nie pojętą i w y ­ konaną.

— Czy nie widzisz, że to praw ie jed n ak o w e? — z a ­ w o łała.

Z adziw iające to tw ierdzenie pobudziło P ascala do śm iechu.

— Śm iejesz się te ra z — m ów iła dalej, bo patrzy sz ty l­ ko na szczegóły ry su n k u . P atrz eć należy na ducha oży­ w iającego postacie. Przyjrzyj się w szystkim innym rycinom tej treści, m uszą koniecznie być do siebie po­ dobne. Muszę jeszcze narysow ać A braham a z Agarą, R u t z Boozem i w szystkich, w szystkich proroków , królów , którym w ybrane lub ofiarujące się o b

(31)

lubieni-ее, młodość sw ą oddały. Oni w szyscy byli piękni i szczęśliw i tąż sam ą p ięknością, ze szczęścia w ypły­

wającą!

P rz e sta li się śmiać i pochyleni nad sta rą B iblią, przeglądali zaw arte w niej ryciny. K lotylda o b ra­ cała stronice cienkiem i swemi paluszkam i a P ascal s ta ł tuż obok niej. D ługa, biała je g o broda, sp ły w a ­ ła na złote jej włosy. P ostacią sw oją o g a rn ia ł ją całą, w dychając j ą niejako. U sta sw e złożywszy na delikatnem jej ram ieniu w pocałunkach napaw ał się jej m łodością a naiw ne rysunki wciąż przesuw ając się przed icb oczyma, ukazyw ały im na pożółkłych kartach starośw ieckiej księgi, coraz to nowe p o k o le ­ nie narodu, niezłom nie w ierzącego w w iek u istą m ło­ dość i niespożytą męzkość sw oich p atryarchów , oraz nigiiy n ieprzykróconą wiekiem płodność sw ych nie­ w iast; w iarą tą uaród podsycany, m nożył się nieskoń­ czenie, czerpiąc uiczem niew zruszoną ufność w sw e losy, niepomnym był na zbrodnie cudzołóztw a, k a z i­ rodztw a i w szelkie w ystępne związki m iłosne. W z ru ­ szenie P ascala zw iększało się z Lażdą ch w ilą, o g a r­ niała go g łęboka wdzięczność za spełnienie m arzenia i słodkie urzeczyw istnienie trap iący ch go wśród bez­ sennych nocy w idziadeł; je g o S u lam itk a z stą p iła ku niemu i,n a schyłku la t będącem u, przy n io sła odrodze­ nie i orzeźw ienie, w onią młodości i miłości sw ojej.

Trzym ając j ą wciąż przy sobie, szep n ął jej, gorącem oblew ając tchnieniem :

— Jakżem sp rag n io n y , w iecznie sp rag n io n y jestem tw ej młodości!... Ż yję nią, żyw iąc się i zawsze jej

(32)

pożądając! Ale ty, czyż nie pragniesz i nie pożądasz rów nej sobie młodzieńczej m iłości, żeś zgodziła się być moją a ja ta k i stary , sta ry ja k św iat?...

Z adziw iona je g o słow y, zw róciła się tw arzą ku niem u.

— Ty stary?... Ty m łodszy je ste ś odemniel

Ś m iała się ta k szczerze i serdecznie, że i on śmiać się z nią począł. D om agał się w szakże odpow iedzi. — To nie je st odpow iedź... Czyż nie pragniesz i nie pożądasz stosow nej d la siebie młodzieńczej miłości?

Ona, szeptem do ucha, w ypow iedziała jednem g o rą ­ cem tchnieniem :

— Jednego ty lk o pragnę i pożądam : m iłości tw ojej, m iłości takiej, ja k ą mnie m iłujesz.

