Borys Eichenbaum
Przez mosty i prospekty : z
autobiografii (fragmenty)
Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 5 (53), 133-146
Autobiografia
B orys Eichenbaum
Przez mosty i prospekty
Z autobiografii (fragmenty)
W roku 1929 Bory.s Eichenbaum (1886— 1959), pod ówczas profesor U niw ersytetu Leningradzkiego, w ybitny przedstaw iciel szko ły form alnej, w ydał niew ielką, 136 stron liczącą książeczkę pt. Moj w rie- miennik (Moja kronika). Miała ona postać czasopisma krytycznoliterackiego z takim i działami, jak literatura piękna, nauka, krytyka, rozmaitości. W nocie do czytelników Eichenbaum pisał: „Po prostu zachciało mi się wcisnąć m oje m ateriały w form ę czasopisma, która n ie bardzo udaje się w spółczesnym redakcjom. W XVIII wieku niektórzy pisarze w ydaw ali takie czasopisma, zapełniając je w łasn ym i utworam i. Czasopismo to szczególny gatunek, różny od almanachu, zbioru itp. Z największą przyjemnością pisałem i gromadziłem m ateriały, redagując w wyobraźni moje pismo. Cóż z tego, że to gra w y obraźni. Życie bez gry staje się czasem już nazbyt n udne”.
Przez m o sty i p ro sp e k ty to autobiograficzny utwór zam ieszczony w dziale literackim tego niby-czasopism a. Wybrane tu fragm enty dotyczą lat 1905— 19,12.
J. K.
C zarodziejska anatom ia
W k a ż d y m mieście jest zazw y c zaj coś takiego,
czego nie m a w ż a d n y m in n ym .
W P etersburgu — w y strza ł armatni w południe
Miasto w zdryg a się i c h w y ta za kieszeń kamizelki. P r z y je z d n e m u
1 M ówi się, że 26 października 1917 r. z powodu rew olucji armata nie w y strzeliła.
zdaje się, ż e ludzie bledną z przerażenia. Rozlega-się wycie sy re n — miasto r y c z y ja k śm iertelnie r a n n y zwierz.
P r z y je z d n y oczekuje popłochu i paniki. A le w t y m m om encie u k a z u je się na skale m ie d zia n y Piotr: unosi w ysoko głowę i osadziw s z y konia wyciąga dłoń nad m iastem . R y k cichnie. Zycie zaczyna się od nowa'. T aki je s t obrzęd.
Pew ien m a ł y c hło p czyk z Petersburga b y ł święcie przeko n any, że armata co dzień strzela z t w ie r d z y «do wrogów». Taką miał k o n cepcję miasta i państw a. Raz się n a w e t zaniepokoił: «przecież arm a ta m oże nie trafić w gromadę wrogów, co wtedy?».
Zresztą, ta rozm ow a z m o im s y n e m odbyła się j u ż w Leningradzie, po rewolucji. Przed rewolucją m a lc y mieli, rzecz jasna, inną k o n cepcję.
T r a fiłe m do Petersburga na chwilę przed paniką, t u ż przed «wro gami». Czarodziejskie miasto przyw ita ło m nie deszczem, powodzią i 1905 rokiem.
O d w u n a s te j w południe drg ną łem i spojrzałem na zegarek. Było to koło Giełdy. Z drugiego brzegu Piotr wyciągnął czarodziejską dłoń. Jechałem w yn a jąć pokój na Stronie Petersburskiej.
W oda nie opadała. P rze z całą noc m iasto wzdrygało się na h u k w y s t r z a ł ó w 2. J a k c y ta t z P uszkin a sterczał na skale Piotr. Nad ra ne m w s z y s tk o ucichło. T y m ra zem poem at się nie udał.
Nie udał się rów nież m ó j s tu d e n c k i p oem at c zy też powieść. L ed w o z d ą ż y łe m p rzyw d zia ć m u n d u r stu d e n ta A k a d e m ii W o jsk o w o -M e - d y c zn e j (oficerski szyn el, szabla u boku — nocą czasem żołnierz zasalutuje, a spo strzegłszy p o m y łk ę , zaklnie), k ie d y zaczęły się «rozruchy». W p rost z w y k ła d ó w anatomii i histologii (profesor Ma- k s y m o w , w y p o m a d o w a n y i u p e r fu m o w a n y , lubił słowo «kolosal n i e » i kolorową kredą znakomicie rysow ał na tablicy komórki) tra f iłe m na wiec w w ie lk iej, am fiteatralnie wznoszącej się sali — a u d y to riu m c h e m iczn y m . Na dole, koło stołu, esdecy spierali się z esera- mi. Idee na sycały po w ietrze i ciepłą m giełką unosiły się pod sufit. Siadałem na górze, ż e b y być n ie z a le żn y m sędzią. Od idei oraz 'od dechów t ł u m u pince-nez zachodziło parą.
Pince-nez zacząłem nosić w Petersburgu. Okazało się, że m ój wzrok, w ysta rc za ją cy w W oroneżu, t u ta j b y ł z b y t słaby. To m nie speszyło. Może nie je s te m stw o r zo n y do te j skali? Może nie ty lk o w zro k m a m słaby?
Zro biłe m się nieśmiały. Na wiecach, m ia st być sędzią, czu łem się ja k oskarżony. Sądzono m n ie za to, że nie m y ś lę o państwie, że m a m k r ó tk i w zrok, że je s te m czło w ie k ie m małej, prowincjonalnej miary.
2 Groźbę powodzi sygnalizow ano w Petersburgu w ystrzałam i armatnimi. K a liber pocisków i częstotliw ość w ystrzałów zw iększały się w miarę podno szenia się stanu wody (przyp. tłum.).
