ROK 179
■I.
rzeba przyjąć za pewnik, że matką każdej rewolucyi —- rozpacz. Gdy się o tern pamięta, wiele się zrozu
mie, wytłómaczy i usprawiedliwi.
Pewne rewolucye są tak natural
nymi i koniecznymi odruchami, jak naprzykład wysunięcie żądła przez pszczołę, którą ktoś pochwycił i zdusić zamierza. Ten wybuch wściekłości, obcy swej naturze i tylko przez roz
pacz wymuszony, pszczoła przepłaca najczęściej życiem...
Rewolucya 1794 roku, nazywana „Insurekcyą", czyli „Powstaniem narodu polskiego", należała do ta
kich właśnie, jakby mimowolnych, odruchów.
Drugi podział Polski (1793) był dla narodu rozkrwawieniem zabliźniającej się już rany. Po
„trzecim maja", Polacy nabrali ufności we własne siły — uwierzyli w swe polityczne i moralne od
rodzenie. Uderzenie obucha, które ich z marzeń słodkich zbudziło, niosło zarazem zapowiedź zbroj
nego protestu.
Mina była gotowa — czas wybuchu zależał od okoliczności zewnętrznych. Niebawem sypać się zaczęły iskry — gęściej i gwałtowniej, niż tego stróże ruiny spodziewali się, i niż tego pragnęli.
Jenerał Igelstróm, pełnomocnik cesarzowej Katarzyny, rządził się w Warszawie, jak w stolicy zabranego kraju. Nakształt wszechpotężnej Ananke, która w greckiej mitologii stała ponad Zeusem, rosyjski oficer w prastarym grodzie mazowieckim postępował śmielej i samowładniej, niż panujący jeszcze monarcha polski, Stanisław August.
Więziono w głębi Rosyi i wysyłano najlepszych obywateli kraju; groźbami i siłą tamowano wolność słowa posłom sejmującym; bez miary i potrzeby uciskano mieszkańców kwaterunkami (Pistor, ro- syanin, stwierdza, że w Warszawie przemieszki
wało mnóstwo oficerów rosyjskich, do służby czyn
nej nie należących); każdego poltfka-patryotę. który
nieco goręcej miłość ojczyzny objawił, ciągniono przed oblicze Igelstróma do tlómaczenia się i od
powiedzialności.
W pałacu na Miodowej, zajętym na główną kwaterę pełnomocnika rosyjskiego i obstawionym żołnierzami, zaciągano .warty wojskowe z bębnami i muzyką. Z bram i okien wyzierały paszcze armat;
w piwnicach były więzienia dla polskich obywateli.
Moralny rząd kraju, rząd dusz polskich, znaj
dował się wówczas zagranicą. Składali go: Kościu
szko, Ignacy Potocki, Kołłątaj, Małachowski, Niem
cewicz, Wielhorski. Błąkali się ci dobrowolni wy
gnańcy po całej Europie, pozornie rozdzieleni, na chwilę jednak z oczu się nie tracąc. Można ich było widzieć w Rzymie, słuchających muzyki w ka
plicy Sykstyńskiej; w Neapolu, zapatrzonych na Wezuwiusz; w Lipsku, wmieszanych w międzyna
rodowy tłum, jarmarczny; w Dreźnie, zwiedzających muzea i galerye. Ale gdziekolwiek byli, serce ich wypełniał jeden tylko obraz: umierającej Matki, której pomoc nieść trzeba.,. ,
„Raz—opowiada Niemcewicz w Pamiętnikach—
gdym u siebie (we Florencyi) w wieczór przy lam
pie siedział i czytał, słyszę otwierające się drzwi i—Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!,., jak się masz, braciszku? — Poznaję kolegę z sejmu.—
Cóż tu robisz? — Przyjechałem po Kościuszkę i po ciebie — gotujemy się do rewolucyi..."
O rewolucyi wszyscy myśleli — choć nikt o niej nie mówił — wszystkich jednak przeraziła
nagłość postanowienia.
Na prośbę Kościuszki, wyruszył do Warszawy w przebraniu Zajączek. Zlecono mu zbadać na miejscu stan umysłów. Po dziesięciodniowym po
bycie nad Wisłą, wysłaniec powrócił i złożył ra
port—bynajmniej nie pocieszający.
Oto w’ streszczeniu ten raport, który czytać można m extenso w Histoire de la Revolution de Pologne en ijy f, par un temoin oculaire (Paris
1797)."
13 31 marca 1900 “ l
—/ Członkowie zgromadzenia rewolucyjnego
posiadają wiele zapału, lecz mało środków. Po
w stanie włościan je s t zaledwie prawdopodobne.
Związkowym b ra k określonego planu działania.
Zakres ich wpływu i stosunków bardzo szczupły.
W arm ii pozyskali jedynie: Madalińskiego, Działyń- skiego i kilku oficerów niższych stopni w różnych korpusach. Ogółem liczyć można zaledwie na 4 do
5 000 ludzi, którzy z bronią w ręku stanąćby mogli do walki.
Skutek wywiadów był taki, że Kościuszko po
lecił z „insurekcyą" nie spieszyć—owszem odkładać j ą możliwie najdłużej.' Sam w yjechał do Włoch, Zajączka zaś powtórnie w ypraw ił do kraju, w celu kierow ania ruchem przygotowawczym . Ostatni miał też wszelkiemi siłami pow strzym yw ać zapaleńców,
aby niecierpliwością i zbytnim pośpiechem spraw y nie popsuli. Ta część zadania
była dlań najtrudniejsza....
Igelstróm , choć na w szystkie strony wytężał oczy i uszy (na
de wszystko uszy), nie zdawał sobie dokładnej spraw y z po
łożenia. Donoszono.mu o spi
skach, wskazywano nazw i
ska przewódców — pocią
gał do tłómaczenia się n a w et Kilińskiego i Zającz
k a —- głównej wszakże nici pochwycić nie mógł.
Jednocześnie, sa m o tern nie wiedząc, pracował nad przyspieszeniem wy
buchu. ,
Zapowiedziana re- dukcya wojska polskiego i wcielanie polaków do pułków rosyjskich, w y
czerpały cierpliwość n a
rodu. Rozkaz, posiany Ma- dalińskiemu, stojącem u pod Pułtuskiem , aby natychm iast
regim ent swój rozpuścił, stał się iskrą, która ruinę zapaliła.
Madaliński, zam iast łamać
oręż, wołał wyszczerbić go na k a r
kach nieprzyjaciół.
15 m arca, zaraz po otrzym aniu fatalnego rozkazu, zbiera całą b ry
gadę, przepraw ia się przez Bug i na czele siedm iuset jeźdców rusza brze
giem kraju zabranego przez Prusy.
Ciągnąc od m iasta do m iasta, rozbija po drodze w puch m niejsze oddziały pruskie, zabiera im broń, pieniądze, i zwycięzkim pochodem zm ierza w stro
nę Krakowa. ' .
Kości zostały rzucone...