U kończony pastel zaw ieszony został na ścianie. G dy M arcyna sp o strzeg ła go, stan ęła i przeżegnała się pobożnie, ja k przed Bogiem lub też dla odpędzenia zło śliw eg o szatana. N a k ilk a dni p rzed W ielkanocą, M arcyna zap ro p o n o w ała K lotoidzie udanie się razem do k ościoła, lecz gdy ta w ręcz odm ów iła, stara, w ierna s łu g a o d stąp iła na chw ilę od przyjętej obecnie zasa­ dy m ilczenia i biernego posłuszeństw a. Ż adna bo­ wiem z zaszłych okoliczności nie zdziw iła i nie zg o r­ sz y ła je j tak dalece, ja k gw ałto w n e w yparcie się re- lig ii przez tę, k tó rą za pobożną u w ażała dotychczas. Z daw ną zażyłością i pow agą, ła ją c sw oją panią, z a ­ częła praw ić ja k za ezasów , gdy dzieckiem w yprasza­ ła się od zbyt d łu g ieg o pacierza. Czyż nie k o c h a ła już i nie b ała się Stw órcy? Czyż nie lę k a ła się p ie ­ k ła i w iekuistego jego ognia po śm ierci?

(33)

K lotylda, nie zdoław szy pow strzym ać uśm iechu, od­ rzek ła spokojnie:

— W iesz dobrze, iż p ie k ła nigdy nie lękałam się zbytecznie. Lecz mylisz się, M arcyno, p rz y p u sz c z a ­ jąc, że w szelkiej religii się w yparłam . N ie uczęszczam do kościoła, bo modlę się gdzieindziej, masz c a łą p ra ­ wdę, kiedy ch ciałaś jej się dow iedzieć...

M arcyna p o p a trz a ła na nią z osłupieniem , znaczenia słów w yrzeczonych zgoła nie rozum iejąc. O dczuła tylko, iż w szystko skończone i K lotylda zbaw ioną być nie może. N igdy ju ż nie p rosiła, by iść razem do kościoła św. S a tu m in a. Sam a ty lk o m odliła się te ­ raz dłużej i goręciej, z b ig o tk i przem ieniając się w m aniaczkę. Z aniecbała robienia pończoch, które w chw ilach w ypoczynku w iecznie trzym ała w ręk u , szybko drutam i m igając; po skończonem sp rzątan iu , biegła w prost do k o ścio ła i p o g rążała się w dłu g ie modły ku Bogu. Pew nego dnia sp o tk a ła ją w k o ś ­ ciele sta ra pani Rougon; po godzinnej m odlitw ie znów się przy drzw iach zeszły niespodzianie. M arcyna z a ­ niepokoiła się, ja k zw y k ła służąca sc h w y tan a na p ró ż ­ niactw ie i rodzajem tłom aczenia się, rzekła:

— J a za pana modliłam się tak długo.

P ascal i K lotylda puszczali się obecnie na dłuższe w ycieczki po za m iasto. Pew nego dnia, w ybraw szy się do Sćguiranne, dośw iadczyli w ielkiego i n iesp o ­ dziew anego w zruszenia, przebyw ając puste obszary gru n tu , gdzie n iegdyś zieleniły i kw ieciły się zacza­ row ane ogrody P aradou. P oetyczna postać A lbiny zdaw ała się tu unosić w pow ietrzu a kw iaty ow ijały

(34)

p ięk n e jej kształty , ja k kiedyś aa w iosnę, gdy Pascal u jrzał ją po raz pierw szy. Czyż m ógł on wtedy przy­ puszczać, on, co u w ażał się oddaw na za starego, by m łodzieńcza postać Albiny leg ła w pierw w grobie? By la ta jeszcze d łu g ie m inęły dla niego w zdrowiu i p ra ­ cy, przynosząc w reszcie z sobą to, co m iał d zisiaj— w iosenny lo z k w it m iłości, cudnem swem tchnieniem oprom ieniający schyłek jeg o istnienia? K lotylda o d ­ czu ła myśli, przesuw ające się w um yśle P ascala, z a ­ trzym ała go na chw ilę i podniosła ku niemu śliczną sw ą tw arz m łodocianą z wyrazem uw ielbienia i wdzię­ czności. W szak ona była teraz A lbiną, oblubienicą m iłości pełną. Pascal zrozum iał i p o cało w ał u s t ; jej z uniesieniem ; nie rzekli do siebie ani sło w a , szli t e ­ raz dalej, lecz drgnienie miłosne falow ało w około, ro ztaczając się po płaszczyźuie pól zasianych owsem i zbożem, niosąc tej ziemi, która niegdyś na swem ł o ­ nie p ieściła kw ieciste ogrody P arad o u , ja k b y odgłos daw nych m iłosnych aniesień, dreszczem rozkoszy w strząsających pow ietrze.