W W oroneżu nie czuło się państwa. Gubernator Ślepców od czasu
do czasu tańczył na balu w żeńskim, g im na zjum , a policmajster K łokaczow z fasonem odbywał przejażdżki po głównej ulicy: r y ż y lejc o w y koń galopował z o d ch ylo n ym w bok łbem , a policmajster z p u s z y s t y m ja s n y m w ąsem stał w powozie, j a k b y pozując artyście. T y lk o tyle. Całkiem m a lu tk i Piotr w trójgraniastym kapeluszu, bez konia, stał sobie na skwerze, n ik o m u nie rozkazując, nie przeszka dzając, nie mając naw et pojęcia o s w y m g ro źn ym sobowtórze ze stolicy. Żadnych armat, żadnych powodzi.
Ogarnął m nie s m u te k. Petersburg to nie miasto, lecz państwo. Nie można tu zw ycza jn ie żyć, trzeba mieć program, poglądy, wrogów, nielegalną literaturę, trzeba wygłaszać przemówienia, uchwalać ko lejne p u n k t y rezolucji, głosować itd. S łow em , trzeba mieć in n y w zro k, in n y mózg.
Ja zaś chciałbym po prostu żyć. Nie wzdrygać się, nie wygrażać pięścią, nie krzyczeć: «Cóż, bu d o w n iku m ó j miedziany? Cóż, cudo twórco?».
I oto w t y m mieście-państwie, gdzie armata, Piotr, esdecy i eserzy, zostałem sam w m a ł y m p okoiku na K ro n w e r s k im Prospekcie: z t ę pą szablą, w w o js k o w o - m e d y c z n y m surducie, w pince-nez, ale bez żadnego zajęcia. Naprzeciw ko — D om Ludow y. Przed szóstą w sp i n a m się na galerię, na bezpłatne miejsca. W dole Tannhäuser prze klina R z y m . Mgiełką z oddechów t łu m u znów zaparowuje pince-nez. Tyle, że tu ta j nie je s te m ani sędzią, ani oskarżonym. W agner m nie broni przed napierającym zewsząd państw em . Głosuję za m u z y k ą . W olna Szkoła W yższa. T a k z francuska nazyw ała się otwarta w 1906 r. na A n gielskim Prospekcie nowa uczelnia. Kierował nią doskonale znany k u rsis tk o m z lat siedemdziesiątych nauczyciel m o jej m a tk i (wówczas jeszcze Głotowej) Piotr Francewicz Leshaft. W stę p u ję na w y d zia ł biologii. Tego domaga się m ó j m e d y c z n y sur dut, żałośnie zwisający z drewnianego ramiączka i osłonięty prze ścieradłem.
W c z e s n y m ra nkiem biegnę na Angielski Prospekt. T n i e m y po przecznie kości i ścieramy je, że b y o trzym ać cienki preparat, nada jący się pod mikroskop. Nie jest to łatwe, ponieważ w ostatniej chwili preparat łamie się — trzeba zaczynać od nowa. Exercise na upór i w ytrw ałość — coś w rodzaju życia ludzkiego. S a m e m u t r u d no to znieść. Dziewczyna z lokami tw o r z y ze m n ą «grupę». Odno s im y sukces i bez słów jest jasne, że j u ż się nie rozstaniem y. E x e r cise nabiera nowego sensu i zaczyna przypom inać nie ty lk o życie ludzkie, lecz również powieść drugorzędnego autora (realisty). W sali gromadzi się około d w u s tu osób. M aleńki staruszek — za m ia st ciała szczelnie za p ięty czarny s u rd u t osobliwego kroju; ż y w e , niespokojne, rozbłyskujące siłą i uporem oczy; głowa nieco pochy lona, ja k g d y b y m ózg przeważał. Drobny, sz y b k i chód — ta k z w y k le w chodzi do audytorium .
K a te d r y nie ma — sta ruszek spaceruje po sali i w y k ła d a anatomię raz po raz zwracając się do któregoś ze słuchaczy. Od czasu do czasu z a tr z y m u j e się i nastroszony w y k r z y k u j e jakieś n iezro zu miałe słowa — głośno, kogucim j a k b y głosem. Długo nie m o ż e m y pojąć, co znaczą te tajem nicze okrzyki. Głowa uniesiona, szyja wyciągnięta, ramiona wyprężone. T r z y razy zapieje, odkaszlnie i zn ó w zaczyna chodzić po sali. Dopiero o sw oiw szy się ze starczą d y k c ją d o m y ś la m y się, że pyta: « W szyscy zrozum ieli?».
T a k p o k r zy k u ją c w podnieceniu, dociera profesor do na jistotniej szych zagadnień ludzkiego życia — do sp r a w y lu dzkich zachowań. Zaw sty d za , ironizuje, w y ś m ie w a , żąda. Coraz częściej i p rzen ik li w ie j pieje: « W szy sc y zrozu m ieli? ». Salę zalega cisza. S ta ry czaro dziej, g e sty k u lu ją c i piejąc ja k kogut, na naszych oczach buduje — j a k architekt p r z y r o d y — cały lu d zk i organizm. P oryw a ze stołu k a w a łe k kości i z t r iu m fe m , j a k wynalazca, nosi go po sali i pod s u w a przed oczy: «Patrzcie uważnie. W s z y s c y zrozumieli?». Człowiek je s t zb u d o w a n y zgodnie z pra w a m i m echaniki — jak m ost. Ż a dnych niejasności. W s z y s tk o m ożna w yprow adzić a priori. Oto macie w e w n ę tr z n ą budowę kości: to samo, co w lukach m o stu, « k r zy w e ściskania» i « k r zy w e rozciągania». Jeszcze chwila i sta ru sze k sam, s w y m i ż y la s ty m i, s k le r o ty c z n y m i rę ka m i z b u d u je człowieka. Dajcie m u ty lk o m ateriał i nie wtrącajcie się.
S z y d z i z oficjalnej nauki, z państw a, A k a d e m ii M edycznej, z m o jego m u n d u ro w eg o su rd utu . «Pan d o k to r » — podrw iw a ze m n ie — «pan klasyk». Oddala się od stołu i zn ó w w koguciej pozie s z y derczo w y k r z y k u j e haniebnie i nieprzyzwoicie brzmiące łacińskie n a z w y . A u d y t o r i u m w y b u c h a śmiechem .