Pow stanie miało upatrzonego zawczasu wodza:
Kościuszkę. Czyż mógł być nim kto inny? N ikt nie staw iał „kandydatury" tego męża,
p ierw szegowśród ówczesnych polaków; n ik t go wyborom nie poddawał. W danej chwili, cały naród zwrócił nań
oczy i ręce do niego wyciągnął.
Przedw czesny wybuch „insurekcyi" krzyżow ał wodzowi plany — m usiał się jed n ak z faktem speł
nionym pogodzić. W ieść o w ybuchu doszła go w Dreźnie, gdzie po powrocie z W łoch bawił. N a
tychm iast szablę przypasał, ry n g ra f z „Częstocho
w ską" na piersiach zawiesił i—ruszył do Krakowa.
Naszego w ojska było w Krakowie około 400 żołnierzy piechoty. Stojący tam załogą garnizon
T a d e u s z K o ś c iu s z k o
według portretu Grassiego.
(Ze gbiorów p . Eug. de Phulla).
rosyjski {liczył 500 ludzi. „Należało ich wyrżnąć lub wypędzić" — pisze Zajączek. Uniknęli jednego i drugiego, sam i z m iasta ustępując.
■ W kilka godzin po odejściu rosyan przybył do K rakow a Kościuszko. Czyż trzeb a opisywać, jak go tam przyjęto? Prostem u opowiadaczowi pióro w ypada tu z ręki. Zresztą opisywano to już nieraz wierszem pięknym , piosneczki z tego układano, malowano
isztychowano po wiele razy.
24 m arca Kościuszko został okrzyknięty jedno
m yślnie „naczelnikiem ", to znaczy postawiony o&ćfe odradzającego się narodu.
Przedstaw iciele społeczeństwa przysięgli mu po
słuszeństwo; on również złożył narodowi przysięgę.
Naczelnik otrzym ał władzę dyktatorską — „na czas nieograniczony" piszą jedni; inni mówią ściślej:
„do czasu wyswobodzenia ojczyzny".
Cele insurekcyi" były jasno okreś
lone: wyzwolenie Polski z pod obce
go wpływu, oraz przywrócenie kon- sty tu cy i 3 m aja i granic, które
m iał kraj w tej dacie.
ii . ■ <
Rewolucya 1794 r. po
siadała znaczną wyższość nad innemi tego rodzaju próbam i: od początku sta ł na jej czele wódz —
i to wódz genialny. Z zu
pełną słusznością nazy
w ają tę rewulucyę „Ko
ści usz ko w ską".— Kości u- szko był je j głową, ser-- cem, duszą—wszystldem.
Pisano u nas o Ko
ściuszce bardzo wiele — powiedziano o nim zamało.
Rzecz dziwna: do duszy te
go polaka sięgnął najgłę
biej—francuz. Micheletwswej
„Legendzie o Kościuszce" ze zdumiewaj ącem j asnowidztwem odkryw a i tłómaczy sprężyny po
ruszające serce tego męża, w któ
rym zjednoczyły się cudownie: rzym
ska
vvrlus,chrześcijańska
cnotai pol
ski
p a tr y o ty z m .T rzy pierw sze dzieła Kościu
szk i-n aczeln ik a były — według Mi- cheleta — „proste a wielkie, i za
pow iadały w nim geniusz rewolucyjny, któryby niezawodnie cel swój; osiągnął, gdyby był lepiej w sp arty przez okoliczności." Oto te dzieła: l-o po
wołanie do broni w szystkiej młodzieży polskiej od 18 do 27 lat; 2-o konfiskata dóbr zdrajców1, którzy zaprzedali ojczyznę (w artość ich wynosiła 400 mi
lionów ówczesnych złotych); 3-o tkliw a odezwa do narodu, k tó ra m usiała w zruszyć serca naw et naj- sam olubniejsze.
Silne oddziały rosyjskie ścigały Madalińskiego, Igelstróm podw ajał chytrość, srogość i ostrożność—
z akcyą w ojenną nie można było zwlekać.
Pomimo wiwatów, pieśni, ilum inacyj, przysiąg, dusza wodza była smętna... Zdawał sobie sprawę z niedostatecznego pogotowia k raju , wiedział, że zapał jego ziomków je s t ogniem słomianym — drę
czyło go najbardziej zachowanie się szlachty, krzy
kliwej, a do czynu nieskorej, chciwej’ zysków,
a sam olubnej, którą Zajączek przedstaw ił może
2
(Z t abiorów p. Eug. de Phulla). Mereczowszyzna. Miejsce urodzenia Kościuszki.
w barwach zbyt czarnych, ale której i-najbez
stronniej s| wiele zarzucić mogą... ' ’ Kościuszko był demokratą — nie demokratą- teoretykiem, czerpiącym przekonania z modnych broszur i*dzienników, lecz wyznawcą braterstwa stanowego według zasad ewangielicznych. Dodaj
my, że nie był ani trochę „jakobinem", jak to wówczas nazywano, a jakby powiedziano dziś —
„socyalistą" czy też „socyal-demokratą". Wobec grożącego niebezpieczeństwa, powziął myśl genial
ną: postanowił oprzeć się na ludzie wiejskim.
Owocem tej myśli były: najpierw, dekret, usa- mowolniający włościan; następnie, utworzenie słyn
nych, na zawsze w historyi naszej upamiętnionych,
„kosynierów".
Ostatni pomysł nie był całkowicie oryginalnym: wódz polski przejął go od francuzów. W ie
śniacy wąndejscy, tak zwani „szua- ni", podczas wiel
kiej rewolucyi, szli w bój z wy prosto- wanemi kosami. Ci jednak, nie w sze
regach rewolucyi, lecz przeciw niej walczyli.
1 kwietnia Ko
ściuszko, wcieliw
szy do swego od
działu siedmiuset jeźdźców Madaliń-
skiego i zabrawszy Słani>tłw Małaohow,kl.
Ks. Hugo Kołłątaj.
12 armat, które się w Krakowie znalazły, wyruszył w pole. Po drodze złączył się z nim oddział Man- żeta, liczący 4 bataliony piechoty i regiment kawa- leryi. „Armja" powstańcza składała się wówczas
ogółem z 3,000 żołnierzyjpieszych i 1,000 jeźdźców.
Te cyfry lekko- duch przeczyta z u- śm i echem, człowiek poważny ze czcią.
Polakowi od nich łzy w oczach staną.
W trzecim dniu pochodu s k ro m n y hufiec K o ś c iu s z k i wzmocnili Kosynie
rzy, czekający na swego ubóstwionego w o d z a w K o n iu - rzach. Było ich t r z y s t u — jeden w drugiego boha
terzy. Wódz przy
wdział taką samą szarą „świtkę", jak
oni, i tylko dla odró
żnienia kazał do niej przyszyć czarne pęt-
? ' lice.
