• Nie Znaleziono Wyników

Zmiana pogody Gabriel Dobosz

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Zmiana pogody Gabriel Dobosz"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Zmiana pogody — Gabriel Dobosz Gabriel Dobosz – „Zmiana pogody”

Kwiecień 2016 roku. Warszawa. Biurowiec przy ulicy Jana Pawła Woronicza 17.

Ostry terkot aparatu telefonicznego po raz nie wiadomo który doprowadził Zalkę na skraj zawału. Wście- kła podniosła słuchawkę, lecz nim zdążyła się choćby odezwać, pierwszy przemówił Sypniewski.

– W moim gabinecie. Za dziesięć minut. – i się rozłączył.

A gdzie niby miała się z nim spotkać, w hotelu Andersia? Zalka ze złością odsunęła papiery na skraj biur- ka. Zawsze tak mówi, piekliła się, za dziesięć minut, a tak naprawdę ma być u niego za dziesięć sekund.

Ruszyła korytarzem z głośnym stukiem wysokich obcasów. Czego może znów chcieć, zastanawiała się.

Albo jakaś pierdoła, albo coś dawno załatwionego, o czym już zapomniał. Czyli na jedno wychodziło.

Sypniewski podczas swojego krótkiego okresu siedzenia na stołku zdążył zapomnieć, że jeszcze niedaw- no był na równym jej stanowisku. Takie czasy, uznała ponuro. Wraca nowe, nominacja partyjna znów otwiera wiele drzwi. Nawet takim ludziom jak Sypniewski, w tym seledynowym swetrze wyglądający akurat jak pe...

– ...dał ci za to aż tyle, Krzychu? Chyba go matka nie kocha! Wiesz, jak ja bym zrobił na jego miejscu... – zza szklanych drzwi Szefa Redakcji Pogody dobiegał podniesiony głos rozmowy telefonicznej.

Zalka zapukała i weszła. Jej irytacja narastała wraz ze świadomością nieuniknionego wysłuchania dalszej części wykładu, jakiego Sypniewski był łaskaw udzielać Krzychowi, kimkolwiek on był. Ku jej zasko- czeniu, szef redakcji gestem wskazał jej krzesło, po czym natychmiast zakończył rozmowę. Minę miał nietęgą, co nie wróżyło dobrze.

Gdyby Zalka była mężczyzną, zapewne powiedziałaby: „jebnął bym”. Występowały tu jednak dwie trud- ności. Jedna natury językowej: otóż jakże bogaty język polski nie przewidział żeńskiej wersji tego jakże bogatego w treść wyrażenia. Druga, znacznie ważniejsza, była natury biologicznej. Gdy Zalka parę mie- sięcy temu miała okazję poznać swojego obecnego szefa, poczuła dobrze znane przyjemne mrowienie w kroku. Trwało ono niestety tylko krótką chwilę, a mianowicie do momentu, gdy nowo poznany Sypniew- ski postanowił się odezwać. Zalka nie należała do kobiet o masochistycznych skłonnościach z atawistycz- nym uwielbieniem dla prymitywów, wobec powyższego jej iskierka pożądania zgasła natychmiast jak za- pałka w rękach zdesperowanego palacza podczas wichury.

– Jest problem – zaczął rzeczowo Sypniewski – i to w chuj duży. Konkretnie wielkości dwóch procent.

– Dwóch procent czego? – zdziwiła się Zalka.

– Oglądalności, złotko. Jest taka prosta zależność, wiesz? Nazywa się to Pierwsze Prawo Słupka. Spadek

(2)

słupka oglądalności jest odwrotnie proporcjonalny do siły nacisku płynącej z góry na półokrągłą po- wierzchnię mojej dupy. Rozumiesz, skarbie? Słupek nam spadł, a to, jak już wspomniałem, w chuj niedo- brze.

Zmarszczyła brwi.

– Chyba ciśnie nie tę dupę co trzeba. Prognoza pogody jest tylko dodatkiem do serwisu informacyjnego, to oni powinni przejmować się słupkami.