Szli teraz wśród pól nagich, cierp iący ch z n ad m ia­ ru suszy a droga ubitą się zd aw ała z kurzaw y, sk rz y ­ piącej pod ich stopam i. L ubili bardzo tę naturę sk w a ­ rem południow ego nieba spieczoną. L ubili spoty k an e g aik i z m izernych, nikłych drzew m igdałow ych złożo­ ne, rów nież ja k tuż opodal rosnące zsg ajeu ia z niż­ szych i przysadzistych krzew ów oliw nych. Po za polam i falow ał grunt, u k ła d ają c się w pagórki z zielo­ ności odarte, a na nich bieliły się plam am i zagrody, poprzecinane sm ugam i ciem nych i w yniosłych c y p ry ­

(35)

sów. R oztaczające się d o k o ła w idoki przypom inały w yobrażane na sta ro św ie c k ic h obrazach pejzaże o li­ niach кІэяусг.пѵсЬ. kolorycie tw ardym , lecz pełne m a­ jestatu . Ziemia prom ieniow ała skw aram i, nagrom a- dzonemi dłu g ich lat szeregiem a gorące jej tchnienie ogarniało ich, p rzyśpieszając tętnienie krw i; rozżarzo­ na atm osfera d o d a w ała im jeszcze w iększego piękna i szli tak we dw oje, pełni uroku, m ając po nad sobą wiecznie pogodne niebieskie szafiry nieba, z którego sp ły w ały ku nim rozpalone, złote promienie. Ona, przy sło n ięta nieco p araso lk ą, ponętny k w iat p o łu ­ dniow y z d aw ała się stanow ić, k w iat rozkoszujący się w słońcu i promiennem św ietle. On m łodniał i krzep- kości zdaw ał się nabierać, jak b y siła żyw otna, z zie­ mi się u latn iająca, ciało je g o p rzenikając, d o d aw ała mu m ęzkiego hartu i zapału.

Od dni k ilk u P a sc a l p ra g n ą ł w ybrać się do S egui- ranne, posiyszał bowiem , że uchroniona przez niego od suchot Zofia w ychodzi teraz za mąż za młodego m łynarza z okolicy. C hciał się przekonać raz jeszcze oso­ biście ojej zdrow iu, spraw dzić posłyszaną now inę, chciał wreszcie zobaczyć, czy wszyscy są tu taj szczęśliw i.

Po piekącym skw arze, wśród p o la , odetchnęli z przyjem nością orzeźw iającym chłodem w cieniu k a r­ łow atej dębiny, otaczającej zagrodę, należącą do pani Dieudonnó, ciotki Zofii. Dróżka w iła się w śród d ę ­ bów pom iędzy dwoma strum ykam i, którym zieloność miejscowa zaw dzięczała swe istnienie. D ochodząc do zagrody, n a p o tk a li zakochaną parę. Zofia, nie w i­ dząc ich, ca ło w ała się z m łynarzem , stojąc koło stu d

(36)

