• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 13 (31 marca)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 13 (31 marca)"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

ROK 179

I.

rzeba przyjąć za pewnik, że matką każdej rewolucyi —- rozpacz. Gdy się o tern pamięta, wiele się zrozu­

mie, wytłómaczy i usprawiedliwi.

Pewne rewolucye są tak natural­

nymi i koniecznymi odruchami, jak naprzykład wysunięcie żądła przez pszczołę, którą ktoś pochwycił i zdusić zamierza. Ten wybuch wściekłości, obcy swej naturze i tylko przez roz­

pacz wymuszony, pszczoła przepłaca najczęściej życiem...

Rewolucya 1794 roku, nazywana „Insurekcyą", czyli „Powstaniem narodu polskiego", należała do ta­

kich właśnie, jakby mimowolnych, odruchów.

Drugi podział Polski (1793) był dla narodu rozkrwawieniem zabliźniającej się już rany. Po

„trzecim maja", Polacy nabrali ufności we własne siły — uwierzyli w swe polityczne i moralne od­

rodzenie. Uderzenie obucha, które ich z marzeń słodkich zbudziło, niosło zarazem zapowiedź zbroj­

nego protestu.

Mina była gotowa — czas wybuchu zależał od okoliczności zewnętrznych. Niebawem sypać się zaczęły iskry — gęściej i gwałtowniej, niż tego stróże ruiny spodziewali się, i niż tego pragnęli.

Jenerał Igelstróm, pełnomocnik cesarzowej Katarzyny, rządził się w Warszawie, jak w stolicy zabranego kraju. Nakształt wszechpotężnej Ananke, która w greckiej mitologii stała ponad Zeusem, rosyjski oficer w prastarym grodzie mazowieckim postępował śmielej i samowładniej, niż panujący jeszcze monarcha polski, Stanisław August.

Więziono w głębi Rosyi i wysyłano najlepszych obywateli kraju; groźbami i siłą tamowano wolność słowa posłom sejmującym; bez miary i potrzeby uciskano mieszkańców kwaterunkami (Pistor, ro- syanin, stwierdza, że w Warszawie przemieszki­

wało mnóstwo oficerów rosyjskich, do służby czyn­

nej nie należących); każdego poltfka-patryotę. który

nieco goręcej miłość ojczyzny objawił, ciągniono przed oblicze Igelstróma do tlómaczenia się i od­

powiedzialności.

W pałacu na Miodowej, zajętym na główną kwaterę pełnomocnika rosyjskiego i obstawionym żołnierzami, zaciągano .warty wojskowe z bębnami i muzyką. Z bram i okien wyzierały paszcze armat;

w piwnicach były więzienia dla polskich obywateli.

Moralny rząd kraju, rząd dusz polskich, znaj­

dował się wówczas zagranicą. Składali go: Kościu­

szko, Ignacy Potocki, Kołłątaj, Małachowski, Niem­

cewicz, Wielhorski. Błąkali się ci dobrowolni wy­

gnańcy po całej Europie, pozornie rozdzieleni, na chwilę jednak z oczu się nie tracąc. Można ich było widzieć w Rzymie, słuchających muzyki w ka­

plicy Sykstyńskiej; w Neapolu, zapatrzonych na Wezuwiusz; w Lipsku, wmieszanych w międzyna­

rodowy tłum, jarmarczny; w Dreźnie, zwiedzających muzea i galerye. Ale gdziekolwiek byli, serce ich wypełniał jeden tylko obraz: umierającej Matki, której pomoc nieść trzeba.,. ,

„Raz—opowiada Niemcewicz w Pamiętnikach—

gdym u siebie (we Florencyi) w wieczór przy lam­

pie siedział i czytał, słyszę otwierające się drzwi i—Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!,., jak się masz, braciszku? — Poznaję kolegę z sejmu.—

Cóż tu robisz? — Przyjechałem po Kościuszkę i po ciebie — gotujemy się do rewolucyi..."

O rewolucyi wszyscy myśleli — choć nikt o niej nie mówił — wszystkich jednak przeraziła

nagłość postanowienia.

Na prośbę Kościuszki, wyruszył do Warszawy w przebraniu Zajączek. Zlecono mu zbadać na miejscu stan umysłów. Po dziesięciodniowym po­

bycie nad Wisłą, wysłaniec powrócił i złożył ra­

port—bynajmniej nie pocieszający.

Oto w’ streszczeniu ten raport, który czytać można m extenso w Histoire de la Revolution de Pologne en ijy f, par un temoin oculaire (Paris

1797)."

13 31 marca 1900 “ l

(2)

—/ Członkowie zgromadzenia rewolucyjnego

posiadają wiele zapału, lecz mało środków. Po­

w stanie włościan je s t zaledwie prawdopodobne.

Związkowym b ra k określonego planu działania.

Zakres ich wpływu i stosunków bardzo szczupły.

W arm ii pozyskali jedynie: Madalińskiego, Działyń- skiego i kilku oficerów niższych stopni w różnych korpusach. Ogółem liczyć można zaledwie na 4 do

5 000 ludzi, którzy z bronią w ręku stanąćby mogli do walki.

Skutek wywiadów był taki, że Kościuszko po­

lecił z „insurekcyą" nie spieszyć—owszem odkładać j ą możliwie najdłużej.' Sam w yjechał do Włoch, Zajączka zaś powtórnie w ypraw ił do kraju, w celu kierow ania ruchem przygotowawczym . Ostatni miał też wszelkiemi siłami pow strzym yw ać zapaleńców,

aby niecierpliwością i zbytnim pośpiechem spraw y nie popsuli. Ta część zadania

była dlań najtrudniejsza....

Igelstróm , choć na w szystkie strony wytężał oczy i uszy (na­

de wszystko uszy), nie zdawał sobie dokładnej spraw y z po­

łożenia. Donoszono.mu o spi­

skach, wskazywano nazw i­

ska przewódców — pocią­

gał do tłómaczenia się n a ­ w et Kilińskiego i Zającz­

k a —- głównej wszakże nici pochwycić nie mógł.

Jednocześnie, sa m o tern nie wiedząc, pracował nad przyspieszeniem wy­

buchu. ,

Zapowiedziana re- dukcya wojska polskiego i wcielanie polaków do pułków rosyjskich, w y­

czerpały cierpliwość n a­

rodu. Rozkaz, posiany Ma- dalińskiemu, stojącem u pod Pułtuskiem , aby natychm iast

regim ent swój rozpuścił, stał się iskrą, która ruinę zapaliła.