Przeklina i złorzeczy ja k Tannhäuser. W walce z p a ń s tw e m pe te r s b u r s k im pomoże m i teraz, prócz Wagnera, także i ten staruszek w ra z ze swoją czarodziejską anatomią.
Zdaję całą osteologię. Po o m a c k u , z z a m k n ię ty m i oczyma, po w y pukłościach i wgłębieniach rozpoznaję najdrobniejsze kosteczki. Po ją łem , j a k z b u d o w a n y jest człowiek, pozostaje jeszcze pytanie —
p o c o ?
Nie potrafię wrócić do A k a d e m ii i w k u w a ć łacińskie n a zw y. W łó czę się po mieście — n iesp o k o jn y i na w pół senny. Człowiek z b u d o w a n y jest j a k m o st — ale p o c o ?
S z e d łe m p r z e z u rojony most. Pode m ną k o ły sały się « k r zy w e ściskania» i « k r zy w e rozciągania». Most chwiał się. S z e d łe m po om acku z z a m k n ię ty m i oczym a, z czyjąś czaszką w rękach. Z oddali, z drugiego brzegu słychać było pianie koguta, ale zagłuszał je chór p ie lg r z y m ó w z «Tannhäusera». Nade m n ą po p isk iw a ły skrzy pc e , a g a m y chrom atyczne, uciskając mózg, w po śpiechu ześlizgiw ały się w dół. S tą p a m na drugi brzeg, z a tr z y m u ję się i rzucam czaszkę w przestworza. Most zapada się. Przyłączam się do chóru pielgrzym ó w .
Osteologia była m o ste m na drugi brzeg. Czaro dziejska anatomia Leshafta zaprowadziła mnie do m u z y k i. Młodość
szła nie patrząc drogi i nie słuchała się m iedzianej dłoni Piotra Wielkiego ani żylastych rąk Piotra Leshajta.
Trzeba m i uwolnić się od państw a i od szkieletu ludzkiego. Szabla została sprzedana. Cudza czaszka zbudowana wedle praw m echa n iki — usunięta. Z przeszłości zostało ty l k o pince-nez.
Nie je s te m j u ż gimnazjalistą z Woroneża, ale nie chcę te ż i nie potrafię być p etersb urskim stu d e n te m , k tó ry szczyci się n a u k o w y m światopoglądem.
W stę p u ję w dziką p rzestrzeń w iatru i harmonii.
Romantyczne niepowodzenia
M u z y k a była zamierzona w dzieciństwie, ale niefortunnie.
K a pelm istrz w o js k o w y Piecznikow u c zył m nie gry na skrzypcach. Maleńkie, dziecinne sk rzy p c e p opiskiw ały i p ojękiw a ły pod m o im s m y c z kie m , drażniąc m nie s w y m d zik im uporem. K ie d y podrosłem , o trzy m a łe m p raw d ziw e i n a w e t nie byle jakie. Z b ud ow a ł je w X V I I I w. niem iecki lu tn ik m istrz Klotz. B y ł y z dobrego drzewa, m ia ły p ię k n y ton, wdzięczna szyjkę. L u b iłe m wkładać je do f u t e rału i otulać pokrowcem . Nie podobał m i się natomiast głos, że nie m a akordów i pełnego dźwięku. Nie podobał m i się również sposób, w ja ki należało się z nim i obchodzić: kłaść pod brodę, w y ginać rękę, wodzić sm y c zkie m . W ydaw ało m i się, że w tej pozie jest coś nienaturalnego.
D rażniliśmy siebie n a w za je m — ja k niedobrani kochankowie. S k rzy p c e b y ły ja k wielka dama z Tyrolu, n ajw y raźnie j p r z y z w y czajona (czułem to) do rąk zręczniejszych, bardziej doświadczonych, do n am ię tn y c h uścisków. W spominała ojczyznę i X V I I I wiek.
W rzeczy samej — dokądże to rzucił ją los? W oroneski gim nazja
lista nieum iejętnie i nieśmiało do tyka ł jej palcami, które prawie wcale nie wibrują. N aw et nie trafia od razu w ton — m a dam e K lo tz piszczy i fałszuje. B y ł to oc zyw isty mezalians.
Prawdziwą moją miłością był fortepian, ale m ie liś m y stw o rzyć z bratem rodzinny duet. Mnie, jako sk rz y p k o w i, nie pozwalano do ty k a ć fortepianu, żebym, b ru d n y m i rękam i nie smolił klaw iszy. W dom u panowała nadnaturalna, wyniosła czystość.
Pozostawała droga oszustwa i zdrady. K ie d y m a tk a wychodziła, sk rzyp ce zaś spoczyw ały w futerale otulone pokrow cem i z a m k n ięte mocno na haczyki, skradałem się do fortepianu i p rzy świetle ulicz nej latarni pieściłem białe klawisze. Fortepian odpowiadał m i z głę bin p e łn y m i akordami. Podniecała m nie niekłam ana namiętność jego brzmienia. K ła d łem głowę na klawiszach i płakałem. Rozlegał się
d zw o n e k — za trza sk iw a łe m w ieko (czasem zapominałem) i rzuca ł e m się na łóżko udając, że śpię.
N a za ju trz skrzypce piszczały z jeszcze w ię k s z y m rozdrażnieniem. S m y c z e k b y ł ja k kij. Nie grałem, lecz biłem n im szacowną damę z Tyrolu.
B y ło jedno lato, k ie d y ś m y się na czas jakiś pogodzili — pojawiło się coś w rodzaju miłości. P r z y cz y n ą takiej z m ia n y były, ja k to się często zdarza, okoliczności.
Zn ala złem się w s te p o w y m d w o r k u na południu. D om jedną stroną w ycho dził na sad, gdzie rosły morele i wiśnie, drugą — na ró w ny, b e zkre sn y step. W e dnie hulał po n im gwiżdżąc ciepły, pachnący wiatr, a nocą powoli, po omacku, ja k ślepiec, p rzepływ a ł w yso ko na d s te p e m blady księżyc.