– Widzisz, dlatego właśnie ja jestem szefem redakcji, a ty stukasz w klawisze. Trzeba patrzeć na sprawę perspektywicznie! Mamy kapitalizm, agresywną, bezlitosną konkurencję. Dobiegły końca czasy błogiego opierdalania się i bylejakości. Poprzednie kierownictwo mówiło tak jak ty, bimbało sobie beztrosko na odbiór emitowanych programów, co teraz odbija się na wynikach. Potrzebna jest innowacyjność, nowe podejście do...

Zalka wyłączyła się. Zdążył już ją oraz całą redakcję przyzwyczaić do swoich przemów, w których warte słuchania były tylko początek i koniec – czego dotyczy sprawa i co z tego wynika – środek wypełniała głównie obficie lana woda, jednoznacznie wskazująca na partyjniacką przeszłość Sypniewskiego. Trzeba mu przyznać, był świetny w sztuce właściwej wszystkim politykom: długotrwałym mówieniu tak, aby w rezultacie nie powiedzieć nic.

Umiejętność utrzymywania wyrazu zainteresowania na twarzy, plus potakiwanie w odpowiednich mo- mentach – oto podstawy przetrwania w firmowej hierarchii. Zalka doskonale je opanowała. Owszem, by- ła korposzczurem, ale świetnie wyszkolonym.

Mogłaby go teraz zabić, pomyślała, a uprzejmy uśmiech nie opuszczał jej nawet na moment. Już za sam ten protekcjonalny ton. W wyobraźni jednym szybkim ruchem dobyła zaostrzonego ołówka z przybornika na biurku, by zaraz zatopić go aż po samą gumkę na końcówce w gardle Sypniewskiego. Ciekawe, jaki wydałby dźwięk z przebitej, zalewanej krwią krtani, gdyby próbował coś dalej mówić o innowacjach na rynku produktów audiowizualnych.

Nieświadomy makabrycznych fantazji o jego osobie szef redakcji ciągnął, żonglując wykresami badań ja- kościowych, między innymi wywiadów pogłębionych z grupą targetową abonentów, okraszając prezen- tację następną garścią komunałów i pustosłowia. Ciekawe, czy w łóżku też jest takim nudziarzem? Jeżeli tak, nieomylna zazwyczaj intuicja Zalki zaczyna z wiekiem szwankować.

–... przeze mnie plan wyjścia naprzeciw oczekiwaniom odbiorców. Zaczniemy od spraw kosmetycznych, ale nie mniej istotnych. Jak mówiłem, dziś widz jest człowiekiem wybrednym, nawet od byle pierdółki może zależeć utrzymanie jego zainteresowania.

Wróciła do rzeczywistości, gdyż Sypniewski zbliżał się pomału do konkluzji, a więc wreszcie powie, cze- go od niej chce.

– Zmiana wystroju studia, to po pierwsze. Nie zmieniali go od lat, jest takie na wskroś... socjalistyczne, siermiężne, jakby zaraz miał wyjść Gierek i przemawiać o podwyżce cen papieru toaletowego. Tę mu- zyczkę też wypierdalamy. Trzeba zagrać coś agresywniejszego dla podkreślenia dynamizmu. To by było tyle... Aha, jeszcze jedno! – Strzelił palcami. – Ubierzcie jakoś inaczej tę, jak jej tam... Głuchowską.

(3)

– Głuszyńską.

– Wszystko jedno. Wiedziałem, że coś z głuchym. Daj jej jakieś krótkie spódniczki, takie miniówy, żeby te jej ekstra nóżki było widać.

Zalka powstrzymała cisnący się jej na twarz wyraz obrzydzenia, doskonale wyćwiczonym ruchem mięśni mimicznych zmieniając go w jeszcze szerszy uśmiech.

– Dalej, trochę ważniejsze kwestie – Sypniewski ciągnął z natchnioną miną – Straszne pierdoły tam opo- wiadacie, wiesz?

Brwi Zalki powędrowały wyżej, ale błyskawicznie się opanowała. Już nie jeden wyleciał tutaj z roboty przez nieopatrzną głupią minę w niewłaściwym momencie.