Madaliński, zam iast łamać

oręż, wołał wyszczerbić go na k a r­

kach nieprzyjaciół.

15 m arca, zaraz po otrzym aniu fatalnego rozkazu, zbiera całą b ry ­

gadę, przepraw ia się przez Bug i na czele siedm iuset jeźdców rusza brze­

giem kraju zabranego przez Prusy.

Ciągnąc od m iasta do m iasta, rozbija po drodze w puch m niejsze oddziały pruskie, zabiera im broń, pieniądze, i zwycięzkim pochodem zm ierza w stro­

nę Krakowa. ' .

Kości zostały rzucone...

Pow stanie miało upatrzonego zawczasu wodza:

Kościuszkę. Czyż mógł być nim kto inny? N ikt nie staw iał „kandydatury" tego męża,

p ierw szego

wśród ówczesnych polaków; n ik t go wyborom nie poddawał. W danej chwili, cały naród zwrócił nań

oczy i ręce do niego wyciągnął.

Przedw czesny wybuch „insurekcyi" krzyżow ał wodzowi plany — m usiał się jed n ak z faktem speł­

nionym pogodzić. W ieść o w ybuchu doszła go w Dreźnie, gdzie po powrocie z W łoch bawił. N a­

tychm iast szablę przypasał, ry n g ra f z „Częstocho­

w ską" na piersiach zawiesił i—ruszył do Krakowa.

Naszego w ojska było w Krakowie około 400 żołnierzy piechoty. Stojący tam załogą garnizon

T a d e u s z K o ś c iu s z k o

według portretu Grassiego.

(Ze gbiorów p . Eug. de Phulla).

rosyjski {liczył 500 ludzi. „Należało ich wyrżnąć lub wypędzić" — pisze Zajączek. Uniknęli jednego i drugiego, sam i z m iasta ustępując.

■ W kilka godzin po odejściu rosyan przybył do K rakow a Kościuszko. Czyż trzeb a opisywać, jak go tam przyjęto? Prostem u opowiadaczowi pióro w ypada tu z ręki. Zresztą opisywano to już nieraz wierszem pięknym , piosneczki z tego układano, malowano

i

sztychowano po wiele razy.

24 m arca Kościuszko został okrzyknięty jedno­

m yślnie „naczelnikiem ", to znaczy postawiony o&ćfe odradzającego się narodu.

Przedstaw iciele społeczeństwa przysięgli mu po­

słuszeństwo; on również złożył narodowi przysięgę.

Naczelnik otrzym ał władzę dyktatorską — „na czas nieograniczony" piszą jedni; inni mówią ściślej:

„do czasu wyswobodzenia ojczyzny".

Cele insurekcyi" były jasno okreś­

lone: wyzwolenie Polski z pod obce­

go wpływu, oraz przywrócenie kon- sty tu cy i 3 m aja i granic, które

m iał kraj w tej dacie.

ii . ■ <

Rewolucya 1794 r. po­

siadała znaczną wyższość nad innemi tego rodzaju próbam i: od początku sta ł na jej czele wódz —

i to wódz genialny. Z zu­

pełną słusznością nazy­

w ają tę rewulucyę „Ko­

ści usz ko w ską".— Kości u- szko był je j głową, ser-- cem, duszą—wszystldem.

Pisano u nas o Ko­

ściuszce bardzo wiele — powiedziano o nim zamało.

Rzecz dziwna: do duszy te­

go polaka sięgnął najgłę­

biej—francuz. Micheletwswej

„Legendzie o Kościuszce" ze zdumiewaj ącem j asnowidztwem odkryw a i tłómaczy sprężyny po­

ruszające serce tego męża, w któ­

rym zjednoczyły się cudownie: rzym­

ska

vvrlus,

chrześcijańska

cnota

i pol­

ski

p a tr y o ty z m .

T rzy pierw sze dzieła Kościu­

szk i-n aczeln ik a były — według Mi- cheleta — „proste a wielkie, i za­

pow iadały w nim geniusz rewolucyjny, któryby niezawodnie cel swój; osiągnął, gdyby był lepiej w sp arty przez okoliczności." Oto te dzieła: l-o po­

wołanie do broni w szystkiej młodzieży polskiej od 18 do 27 lat; 2-o konfiskata dóbr zdrajców1, którzy zaprzedali ojczyznę (w artość ich wynosiła 400 mi­

lionów ówczesnych złotych); 3-o tkliw a odezwa do narodu, k tó ra m usiała w zruszyć serca naw et naj- sam olubniejsze.

Silne oddziały rosyjskie ścigały Madalińskiego, Igelstróm podw ajał chytrość, srogość i ostrożność—

z akcyą w ojenną nie można było zwlekać.

Pomimo wiwatów, pieśni, ilum inacyj, przysiąg, dusza wodza była smętna... Zdawał sobie sprawę z niedostatecznego pogotowia k raju , wiedział, że zapał jego ziomków je s t ogniem słomianym — drę­

czyło go najbardziej zachowanie się szlachty, krzy­

kliwej, a do czynu nieskorej, chciwej’ zysków,

a sam olubnej, którą Zajączek przedstaw ił może

2

(3)

(Z t abiorów p. Eug. de Phulla). Mereczowszyzna. Miejsce urodzenia Kościuszki.

w barwach zbyt czarnych, ale której i-najbez­

stronniej s| wiele zarzucić mogą... ' ’ Kościuszko był demokratą — nie demokratą- teoretykiem, czerpiącym przekonania z modnych broszur i*dzienników, lecz wyznawcą braterstwa stanowego według zasad ewangielicznych. Dodaj­

my, że nie był ani trochę „jakobinem", jak to wówczas nazywano, a jakby powiedziano dziś —

„socyalistą" czy też „socyal-demokratą". Wobec grożącego niebezpieczeństwa, powziął myśl genial­

ną: postanowił oprzeć się na ludzie wiejskim.

Owocem tej myśli były: najpierw, dekret, usa- mowolniający włościan; następnie, utworzenie słyn­

nych, na zawsze w historyi naszej upamiętnionych,

„kosynierów".

Ostatni pomysł nie był całkowicie oryginalnym: wódz polski przejął go od francuzów. W ie­

śniacy wąndejscy, tak zwani „szua- ni", podczas wiel­

kiej rewolucyi, szli w bój z wy prosto- wanemi kosami. Ci jednak, nie w sze­

regach rewolucyi, lecz przeciw niej walczyli.

1 kwietnia Ko­

ściuszko, wcieliw­

szy do swego od­

działu siedmiuset jeźdźców Madaliń-

skiego i zabrawszy Słani>tłw Małaohow,kl.