W e dnie uganiałem się konno po stepie albo w y le g iw a łe m się w sa dzie. Nocą zapalaliśm y nad pianinem świece i otw ieraliśm y w s z y s t kie okna. Moją dam ę z T y r o lu ogarniał r o m a n ty c z n y nastrój. So n a ty B eethovena i Griega w y p ł y w a ły przez okna na step — w ci szę. Było to coś w rodzaju miodowego miesiąca.
W W oroneżu sto su nki zn ó w się zepsuły. P róbowałem jeszcze paro krotnie przyw o łać ta m te n nastrój — na próżno. Ona m a rzyła o in n y m życiu. Rozstanie było nieuniknione. W Petersburgu, w czasie głodu, «zjadłem» m o je skrzypce, tzn. sprzedałem ja k ie m u ś specjali ście od in str u m e n tó w , że b y zdobyć pieniądze na «p r o d u k ty ż y w nościowe». Poszły w ślad za encyklopedią Brockhausa i Efrona... G dzież teraz podziewa się m oja dama? Biedactwo. Zresztą, nie w y k lu c z o n e , że wróciła do swego T y r o lu i jakiś doświadczony s k r z y p e k czule głaszcze je j delikatną szyjkę? Cóż, nie je s te m za zdrosny.
Dam a z T y r o lu mściła się na m nie k o le jn y m i niepowodzeniami. S ta łe m się tułaczem — jak w s z y s c y nieszczęśliwi kochankowie. P o żeg na w szy się z anatomią rzu ciłem się do fortepianu, ale tu ta j o czekiw a ły m n ie zwątpienia i now e pokusy.
M ieszka m na mansardzie, szóste piętro, Fon- tanka. K u l a w y stół, jedno krzesło, skrzypiące łóżko. Za o k n e m w yru dzia łe czerepy dachów, c h im e ry k o m in ó w i petersb u rski wiatr. J e s te m zup ełnie sam.
Obok, za cie n k im przepierzeniem , m ieszka Chińczyk-szofer. W e dnie jeździ autom obilem po mieście i m ilc z y ; nocą słyszę jęki i na m ię tn y , p rzysp ieszo ny oddech; m u s k u la r n y m i, nala n ym i żółtą krwią r ę ka m i ściska różową europejską p r o sty tu tk ę .
Od czasu do czasu s p o ty k a m y się w c ie m n y m k o r y ta r z u i w m il czeniu k ła n ia m y się — trochę jako sąsiedzi, trochę jako przedsta wiciele ró żn yc h narodowości. C h iń c zyk ironicznie m r u ż y skośne oczy i odsłania w u śm ie ch u zęby. Jeśli się nie m ieszka w Chinach, to albo trzeba prowadzić samochód, albo — w ostateczności — być jego właścicielem. Moje życie jest dla niego niezrozumiałe.
W m o im pokoju stoi w ielki koncertow y fortepian. Wniesiono m i go z pierwszego piętra, z mieszkania bogatego kupca, u którego daję lekcje. Tam b y ły dwa — stały obok siebie w milczeniu. Cza sem, podczas rodzinnych uroczystości albo w Boże Narodzenie, ja kaś ciotka bębniła walce i polki — innej m u z y k i w t y m d o m u nie znano.
K ie d y przyniesiono go do mnie, b y ł rozstrojony i ponury, nogi miał odkręcone. Przykręcono nogi. Fortepian ponuro zaległ w po koju, gotów dać n atych m ia sto w y odpór. Przyszłość nie wróżyła m u nic dobrego. T a m p rzy n a jm n ie j sobie odpoczywał, tu ta j, rzecz jasna, zm uszę go, by grał, ale w jakże n ęd zn yc h w arunkach. Jego przeznaczeniem była wielka, jasna sala, estrada koncertowa. S tw o rzon y b ył dla tysięcznych tłum ów , cu dow nych rąk sławnego w ir tuoza. Powinien być zapowiadany na afiszach — «Bechstein». A tym c za s e m — w czyjeż ręce się dostał? Cóż to za blady m ło dzieniec?
W cisnąłem ogromne, czarne, błyszczące cielsko w kąt i nastroiłem , ja k umiałem.
Zycie m oje wypełnione jest uporem i szaleństwem. Nie m a m ani automobilu, ani p r o sty tu tk i. J e ste m przedstawicielem szczególnej narodowości, nie spo tyka nej ani w Chinach, ani w Europie. J e s te m ro s yjs k im m łodzieńcem z początków X X w., po chłoniętym dociekaniem, po co zbudowano człowieka, i szu ka ją c y m swego po wołania. J e ste m w ęd ro w cem p r z y g n a n y m z południow ych stepów na petersburską mansardę przez wicher p rzedre w olu c y jne j epoki, epoki rosyjskiego sy m bolizm u.
J e s te m zupełnie sam. P otrzebny m i jest przyjaciel, w ta jem n ic zo n y w n a jsk ry tsze m oje zamiary, rozum iejący i życzliw y. T y m c za se m nie m a m nikogo, prócz tego czarnego koncertowego fortepianu. Każdego ranka podchodzę do niego, podnoszę w ieko i d o ty k a m pal cami klaw iszy. Odpowiada m i obojętnym , chłodnym , m e ta lic z n y m dźw iękiem . Kościane, pożółkłe nieco ze starości klawisze poruszają się niechętnie. Zadręczany gamami i inw encjam i Bacha, fortepian wspom ina zapewne spokojną d rzem kę u kupca, gdzie pozostał jego bliźniak. Jeżeli ju ż nie m ożna stać na estradzie, to lepiej drzemać w k u p ie c k im salonie.