– Co jest nie tak z prognozą? Chyba niewiele tam możemy zmienić.

– Ha! I tu się mylisz. Kolejny raz udowadniasz, że nigdy nie zajmiesz mojego miejsca. Ta Głuszyńska ga- da tam jak uczeń przy tablicy, recytuje wyuczone suche formułki typu: „na Mazurach przelotny deszcz”,

„na południowych krańcach przewidywana gołoledź”. Wiesz, Zalka, jakie to jest? W chuj nudne!

Wstał. Począł przechadzać się przy oknie gabinetu, nie przerywając wykładu.

– Czasy są dynamiczne, więc wszystko dziś musi być dynamiczne! Stękania o „słońcu na przeważającym obszarze” widz sobie posłucha, jak nie będzie mógł zasnąć. Naszym zadaniem jest go zainteresować! Ma być energicznie, z werwą i ze swadą.

– Czyli jak?

– Jak?! Czego oni was, kurwa, na tych studiach uczą? – zdziwił się Sypniewski, absolwent technikum. – Macie przecież tyle o tych całych public relationship, czy jak to tam się nazywa.

– Naturalnie. Chodziło mi raczej, żebyś bardziej sprecyzował swoją koncepcję – odparła gładko Zalka, bez choćby śladu narastającej w niej irytacji.

– No będę musiał, bo wy młodzi, wykształceni do wszystkiego musicie mieć instrukcję. Zero własnej in- wencji, ja nie wiem, co jest z tymi ludźmi dzisiaj... – potarł czoło zmęczonym gestem. – Więc tak: koniec z pseudonaukowym wykładem. To jest program telewizyjny, nie komunikat Instytutu Meteorologii i Go- spodarki Wodnej. Jaka temperatura i czy będzie padać, to sobie ludzie zobaczą na obrazkach, po to są przecież te jebane chmurki i słoneczka na mapie, nie? Macie pokazywać prawdziwą pogodę! Jak jest go- rąco, to niech ta Jagiellońska...

– Jagielska – mruknęła, ale perorujący Sypniewski nie dosłyszał.

–... jedzie gdzieś nad morze i gada z przechodniami, pokazuje plaże, słońce, jak się ludzie kąpią i tak da- lej. Z niej też niezła dupcia, nawiasem mówiąc. Sprzeda się. Tylko ubierzcie ją jakoś, żeby nie wyglądała jak własna babcia. Jak pada śnieg niech jedzie w góry i wypyta jakiegoś narciarza jak się jeździ. A, i jak są jakieś katastrofy naturalne, wiesz, wichury, powodzie i te inne gówna – też ma być! Ma się błyskać, woda ma się niemal lać z ekranu, ludzie mają wrzeszczeć i płakać do kamery. Krótko mówiąc: ma być

(4)

wiadomościach na naszą prognozę i nawet niech im nie przyjdzie wtedy do głowy pstryknąć jebanym pi- lotem. Czy teraz jasno się wyraziłem? Moja – jak to ujęłaś – koncepcja jest dostatecznie precyzyjna?

– Absolutnie – odparła gładko Zalka, rozmyślając tymczasem ile uderzeń metalowym krzesłem może wy- trzymać ludzka czaszka, nim pęknie na pół.

Sypniewski uśmiechnął się. Gdyby tylko jakoś się ubrał i nie był takim partyjniackim, bezmyślnym su- kinsynem, westchnęła w duchu.

– No widzisz. Proste, no nie? No to leć już stukać dalej, zmiany wprowadzimy od przyszłego tygodnia.

Zalka skinęła głową i ruszyła do wyjścia. Tuż przy drzwiach szef redakcji coś sobie przypomniał.

– Słuchaj, Zalka, poczekaj no. Ty nie pochodzisz czasem z Ukrainy albo Białorusi?

Naprawdę mogłaby go zabić.

– Nie.

– A skąd to imię? Przepraszam, że tak wypytuję, jak nie chcesz, to nie mów.

– To zdrobnienie od Rozalia.

Zaskoczony odpowiedzią Sypniewski nieudolnie stłumił śmiech.