Ks. Hugo Kołłątaj.

12 armat, które się w Krakowie znalazły, wyruszył w pole. Po drodze złączył się z nim oddział Man- żeta, liczący 4 bataliony piechoty i regiment kawa- leryi. „Armja" powstańcza składała się wówczas

ogółem z 3,000 żołnierzyjpieszych i 1,000 jeźdźców.

Te cyfry lekko- duch przeczyta z u- śm i echem, człowiek poważny ze czcią.

Polakowi od nich łzy w oczach staną.

W trzecim dniu pochodu s k ro m n y hufiec K o ś c iu s z k i wzmocnili Kosynie­

rzy, czekający na swego ubóstwionego w o d z a w K o n iu - rzach. Było ich t r z y s t u — jeden w drugiego boha­

terzy. Wódz przy­

wdział taką samą szarą „świtkę", jak

oni, i tylko dla odró­

żnienia kazał do niej przyszyć czarne pęt-

? ' lice.

4 kwietnia, na czwarty dzień po opuszczeniu Krakowa, przyciągnięto pod Racławice, gdzie stali obozem rosyanie. Tam też, tego samego dnia, zo­

stała stoczona sławna, czarem poezyi opromienio­

na bitwa. I ’' z . ‘

Tę bitwę zaklął w pieśń Lenartowicz; wyraz plastyczny dali jej*w wielkich, pięknych obrazach, Matejko, Styka i Chełmoński—a oto ja k się ona od-

3

(4)

Fragment z obrazu Matejki „Racławice” . Kościuszko.

była wedle relacyi „naocznego świadka" (jenerała Zajączka).

Racławice leżą w okolicy górzystej. Rosyanie zajęli tu pozycję bardzo mocną na górze, posiada­

ją c ą nader tru d n y przystęp. Kościuszko zajął ze swem wojskiem górę przeciwległą. Na skrzydłach kazał usypać baterye, Praw e jego skrzydło p rz y ­ pierało do głębokiego parowu, lewe było pozbawione wszelkiej naturalnej obrony. Tylko od strony nie­

przyjaciół zakryw ał to skrzydło niewielki, rzadki lasek. Znajdowały się

tu dwie kom panie pie­

choty i stu strzelców.

Przez dwie godzi­

ny wojska stały nap rze­

ciw siebie bezczynnie.

W reszcie pierw si w y­

stąpili do atak u rosya­

nie. P rzy przej ściu przez rozdzielającą góry wklę­

słość, prażyły ich cel­

nym ogniem nasze dzia­

ła. Dolina pokryła się gęsto trupam i nieprzy­

jacielskim i.

W krótce praw a ko­

lum na rosyjska uszyko­

wała się w prost nasze­

go lewego skrzydła. S ta­

ła w m iejscu tw ardo — Madaliński i Zajączek, kilkakrotnie na nią n a­

cierając, zostali odparci.

Tymczasem Kościu­

szko, na czele swych kosynierów, m ając do pomocy batalion wojska

regulam.egO, uderzył

n a Fragment z obrazu Matejki „Racławice” . - Bartosz Głowacki.

kolumnę środkową. — To n atarcie przeszło do pa­

mięci potom nych—przeszło do historyi, ja k szarża ułanów polskich pod Sommo-Sierra.

Teodor Glin­

ka, pisarz rosyjski, . trafnem określił je p o r ó w n a n i e m :

„Zgarstką wieśnia­

ków, praw ych oj­

czyzny s y n ó w , szlachetnym gnie­

wem rozpłomienio­

nych, rzucił się K o ś c iu s z k o , ja k p o to k górski, Przy­

borem wiosennym spieniony"...

Zajączek z Ce­

zarowym lakoniz- mem rzecz opisał:

„Środkowa ko­

lum na r o s y j s k a , k tó ra dopiero co się była rozwinęła,

praw ie .w je d n y m -. Frasment z ol)MIll Mate|ki iiRłC„wiM„.

że czasie była ata­

kowaną, złam aną i pobitą." •

Krakowskie ju n a k i ruszyli z kosami' prosto na arm aty. P rzykład im dał niezapomniany Bar­

tosz Głowacki. Ten, widząc na siebie wymierzone działo i kanoniera, lont przykładającego, zrywa le­

wą ręką m agierkę i zapał nią gasi, a prawą, uzbro­

joną w kosę, kładzie trupem kanoniera. Zrobiwszy

to, siada na arm atę, ja k na konia, a wia- ra przetacza go tryum falnie przed obli-

cze Kościuszki... Był zaś przy nim kmotr, równie^dzielny Św istacki — co zniewala Ł poetę do połączenia ich nazwisk

w strofie śpiewnej:

„Komu P an Bóg błogosławi, tem u się i wiedzie: idzie sobie Stach Św istacki, a Głowacki — jedzie. Jedzie, jedzie na armacie,

na smoku mosiężnym; czapką wiewa, a lud śpiewa głosem tak potężnym, ja k na wiosnę się prze­

wala fala rozdąsana: — Dana-ż moja, dana, dana, ojczyzno ko­

chana".

Bitw a skończyła się zupełną porażką rosyan, którzy uciekli w po­

płochu. Zabito im czterystu ludzi, zabrano 12 arm at. Nasi stracili 150 ludzi.

Głowackiego zaraz na polu bi­

tw y Kościuszko uczynił oficerem, i krzyżyk złoty przypiął mu do sukm any,?

Zwycięztwo Racławickie po­

dniosło ducha w narodzie i chwalą wiekopomną okryło dzielny lud pol­

ski. Odtąd zrozumiano w kraju, że tylko na tej opoce można budować trw ały gmach przyszłości narodowej.

W iktor Gomulicki'

4

(5)

Juliusz Kossak. Racławickie kosy.

Gabryela Zapolska.

Zaszumi Las

(13) ilepułkownikniepor- wał gó i nie rozen- tuzyazmował w sali geograficznej—może dlatego, iż mówił do ogółu. — o tyle tu, w bliskości, zwła­

szcza gdy ściskał jego rękę, prąd sympatyi ogarnął go całego.

Naprawdę, Kręćki był niespra­

wiedliwy i Kwiatkowski, jakkol­

wiek niepotrzebnie mówił w tak napuszony sposób, jednak miał

racyę.