4 kwietnia, na czwarty dzień po opuszczeniu Krakowa, przyciągnięto pod Racławice, gdzie stali obozem rosyanie. Tam też, tego samego dnia, zo
stała stoczona sławna, czarem poezyi opromienio
na bitwa. I ’' z . ‘
Tę bitwę zaklął w pieśń Lenartowicz; wyraz plastyczny dali jej*w wielkich, pięknych obrazach, Matejko, Styka i Chełmoński—a oto ja k się ona od-
3
Fragment z obrazu Matejki „Racławice” . Kościuszko.
była wedle relacyi „naocznego świadka" (jenerała Zajączka).
Racławice leżą w okolicy górzystej. Rosyanie zajęli tu pozycję bardzo mocną na górze, posiada
ją c ą nader tru d n y przystęp. Kościuszko zajął ze swem wojskiem górę przeciwległą. Na skrzydłach kazał usypać baterye, Praw e jego skrzydło p rz y pierało do głębokiego parowu, lewe było pozbawione wszelkiej naturalnej obrony. Tylko od strony nie
przyjaciół zakryw ał to skrzydło niewielki, rzadki lasek. Znajdowały się
tu dwie kom panie pie
choty i stu strzelców.
Przez dwie godzi
ny wojska stały nap rze
ciw siebie bezczynnie.
W reszcie pierw si w y
stąpili do atak u rosya
nie. P rzy przej ściu przez rozdzielającą góry wklę
słość, prażyły ich cel
nym ogniem nasze dzia
ła. Dolina pokryła się gęsto trupam i nieprzy
jacielskim i.
W krótce praw a ko
lum na rosyjska uszyko
wała się w prost nasze
go lewego skrzydła. S ta
ła w m iejscu tw ardo — Madaliński i Zajączek, kilkakrotnie na nią n a
cierając, zostali odparci.
Tymczasem Kościu
szko, na czele swych kosynierów, m ając do pomocy batalion wojska
regulam.egO, uderzył
n a Fragment z obrazu Matejki „Racławice” . - Bartosz Głowacki.kolumnę środkową. — To n atarcie przeszło do pa
mięci potom nych—przeszło do historyi, ja k szarża ułanów polskich pod Sommo-Sierra.
Teodor Glin
ka, pisarz rosyjski, . trafnem określił je p o r ó w n a n i e m :
„Zgarstką wieśnia
ków, praw ych oj
czyzny s y n ó w , szlachetnym gnie
wem rozpłomienio
nych, rzucił się K o ś c iu s z k o , ja k p o to k górski, Przy
borem wiosennym spieniony"...
Zajączek z Ce
zarowym lakoniz- mem rzecz opisał:
„Środkowa ko
lum na r o s y j s k a , k tó ra dopiero co się była rozwinęła,
praw ie .w je d n y m -. Frasment z ol)MIll Mate|ki iiRłC„wiM„.
że czasie była ata
kowaną, złam aną i pobitą." •
Krakowskie ju n a k i ruszyli z kosami' prosto na arm aty. P rzykład im dał niezapomniany Bar
tosz Głowacki. Ten, widząc na siebie wymierzone działo i kanoniera, lont przykładającego, zrywa le
wą ręką m agierkę i zapał nią gasi, a prawą, uzbro
joną w kosę, kładzie trupem kanoniera. Zrobiwszy
— to, siada na arm atę, ja k na konia, a wia- ra przetacza go tryum falnie przed obli-
cze Kościuszki... Był zaś przy nim kmotr, równie^dzielny Św istacki — co zniewala Ł poetę do połączenia ich nazwisk
w strofie śpiewnej:
„Komu P an Bóg błogosławi, tem u się i wiedzie: idzie sobie Stach Św istacki, a Głowacki — jedzie. Jedzie, jedzie na armacie,
na smoku mosiężnym; czapką wiewa, a lud śpiewa głosem tak potężnym, ja k na wiosnę się prze
wala fala rozdąsana: — Dana-ż moja, dana, dana, ojczyzno ko
chana".
Bitw a skończyła się zupełną porażką rosyan, którzy uciekli w po
płochu. Zabito im czterystu ludzi, zabrano 12 arm at. Nasi stracili 150 ludzi.
Głowackiego zaraz na polu bi
tw y Kościuszko uczynił oficerem, i krzyżyk złoty przypiął mu do sukm any,?
Zwycięztwo Racławickie po
dniosło ducha w narodzie i chwalą wiekopomną okryło dzielny lud pol
ski. Odtąd zrozumiano w kraju, że tylko na tej opoce można budować trw ały gmach przyszłości narodowej.
W iktor Gomulicki'
4
Juliusz Kossak. Racławickie kosy.
Gabryela Zapolska.
Zaszumi Las
(13) ilepułkownikniepor- wał gó i nie rozen- tuzyazmował w sali geograficznej—może dlatego, iż mówił do ogółu. — o tyle tu, w bliskości, zwła
szcza gdy ściskał jego rękę, prąd sympatyi ogarnął go całego.
Naprawdę, Kręćki był niespra
wiedliwy i Kwiatkowski, jakkol
wiek niepotrzebnie mówił w tak napuszony sposób, jednak miał
racyę.
Leon spojrzał z pod oka na Kręckiego i zadziwił się, jak ten mu wydał się ja k o ś. niesympa
tycznym. Jego grube rysy, odęte wargi, chłopskie ordynarne ręce—
znamienne cechy „niskiego" po
chodzenia—występowały w świetle gazu. — Leon, syn podupadłej
„obywatelki", mimo wszystko i bezwiednie lgnął tam, gdzie by
ła „rasa". Przy tern Leon był świadkiem, jak Kręćki w -ostry a nawet brutalny sposób odpra
wił jakiegoś Polaka—przychodzą
cego po raz piąty do kantoru w- „ważnym interesie"... - • ,
— Pana K w ia tk o w skiego niema iniebędzie!—
mówił Kręć
ki, zamyka
jąc proszące
mu d r z w i przed nosem.
— Prze
klęte próżnia- dodał—
pracować nie chcą, tylko od domu do do
mu się włó
czą... Tylko wstyd Polsce w Paryżu ro-
I • Leon usta zaciął, gdyż miał ochotę, p ow iedzi e ć kilka g o rz k i c h słó w K ręćki e m u zajeg o -bez
względność.
• W praw dzie jegomość
„p ro szący “ miał palto le
psze i cieplejsze niż on i nowe buty — ale niemniej mógł to być człowiek, potrzebujący pomocy.
I w sercu Leona zaczynało się coś gotować, burzyć przeciwko Kręckiemu, lecz całą siłą woli starał się uspokoić to wzburzenie.
— On jest dla mnie tak po
czciwy!—-myślał, siląc się na spo- kój.
I teraz, z powodu pułkowni
ka, ta jakaś nerwowa antypatya, jeszcze bardzo słaba, targnęła
Leonem.
Stał więc w kącie i dopełnia
jąc sortowania maszynek, patrzył z pod oka na Kręckiego.