Nie ty l k o ludzie i zwierzęta, lecz również p rzedm io ty poddają się atmosferze miejsca, w k tó r y m przebywają. Tak, w m o im fortepia nie jest coś kupieckiego, mieszczańskiego. «Mieszczanin B ech stein» — n a z y w a m go w myślach. On mnie nie rozumie i nie w ie r z y we mnie. Opiera się w sze lk im m o im p oryw om . Jest bezpłciowy i bezduszny.
Ze S z k o ły M u zy c z n e j Raphofa w racam wieczorami podniecony, podniesiony na duchu, p e w n y siebie. S z y b k o w biegam po schodach, mijając starannie zam knięte frontow e drzw i m ie szk ań (pierwsze piętro — moi kup cy, specjalność tytoń, drugie — jakiś d o k to r-w e - nerolog, jakiś inżynier, p o tem adwokat, dentysta, po tem po prostu
jakiś Liwszyc). Ja, m u z y k , w chodzę do swego pokoju i z a m y k a m d rzw i na klucz.
Z o s ta je m y sam na sam z Bechsteinem . Dziś wreszcie go rozruszam i zm uszę, b y odpowiadał m i p r a w d z iw y m głosem, takim , jak odpo wiadało m i nasze stare woroneskie pianino (tak, tak, to było pia nino, a nie fortepian), dobroduszne i n a jw y ra źn ie j m i życzliwe. N astroszony i przygarbiony jak p o n u ry czarny ptak, fortepian ocze k u je m nie w kącie. W o kó ł cisza. C h iń c zyk jeszcze pędzi w auto mobilu — tam, w dole. Za o k n e m ciemność. Nie widać ani ziemi, ani wody, ani nieba. W raz ze s w y m o g r o m n y m p ta k ie m z a m k n ię ty je s te m w jakiejś klatce, zawieszonej u s u fitu nocnej Europy. Zapalam światło i podchodzę do fortepianu. W jego c z a rn y m z w ie r ciadle w idzę swoje odbicie. Ironia i szyderstw o. Mieszczanin B ech- stein nie uznaje żad n y ch uniesień. Doskonale wie, że i ta k nie potrafię zagrać nic, prócz inw encji Bacha, «Fantazji» Mozarta i «Poème éroitque» Griega — s zko ln y repertuar. W jego m o żliw o ściach leży Liszt, Szopen, Skriabin. I co z tego?
Mocno stoi na trzech grubych, kró tk ich nogach — obojętny, m ro c z n y , zgarbiony, stary. Nasze sto sun ki układają się źle. On m i nie pozwala na rozbieg, g a m y w ychodzą gorzej, palce ześlizgują się z czarnych kla w iszy na białe. Doprowadzony do rozpaczy u derzam pięścią w klaw iaturę i rzucam się na łóżko. Bechstein w a rczy i szczerzy zęby. W sąsiednim po k o ju trzasnęły drzwi. Zaraz C h iny zaczną dusić Europę.
W tu l a m tw a r z w poduszkę.
Noc. Chińska duszna noc. Fortepian rozpostarł w po k o ju w ielkie czarne skrzydło.
Po chwili w s z y s tk o się zmienia. W ielka jasna sala z białymi ko lum nam i, w y s o k a estrada. Na estradzie — Bechstein z uniesio nym sk rz y d łe m . To m ó j przyjaciel, oczekuje mnie. Podchodzę, d o ty k a m klaw iszy. I n s tr u m e n t odpowiada m i n iesp okojnym , d e lik a tn y m , czarodziejskim d źw ię kie m . Klawisze są sm u k łe, podatne i ciepłe, ja k palce kobiety. G ram Liszta, Szopena, Skriabina...
B ud zę się zm ę c z o n y i szczęśliwy, m u z y k a i ciepło rozlewają się po c a ły m ciele. W po k o ju mgła wczesnego petersburskiego poranka. M ieszczanin Bechstein szczerzy żółte zęby. Tak ż y ć nie można.
M u z y k ą lec zy łe m woroneskie urazy. Na pe te rsb u rskie j mansardzie jak w oranżerii, sztucznie podpędzane, doj rzew ało m o je dzieciństwo, stawało się młodością. Trzeba teraz zro bić jeszcze jeden w y s iłe k i w k ro c zyć w życie. I oto zn ó w znalazłem się na moście. Z n o w u przechodzę na drugi brzeg. Tyle, że m ost j u ż p ra w d z iw y , p rzez N e w ę — na W ysp ę W asylew ską. Szara, je sienna N e w a grozi powodzią.
Podróż po Europie
U niw ersytet Petersburski jest przedłużeniem New skiego Prospektu. Z całego u n iw e rsy te tu n a jw ażn iejszy jest ko rytarz: k r y t y prospekt prowadzący w głąb W y s p y W a sylew skiej. W yspą p o k r yw a system równoległych i prostopadłych prospektów. Ludność ż y je tu według praw geometrii w ykreślnej. W ed łu g t y c h że pra w odbyw a się ruch tra m w a jo w y . Jedynie na nad brzeżu i to właśnie koło u n iw e rsy te tu s z y n y tworzą nieoczekiwane i niezrozu miałe wygięcie. T ram w aj podskakuje i dzięki t e m u pasażerom, na w e t gd y się zdrzemną, łatwo zorientować się: Uniwersytet. K o ry ta rz rozbrzm iewa społecznymi i ż y c io w y m i aksjom atam i. Ja sno t u i ludno. N aukę zam knięto w ciem nych salach w y k ła d o w y c h , które, jak d o m y w zdłu ż ulicy, ciągną się ty lk o z jednej strony. Po w ejściu z korytarza jakoś tu nieswojo. Przez brudne, p o k r y te pa m ię ta ją c ym chyba jeszcze Piotrowe czasy k u r z e m okna widać czar ne gałęzie drzew. Równie w ieko w e niebo jest tego samego koloru co szarożółty sufit. N a u kę oznaczają — katedra i rzęd y ławek. Tak, je s te m w s ta r y m Petersburgu, w c e ntrum P aństwa P etersbur skiego. T u ta j hałaśliwie rozporządzał się «Ojciec Ojczyzny». Uni w e r s y te t nie wchodził w jego s y ste m — p o trzeb ny by ł m u gmach dla d w u n a stu k o le g ió w 3. Zbudow ano go równie szybko i geome trycznie prosto, jak całe państwo. Podobnie jak i państwo, w y sze d ł niezupełnie tak ja k trzeba, zwrócony k u New ie wąską, czterookien- ną ledwie, boczną ścianą. Zycie stawiało opór gdzie ty lk o i jak ty lk o mogło. Urzędnicy o czysto w ygolonych podbródkach w e dnie witali imperatora g r o m k im «vivat», a nocą kładli pod poduszkę brodę i zlani z i m n y m p o tem budzili się z koszm arnych snów. Co d zień pojawiały się coraz to nowe grożące nieszczęściem i ruiną u ka zy. Właściciele zie m sc y obowiązani byli zabudow yw ać geome trycznie poliniowany obszar W y s p y W asylew skiej: «A k to nie zacznie, pozbawion będzie ruchomego i nieruchomego mienia, i że by k a ż d y d o m w ycią gn ięty był pod dach w p r z y s z ły m 1726 roku (...) takoż, póki nie gotowe będą d o m y , b y do nikąd nie w y je żd ża li pod groźbą u tr a ty wszystkiego, jako było napisane».