Leon spojrzał z pod oka na Kręckiego i zadziwił się, jak ten mu wydał się ja k o ś. niesympa­

tycznym. Jego grube rysy, odęte wargi, chłopskie ordynarne ręce—

znamienne cechy „niskiego" po­

chodzenia—występowały w świetle gazu. — Leon, syn podupadłej

„obywatelki", mimo wszystko i bezwiednie lgnął tam, gdzie by­

ła „rasa". Przy tern Leon był świadkiem, jak Kręćki w -ostry a nawet brutalny sposób odpra­

wił jakiegoś Polaka—przychodzą­

cego po raz piąty do kantoru w- „ważnym interesie"... - • ,

— Pana K w ia tk o w ­ skiego niema iniebędzie!—

mówił Kręć­

ki, zamyka­

jąc proszące­

mu d r z w i przed nosem.

— Prze­

klęte próżnia- dodał—

pracować nie chcą, tylko od domu do do­

mu się włó­

czą... Tylko wstyd Polsce w Paryżu ro-

I • Leon usta zaciął, gdyż miał ochotę, p ow iedzi e ć kilka g o rz ­ k i c h słó w K ręćki e m u zajeg o -bez­

względność.

• W praw ­ dzie jegomość

„p ro szący “ miał palto le­

psze i cieplejsze niż on i nowe buty — ale niemniej mógł to być człowiek, potrzebujący pomocy.

I w sercu Leona zaczynało się coś gotować, burzyć przeciwko Kręckiemu, lecz całą siłą woli starał się uspokoić to wzburzenie.

— On jest dla mnie tak po­

czciwy!—-myślał, siląc się na spo- kój.

I teraz, z powodu pułkowni­

ka, ta jakaś nerwowa antypatya, jeszcze bardzo słaba, targnęła

Leonem.

Stał więc w kącie i dopełnia­

jąc sortowania maszynek, patrzył z pod oka na Kręckiego.

Nagle drzwi wchodowe otwar­

ły się i z szumem weszła do kan­

toru młoda i bardzo strojna ko­

bieta. ■ '

Wszedłszy, zatrzymała się u progu i z wielkim wdziękiem pochylając głowę, wyrzekła:

— Dzień dobry, a raczej do­

bry wieczór panom!

Głos jej był śliczny, miękki, melodyjny i miał timbre srebrne­

go dzwoneczka.

X. Wilhelminka.

Zobaczywszy nowoprzybyłą, Kręćki porzucił korespondencyę i radośnie zawołał:

— Panna Wilhelminka!*

Z krzesła porwał się również • Kwiatkowski, którego nieustanne syczenie gazu usypiać zaczęło.

— Proszę, proszę, niech pa­

ni usiądzie... — mówił, szastając się, rozbudzony i nagle ożywio­

ny—cóż nam tu panią sprowadza?

— Chciałam przedewszyst- kiem złożyć wam wizytę!

— Nie wierzę!—zawołał Krę­

ćki—ręczę, że już tam są jakieś bileciki w kieszeni.

Kobieta roześmiała się, ale rzeczywiście tak czarująco, iż za złe jej nie^tmożna było wziąć przeciągnięcia umyślnego tego

śmiechu.

— To... później! Teraz po- zwólcie mi panowie ogrzać się trochę... Jestem cała zziębnięta!

Usiadła, szeleszcząc jedwa­

biem podszewek i zaczęła się roz­

glądać dokoła.

— Więc tak wygląda kan­

tor?— zapytała z miną królowej, będącej w odwiedzinach u chłopa.

— To nasze prosektoryum!—

odparł Kręćki.

— Och!... prosektoryum!

śmiała się panna.

Kwiatkowski podsunął jej pu­

dełko z papierosami.

— Pani nie pali? — zapytał.

— Ja? — zdziwiła się Wilhel- minka — cóż znowu? czy uważa pan, że każda z n a s musi ko­

niecznie palić? To są już tak prze­

starzałe pojęcia, że dziwić się pa­

nu należy.

Wydobyła ze zgrabnej niu- feczki ‘ładną bombonierkę we­

necką, oplecioną złotymi łańcusz­

kami.

— Natomiast, jeżeli mogę słu­

żyć...— wyrzekła, podając Kwiat­

kowskiemu bombonierkę — pro­

szę... fiołki osmarzane w cukrze, moje ulubione cukierki... proszę!

Kwiatkowski dziękował, lecz Kręćki podsunął się z miną klo­

wna.

— Łapy mam brudne, bo pa­

kowałem towar! — wyrzekł, klę­

kając tuż przed piękną panną — ale panna Wilhelminka włoży mi w usta jeden cukierek...

Na Leona, ciągle zajętego w kącie maszynkami, uderzyły

ognie. •

v — Jak mógł Kręćki prosić tę panią o coś podobnego? co za wy­

chowanie!

Lecz zdumienie jego wzrosło, gdy zobaczył, jak panna Wilhel­

minka zdjęła, śmiejąc się, białą rękawiczkę i długimi, cokolwiek zaróżowionymi na końcach palca­

mi, wzięła jeden cukierek i wło­

żyła go w otwarte usta~ Kręc­

kiego.

— Cacana paniusia!—wyrzekł Kręćki i pocałował pannę w rękę.

Wzrok Wilhelminki prześli­

zgnął się po Leonie i bombomer-

5

(6)

ka zniknęła w ładnej pluszowej mufce.

— A zawsze szyk paniusia!—

mówił Kręćki, gładząc poufale plusz mufki — żakiecik pluszowy, sukieneczka angielska, kapelusik także Old England... buciczki śli- czniusie... bardzo, bardzo ładna paniusia!...

Wilhelminka słuchała, wido­

cznie rada z tych komplementów, w pół dziecinnej wyrażanych for­

mie.

W całej jej postawie, w spo­

sobie siedzenia, patrzenia dokoła, było coś z kobiety, która jest przyzwyczajona ciągnąć ku sobie

spojrzenia mężczyzn i ich łaska­

we słowa.

Leon nie patrzał nawet w jej stronę, a jednak czuł, że musi gwałt zadawać sobie, aby nie skierować ku niej swych oczów.

Nie zrozumiał tylko, dlaczego był tak głupio zmieszany.

Ręce mu drżały, krew biła do głowy. Miał ochotę wyjść z .kan­

toru i posiedzieć w szopie, dopó­

ki ta kobieta nie wyjdzie, ale zmieszanie jego było tak wielkie, że po prostu nie śmiał przejść przez kantor. ■ ' •

Tymczasem Kręćki ciągnął da­

lej swą banalną rozmowę i teraz wpadł na rodzaj indagacyi, co do osób, należących do tak zwanej

„studenckiej kolonii".