Nagle drzwi wchodowe otwar
ły się i z szumem weszła do kan
toru młoda i bardzo strojna ko
bieta. ■ '
Wszedłszy, zatrzymała się u progu i z wielkim wdziękiem pochylając głowę, wyrzekła:
— Dzień dobry, a raczej do
bry wieczór panom!
Głos jej był śliczny, miękki, melodyjny i miał timbre srebrne
go dzwoneczka.
X. Wilhelminka.
Zobaczywszy nowoprzybyłą, Kręćki porzucił korespondencyę i radośnie zawołał:
— Panna Wilhelminka!*
Z krzesła porwał się również • Kwiatkowski, którego nieustanne syczenie gazu usypiać zaczęło.
— Proszę, proszę, niech pa
ni usiądzie... — mówił, szastając się, rozbudzony i nagle ożywio
ny—cóż nam tu panią sprowadza?
— Chciałam przedewszyst- kiem złożyć wam wizytę!
— Nie wierzę!—zawołał Krę
ćki—ręczę, że już tam są jakieś bileciki w kieszeni.
Kobieta roześmiała się, ale rzeczywiście tak czarująco, iż za złe jej nie^tmożna było wziąć przeciągnięcia umyślnego tego
śmiechu.
— To... później! Teraz po- zwólcie mi panowie ogrzać się trochę... Jestem cała zziębnięta!
Usiadła, szeleszcząc jedwa
biem podszewek i zaczęła się roz
glądać dokoła.
— Więc tak wygląda kan
tor?— zapytała z miną królowej, będącej w odwiedzinach u chłopa.
— To nasze prosektoryum!—
odparł Kręćki.
— Och!... prosektoryum!
śmiała się panna.
Kwiatkowski podsunął jej pu
dełko z papierosami.
— Pani nie pali? — zapytał.
— Ja? — zdziwiła się Wilhel- minka — cóż znowu? czy uważa pan, że każda z n a s musi ko
niecznie palić? To są już tak prze
starzałe pojęcia, że dziwić się pa
nu należy.
Wydobyła ze zgrabnej niu- feczki ‘ładną bombonierkę we
necką, oplecioną złotymi łańcusz
kami.
— Natomiast, jeżeli mogę słu
żyć...— wyrzekła, podając Kwiat
kowskiemu bombonierkę — pro
szę... fiołki osmarzane w cukrze, moje ulubione cukierki... proszę!
Kwiatkowski dziękował, lecz Kręćki podsunął się z miną klo
wna.
— Łapy mam brudne, bo pa
kowałem towar! — wyrzekł, klę
kając tuż przed piękną panną — ale panna Wilhelminka włoży mi w usta jeden cukierek...
Na Leona, ciągle zajętego w kącie maszynkami, uderzyły
ognie. •
v — Jak mógł Kręćki prosić tę panią o coś podobnego? co za wy
chowanie!
Lecz zdumienie jego wzrosło, gdy zobaczył, jak panna Wilhel
minka zdjęła, śmiejąc się, białą rękawiczkę i długimi, cokolwiek zaróżowionymi na końcach palca
mi, wzięła jeden cukierek i wło
żyła go w otwarte usta~ Kręc
kiego.
— Cacana paniusia!—wyrzekł Kręćki i pocałował pannę w rękę.
Wzrok Wilhelminki prześli
zgnął się po Leonie i bombomer-
5
ka zniknęła w ładnej pluszowej mufce.
— A zawsze szyk paniusia!—
mówił Kręćki, gładząc poufale plusz mufki — żakiecik pluszowy, sukieneczka angielska, kapelusik także Old England... buciczki śli- czniusie... bardzo, bardzo ładna paniusia!...
Wilhelminka słuchała, wido
cznie rada z tych komplementów, w pół dziecinnej wyrażanych for
mie.
W całej jej postawie, w spo
sobie siedzenia, patrzenia dokoła, było coś z kobiety, która jest przyzwyczajona ciągnąć ku sobie
spojrzenia mężczyzn i ich łaska
we słowa.
Leon nie patrzał nawet w jej stronę, a jednak czuł, że musi gwałt zadawać sobie, aby nie skierować ku niej swych oczów.
Nie zrozumiał tylko, dlaczego był tak głupio zmieszany.
Ręce mu drżały, krew biła do głowy. Miał ochotę wyjść z .kan
toru i posiedzieć w szopie, dopó
ki ta kobieta nie wyjdzie, ale zmieszanie jego było tak wielkie, że po prostu nie śmiał przejść przez kantor. ■ ' •
Tymczasem Kręćki ciągnął da
lej swą banalną rozmowę i teraz wpadł na rodzaj indagacyi, co do osób, należących do tak zwanej
„studenckiej kolonii".
Wilhelminka na każde pyta
nie odpowiadała: „nic nie wiem, nic nie powiem!" ,.
Wreszcie dodała:
— Dlaczego pan sam się do nas nie wybierze? Dowie się pan o wszystkiem na miejscu! -
— O! — zawołał Kręćki —- to tak daleko ta wasza Glasiera.. za morzem. Omnibusami pięć go
dzin, a piechotą, idzie się dwa dni i jedną noc!... Ja nie mam czasu!
— Ale do cafe concertów ma pan czas chodzić!
— Bliżej... nie na Glasierze!
— Nie ma złej drogi... pan wie!...
— A toż właśnie w tern bie
da, że ja nie mam na Glasierze swojej niebogi. Gdybym ją miał, to Ido wie! możębym co dzień dwa dni i jedną noc szedł w wa
sze strony.
Umilkł na chwilkę, porwał z rąk Wilhelminki mufkę i przy
łożywszy ją do ust, wąchać za
czął. ,
— Pachnie... śliczności... ja
kie to fiołki... nie Vera? nie Pi- naud—nie San Remo?
Wlihelminka śmiejąc się, por
wała mufkę i wyjęła z niej garść świeżych fiołków.
— Takie... bulwarowe fiołki!—
odparła.
A potem jeszcze z kieszonek żakietu wydobyła nawpół zwiędłe fiołki i rzucała je na Kręckiego
mówiąc:
— I tu jeszcze! i tu! i tu!...
A potem szybko zmieniając tem at rozmowy, dodała, zwraca
jąc się do Kwiatkowskiego,
— Nigdy nie byłabym zna
lazła, gdzie je s t kantor pana, ale spotkałam kogoś, kto mnie aż tu doprowadził. W łaśnie ten, kto był także u pana...
Kręćki zawołał:
— Ten ktoś ma nos tatarski!
Kwiatkowski spojrzał na swe
go jedynego i głównego urzędni
ka surowo i potem, zwracając się ku Wilhelminie z przesadzoną
etykietą, zapytał:
— Pani dobrodziejka zapewne mówi o szanownym pułkowniku Montalęmbert* który raczył odwie
dzić mnie przed chwilą.
— Tak!— odparła Wilhelmin
ka—cóż to za miły człowiek! a ja kie on ma poczciwe względem nas zamiary! Panowie nigdy nie zgadniecie, co on mi ofiarował...