– A niech mnie... przepraszam. Nie no, ładne... – Zakrył usta jak przy kichnięciu. – Możesz iść, dzięki. – bąknął, trzęsąc się.

Gdyby tylko w jego biurze były drewniane drzwi, a nie cienkie, przydymione szkło, Zalka wychodząc, walnęłaby nimi z całych sił.

***

Dwie nabrzmiałe żyły na czole Sypniewskiego, wyglądały jak żywe stworzenia, lada chwila mające wyr- wać się na wolność z więzienia skóry. Nerwowo gniótł krawat palcami, rolował go i rozwijał z powrotem z nieprzytomnym wyrazem twarzy jak autystyczne dziecko. Bladość lica wyraźnie rzucała się w oczy, po- mimo nienagannej jak zawsze opalenizny.

– Powiedz mi, Zalka, dlaczego mnie tak nienawidzisz? – zaczął, wciąż nie patrząc na nią. Władczy luz samca alfa zniknął z jego głosu, mówił cicho jak przerażony uczeń.

Powody mogłaby wymieniać godzinami, pomyślała stojąca przy jego biurku Zalka. Nie zdecydowała się jednak wyjawić ani jednego, gdyż podupadły stan ducha szefa redakcji zwiastował, że gdzieś bez wątpie- nia wylało się sporo szamba, a ona nie zamierzała się ubrudzić. Korposzczury zawsze wiedzą pierwsze, gdy nadchodzi kataklizm, i, jak to zwykle bywa, pierwsze uciekają.

– Coś się stało? – spytała. Wbił w nią wściekłe spojrzenie.

– A i owszem. To się stało, że Bóg mnie pokarał bandą dzieciaków, które przez jakieś kurewskie nieporo-

(5)

zumienie ktoś tutaj zatrudnił! Jak zawsze mogę liczyć tylko na siebie. Kazał pan, musiał sam! Teraz słuchaj uważnie, księżniczko, i nie krzyw się. Zostałem właśnie srogo zjebany przez samiutką górę i za- mierzam każdą pracującą w mojej redakcji niedojdę zjebać dwa razy bardziej!

Zalka uniosła brew. Nie ma się co dziwić wściekłości Sypniewskiego, skoro dostało mu się z naj- wyższych szczytów, czyli od samego prezesa Telewizji Polskiej – podobnie jak on nominata partyjnego, ale co najmniej dwie klasy wyżej w hierarchii. Sprawa musiała być gruba.

Wygładził zmiętoszony krawat, odchrząknął, ale wcale nie zamierzał spuszczać z tonu.

– Zadam ci parę pytań i z góry uprzedzam, że cokolwiek odpowiesz, masz przesrane. Dlatego daruj sobie wykręty i zwalanie winy na innych. Pamiętasz naszą rozmowę sprzed jakichś dwóch tygodni?

Skinęła głową. Wykład o innowacyjności prognozy pogody. Spełnili jego wydumane życzenia. Od tygod- nia, zaraz po głównym wydaniu „Wiadomości”, nadawali najdziwniejszą prognozę w kraju.

– Muszę powiedzieć, moja droga, że przeszłaś moje wszelkie oczekiwania. – Sypniewski wytrzeszczył na nią oczy i rozłożył ręce, jakby podkreślając skalę osiągnięcia. – Nikt przedtem w tej szacownej instytucji w zaledwie jeden tydzień nie zgarnął tylu skarg od tylu różnych organizacji. Gratuluję, przejdziesz do hi- storii telewizji wraz z pozostałymi asystującymi ci w tym wyczynie amebami! Jeszcze przez lata w ko- rytarzach tego budynku krążyć będą opowieści o tej katastrofie i mojej zrujnowanej karierze! – walnął dłońmi w stół, podnosząc się energicznie z fotela.

Dał trzy kroki wzdłuż okna, zawrócił, znów trzy kroki i jeszcze raz. W końcu opanował się nieco. Patrząc na Zalkę wzrokiem już nie tak morderczym, kontynuował.