Wilhelminka na każde pyta­

nie odpowiadała: „nic nie wiem, nic nie powiem!" ,.

Wreszcie dodała:

— Dlaczego pan sam się do nas nie wybierze? Dowie się pan o wszystkiem na miejscu! -

— O! — zawołał Kręćki —- to tak daleko ta wasza Glasiera.. za morzem. Omnibusami pięć go­

dzin, a piechotą, idzie się dwa dni i jedną noc!... Ja nie mam czasu!

— Ale do cafe concertów ma pan czas chodzić!

— Bliżej... nie na Glasierze!

— Nie ma złej drogi... pan wie!...

— A toż właśnie w tern bie­

da, że ja nie mam na Glasierze swojej niebogi. Gdybym ją miał, to Ido wie! możębym co dzień dwa dni i jedną noc szedł w wa­

sze strony.

Umilkł na chwilkę, porwał z rąk Wilhelminki mufkę i przy­

łożywszy ją do ust, wąchać za­

czął. ,

— Pachnie... śliczności... ja­

kie to fiołki... nie Vera? nie Pi- naud—nie San Remo?

Wlihelminka śmiejąc się, por­

wała mufkę i wyjęła z niej garść świeżych fiołków.

— Takie... bulwarowe fiołki!—

odparła.

A potem jeszcze z kieszonek żakietu wydobyła nawpół zwiędłe fiołki i rzucała je na Kręckiego

mówiąc:

— I tu jeszcze! i tu! i tu!...

A potem szybko zmieniając tem at rozmowy, dodała, zwraca­

jąc się do Kwiatkowskiego,

— Nigdy nie byłabym zna­

lazła, gdzie je s t kantor pana, ale spotkałam kogoś, kto mnie aż tu doprowadził. W łaśnie ten, kto był także u pana...

Kręćki zawołał:

— Ten ktoś ma nos tatarski!

Kwiatkowski spojrzał na swe­

go jedynego i głównego urzędni­

ka surowo i potem, zwracając się ku Wilhelminie z przesadzoną

etykietą, zapytał:

— Pani dobrodziejka zapewne mówi o szanownym pułkowniku Montalęmbert* który raczył odwie­

dzić mnie przed chwilą.

— Tak!— odparła Wilhelmin­

ka—cóż to za miły człowiek! a ja ­ kie on ma poczciwe względem nas zamiary! Panowie nigdy nie zgadniecie, co on mi ofiarował...

— Swoją rękę!... — krzyknął Kręćki.

Wilhelmina roześmiała się.

— Wcale nie! nie wpadł na ten dobry projekt, ale propono­

wał mi, aby... '

Urwała — i po chwili dodała.

— Zresztą, nie wiem, czy powinnam!... Wprawdzie pułko­

wnik nie zastrzegł sobie sekretu, ale bez jego upoważnienia nie po­

winnam zdradzać jego projektów.

I znów, z pewną afektacyą zmieniając tem at rozmowy, wy- rzekła:

— Zimno dziś przejmujące...

zmarzłam, idąc do was!

Kwiatkowski odwrócił się szybko w stronę Leona.

, — Dołóż pan węgli do pie­

ca! — rozkazał krótko.

Leon pozostał ja k przykuty do miejsca.

Posłyszał szept Wilhelminki.

— To także Polak?

I poczuł jej spojrzenie cie­

kawe, przenikające go do głębi.

Zdawało mu się, że niema potęgi świata, która zmusiłaby go w tej chwili przejść przez kan­

tor i, uklęknąwszy przy piecu, spełnić funkcyę stróża, albo popy-

chadła kantorowego. '

Zniecierpli wiony Kwiatkowski powtórzył:

— Dołóż pan węgla! słyszysz pan!...

Lecz nagle Kręćki zerwał się z miejsca i zawołał:

— Nie potrzeba!... niech pan Leon dalej pakuje, a ja sam węgli dołożę. Zresztą ja wiem, że panna W ilhelminka lubi patrzeć, jak się

pali antracyt... ja trafię do gustu.

I z wielkim ferworem począł dorzucać czarne grudki antracytu do ogńia.

Leon nie uczuł żadnej wdzięcz­

ności dla Kręckiego za wybawie­

nie go z kłopotu. Przeciwnie, żal w nim wezbrał straszny, że to za przyczyną- Kręckiego on musi znajdować się w tej chwili w tak fatalnej pozycyi.

Kręćki załatwił swą czynność z piecem, i z obcęgami w ręce zwrócił się ku Wilhelmince.

— A teraz muszę pani przed­

stawić naszego nowego współpra­

cownika! Zadziwi się pani, gdy wymienię jego nazwisko — Orfic­

ki!... •

Wilhelminka widocznie czyta­

ła nowelle Leona.

— A!... — zawołała — to pan może, który...

Nie dokończyła, nie wiedząc, czy Kwiatkowski i Kręćki byli wtajemniczeni. -

W Leonie serce zabiło wielką dumą i radością. Sam odpowie­

dzieć nie śmiał, ale dałby dużo za to, aby Kręćki potwierdził zapy­

tanie Wilhelminki,

Lecz Kręćki z minami klowna zbliżył się znowu i, kucnąwszy na ziemi, zapytał:

— No? cóż tam dziś paniusia nam ze swego woreczka za nie­

spodziankę wyciągnie? Bileciki na bal? na koncert? loterya? grób Słowackiego? Brazylij czycy? Sty- pendyum dla studentki? stypen- dyum dla studenta? towarzystwo Weteranów? Polska pomoc? Łącz­

ność?... a może tajemnicze cele Grzegorzewskiego.

Na to ostatnie nazwisko Wil­

helminka otrząsla się zniecierpli­

wię. • ■ • -

— Rzeczywiście, przychodzę tu z prośbą przyczynienia się do pewnej małej składki, ale zara­

zem muszę prosić, aby przy mnie nazwisko Grzegorzewskiego nigdy w formie żartobliwej nie było wy­

mienione.

— Ta! ta! ta! — zawołał Kręć­

k i—ma się rozumieć tacy wstrętni b u r ż u j e, ja k my, nie mamy na­

wet prawa wymówić nazwiska waszego bohatera!...

* .— Być może—odparła sucho Wilhelminka.

Leon po raz pierwszy zdecy­

dował się podnieść na nią oczy.

W oczach tych wyrażała się wdzięczność i uwielbienie.

Kwiatkowski, dowi efiziawszy

się, że strojna damą przyszła znów

o

(7)

z

jakimiś biletami, czy listą skła­

dek, wyprostował się, spoważniał i zaczął przewracać papiery.