— Swoją rękę!... — krzyknął Kręćki.
Wilhelmina roześmiała się.
— Wcale nie! nie wpadł na ten dobry projekt, ale propono
wał mi, aby... '
Urwała — i po chwili dodała.
— Zresztą, nie wiem, czy powinnam!... Wprawdzie pułko
wnik nie zastrzegł sobie sekretu, ale bez jego upoważnienia nie po
winnam zdradzać jego projektów.
I znów, z pewną afektacyą zmieniając tem at rozmowy, wy- rzekła:
— Zimno dziś przejmujące...
zmarzłam, idąc do was!
Kwiatkowski odwrócił się szybko w stronę Leona.
, — Dołóż pan węgli do pie
ca! — rozkazał krótko.
Leon pozostał ja k przykuty do miejsca.
Posłyszał szept Wilhelminki.
— To także Polak?
I poczuł jej spojrzenie cie
kawe, przenikające go do głębi.
Zdawało mu się, że niema potęgi świata, która zmusiłaby go w tej chwili przejść przez kan
tor i, uklęknąwszy przy piecu, spełnić funkcyę stróża, albo popy-
chadła kantorowego. '
Zniecierpli wiony Kwiatkowski powtórzył:
— Dołóż pan węgla! słyszysz pan!...
Lecz nagle Kręćki zerwał się z miejsca i zawołał:
— Nie potrzeba!... niech pan Leon dalej pakuje, a ja sam węgli dołożę. Zresztą ja wiem, że panna W ilhelminka lubi patrzeć, jak się
pali antracyt... ja trafię do gustu.
I z wielkim ferworem począł dorzucać czarne grudki antracytu do ogńia.
Leon nie uczuł żadnej wdzięcz
ności dla Kręckiego za wybawie
nie go z kłopotu. Przeciwnie, żal w nim wezbrał straszny, że to za przyczyną- Kręckiego on musi znajdować się w tej chwili w tak fatalnej pozycyi.
Kręćki załatwił swą czynność z piecem, i z obcęgami w ręce zwrócił się ku Wilhelmince.
— A teraz muszę pani przed
stawić naszego nowego współpra
cownika! Zadziwi się pani, gdy wymienię jego nazwisko — Orfic
ki!... •
Wilhelminka widocznie czyta
ła nowelle Leona.
— A!... — zawołała — to pan może, który...
Nie dokończyła, nie wiedząc, czy Kwiatkowski i Kręćki byli wtajemniczeni. -
W Leonie serce zabiło wielką dumą i radością. Sam odpowie
dzieć nie śmiał, ale dałby dużo za to, aby Kręćki potwierdził zapy
tanie Wilhelminki,
Lecz Kręćki z minami klowna zbliżył się znowu i, kucnąwszy na ziemi, zapytał:
— No? cóż tam dziś paniusia nam ze swego woreczka za nie
spodziankę wyciągnie? Bileciki na bal? na koncert? loterya? grób Słowackiego? Brazylij czycy? Sty- pendyum dla studentki? stypen- dyum dla studenta? towarzystwo Weteranów? Polska pomoc? Łącz
ność?... a może tajemnicze cele Grzegorzewskiego.
Na to ostatnie nazwisko Wil
helminka otrząsla się zniecierpli
wię. • ■ • -
— Rzeczywiście, przychodzę tu z prośbą przyczynienia się do pewnej małej składki, ale zara
zem muszę prosić, aby przy mnie nazwisko Grzegorzewskiego nigdy w formie żartobliwej nie było wy
mienione.
— Ta! ta! ta! — zawołał Kręć
k i—ma się rozumieć tacy wstrętni b u r ż u j e, ja k my, nie mamy na
wet prawa wymówić nazwiska waszego bohatera!...
* .— Być może—odparła sucho Wilhelminka.
Leon po raz pierwszy zdecy
dował się podnieść na nią oczy.
W oczach tych wyrażała się wdzięczność i uwielbienie.
Kwiatkowski, dowi efiziawszy
się, że strojna damą przyszła znów
o
z
jakimiś biletami, czy listą skła
dek, wyprostował się, spoważniał i zaczął przewracać papiery.
Nie lubił otwierać kieszeni na „rozmaite cele" i wogóle nie lubił bawić się w dobroczynność.
Nie napróżno ożenił się z Fran
cuzką, która dzieciom swym na Nowy Rok dawała w prezencie książeczki kasy oszczędności.
Lecz Wilhelminka z dziwną układnością rozjaśniła swą twarz najmilszym uśmiechem i wyjąwszy kilka biletów, napisanych ręcznie na świstkach papieru, położyła je przed Kwiatkowskim.
— Taniutkie bilety!... — za
częła głosem Warszawianki, sprze
dającej wysortowaną japońszczy- znę na bazarze—tanie bilety i cel godzien poparcia!... ,
— Czy wolno wiedzieć jaki cel? — zapytał poważnie Kwiat
kowski.
Czuł, że się nie wymknie, więc chciał chociaż torturować swego kata przez chwilę.
Lecz Wilhelminka zwinęła się jak pluszowy wąż i przechy
liła ślicznie kształtną główkę.
— Może mnie pąn uwolni od zdradzania cudzej tajemnicy—wy-
rzekła prosząco.
‘ Kwiatkowski skłonił się nis
ko i z szufladki wyjął — pięć
franków. '
— Służę Pani! — wyrzekł — przepraszam, że tak mało... ale...
— O!—odparła Wilhelminka, powstając — i to dużo... Sam K.
nie dał więcej, pomimo, że to przecież milioner.
— Ale może dodał pani „Ry
cerzy" z dedykacyą — zapytał Kręćki.
— „Rycerzy" posiadam już oddawna z dedykacyą: „Młodej polce — na drogę życia".
— Hm! piękna, wzniosła de- dykacya— przemówił Kwiatkow
ski. .
— Rzeczywiście! — grzecznie dorzuciła Wilhelminka i zwraca
jąc się do Kręckiego, dodała:
— A pan?—Pułkownik Mon- talembert wziął 30 biletów.
I wyciągnęła ku niemu rękę z biletami.
— Ja? — śmiał się Kręćki — cóż ja dać pani mogę, jeżeli K..., który krocie na giełdzie zarobił, dał pani sto su... Wreszcie... dla
miłego spokoju — proszę o dwa bilety. Oto dwadzieścia susów.
Leon czekał, że i na niego przyjdzie kolej. W kieszeni miał dziesięć franków, które miały mu wystarczyć do końca miesiąca, ale był przygotowany oddać je, aby zawstydzić i upokorzyć swe
go pryncypała, postępek wielkie
go autora-giełdziarza i Kręckie
go, do którego czuł teraz coraz wyraźniejszą antypatyę.
Lecz Wilhelminka, po chwi- lowem wahaniu, resztę biletów wsunęła w woreczek, zamknęła
portmonetkę i opuściwszy tiulo
wą, białą, haftowaną gęsto woal- kę na twarz, zaczęła żegnać się z Kręćki m i Kwiatkowskim.