-ni. M łodzi byli sami, bo cio tk a w yszła od ra n a prać bieliznę nad brzeg W iorny. S postrzegłszy n adchodzą­ cych, kochankow ie zmięszali się bardzo i zapłonieni z m iejsca się ruszyć nie śmieli. Lecz w esoły i u p rzej­ my śmiech d o k to ra i K lotyldy uspokoił ich nieco, za ­ częła się rozm owa a jej wątkiem było, że ślub o dbę­ dzie się niedługo, około św. Jan a, ale że im bardzo się czas dłuży i chcieliby, aby dzień oczekiw any b y ł cho­ ciażby ju tro . Doktór patrzał u w a żD ie na Zofię i r a ­ dow ał się, w idząc że coraz je s t silniejszą; tęga i p ię k ­ na w yrosła z niej dziew czyna, urato w an a na pewno od dziedzicznej choroby. R o zro sła się na wsi, jak okalające ich dęby. zdrow a, bo w yrosła, ja k one w sprzy jający ch w arunkach, na łonie natury, wśród zieloności, wody i słońca. Nic nas tak nie uzdraw ia ja k dobroczynne w pływ y natury, zastosow ane w ła ­ ściw ie!

Zofia m iała jeden tylko sm utek w ielki i łzy zperli- ły jej rzęsy, zaczęła bowiem mówić o biednym swym bracie, W alentym , który b y ł coraz słabszym i lada dzień skona z w ycieńczenia. W łaśnie wczoraj m iała o nim bardzo zatrw ażające wiadomości. D obrocią serca pow odow any, P ascal pocieszał ją , że W alenty pow stać jeszcze może na nogi, chociaż w iedział d o ­ brze, iż skon lad a chw ila je st możliwy. Opuściwszy zagrodę, P ascal i K lotylda w racali wolnym krokiem ku Plassans, ciesząc się tem co w idzieli, pokrzepieni ^ s id o k ie m sielskiej miłości a zarazem sm utnie w zru -

» szeai' to szczęście zakłócone je st trw ogą śm ierci g w c b jro eg o przez Zofię brata.

(37)

P rzebyw ając stare przedm ieście, je d n a z pacyentek doktora zaw iadom iła go, że W alenty sk o n ał przed chw ilą. Dwie sąsiad k i oprow adziły z domu s ta rą m atkę, k tó ra w yła z bólu nad trupem syna. Pascal w szedł tam na chw ilę, zostaw iw szy K lotyldę przed drzw iam i. W reszcie skierow ali się ku S u le- jadzie. Od pew nego czasu doktór w ątpić począł w cudowność skutków swego eliksiru, chociaż p rzy ­ znaw ał, że śm ierć W alentego byłaby o wiele wcześniej nastą p iła , gdy by nie zastrzyki w ania, które podtrzym y­ w ały chorego. Pascal obliczał, że co najmniej rok życia W alenty eliksirow i zaw dzięczał. Było to z a ­ pewne coś, ja k o rezu ltat dodatni, lecz śm ierć z w a l­ czyć—staw ało się coraz jaw niejszem n iep raw d o p o d o ­ bieństwem . Przedłużenie życia W alentego za pomo­ cą eliksiru pow inno było pocieszyć P ascala po n ie ­ pow odzeniu, jak ieg o doznał z karczm arzem L afouas- sem, którego g w ałtow ną śmierć dotychczas sobie w y­ rzucał, bo Lafouasse zdaniem jego powinien był żyć co najmniejszej jeszcze k ilk a m iesięcy. Chm urne b ó ­ lem czoło P ascala nie rozjaśniło się, naw et g d y ju ż w ukochanej Sulejadzie stanęli. T u czekało doktora nowe w zruszenie. Pod jaw oram i poznał siedzącego S arteu r, k apelusznika, którego oddaw na leczył za- strzykiw aniam i w domu obłąk an y ch T ulettes. S ku­ tek w yw arty przez eliksir na S a rte u ra okazyw ał się zbawiennym. Z astrzykiw ania substancyi nerwowej w y­ leczyły go zupełnie, wzmocniwszy w nim wolę, oraz cały organizm . Dziś rano w łaśuie w ypuszczono go z T u ­ lettes, jak o uleczonego. S arteur potokam i słów wdzięcz­