– Musiałaś obrazić akurat tych? Proszę bardzo, poczytaj sobie te elaboraty – Wskazał jakieś papiery na biurku. – Rzecznik prasowy Policji, Feminoteka, Kobiety Dla Narodu, Krajowa Rada Radiofonii i Tele- wizji, Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, Ruch Czystości Serc, Arcybiskup Warszawski, sto- warzyszenia kombatantów. Nie wspomnę już nawet o artykułach prasowych. Dokonałaś niemożliwego:

Gazeta Wyborcza i Nasz Dziennik piszą niemal dokładnie to samo, co nigdy się nie zdarza. Jadą po nas bez litości, z prawa i z lewa. Aha, zapomniałbym! Jeszcze ten gość z obłędem w oczach z Komitetu Obrony przed Sektami, on też skreślił do mnie parę zdań. Chuj tam z tą Wyborczą – Sypniewski wymow- nie machnął ręką – najgorsze, że Toruń ma pretensje. Tego góra mi nie popuści, bo jak Ojczulek się zbul- wersuje, oprócz oglądalności może spaść i inny, dużo ważniejszy słupek, a wraz z nim moja odcięta głowa!

Zalka poczuła jak miękną jej nogi. To nie było zwyczajne, cykliczne marudzenie, tym razem naprawdę stołek płonął mu pod dupą. O co mogło chodzić, nie zrobili przecież nic tak skandalicznego, zastanawiała się. Owszem, program stał się nieco dziwny, ale trzymali się ściśle życzeń szefa redakcji. O nie, nie miała zamiaru brać winy na siebie, tylko dlatego że ktoś z góry nie kupił kosmicznych pomysłów Sypniewskie- go.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi, zrobiliśmy zgodnie z twoimi instrukcjami. Zmieniona czołówka, stroje dziewczyn, są wywiady, anegdoty. Nawet odezwał się potencjalny sponsor...

Umilkła wpół zdania. Oj, rzeczywiście zawodziła ją ostatnio intuicja. Jeden rzut oka na purpurową twarz siadającego ponownie za biurkiem Sypniewskiego wystarczył jej, by to niezbicie stwierdzić.

(6)

– Dalej nie dostrzegasz problemu. Pozwól zatem, że nieco bardziej doświadczony kolega po fachu trochę cię oświeci – wycedził przez zęby. Szarpał raz za razem mankiet koszuli – kolejny tik nerwowy w jego szerokim arsenale.

– Czołówka. Raz! – Z rozmachem walnął pięścią w otwartą drugą dłoń. – Krótki gitarowy riff z dzikim bębnieniem perkusji. Wiesz w ogóle co to jest riff, księżniczko? Nie, nie nowy bohater latynoskiego se- rialu dla kur domowych, choć na tym pewnie znasz się lepiej ode mnie. A któż wykonuje tę kojącą duszę wzniosłą melodię? Zespół BeheBonMot, którego naczelny szarpidrut, niejaki pan Rozdarski, podarł Bi- blię na ich, pożal się Boże, występie. Dziewczyny. Dwa! – znów walnięcie pięścią. – Nie wiem, jaki wzór kobiecości przekazała ci w procesie wychowania twoja szanowna mamusia, ale pomiędzy ubieraniem się kobieco, a ubieraniem się jak kurwa istnieje jednak subtelna różnica. Chyba zbyt subtelna dla ciebie. Mu- szę cię zatem poinformować, że godzina 19:45 jest odrobinę zbyt wczesna na kabaretki i prześwitujące topy. Trzy! (łup!). Wysłałaś tę tapeciarę Głuchowską na to zadupie, gdzie ostatnio wylała rzeka...

– Sam o tym mówiłeś, chciałeś relacji z katastrof.

– Nazywasz to relacją? – Sypniewski zaśmiał się obłąkańczo. – Ta twoja wypacykowana pinda pojechała do zabitej dechami wioski, przez którą tyle co przeszła powódź, w szpilkach i miniówce! To zakrawa na jakiś jebany cud, że nie połamała nóg w tym błocie. A właściwie szkoda, otworzyłbym tu zakład pracy chronionej: ona upośledzona fizycznie, ty intelektualnie! Ciąg dalszy tej tak zwanej relacji jest jeszcze lepszy! Podchodzi to dziewczę bocianim krokiem do jakiegoś wieśniaka i zadaje jakże błyskotliwe pytania: "Czy wszystko dobrze? Jak się panu powodzi?". POWODZI! – Sypniewski zachichotał ponow- nie wysokim głosem gimnazjalisty z mutacją.