— Do widzenia—mówiła, po
dając ślicznym, pełnym gracyi ruchem rękę — do widzenia, dzię
kuję, jeszcze raz dziękuję!
— Niech pani doda, Bóg wam zapłać!—zastosował Kręćki.
— Na pana gniewać się nie
podobna! — odparła ze śmiechem młoda panna i z szelestem jedwab
nych spódniczek kierowała się ku wyjściu.
Nagle Kwiatkowski zerwał się z miejsca.
— Ja panią odprowadzę!—
zawołał.
Ale ona wzbraniała się: po co? na co? na ulicy jeszcze dzień...
—- Do omnibusu panią do
prowadzę—i tak miałem wyjść za
interesami. ■
Ubrał się pospiesznie i dodał z przesądzoną galanteryą.
— Służę .pani!
Ona jeszcze u drzwi przeko
marzała się z Kręćkim, który mó
wił do niej z udaną skruchą:
— Niech mi. już pani daruje tego Grzegorzewskiego.,, już. ni
gdy o nim lekko mówić nie będą,
—■ Radzę panu! możemy się pogniewać na seryo!... Zresztą, gdybyśmy byli sami — ale... (zni
żyła trochę głos) wobec... obcych!
— Pani za dobra i za ładna, aby się długo mogła na Julisia gniewać...
— No! radzę Julisiowi, niech Juliś nie nadużywa!
— Służę pani — zawołał po raz drugi Kwiatkowski.
— A! przepraszam... pan już gotów! idziemy!...
I wyszła z szelestem i deli
katnym, nieuchwytnym brzękiem portbonheurów, zawieszonych na złotym łańcuszku bransoletki.
Kręćki stał w otwartych drzwiach i patrzył, jak zręcznie, unosząc suknię z szykiem czystej krwi Warszawianki, przechodziła
dziedziniec zagrodzony masą pak, paczek i wiórów,
Za nią podążał Kwiatkowski z miną ważną starzejącego się Don Żuana.
Gdy znikli w bramie, Kręćki powrócił do kantoru i zamknąw
szy drzwi, wciągnął w siebie po
wietrze.
' — Ta
dziewczyna pozostawia po sobie zawsze zapach •świeżych fiołków! Strasznie to lubię!...
I usiadłszy przy biurku, za
brał się do przeglądania kores- pondencyi.
Leon ■ skończył dawno sorto
wać maszynki i stał teraz bez
czynnie, oparłszy się o ścianę, mimo woli wpatrzony w to krze
sło, na którem poprzednio znaj
dowała się Wilhelminka. 4
Czuł się upokorzony i do
tknięty słowami tej kobiety.
Powiedziała: „wobec... obcych!"
Więc on, który piórem i czy
nem dowiódł swych przekonań’, był dla niej...-obcym, a Kręćki, prawdziwy burżuj,* karyerowicz, który drwi z Grzegorzewskiego i często z najpiękniejszych i naj
prawdziwszych porywów młodzie
ży—-jest jej bliższy—jedynie dla
tego, że zna go dawniej i był jej przedstawiony temu kilka miesię
cy. Co za powierzchowny sąd i jaka oburzająca niesprawiedli
wość^
Zestawiła go razem z Kwiat
kowskim, z jednym z tych śli
maków, którym sam Grzegorzew
ski tak gorzką prawdę cisnął w oczy przed trzema miesiącami.
Oto—czego się doczekał, sie
dząc w tym kantorze!
— Prawda! szykowna pan
na? — odezwał się nagle Kręćki, nie podnosząc głowy z nad pa
pierów — podobała się panu, co?
— -Czy mu się podobała?
Leon nie wiedział nawet do
kładnie, jak Wilhelminka wyglą
da, jakiego koloru ma włosy, ja kie rysy...
Widział tylko, że to była ja kaś niezwykła harmonia, coś roz
kosznego i powabnego — pachną
cego i odurzającego zarazem.
— A skór./ się pan dowiesz—
ciągnął dalej Kręćki—kto ona, to pan zgłupiejesz, że taka szyk dziewczyna może się zajmować taką wstrętną rzeczą.
— Któż ona? — machinalnie prawie zapytał Leon.
■ — S t u d e n t k a , m e d y c y ny! — brzmiała odpowiedź.
XI. Leon
się buntuje.— Władek.Gdy4rzy miesiące służby.Leo
na w kantorze minęło, Kwiatkow
ski zaanonsował mu uroczystym
głosem: : ; ■' .
— Podwyższam panu o dwa
dzieścia franków miesięcznie, choć czynię to jedynie dla zachęcenia pana, a nie dlatego, ażebym był z pana pracy zupełnie zadowo
lony. Nie masz pan energii, ani
zapału. Wszystko robisz, jak z ła-
ski. Mam jednak nadzieję, że ocenisz pan moje dobre serce i za- bierzesz się ze zdwojoną gorliwo
ścią do pracy!
Powiedziawszy tę małą mów
kę, Kwiatkowski wziął palto i cy
linder i poszedł do kawiarni na szachy.
— A widzi pan! a widzi pan!—
zawołał rodośnie Kręćki — ciesz się pan, już masz podwyżkę. Nie
długo przyj mierny chłopca do grubszych robót, a pan będziesz tylko chodził do klientów... No i cóż? nie cieszysz się pan?
Nie, Leon nie cieszył się
wcale. .
Zmarszczka, którą miał od pewnego czasu na czole, pomię
dzy brwiami, nie ustąpiła ani na chwilę. Widocznem było, iż chło
pak dużo pracuje myślą, i że myśl ta jest smutna i ciężka do prze
trawienia.
— Pan jesteś dziwak! — mó
wił znów Kręćki— przeszedłeś już pan najcięższe chwile, przyzwy
czaiłeś się do pracy, zdaje mi się nawet, że polubiłeś ją i tylko przez
dziecinny upór nie chcesz się przy
znać, że czujesz się zadowolony.
I Kręćki ramionami z niecier
pliwością wzruszył.
Ach! nie! on nie był zadowo
lony i „włożony“ do pracy, ten mały marzyciel o sentymental
nych oczach i rozgorzałej jeszcze w kraju wyobraźni. On był tyl
ko przybity, ogłuszony z począt
ku ‘Znużeniem fizycznem, jakie wywołała w nim nadludzka ilość pracy, jakiej żądano od jego ane
micznego ciała.
Lecz teraz — gdy muskuly się wzmocniły i przyzwyczaiły do tej pracy — myśl znów rozwijać się zaczynała i wyrywać z wię
zów, • jakie na nią włożono.
To, co zadawalniało potrzeby estetyczne Kręckiego, to jest cho
dzenie do Luwru i stawanie go
dzinami w niedzielę przed Ru- bensami, lub słuchanie piosenek z XVIII stulecia, nuconych pół
głosem przez Irmę Perrot na sce
nie Eldorada, nie było dostatecz
ną strawą dla duszy Leona.