(38)

ności dziękow ał doktorow i za swe uleczenie, przysięga­ jąc, że już obecaie nie miewa ow ych napadów szaleń­ stw a, gnającego go ku zbrodni, ku zam ordow ania pier- szej lepszej spotkanej na swej drodze osoby. Pascal śledził jego sło w a i ruchy i z pewnem zadow oleniem zauw ażył, że ten m ały, ru ch liw y człow ieczek o w ło­ sach czarn y ch i w ykrzyw ionej połow ie tw arzy, mówi rozsądnie, porusza się praw idłow o, ja k przystało na kogoś zupełnie norm alnego. O bjaw y w dzięczności S arteu ra, cału jąceg o ręce sw ego zbaw cy, w zruszyły P ascala do g łęb i serca. O bdarzył go datkiem i radą, by się natychm iast zab rał do p racy , k tó ra najlepszem będzie dopełnieniem k u ra c y i.

Po odejściu S arteu ra, Pascal uspokoił się z u ­ pełnie i, wesoło rozm aw iając, zasiadł z K lotyldą do obiadu. G aw ędke w iódł o rzeczach niem ających nic w spólnego z Sarteurem .

K lotylda p a trz a ła na niego z zadziwieniem , w p o łą ­ czeniu z pew nego rodzaju wym ówką. W reszcie nie- m ogąc się pow strzym ać dłużej, zaw ołała:

— Mistrzu, rzecby można, że ty nie radujesz się tem, coś uczynił? Czyż nie masz, nie widzisz powodu być zupełnie z siebie zadowolonym?

P ascal obrócił w żart sło w a K lo ty ld y .

— J a z siebie nigdy nie jestem zadowolony!... A z m edycyny, z jej d z ia łan ia, to w iesz, że też nieco- dzień się raduję...

Dnia tego po raz pierwszy w ynikło m ałe nieporo­ zum ienie pom iędzy Pascalem i K lotyldą. Poszedłszy n a spoczynek, zgasili wcześnie św iecę i leżeli w ciem*

(39)

ności, tu ląc się do siebie wzajemnie. P o stać jej szczu­ płą i wiotką, o g arn ą ł on swem ramieniem a ona głow ę sw ą złożyła na jego sercu. Głosem petnym słodkiej wymówki gniew ała się na niego, że tak m ało doznał radosnego tryum fu z uzdrow ienia S a rte u ra, w szak n a ­ w et z przedłużenia życia W alentem u pow inien być za­ dowolony.

Role się zm ieniły, nie on, lecz ona teraz p a ła ła ż ą ­ dzą sław y dla niego. P rzypom inała mu i w yliczała ludzi, którym zdrow ie przyw rócił. W szakże i sam siebie wyleczył. M ógłże więc nie w ierzyć w dosko­ nałość swej m etody? U niesiona zapałem , uprzytom ­ niała daw ne je g o m arzenia; zw alczyw szy niemoce

ludzkie, usunąwszy niedołęztw o fizyczne, przyczyni się do odrodzenia siły nadw ątlonej. Skrzepiona i u - leczona fizycznie, ludzkość stan ie się doskonalszą. Bieg jej p ostępu przyśpieszony zostanie, dążąc ku szczęściu ogólnem u. On, mistrz jej u kochany, moc tak ą obecnie p o sia d a w swem ręku, tw órcą je s t cu d o ­ wnego leku, dozw alającego m arzenia tego rodzaju, jeżeli nie urzeczyw istniać w zupełności, to przynąj- muiej otw orzyć im ku tem u niezaprzeczalne nadzieje!