On oszalał, pomyślała Zalka, obserwując wytrzeszcz oczu i taniec nabrzmiałych żył na czole szefa redak- cji. Ciekawe czy w psychiatrii jest taka jednostka chorobowa jak syndrom zrzucenia ze stołka.

– Powodzi? Nie przelewa się, kurwa! – zamilkł wreszcie, wypuściwszy najwyraźniej już ostatni obłoczek pary z przegrzanej głowy. Teraz nadszedł czas kajania się Zalki w prochu i popiele.

– Dobra, masz rację. Ta relacja nie wyszła nam zbyt dobrze, ale dopiero zaczynamy kręcić takie materia- ły. Następne będą lepsze. Jesteśmy innowacyjni, wytyczamy nowe trendy, nie sposób uniknąć drobnych wpadek, gdy się wychodzi tak odważnie poza utarte schematy. – Nawet jeśli Sypniewski wychwycił po- lubowno-lizusowski ton, to nie dał tego po sobie poznać. – Nie rozumiem tylko dlaczego tak się uczepiłeś ciuchów. Popatrz na konkurencję: ta blondyna od sportu zawsze ma cycki niemal na wierzchu i nikt nie protestuje. Jej dekolt ma nawet fanpage na Facebooku. To taka strona internetowa, tam ludzie zamiesz- czają... – odchrząknęła, zgromiona spojrzeniem Sypniewskiego. – Poza tym dziewczyny mają też ładne modne t-shirty, młodzież teraz takie nosi, wiem od siostrzenicy.

– Od siostrzenicy? No rewelacja! – wybuchnął szef redakcji. – Może w innych sprawach też ci doradza, to by tłumaczyło, dlaczego zachowujecie się jak grupa tępych bachorów z gimnazjum! Następnym razem zapytaj się swojej konsultantki modowej, co oznacza skrót „JP na 100%” i skąd się wzięła ta kotwica zro- biona z „P”. Albo mam inną propozycję, powtórz to idiotyczne tłumaczenie kombatantom oraz rzeczniko- wi Policji!

– Policji? To od nich jest to „P” z dwoma ogonkami? – zdziwiła się Zalka. Chyba coś pomylił. O ile się orientowała, dzisiejsza młodzież jest raczej daleka od sympatyzowania ze służbami mundurowymi.

(7)

Sypniewski ukrył twarz w dłoniach i zza tej zasłony wydał bolesny jęk.

– Czy ty aby nie przesadzasz trochę? Przejmujesz się lamentami jakichś grup oazowych czy babć z To- runia. Oni i tak nie głosują na waszych.

Dłonie jej przełożonego opadły ciężko na biurko, odsłaniając twarz gotową w każdej chwili wybuchnąć płaczem.

– Eee... a, rzeczywiście, teraz rządzi kto inny, jeszcze się nie...eee... przyzwyczaiłam... – wymamrotała.

– Opuść, proszę, mój gabinet. Muszę się nim nacieszyć, zanim spłuczą mnie w kiblu razem z twoją umo- wą o pracę – Sypniewski odchylił się na fotelu i popatrzył w okno z miną, którą bez wątpienia miał Lu- dwik XVI, gdy wiedział już, że rewolucja idzie po niego.

Zalka chrząknęła nieśmiało. Łaskawie przejechał po niej wzrokiem, a nos mu się skrzywił jakby poczuł jakiś przykry zapach.

– Masz coś jeszcze do powiedzenia? Mało ci? – rzucił.

– No... Mówiłam, że trafił się chętny sponsor... Może to ich jakoś udobrucha?