Nie lubił otwierać kieszeni na „rozmaite cele" i wogóle nie lubił bawić się w dobroczynność.

Nie napróżno ożenił się z Fran­

cuzką, która dzieciom swym na Nowy Rok dawała w prezencie książeczki kasy oszczędności.

Lecz Wilhelminka z dziwną układnością rozjaśniła swą twarz najmilszym uśmiechem i wyjąwszy kilka biletów, napisanych ręcznie na świstkach papieru, położyła je przed Kwiatkowskim.

— Taniutkie bilety!... — za­

częła głosem Warszawianki, sprze­

dającej wysortowaną japońszczy- znę na bazarze—tanie bilety i cel godzien poparcia!... ,

— Czy wolno wiedzieć jaki cel? — zapytał poważnie Kwiat­

kowski.

Czuł, że się nie wymknie, więc chciał chociaż torturować swego kata przez chwilę.

Lecz Wilhelminka zwinęła się jak pluszowy wąż i przechy­

liła ślicznie kształtną główkę.

— Może mnie pąn uwolni od zdradzania cudzej tajemnicy—wy-

rzekła prosząco.

‘ Kwiatkowski skłonił się nis­

ko i z szufladki wyjął — pięć

franków. '

— Służę Pani! — wyrzekł — przepraszam, że tak mało... ale...

— O!—odparła Wilhelminka, powstając — i to dużo... Sam K.

nie dał więcej, pomimo, że to przecież milioner.

— Ale może dodał pani „Ry­

cerzy" z dedykacyą — zapytał Kręćki.

— „Rycerzy" posiadam już oddawna z dedykacyą: „Młodej polce — na drogę życia".

— Hm! piękna, wzniosła de- dykacya— przemówił Kwiatkow­

ski. .

— Rzeczywiście! — grzecznie dorzuciła Wilhelminka i zwraca­

jąc się do Kręckiego, dodała:

— A pan?—Pułkownik Mon- talembert wziął 30 biletów.

I wyciągnęła ku niemu rękę z biletami.

— Ja? — śmiał się Kręćki — cóż ja dać pani mogę, jeżeli K..., który krocie na giełdzie zarobił, dał pani sto su... Wreszcie... dla

miłego spokoju — proszę o dwa bilety. Oto dwadzieścia susów.

Leon czekał, że i na niego przyjdzie kolej. W kieszeni miał dziesięć franków, które miały mu wystarczyć do końca miesiąca, ale był przygotowany oddać je, aby zawstydzić i upokorzyć swe­

go pryncypała, postępek wielkie­

go autora-giełdziarza i Kręckie­

go, do którego czuł teraz coraz wyraźniejszą antypatyę.

Lecz Wilhelminka, po chwi- lowem wahaniu, resztę biletów wsunęła w woreczek, zamknęła

portmonetkę i opuściwszy tiulo­

wą, białą, haftowaną gęsto woal- kę na twarz, zaczęła żegnać się z Kręćki m i Kwiatkowskim.

— Do widzenia—mówiła, po­

dając ślicznym, pełnym gracyi ruchem rękę — do widzenia, dzię­

kuję, jeszcze raz dziękuję!

— Niech pani doda, Bóg wam zapłać!—zastosował Kręćki.

— Na pana gniewać się nie­

podobna! — odparła ze śmiechem młoda panna i z szelestem jedwab­

nych spódniczek kierowała się ku wyjściu.

Nagle Kwiatkowski zerwał się z miejsca.

— Ja panią odprowadzę!—

zawołał.

Ale ona wzbraniała się: po co? na co? na ulicy jeszcze dzień...

—- Do omnibusu panią do­

prowadzę—i tak miałem wyjść za

interesami. ■

Ubrał się pospiesznie i dodał z przesądzoną galanteryą.

— Służę .pani!

Ona jeszcze u drzwi przeko­

marzała się z Kręćkim, który mó­

wił do niej z udaną skruchą:

— Niech mi. już pani daruje tego Grzegorzewskiego.,, już. ni­

gdy o nim lekko mówić nie będą,

—■ Radzę panu! możemy się pogniewać na seryo!... Zresztą, gdybyśmy byli sami — ale... (zni­

żyła trochę głos) wobec... obcych!

— Pani za dobra i za ładna, aby się długo mogła na Julisia gniewać...

— No! radzę Julisiowi, niech Juliś nie nadużywa!

— Służę pani — zawołał po raz drugi Kwiatkowski.

— A! przepraszam... pan już gotów! idziemy!...

I wyszła z szelestem i deli­

katnym, nieuchwytnym brzękiem portbonheurów, zawieszonych na złotym łańcuszku bransoletki.

Kręćki stał w otwartych drzwiach i patrzył, jak zręcznie, unosząc suknię z szykiem czystej krwi Warszawianki, przechodziła

dziedziniec zagrodzony masą pak, paczek i wiórów,

Za nią podążał Kwiatkowski z miną ważną starzejącego się Don Żuana.

Gdy znikli w bramie, Kręćki powrócił do kantoru i zamknąw­

szy drzwi, wciągnął w siebie po­

wietrze.

' — Ta

dziewczyna pozostawia po sobie zawsze zapach •świeżych fiołków! Strasznie to lubię!...

I usiadłszy przy biurku, za­

brał się do przeglądania kores- pondencyi.

Leon ■ skończył dawno sorto­

wać maszynki i stał teraz bez­

czynnie, oparłszy się o ścianę, mimo woli wpatrzony w to krze­

sło, na którem poprzednio znaj­

dowała się Wilhelminka. 4

Czuł się upokorzony i do­

tknięty słowami tej kobiety.

Powiedziała: „wobec... obcych!"

Więc on, który piórem i czy­

nem dowiódł swych przekonań’, był dla niej...-obcym, a Kręćki, prawdziwy burżuj,* karyerowicz, który drwi z Grzegorzewskiego i często z najpiękniejszych i naj­

prawdziwszych porywów młodzie­

ży—-jest jej bliższy—jedynie dla­

tego, że zna go dawniej i był jej przedstawiony temu kilka miesię­

cy. Co za powierzchowny sąd i jaka oburzająca niesprawiedli­

wość^

Zestawiła go razem z Kwiat­

kowskim, z jednym z tych śli­

maków, którym sam Grzegorzew­

ski tak gorzką prawdę cisnął w oczy przed trzema miesiącami.

Oto—czego się doczekał, sie­

dząc w tym kantorze!