Do przyszłego roku, k u radości w ystraszonych właścicieli ziem skich, nie d ożył sam Budowniczy. Pozbawiony ruchomego i nieruchomego mienia w y je ch a ł «do nikąd». Państwo Petersburskie zostało nie w yko ńczo ne i bez dachu. Po W yspie W a sy le w s k ie j zaczęli się prze chadzać niem ieccy akademicy i rosyjscy poeci. Nie zabudowane d om a m i p r o sp ek ty w ypełn iały się głębią n a u k i w zn io sły m i oda mi. Tu, na nadbrzeżu, niedaleko od gmachu dw u n a stu kolegiów,
zrodziło się rosyjskie p iśm ien n ictw o, b y stać się p o tem literaturą rosyjską.
L itera tura nie była zam ierzona w dzieciństwie. S ta r o ż y tn y po em a t o grze w szachy leżał u ojca w biu rku jako rodzinna relikwia. N ie k ie d y ro zg ry w a liś m y z bra tem opisaną w n im partię. Na granato w e j okładce widniał napis: «Hakrab’ (Bitwa). U tw ó r Ja ku ba Eichenbaum a. Przekład z hebrajskiego O. Rdbinowicza. W yd a n ie dru gie. Odessa. W r o s yjsk ie j d ru ka rn i R. Belejson, 1874». Dalej b y ł p ortret nig dy nie widzianego przez nas dziadka: s u ro w y na w ygląd, w y g o lo n y starzec w m u n d u r z e u rzęd nik a państwowego; lewą rękę wsparł na o k r ą g ły m stoliku, w p raw ej tr z y m a półotwartą księgę. P o te m szedł hebrajski t e k s t (motto, dedykacja). T e k s t poe m a t u d ru k o w a n y b y ł po lew ej stronie w j ę z y k u rosyjskim , z pra w e j po hebrajsku. C zy ta liśm y t y l k o lewą stronę.
P rzekład b y ł niedobry: budowa stroficzna nie zachowana, nie od dane tem po, zwartość i dowcip ję z y k o w y , za osnowę posłużył jakiś ograny p u s z k in o w s k o -le r m o n to w s k i szablon, sk o m p lik o w a n y osob liwościami odeskiego żargonu. W te d y jedn ak nie rozu m ieliśm y tego w s zy stk ieg o (metoda fo rm alna jeszcze nie istniała) i zapominając 0 szachach w słu c h iw a liśm y się w słowa i r y tm . (...)
Dokładnie w t y m s a m y m — 1840 roku, k ie d y po raz p ierw szy w y d an o p oem at dziadka w Londynie, L e r m o n to w ko ń c zy ł w P e tersb urg u «Demona».
Dla m nie i dla brata P u s z k in i L e rm o n to w , podobnie zresztą jak 1 cała ro syjsk a literatura, b yli literaturą «gimnazjalną» — «brali ś m y » ją w e d łu g podręcznika Niezielenowa. I n n e j litera tury w do m u nie było. W szafie bibliotecznej stały książki m e d y c z n e i kolejno przychodzące z Petersburga t o m y encyklopedii Brockhausa i E fro- na — te same, któ re później zabrałem do stolicy i ostatecznie w y m ie n i łe m na «p r o d u k ty żywnościow e». Dziś najpraw dopodobniej leżą w antykw ariacie na L i ti e jn y m i z w y r z u t e m spoglądają na mnie, ja zaś przechodzę obok i zwalniając k r o k u m yślę: m o że by jed n a k kupić?
P rawa dziedziczności, nad k tó r y m i nie wia dom o c z e m u nie zastanawiali się moi rodzice (L eshaft ka tegorycz nie je odrzucał), zaprow adziły m nie do gm a chu d w u n a s tu kole giów — na w y d zia ł historyczno-filologiczny U n iw e r s y te tu Peters burskiego.
N iepotrzebnie m y l i się historię z chronologią. Historia jest realna i podobnie ja k przyroda i materia — nieruchoma. Tw orzona jest p r z e z z w y k ł y f a k t śmierci i narodzin — f a k t przyrodniczy, nie m a ją c y nic wspólnego z czasem. Chronologia i czas to abstrakcja, w y m y s ł i u m o w ność regulujące życie rodzinne i służbę państw ową. W gm achu U n iw e r s y te tu Petersburskiego zastałem tę samą walkę, k tóra toczyła się w g m a ch u d w u n a s tu kolegiów. B rod y w praw dzie
z upodobaniem nosili i profesorowie, i studenci, nadal jednak trw a ła t u odwieczna w alka dwóch kultur: słow iańsko-ruskiej i rom ań- sko-germańskiej. Tak zresztą n a zy w a ły się dwie wrogie sekcje w y działu historyczno-filologicznego. Pierwsza z ty c h k u lt u r opierała się na j ę z y k u staro-cerkiew no-słowiańskim i z a b y tk a c h piśm ien nictw a staroruskiego, druga — na prowansalskich trubadurach, nie m ieckich minezengerach i uwielbieniu dla Dantego.