P ascal m ilczał, trzym ając usta na obnażonem ram ie­ niu K lotyldy. W reszcie o d p arł praw ie szeptem :

— To praw da, że uzdrow iłem siebie, rów nież ja k i wielu innych. W ierz ę, iż zastrzykiw ania, które czyniłem , niosą niezaw odną ulgę w w ielu razach... Nie przeczę, że m edycyna na tej drodze ważne poczy­ ni odkrycia i w ypadek, jaki mi się w ydarzył z bie­ dnym Lafouassem , nie zniechęca mię stanow czo i nie z a ­

(40)

ślep ia aż do niespraw iedliw ości. P raca pochłonęła całe moje życie i zużyte uią siły w rócił mi eliksir, lecz od tego do wzmocnienia, uleczenia całej rasy ludzkiej je s t jeszcze daleko! W szystko to m arzenia i tylko piękne m arzenia!...

O bjąw szy go teraz obiem a rękom a, tu liła mocno do siebie, zlew ając z nim całem swem ciałem.

— N ie! nie! To nie są płonne marzenia! To p ięk n a rzeczyw istość, k tórą ludzkość twojemu g e ­ niuszow i, m istrzu, zawdzięczać będzie w zupeł­ ności!...

Pozostali tak zespoleni w uścisku a P ascal, g ło ­ sem jeszcze znifconym, lekkim, ja k tchnienie, uczynił je j w yznanie:

— S łu ch aj, powiem ci coś, czegobym nie w yznał przed nikim na św iecie, sobie samemu nie chciałbym tego wyjaw ić głośno... Pytam się nieraz w m yślach m oich, czy dobrą je s t rzeczą pow strzym yw ać, ham o­ w ać lub kierow ać przyrodzony bieg natury? U zdra­ w iać nadw ątlone organizm y, oddalać kres śm ierci, dla przyjem ności danej istoty, nie jest-że to szkodzić na­ turalnem u rozw ojow i rodzaju ludzkiego? Nie je s t że to w kraczać i psuć harm onijne dzieło natury? Marzyć o pokrzepieniu nadw ątlonych sił ludzkich, dodając im siły i zdrow ia, p o d łu g pojęcia, jak ie sobie o tem do- w o h ie w i w orzyliśm y, czy mamy praw o? Bo zkąd pew ność » naszą nieom ylność pojęć? D laczego ma­ my rościć sobie praw o krzyżow ania dotychczasow ej d ziałaln o ści przyrody, skoro, czem je st w łaściw ie ży­ cie, jak i je st jego cel w łaściw y, ani wiemy, a n i długo

(41)

a może naw et nigdy w iedzieć nie będziem y. A może tak, ja k jest, być powinno? Może tak jest najlepiej? Kto i co nam zaręczy, że w targnięcie nasze i g w a łc e ­ nie przyrody nie w płynie na złe? Na zagładę m iłości, genialności ludzkiej, życia samego? Słyszysz m nie? Spow iadam się przed tobą. T rw oga mnie wraz z n ie ­ pew nością o g arn ęła w ielka. Ze zgrozą czasami spo­ glądam na tę moją alchem ię, m ającą oddziałać na n ad­ chodzące XX stu b c ie l... W dociekaniach myśli mojej, dochodzę najczęściej do wniosku iż nie należy się nam mięszać do rzeczy, których skarbów i przyczyny nie znamy dokładnie. Rozumniej jest pozostaw ić swobodę działania przyrodzie, przygotow ującej p o ­ woli, lecz stanow czo, zakreślone sobie ewolucye.

Umilkł na chwilę, by po nam yśle dodać ledw ie d o ­ słyszanym przez nią szeptem:

— Czy wiesz, że eliksir zastąpiłem teraz przy za- skrzykiw aniach czystą, destylow aną wodą? P y tała ś się kilkakrotnie, czemu teraz nigdy nie słyszysz, bym zajm ow ał się mojemi moździerzami? Odpow iedziałem ci, że mam przygotow any duży zapas substancyi n e r­ wowej... Lecz oto teraz widzisz, że czysta woda te sa ­ me usługi i ulgi chorym przynosi, w prost m echanicz­ nie oddziaływ ając. Przynosić ulgę cierpiącym , oh taki tego zawsze pragnę i p ragnąć będę. Może to je s t także słabość z mojej strony, lecz przezw yciężyć się nie mogę. Gdy widzę cierpiących, którym ulgę pr«y- nieść mogę, nie waham się chw ili jednej, bo c ie rp ie ­ nie bezcelowe uważam za potw orne, niespraw iedliw e okrucieństw o n atu ry ... Jestem więc doktorem , niosą - cym ulgę a nie uleczenie.