On miał inne ideały życiowe, jak kilka łokci namalowanego płótna, lub pewną ilość dźwięków, ujętych w harmonijną formę.
Coraz więcej pragnął walki, czynów, narażania się na niebez
pieczeństwa, słowem szerokich horyzontów, wśród których wi
dnieją w błyskawicach," gruzach, krwi i pożodze wielkie katakliz
my dziejowe. DCN
Pisma jakóba Bojki,
(„DWIE DUSZE" napisał Jakób Bojko. Kra
ków. Str. 107. „PISMA i MOWY'1 Jakóba Bojki z przedmową Wł. Orkana. Lwów. Str. 181).
„Chłopskim Skargą" nazywa p.
Władysław Orkan Bojkę w przedmo
wie do zbioru pism jego i przemówień i niema może w tern nazwaniu prze
sady. Postać wielkiego kaznodziei rysuje się na tle historyi kultury na
rodowej tak wyjątkowo, że ścisłych porównań z nim właściwie przepro
wadzać nie sposób. Ponadto wystę
puje ona na ogromnem tle przestrze
ni i czasu, wywiera wpływ swój na dziesięć pokoleń, oddziaływa na ca.
Poseł Jakób Bojko.
łą umysłowość narodu. Nowoczesny
„Skarga chłopski" jest w zestawieniu, z nim skromną postacią. Ale odnaj
dujemy w nim z przedziwną dokła
dnością te same drogocenne składni
ki, które wypełniły moralną, umysło
wą i literacką treść natchnionego ka
znodziei Zygmuntów. Jest w nim ta sama szczerość i bezpośredniość wy
powiadania się, ten sam majestat prostoty, ten. sam żar uczuć obywa
telskich. Jako pisarz wskrzesza Boj
ko najpiękniejsze tradycye naszej literatury politycznej. Tylko akceśo- rya zewnętrzne zmieniły się. Na miejscu dawnego ziemianina-pisarza, który tak charakterystyczny stanowi
typ
w
dziejach naszej umysłowości, występuje w nim po raz pierwszy na widownię chłop-obywatel, imający się pióra dla wypowiedzenia swych myśli o naprawie rzeczypospolitej. Ubo- . gi rolnik gręboszowski, własną dłonią orzący skromny zagon ziemi ojczy
stej, tą samą twardą, pracowitą dło
nią ujmuje pióro i w długie wieczo
ry zimowe spisuje przędzę swych
myśli, natchnionych troską o dobro publiczne. Przebija się w nich dusza czysta, jak kryształ, obok hartowno- ści męża i prostoty dziecka. Jako obywatel kraju jest ten wójt z Grę
boszowa postacią nową i piękną. Ucie
leśnia w sobie idee nowoczesnej .Pol
ski i okazuje naocznie przebogate skarby moralne i umysłowe, jakie spoczywają na dnie wielomilionowej duszy .polskiego chłopa, oczekując wyzwolenia;
Bojko jest samoukiem, sobie za- wdzięczą przedewszystkiem wzniesie
nie się na wysoki poziom, na którym znajduje się, jest atoli także wykwi
tem tej pracy narodowej, jaką odra
dzająca się Galicya podjęła’ po stu
letnim okresie jarzma niemczyzny.
Jest to chłop-polak, chłop-patryota w każdem drgnieniu swego gorącego serca i pięknej duszy. Jak zły sen majaczy się ojbok niego dawna, za
mierająca w naszych oczach, a typo
wa kiedyś postać „chłopa cesarskie
go", dla którego Polska była symbo
lem pańszczyzny i upośledzenia. -Nie trzeba go już podnosić na wyżyny narodowych ideałów. On jest pola
kiem w każdym calu, takim samym, jak ci, co dźwigają nieprzerwaną tra-.
dycyę polskości od wielu pokoleń i przyjmuje z tęsknotą i miłością dobrego syna nie jakąś Polskę doktry
nerską, ułamkową, specyalną, ale' całą, z jej całkowitym spadkiem dzie
jowym, z jej błędami nawet i cięża
rem grzechów, czuje się solidarnym z nią i pragnie ponieść dla jej szczę
ścia każdą ofiarę. Przebija się to z każdej karty jego pism. „Myśmy już nie cesarscy, jak nasi ojcowie — wyznaje Bojko— ale głośno się przy
znaj emy do tej matki ojczyzny, która nam tyle wieków była straszną ma
cochą i z chlubą zwiemy się ludem polskim".
Nie jest1 mu obcem nic, co jest polskiem. Pociąga go cała ojczyzna, której poznanie staje się jednem z naj
gorętszych jego pragnień. I płynie z orylami wzdłuż Wisły, wita kró
lewską Warszawę, poznaje łany ku
jawskie, ze wzruszeniem oddycha po
wietrzem starej Polski nad Wartą.
We Wrocławiu dopytuje się o Psie Pole, które radby zobaczyć dla na
brania otuchy, „że nas przecież niem- cy nie pożrą, mimo, iż od tylu wie
ków pracują nad zagładą słowiań
skiego szczepu". Nad Gopłem, u stóp Mysiej wieży, nasuwa mu się uwa
ga, że „nie zbłądziła Polska, gdy się oparła niegdyś na chłopie i obrała go królem, ale przeciwnie poszła na służbę do obcych, kiedy lud odepchnię
to. od wszelkiego udziału w życiu pu- blicznem". Wszędzie towarzyszy mu gorące, nie^wyrozumowane, instynkto
wne umiłowanie swojszczyzny. Po
znał niemały kawał świata, lecz ni*
8
gdzie nie podobało mu się tak, jak w Polsce, wszystko nasuwało mu wspomnienia oddalonego kraju. Gdy idzie na Hradczyn czeski, uderza go przedewszystkiem że „nie jest tak odarty i zniszczony, jak zamek na
szych królów" i wzdycha: „Stary, dro
gi Wawelu! czy doczekasz się, by cię przywrócono do pierwszej świetności?"
Chwali kościoły praskie, ale dodaje, że „ani w połowie nie mogą iść w po
równanie z naszymi krakowskimi14.
A gdy na wystawę czeską 1891 r.
sprowadzono z najodleglejszych oko
lic kosztem kraju setki dzieci wło
ściańskich, i gdy koło głównego pa
wilonu dziatwa ta zaśpiewała „Kde domow muj", „to i myśmy—mówi—
mieli łzy w oczach i patrzyliśmy na to i rozumiemy teraz, dlaczego czesi
stanęli tak wysoko".