— Prawda! szykowna pan­

na? — odezwał się nagle Kręćki, nie podnosząc głowy z nad pa­

pierów — podobała się panu, co?

— -Czy mu się podobała?

Leon nie wiedział nawet do­

kładnie, jak Wilhelminka wyglą­

da, jakiego koloru ma włosy, ja ­ kie rysy...

Widział tylko, że to była ja ­ kaś niezwykła harmonia, coś roz­

kosznego i powabnego — pachną­

cego i odurzającego zarazem.

— A skór./ się pan dowiesz—

ciągnął dalej Kręćki—kto ona, to pan zgłupiejesz, że taka szyk dziewczyna może się zajmować taką wstrętną rzeczą.

— Któż ona? — machinalnie prawie zapytał Leon.

■ — S t u d e n t k a , m e d y c y ­ ny! — brzmiała odpowiedź.

XI. Leon

się buntuje.— Władek.

Gdy4rzy miesiące służby.Leo­

na w kantorze minęło, Kwiatkow­

ski zaanonsował mu uroczystym

głosem: : ; ■' .

— Podwyższam panu o dwa­

dzieścia franków miesięcznie, choć czynię to jedynie dla zachęcenia pana, a nie dlatego, ażebym był z pana pracy zupełnie zadowo­

lony. Nie masz pan energii, ani

zapału. Wszystko robisz, jak z ła-

(8)

ski. Mam jednak nadzieję, że ocenisz pan moje dobre serce i za- bierzesz się ze zdwojoną gorliwo­

ścią do pracy!

Powiedziawszy tę małą mów­

kę, Kwiatkowski wziął palto i cy­

linder i poszedł do kawiarni na szachy.

— A widzi pan! a widzi pan!—

zawołał rodośnie Kręćki — ciesz się pan, już masz podwyżkę. Nie­

długo przyj mierny chłopca do grubszych robót, a pan będziesz tylko chodził do klientów... No i cóż? nie cieszysz się pan?

Nie, Leon nie cieszył się

wcale. .

Zmarszczka, którą miał od pewnego czasu na czole, pomię­

dzy brwiami, nie ustąpiła ani na chwilę. Widocznem było, iż chło­

pak dużo pracuje myślą, i że myśl ta jest smutna i ciężka do prze­

trawienia.

— Pan jesteś dziwak! — mó­

wił znów Kręćki— przeszedłeś już pan najcięższe chwile, przyzwy­

czaiłeś się do pracy, zdaje mi się nawet, że polubiłeś ją i tylko przez

dziecinny upór nie chcesz się przy­

znać, że czujesz się zadowolony.

I Kręćki ramionami z niecier­

pliwością wzruszył.

Ach! nie! on nie był zadowo­

lony i „włożony“ do pracy, ten mały marzyciel o sentymental­

nych oczach i rozgorzałej jeszcze w kraju wyobraźni. On był tyl­

ko przybity, ogłuszony z począt­

ku ‘Znużeniem fizycznem, jakie wywołała w nim nadludzka ilość pracy, jakiej żądano od jego ane­

micznego ciała.

Lecz teraz — gdy muskuly się wzmocniły i przyzwyczaiły do tej pracy — myśl znów rozwijać się zaczynała i wyrywać z wię­

zów, • jakie na nią włożono.

To, co zadawalniało potrzeby estetyczne Kręckiego, to jest cho­

dzenie do Luwru i stawanie go­

dzinami w niedzielę przed Ru- bensami, lub słuchanie piosenek z XVIII stulecia, nuconych pół­

głosem przez Irmę Perrot na sce­

nie Eldorada, nie było dostatecz­

ną strawą dla duszy Leona.

On miał inne ideały życiowe, jak kilka łokci namalowanego płótna, lub pewną ilość dźwięków, ujętych w harmonijną formę.

Coraz więcej pragnął walki, czynów, narażania się na niebez­

pieczeństwa, słowem szerokich horyzontów, wśród których wi­

dnieją w błyskawicach," gruzach, krwi i pożodze wielkie katakliz­

my dziejowe. DCN

Pisma jakóba Bojki,

(„DWIE DUSZE" napisał Jakób Bojko. Kra­

ków. Str. 107. „PISMA i MOWY'1 Jakóba Bojki z przedmową Wł. Orkana. Lwów. Str. 181).

„Chłopskim Skargą" nazywa p.

Władysław Orkan Bojkę w przedmo­

wie do zbioru pism jego i przemówień i niema może w tern nazwaniu prze­

sady. Postać wielkiego kaznodziei rysuje się na tle historyi kultury na­

rodowej tak wyjątkowo, że ścisłych porównań z nim właściwie przepro­

wadzać nie sposób. Ponadto wystę­

puje ona na ogromnem tle przestrze­

ni i czasu, wywiera wpływ swój na dziesięć pokoleń, oddziaływa na ca.

Poseł Jakób Bojko.

łą umysłowość narodu. Nowoczesny

„Skarga chłopski" jest w zestawieniu, z nim skromną postacią. Ale odnaj­

dujemy w nim z przedziwną dokła­

dnością te same drogocenne składni­

ki, które wypełniły moralną, umysło­

wą i literacką treść natchnionego ka­

znodziei Zygmuntów. Jest w nim ta sama szczerość i bezpośredniość wy­

powiadania się, ten sam majestat prostoty, ten. sam żar uczuć obywa­

telskich. Jako pisarz wskrzesza Boj­

ko najpiękniejsze tradycye naszej literatury politycznej. Tylko akceśo- rya zewnętrzne zmieniły się. Na miejscu dawnego ziemianina-pisarza, który tak charakterystyczny stanowi

typ

w

dziejach naszej umysłowości, występuje w nim po raz pierwszy na widownię chłop-obywatel, imający się pióra dla wypowiedzenia swych my­

śli o naprawie rzeczypospolitej. Ubo- . gi rolnik gręboszowski, własną dłonią orzący skromny zagon ziemi ojczy­

stej, tą samą twardą, pracowitą dło­

nią ujmuje pióro i w długie wieczo­

ry zimowe spisuje przędzę swych

myśli, natchnionych troską o dobro publiczne. Przebija się w nich dusza czysta, jak kryształ, obok hartowno- ści męża i prostoty dziecka. Jako obywatel kraju jest ten wójt z Grę­

boszowa postacią nową i piękną. Ucie­

leśnia w sobie idee nowoczesnej .Pol­

ski i okazuje naocznie przebogate skarby moralne i umysłowe, jakie spoczywają na dnie wielomilionowej duszy .polskiego chłopa, oczekując wyzwolenia;

Bojko jest samoukiem, sobie za- wdzięczą przedewszystkiem wzniesie­

nie się na wysoki poziom, na którym znajduje się, jest atoli także wykwi­

tem tej pracy narodowej, jaką odra­

dzająca się Galicya podjęła’ po stu­

letnim okresie jarzma niemczyzny.