Mieściły się na dwóch przeciw nych końcach korytarza: w sali n u m e r jedenaście — słowianofilstwo, w sali n u m e r c z te ry — o k c ydenta- lizm. M ię dzy nim i, jako dziedziny neutralne, gnieździły się filo zofia, historia, filologia klasyczna. Z drugiego brzegu Piotr ni to ironicznie, ni to gniewnie w sk a z y w a ł palcem — ni to na zachód, ni to na U n iw ersytet, ni to na mnie.
S łow iańsko-ruska k u ltu ra nie wciągnęła mnie. N a w e t «Słowo o w y prawie Igora» mnie nie poruszyło — to była wciąż ta sama, woro- nesko-gim nazjalna literatura, a ja j u ż powoli z a czynałem zapom i nać o W oroneżu i nie chciałem do niego wracać. U c zy liśm y się tego «Słowa» na pamięć w czw a rtej klasie i długo śm ieszył nas począ tek: «Nie zdałożby się, bracia mili...».
Oj, nie zdałożby się, nie zdałoż! Nie m iałem n a jm n iejszyc h skłon ności do słowianofilstwa. N a w e t w y k ła d akadem ika Sza ch m a to w a o losach litery «jat’» nie zafascynował m nie — wciąż b y łe m z b y t pochłonięty w ła s n y m losem. Było to w ciem ny, żółty, październi k o w y dzień. M a lu tk i człowieczek n iesp o k o jn ym i c ic h y m głosem opowiadał o przemianach głosek i sypał przyk ła d a m i z latopisów. Przeszłość nie przygotowała m nie do lingw istyki, przyszłość ryso wała się mgliście. W y s z e d łe m rozczarowany. Wiele lat później p r z y szedłem do profesora Szachm atow a z p racą o m elodyce wiersza n a pisaną w oparciu o nau kę niemiecką. W te d y te ż zrozum iałem , że słow iańsko-ruska k u ltu ra m o że być różna.
Los m nie prześladował. Z n ó w błąkałem się, t y m razem nie po uli cach, lecz po u n iw e r s y te c k im korytarzu. I oto nagle, nie wychodząc z b u d y n k u znalazłem się w Europie, to znaczy w sali n u m e r czte ry, w atmosferze niemieckiego r o m a n ty zm u , liry k i prowansalskiej, starofrancuskiego eposu, «Boskiej komedii» Dantego. Moje po szuki wania sk o ń czy ły się. Nie p rzy p a d k ie m Piotr m i w s k a z y w a ł palcem k ierunek. Zm ieszana z rosyjską ż y d o w sk a k r e w tw o r z y n ajw idocz niej szczególny zw iązek chem iczny, podobny do k r w i rom a ńsko- -germ ańskich narodów.
Ta k więc w y r u s z y ł e m w podróż po Europie — sposób stary, ale najwidoczniej pożyteczny. W praw d zie o d b y łe m tę podróż t y l k o w w yob raźn i (w rzeczywistości do dziś dnia nie b y łe m dalej niż w Finlandii), ale widać w młodości w y s ta r c z y i taka możliwość. To w a rzy szy li m i m ło d zi petersburżanie; n ie k tó r z y później na stałe przenieśli się do Europy, inni zostali, b y propagować literaturę europejską na r o s y js k im gruncie.
i m w yglą dem . To b ył jeszcze z u p e łn y dzieciak — sz czu p ły , bardzo sm a gły, z p r z e p a s tn y m i s e m ick im i oczym a i dziecięco z m y s ło w y m i, ja k g d y b y sp u c h n ię ty m i trochę wargami. W odziłem za n im oczami zakochanego. Z a p r z y ja ź n iliś m y się i m oja podróż po Europie nabra ła j u ż c ałkiem rom antycznego charakteru. To, że poznałem i p oko chałem Novalisa, Tiecka, braci Schlegel i angielskich prerafaelitów, za w d zięc za m naszej przyjaźni. B y ł r o m a n ty k ie m , ro zk w itł w ogro dach petersburskiego sy m b o lizm u . W raz z kw iata m i sy m b o lizm u p r z e k w it ł i on, stał się k la s y c z n y m u c zo nym . Mnie od sy m b o liz m u uchroniło spędzone w W o ro n eżu dzieciństwo.
W yw o d zą ca się od Aleksa nd ra W esołowskiego i, naturalnie, b urżu- azyjn a, u n iw e r sy te c k a k u ltu r a ro m ańsko-germ ańska osiągnęła w ó w czas sw ój szczyt. N ajw a żn iejsze było, że interesowała się n am i i po magała n a m epoka. Czuło się to nie ty l k o w sali n u m e r cztery, ale i poza m u r a m i uczelni. Z n a jd o w a liś m y się w g łó w n y m n u r cie — jakiś h istoryczn y G olfsztrom o b m y w a ł nasze brzegi niosąc
ciepło i budząc natchnienie.
P odróżow aliśm y grupką; łączyła nas nie ideologia, lecz styl du c h o w y i u m y s ło w y . B y ła wśród nas jedna kobieta, pełna zalet u m y słu i ducha. Tłu m a c zy ła pieśni prowansalskich trubadurów , «Nowe życie» Dantego, z w ie lk im k u n s z te m s ło w n y m i m u z y c z n y m śpie wała stare francuskie romanse. F. A. Braun, dawno z ż y t y z Rosją, ale fizjologicznie ciągle pozostający E u ro p e jc zy kie m , był n a s z y m n a u czycielem i s ta r s z y m kolegą. O d m łodzon y w n a s z y m to w a r z y stw ie, w r a z z n a m i pasjonował się n ie m ie c k im ro m a n ty zm e m . W ie lu pisało wiersze: ja też.