W ludzie polskim pragnie Bojko wyrobić poczucie godności osobistej, odwagę cywilną i niepodległość sądu, a zabić do reszty starą „pańszczyźnia
ną" duszę/ Dokładnej analizie tej duszy poświęca książeczkę swą, je
dną z najciekawszych, jakie zna na
sza literatura polityczna wogóle, na
pisaną z świetnem zacięciem, pełną obrazów śmiałych i barwnych, a obok tego będącą wspaniałym dokumen
tem obudzenia się duszy polskiego ludu. „Pokutuje w nas—mówi Boj
ko, zwracając się do włościan-wpół- obywateli—dusza bardzo starej, brzyd
kiej pani, która zmarła w roku pań
skim' 1848, a zwała się pańszczy
zną... Tej pani darowaliśmy wszystkie jej wybryki, jako że broiła na całym świecie, a powtóre, że tak ona, jak i ci, których gnębiła, pomarli, i nie masz z nich ani proszku. Ale cał
kiem o niej nie można zapomnieć mi
mo woli. Bo cóż, że skapała, jak ten śnieg od południowego wietrzyka, skoro dusza jej tak się wpiła w chłop
ski kadłub, że ani się jej śni go opu
ścić!!. Tego ducha pańszczyźnianego, ducha niewolniczego, który „nie boi się ant święconej wody, ani krzyża, jeno najbardziej boi się książki i ga
zety", zwalczał Bojko z całym zapa
łem wolnego obywatela. I jest tak szczery, tak prosty, że wyznaje, iż sam nie, zdołał wytępić go w sobie do reszty. „Mimo, że się człowiek ogładził—pisze—i może nawet z or
ganistą wziąć się do gadania, mimo, że styka się z ludźmi, którzy para
grafy uchwalają, to czuje jakąś tre
mę, gdy się wypada chwycić za bary z wyżej urodzonymi... Wiem, żem równy wobec praw boskich i ludzkich, a jednak ta czarownica z przed roku 1848 staje mi często przed oczyma i szepce: za małyś!.. ojciec twój jego ojcu pańskie odrabiał, był jego nie
wolnikiem"... Ale choć tak jest, mu- siała dusza pańszczyźniana Pponieść przecież niemałe klęski, skoro ten
Bojko wygłasza mowę na wiecu publicznym.
sam nieporównany pisarz ludowy za
pisał w książce swej słowa, które z najwyższą odczytujemy radością,
słowa piękne i godne zapamiętania:
„Dziś słowo ostre, a niesłuszne, bar
dziej chłopa boli, niż ojca jego bo
lały kije".
Zawód swój pisarski pojmuje Bojko, jako szczytne posłannictwo i obowiązek i głęboko odczuwa po
wołanie Swe do niego. Oto jak pię
knie i z jaką prostotą sam się o tern wyraża: „Pisać będę, bo mnie ból serdeczny nad sobą i swymi braćmi do tego całą siłą popycha. Pisać będę, bo widzę tysiączne rzesze ludu, które tego pisma łakną, które mnie o to proszą, a które mi mówią pra
wdę nieobłudnie i którym wierzę, których jestem rzecznikiem, których jestem posłem, którzy mnie kochają i sądzą, że i o mej duszy po śmier
ci nie zapomną... A zatem — grzmij Waluś, Bóg się rodzi!..."
I grzmi swoim siermiężnym bra
ciom rzeczy, od których serce rośnie każdemu, co zrozumiał, że przyszłość ojczyzny zawisła od podniesienia się tej masy szarej, w której ciemnota powstrzymała rozwój nieoszacowanych skarbów duchowych.
„Nadszedł czas — prawi „Skar
ga chłopski" — że chłopi muszą się skupić i radzić o swej doli, jeśli chcą się liczyć do narodu polskiego, jeśli chcą, by się z nimi liczono i jeśli pragną szczęścia i lepszej doli dla ojczyzny i dla swych potomków. Nie macie się na kogo oglądać i stać za- pomocą czyichś podpórek, tylkoście powinni raz na zawsze o tern wie
dzieć, że najlepiej ten stoi, kto stoi o własnej sile. Broń Boże, by być dla innych stanów butnym, dumnym, mściwym, zazdrosnym. Należy ludzi wyższego stanu kochać, jak braci, ale bez upadlania się i pochlebstwa.
Mów śmiało w oczy, co myślisz, a po
wiedzą o tobie, żeś nie bałwan, ale człowiek myślący, z wolną duszą.
A choćby ci przyszło pocierpieć za twe przekonania, to znieś to cierpli
wie, a od swego, gdy masz słuszność, nie odstępuj: Nie tyle cierpieli ci, co przed nami torowali drogę lepszą dla ludzkości, dla narodu—i dla nas".
Obok tego jest też Bojko ciętym polemistą. Na zarzuty, czynione swoim przyjaciołom politycznym, iż rozbu
dzili apetyc i chęć rządzenia w lu
dzie, odpowiada: „Apetyt... Czy nie słuszny? Czy chłop po tylu wiekach niedoli nie ma prawa do tego apety
tu? Czy z chwilą, kiedy nikną ci, którzy rej wodzili w gminie, w po
wiecie i w kraju, a dwory nie zawsze w polskie ręce się dostają, mamy być my, chłopi, bezwiedni, nie umie
jący nic bez czyjejś podpórki pomy
śleć, zrobić i zająć ten posterunek w życiu politycznem, który oni opu
ścić chcieli, czy też musieli? Nie, to byłoby dopiero zbrodnią. Chłopa gnu- śnego i nieprzywykłego do polityki i urzędowania musiano popchnąć do tej pracy i w tern jest zasługa, któ
rą potomni słuszniej z pewnością osądzą..."
Jako pisarz jest Bojko jednem z najpiękniejszych i najciekawszych w swoim rodzaju zjawisk, jakie zna literatura polska. Tej prostoty nie- wysłowionej, tej tężyzny, tej jędrności, tej powagi i swobody stylu niema się poprostu dość, gdy się czyta- je
go listy, artykuły i przemówienia na sejmie i przy różnych okolicznościach.
Jest Bojko, jak niewielu dziś ludzi w Polsce, potomkiem w prostej linji pisarzy Zygmuntowskich. Jest wiel
kim talentem pisarskim i krasomów
czym i za szczęśliwy należy poczy
tać ten zbieg okoliczności, który uchro
nił go od niwelującego wpływu kul
tury książkowej, a pozwolił czerpać przedewszystkiem z przeczystych źró
deł duszy narodowej. Są istne klejno
ty ducha, języka i stylu w tern, co z pod prostego tego pióra wychodzi
ło od lat piętnastu, klejnoty, które wzbogaciły bogaty już skarbiec du
chowy narodu i godne są stanąć w rzędzie najświetniejszych, tern świetniejsze, że w swoim rodzaju je
dyne. Na pismach Bojki, gdy czas otrząśnie z nich pył aktualności po
litycznej, gdy obróci się w popiół to, co drażliwe i drażniące, a pozostanie to, co dotyka najogólniejszych i nie
zmiennych spraw narodowych, będą mogły pokolenia dalsze nietylko uczyć się, myśleć szlachetnie, ale i pisać pięknie, jak na autorach złotego okre
su naszych dziejów.
Przytoczymy na zakończenie prze
cudny, do głębi przejmujący ustęp z „Kolendy" Bojki, przesłanej ludowi polskiemu.
9