(42)

— M istrzu, więc teraz, kiedy o uleczaniu myśleć p rzestałeś, to i dociekania praw dy zaniechać nale­ ży, bo pocóż odkryw ać srogie rany przez los z a d a w a ­ ne, kiedy nadzieja ratu n k u istnieć przestaje?

— M ylisz się; przeciw nie, w iedzieć trzeba, starać się w iedzieć w szystko zawsze należyl N ieśw iado­ mość zaw sze je s t szkodliw ą, p raw d a zaś, chociażby najokrutniejsza, przynosi z sobą spokój. Im więcej

2 czasem zbadam y tajników natury, życie stanie się ezczęśliwszem, bo tem łatw iej zgodzimy się naw et cierpieć, znając przyczynę. Czyż nie rozum iesz, że chęć uleczania, p o praw iania natury, której nie znamy, je s t tylko bezrozumnym przeciw ko niej bubtem? Zbyt p rzejęci i uniesieni fałszyw ą am bicyą, ku czemu do­ w iódł nas egoizm, ośw iadczam y, że życie je s t złe. Tw ierdzim y to naw et stanowczo, albow iem sądzimy j e z naszego ciasnego, osobistego punktu widzenia. Co do mnie, zauw ażyłem , iż horyzont mych m yśli ro z ­ szerzył się i u d oskonalił z chw ilą, gdy nabrałem poszanow ania d la ew olucyi n aturalnej. D oprow adzi­ ł a mnie do tego moja nam iętna miłość ku objawom życiow ym ; potężną siłę życiodaw czą ukochałem tak dalece, iż nie chcę tam ow ać jej naturalnego dążenia do tajem niczych dziś dla nas celów , do k tó ry c h nas w iedzie. Pow ierzam się je j i oddaję w zupełności, nie chcąc jej p rzekształcać podług osobistego mego p o glądu na złe i dobre. Nie znając jej tajn ik ó w , s ta ­ rajm y się je zbadać, nie zabiegając przedw cześnie ku ostatecznym ich zakresom . O na je d n a je s t panią w szechw ładną i w szechw iedzącą, w ie ona, co czyni

(43)

j gdzie nas prow adzi, oam w ystarczać pow iona wola usilna zbadania jej, by żyć w edle przeznaczenia, k tó ­ re nam w vznacza... Ozy* wiesz, że te pojęcia u k sz ta ł­ tow ały się w moim umyśle dopiero z chw ilą, gdy s ta ­ ła ś się moją?... Poprzednio szukałem praw dy, d o p a ­ tryw ałem się jej w nam iętnej żądzy uzdrow ienia, o d ­ rodzenia ludzkości. M iłość nasza i rozkosz z niej spływ ająca, nowe n arzu ciła mi poglądy. W raz z to ­ bą życie moje nabrało innego znaczenia, zapełniło się tak w ielką szczęśliw ością, iż osądziłem tę rozkosz, jako d ostateczną nagrodę, za w szystkie inne cierp ie­ nia. Miłość potęgą sw ego uczucia św iat zbaw ia i od­ radza, wiodąc go do nieznanych przeznaczeń. Miłość je st życiem nieomylnem w swych celach, życiem

w szechpotężnem , życiem nieśm iertelnem !

Słow a p ły n ę ły z ust jego gorąco, ja k strzeliste a k ­ ta w iary, prochem się sam ta c z a ł przed wszech potęgą siły nieznanej a przyrodą rządzącej. O na, unie­ siona je g o zapałem , o d d aw ała się jej z równym, ja k on poddaniem .