To prawda, że ch w ila m i z a czyn a łem źle się czuć w klimacie tej w y k w i n t n e j eu rop ejskiej k u ltu r y . Otaczali m nie petersburżanie z k r w i i kości, a w e m n ie t k w i ł jeszcze prow incjonalny dzikus. Europa m n ie fascynowała, ale nie u m ia łe m i nie chciałem się s t y lizować. Przyszłość wciąż była wielką niewiadomą. O dpoczyw ałem od dzieciństw a i p e tersb u rskich niepowodzeń.
Rosja jest k r a je m m ęczącym . Nabierałem sił. ·
Po dwóch latach w róciłem do o jc z y z n y i n n y m człow iekiem. O jczy zna też się trochę zmieniła. S y m b o liz m przeradzał się w a km eizm . S łow ia ń sk o -ru sk a k u ltu r a n a jw y r a źn ie j przesunęła się w X I X wiek. S ło w ia nofilstw o zaczęło («powtórnie po raz trzeci») godzić się z o kcyd e n ta lizm e m . S e rce m słow iań sko-ru skiej sekcji stało się se m in a r iu m p u szk in o w s k ie Siem iona A fanasjew icza W iengier owa, k t ó r y d r o b n y m i k ro czk a m i chodził po k o ry ta r z u otoczony «brodą i studentam i». Żartowano: «Siem ion prosiemienił w prosiemina- rij» 4.
Pewnego razu na s e m in a riu m poprosił o głos chłopiec z d u m ie w a jąco p o do bn y do Puszkina. Ś m ia ły m , choć nie całkiem jeszcze usta
4 Trudna do przetłum aczenia gra słów: „Siem ion podreptał na prosem ina rium ” (przyp. tłum.).
lo n y m głosem zaatakował referenta. Nie był to głos Europejczyka, ale i nie «słowiańskiego» studenta. Najwidoczniej w czasie m oje j podróży wyrosło nowe pokolenie. Z a pam iętałem tego pu szkin o - loga — warto było.
S k o ń c zy ły się podróże po Europie i spacery po ko rytarzu U niwer s y te tu Petersburskiego. Opuściłem jego k r y t y prospekt i w y s z e d łem na otw a rty, nie osłonięty od wiatru, chłodu i deszczu prospekt życia.
Wiersze i żywioły
Literatura, podobnie jak i m u z y k a , w ym ag a swoich inwencji oraz gam. Prócz dziedzicznych skłonności m ia łem też p ew n e przygotowanie; obszerne wypracowania w g im n a zju m , a r ty k u ł o Puszkinie, k tó r y w y s k o c zy ł m i jeszcze w trakcie studiów nad anatomią, refera ty na seminariach, sekretarzowanie u M. K. Lem kego, kilka a r ty k u łó w w czasopismach i gazetach, wreszcie wiersze.
Kiedy przyjech a łem do Petersburga, miasto pełne było sym boli- stów. Publiczność nazywała w szystkich bez w y j ą tk u d e ka dentam i, ale zaczynała ju ż się oswajać z t y m , że istnieje A leksander Błok. P o te m na mostach i prospektach pojawili się akmeiści i futuryści. Nadchodził czas niespodzianek i zmian. A n d r z e j Bieły w y d a ł sw o ją biblię sy m b olizm u . Jeszcze do niedawna wydaw ało się nam, że białe noce reżyserował Meyerhold, teraz staw ały się podobne do w ierszy G um ilow a lub A n n y Achm atow ej.
Chodziłem po mostach i prospektach jako początkujący literat bli żej nieokreślonej partii. W przeciwieństwie do rodow itych peters- burżan, k tó r z y około trzy d z ie s tk i nagle z ro m a n ty k ó w stawali się klasykam i, ja w t y m w ie k u czułem się jeszcze m ło d y m chłopcem. To, co w życiu najważniejsze, wygląda na p rzyp ad ek, ponieważ d okonuje się w edłu g żyw io ło w yc h praw historii. Człowiek jest m ło d y dopóty, dopóki ma w yczucie ży w io łu historii i na n im b u duje swe życie. N ajm niej p e w n y m rodzajem działalności, z w y k le kończą cym się krachem, jest dyplomacja. Historia gardzi d y p lo m a tam i — nie ty l k o w polityce, lecz i w literaturze.
Nie spieszyłem się i oczekiwałem przypadków . Na razie życie p ł y nęło spokojnie, rodzinnie, w odosobnieniu. Ć w ic zy łe m literackie inw en cje i gamy.
Pisanie w ierszy rozwija słuch literacki. Ż e b y posłyszeć odcienie znaczeniowe słów, trzeba je zestawić obok siebie, w ta k i jednak sposób, b y pozostały wyodrębnione. Osiąga się to poprzez r y tm . Ż e b y słowo zamienić w rzecz (a na t y m polega całe zadanie lite ratury), trzeba je umieścić tak, jak umieszcza się eksponaty na w ystaw ie.
W iersze rodzą się z p o trze b y za trzym ania się nad słow em , p r z y patrzenia m u się, pobawienia się nim. W p o to czn y m uży ciu słowa płyn ą ch a o ty c zn ym , m ę t n y m str u m ie n ie m — w iersz zamraża je i przem ienia w przezroczyste k r y s z ta łk i lodu, mieniące się w słońcu w s z y s tk i m i kolorami tęczy.
A zatem , pisałem wiersze, b y się przyglądać i przysłuchiw ać sło w u. M ikołaj G u m ilo w wołał m nie do akm eistów i zamieścił dwa m o je w iersze w czasopismie «Gipierbonej». Nie b y łe m ani s y m - bolistą, ani akmeistą, poniew aż ż y ł e m w poczuciu przypadkow ości historii i o czekiw a łem niespodzianek. Zbliżał się czas powstań i k r y z y s ó w . Nieruchom a w czasie historia prężyła mięśnie ja k prze ciągający się w legow isku zwierz. Przeciw ko k u ltu r z e nadciągała natura.