Popatrzył na nią nieruchomo. Pięć sekund, dziesięć, dwadzieścia. Zalka bała się odezwać i trwali tak w milczeniu dłuższą chwilę, podczas której coraz trudniej było jej wytrzymać przeszywające spojrzenie.

– Sponsor. A wiesz, droga Rozalio, kim jest ta wielkoduszna instytucja gotowa wesprzeć materialnie nasz wspaniały program?

– No, jakieś czasopismo, zapomniałam już nazwę.

– Tak, zgadza się, czasopismo – szef redakcji pogody wstał od swego biurka, a z każdym słowem jego głos podnosił się – kwartalnik „Kocham Pana”, największy w Polsce periodyk o pedałach, transach, les- bach, przebierańcach i męskich dziwkach. Jego redaktorowi naczelnemu tak się spodobało nasze nowe tęczowe studio, że, jak to określił w liście do mnie, aż mu się ciepło zrobiło! – W ręku Sypniewskiego nie wiadomo skąd znalazł się nagle przybornik z ołówkami, tymi samymi, które Zalka widziała oczami wy- obraźni wbite w jego gardło.

– Całe kurwa szczęście, że nie doprecyzował gdzie my było tak ciepło!

Nie podejrzewała nawet, że na wysokich obcasach można poruszać się tak szybko. Ledwie ćwierć sekun- dy potem jak błyskawicznym ruchem zamknęła za sobą drzwi, w ich szklaną taflę z hukiem uderzył ci- śnięty przybornik, powodując ciągnące się przez całą długość pęknięcie. Pod wpływem wstrząsu odpadła także tabliczka z nazwiskiem Sypniewskiego.

Cóż za wymowny symbol, pomyślała Zalka, a potem, wciąż w biegu, poczęła rozważać, kto mógłby za- trudnić u siebie byłą redaktor działu pogody z państwowej telewizji. Może dotychczasowa konkurencja miałaby coś dla niej? Zawsze może powiedzieć, że jakiś nowo mianowany na stołek politruk zwolnił ją z powodów politycznych. Ostatnimi czasy to przecież wcale nie rzadkie.

(8)

Kopiowanie tekstów, obrazów i wszelakiej twórczości użytkowników portalu bez ich zgody jest stanowczo zabronione. (Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych, Dz.U. 1994 nr 24 poz. 83 z dnia 4 lutego 1994r.).

Gabriel Dobosz, dodano 18.02.2020 10:40

Dokument został wygenerowany przez www.portal-pisarski.pl.

Cytaty

Powiązane dokumenty

własnych, zrozumiałam, czego wspinacz musi się nauczyć, jaki ro- dzaj doświadczenia cielesnego musi osiągnąć, by móc w ogóle za- cząć się wspinać i wykonywać zjazdy oraz

Tu chciałbym zaznaczyć, że żaden inspektor czy pracownik służby bhp nie jest w stanie wszystkich upilnować i dlatego trzeba postawić na ludzi, którzy chcą się

Szkoła wydaje się obszarem szczególnego zainteresowania specjalistów zajmujących się zagadnieniem stresu, redaktorki zdecydowały się zatem bliżej przyjrzeć się temu

1) „Sensoryczne pudełeczko”: odgadywanie przedmiotów tylko za pomocą zmysłu dotyku to nie małe wyzwanie dla każdego kilkulatka. Już nie raz bawiliśmy się w taki

- To było łatwiejsze niż się spodziewałam – zakpiła Złotka, a tygrysiczka rzu- ciła się na nią z wysunię- tymi pazurami. Ale,

Idziemy tak długo aż z prawej strony nie dojdzie droga asfaltowa, Goaveien, skręcamy w prawo i przechodzimy około 100m, po lewej stronie będzie kolejna stacja, VII.. Patrz

Wrześniowe posiedzenie rady odbyło się, zgodnie z zapo- wiedzią, w nowej siedzibie Delegatury WIL w Kaliszu.. Byłam tam drugi raz po otwarciu i muszę przyznać, że podo- ba mi

- Ci, co chodzą do kościoła, uczą się, ale nic nie robią, żeby nadać lepszy ton i coś w mieście zainicjować twórczego, pozytywnego.. Boją się