— Mistrzu! Ja nie mam woli po za tw oją wolą. Bierz mniel N iech z tobą zjeduoezona w tobie się rozpłynę, by odrodzić się, na nowo z ciebie pow sta­ w szy!

M iłosne zjednoczyło ich tchnienie. Długo jeszcze potem szeptali o przyszłem swem idylicznem życiu, pełnem spokoju i pracy wśród sielskiego otoczenia. On z głębokiem przekonaniem tw ierdził o szczęściu i zdrow iu, jakie sp ły w a n a ludzi przy roli, w śród wsi osiadłych. P rzek lin ał sk u tk i życia m iejskiego. Z dro­

(44)

wie i szczęście k w itnąć m ogło, jeg o zdaniem, tylko pod otw artem niebem, wśród pól obszernych prom ie­ niami słonecznem i ogrzanych, prócz tego w szakże na­ leżało jeszcze, by szczęście posiąść zupełne, wyrzec się ug an ian ia za złotem , za chw ałą, u n ik ając naw et zbytecznego n a p rężan ia w ładz um ysłow ych, do czego bodźcem je s t najczęściej wygórow ana, egoistyczna am bicya. Szczęście streszczało się w tem, by żyć i ko­ chać, obsiew ać swój zagon i mieć zdrowe dzieci.

— Ahl— w estchnął s ło d k o - dziecko, dziecko nasze, kiedyż je mieć będziemy...

C hciał dalej mówić, lecz p rzerw ał nagle, tak d ale­ ce m yśl o możliwości stania się ojcem, w zruszała go obezw ładniająco, dech w piersi tam ując. U nikał w spom inania o tem a gdy w czasie przechadzki sp o ­ ty k a ł dziecko uśm iechające się do niego, odw racał gło­ wę, gdyż do oczu łzy mu się cisnęły.

N a w estchnienie i urw ane je g o słow a, ona odpo­ w iedziała z prostotą i sp o k o jn ą pewnością:

— Dziecko nasze? Ależ zobaczysz, że w krótce je m ieć będziemy 1

D la n ie j—dziecko było wynikiem naturalnym i n ie ­ odzownym aktu m iłości. M yśl ta nie opuszczała jej na chw ilę, stanow iąc dopełnienie nam iętnych ich uniesień, które bez tego celu tra c iły b y w zupełności sw e znaczenie.

P ojęcia te K lotylda po sia d ała już daw no ustalone. Były one przyczyną, iż nigdy nie była zw olenniczką czytania pow ieści. O drodziła się pod tym względem od swej m atki, większą część życia pośw ięcającej czy ­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Binnen het Knooppunt is hiervan geen sprake geweest, maar in de toekomst valt het niet uit te sluiten, nu met name de corporaties zich in snel tempo

— Przestraszył się Niemczysko, rzecz prosta przez parę dni bredził, ale teraz, słyszałem, ma się już lepiej.. — upewniał, zamieniając znaczące spojrzenie z

W wyni- ku przeprowadzonych przez Dawida Widucha badań, wyjazdów studyjnych oraz oznaczeń śladowych zanieczyszczeń węgla, przeprowadzonych w niezależnych laborato- riach

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

Wyniki grupowania powiatów za pomocą miary syntetycznej oraz metody Warda ze względu na stopień zagrożenia ubóstwem w latach 2007- 2009.. Podziała

Huppes zaś ekoinnowacje definiuje jako zmiany w sposobie prowadzenia działalności gospodarczej, polegające na włą- czeniu w procesy decyzyjne, procesy produkcji oraz pozostałe

Podaj połoŜenie obrazu diody utworzonego przez ten układ soczewek oraz jego wysokość.. Rozwiązanie co najmniej jednego zadania (rękopis) naleŜy nadsyłać do dnia 15

Szukał jej wszędzie, tylko nie tam, gdzie była rzeczywiście, tern bardziej, że Jula, nigdy niespowiadająca się przed nim ze swych przejść duchowych i wrażeń