Jest to chłop-polak, chłop-patryota w każdem drgnieniu swego gorącego serca i pięknej duszy. Jak zły sen majaczy się ojbok niego dawna, za­

mierająca w naszych oczach, a typo­

wa kiedyś postać „chłopa cesarskie­

go", dla którego Polska była symbo­

lem pańszczyzny i upośledzenia. -Nie trzeba go już podnosić na wyżyny narodowych ideałów. On jest pola­

kiem w każdym calu, takim samym, jak ci, co dźwigają nieprzerwaną tra-.

dycyę polskości od wielu pokoleń i przyjmuje z tęsknotą i miłością dobrego syna nie jakąś Polskę doktry­

nerską, ułamkową, specyalną, ale' całą, z jej całkowitym spadkiem dzie­

jowym, z jej błędami nawet i cięża­

rem grzechów, czuje się solidarnym z nią i pragnie ponieść dla jej szczę­

ścia każdą ofiarę. Przebija się to z każdej karty jego pism. „Myśmy już nie cesarscy, jak nasi ojcowie — wyznaje Bojko— ale głośno się przy­

znaj emy do tej matki ojczyzny, która nam tyle wieków była straszną ma­

cochą i z chlubą zwiemy się ludem polskim".

Nie jest1 mu obcem nic, co jest polskiem. Pociąga go cała ojczyzna, której poznanie staje się jednem z naj­

gorętszych jego pragnień. I płynie z orylami wzdłuż Wisły, wita kró­

lewską Warszawę, poznaje łany ku­

jawskie, ze wzruszeniem oddycha po­

wietrzem starej Polski nad Wartą.

We Wrocławiu dopytuje się o Psie Pole, które radby zobaczyć dla na­

brania otuchy, „że nas przecież niem- cy nie pożrą, mimo, iż od tylu wie­

ków pracują nad zagładą słowiań­

skiego szczepu". Nad Gopłem, u stóp Mysiej wieży, nasuwa mu się uwa­

ga, że „nie zbłądziła Polska, gdy się oparła niegdyś na chłopie i obrała go królem, ale przeciwnie poszła na służbę do obcych, kiedy lud odepchnię­

to. od wszelkiego udziału w życiu pu- blicznem". Wszędzie towarzyszy mu gorące, nie^wyrozumowane, instynkto­

wne umiłowanie swojszczyzny. Po­

znał niemały kawał świata, lecz ni*

8

(9)

gdzie nie podobało mu się tak, jak w Polsce, wszystko nasuwało mu wspomnienia oddalonego kraju. Gdy idzie na Hradczyn czeski, uderza go przedewszystkiem że „nie jest tak odarty i zniszczony, jak zamek na­

szych królów" i wzdycha: „Stary, dro­

gi Wawelu! czy doczekasz się, by cię przywrócono do pierwszej świetności?"

Chwali kościoły praskie, ale dodaje, że „ani w połowie nie mogą iść w po­

równanie z naszymi krakowskimi14.

A gdy na wystawę czeską 1891 r.

sprowadzono z najodleglejszych oko­

lic kosztem kraju setki dzieci wło­

ściańskich, i gdy koło głównego pa­

wilonu dziatwa ta zaśpiewała „Kde domow muj", „to i myśmy—mówi—

mieli łzy w oczach i patrzyliśmy na to i rozumiemy teraz, dlaczego czesi

stanęli tak wysoko".

W ludzie polskim pragnie Bojko wyrobić poczucie godności osobistej, odwagę cywilną i niepodległość sądu, a zabić do reszty starą „pańszczyźnia­

ną" duszę/ Dokładnej analizie tej duszy poświęca książeczkę swą, je­

dną z najciekawszych, jakie zna na­

sza literatura polityczna wogóle, na­

pisaną z świetnem zacięciem, pełną obrazów śmiałych i barwnych, a obok tego będącą wspaniałym dokumen­

tem obudzenia się duszy polskiego ludu. „Pokutuje w nas—mówi Boj­

ko, zwracając się do włościan-wpół- obywateli—dusza bardzo starej, brzyd­

kiej pani, która zmarła w roku pań­

skim' 1848, a zwała się pańszczy­

zną... Tej pani darowaliśmy wszystkie jej wybryki, jako że broiła na całym świecie, a powtóre, że tak ona, jak i ci, których gnębiła, pomarli, i nie masz z nich ani proszku. Ale cał­

kiem o niej nie można zapomnieć mi­

mo woli. Bo cóż, że skapała, jak ten śnieg od południowego wietrzyka, skoro dusza jej tak się wpiła w chłop­

ski kadłub, że ani się jej śni go opu­

ścić!!. Tego ducha pańszczyźnianego, ducha niewolniczego, który „nie boi się ant święconej wody, ani krzyża, jeno najbardziej boi się książki i ga­

zety", zwalczał Bojko z całym zapa­

łem wolnego obywatela. I jest tak szczery, tak prosty, że wyznaje, iż sam nie, zdołał wytępić go w sobie do reszty. „Mimo, że się człowiek ogładził—pisze—i może nawet z or­

ganistą wziąć się do gadania, mimo, że styka się z ludźmi, którzy para­

grafy uchwalają, to czuje jakąś tre­

mę, gdy się wypada chwycić za bary z wyżej urodzonymi... Wiem, żem równy wobec praw boskich i ludzkich, a jednak ta czarownica z przed roku 1848 staje mi często przed oczyma i szepce: za małyś!.. ojciec twój jego ojcu pańskie odrabiał, był jego nie­

wolnikiem"... Ale choć tak jest, mu- siała dusza pańszczyźniana Pponieść przecież niemałe klęski, skoro ten

Bojko wygłasza mowę na wiecu publicznym.

sam nieporównany pisarz ludowy za­

pisał w książce swej słowa, które z najwyższą odczytujemy radością,

słowa piękne i godne zapamiętania:

„Dziś słowo ostre, a niesłuszne, bar­

dziej chłopa boli, niż ojca jego bo­

lały kije".

Zawód swój pisarski pojmuje Bojko, jako szczytne posłannictwo i obowiązek i głęboko odczuwa po­

wołanie Swe do niego. Oto jak pię­

knie i z jaką prostotą sam się o tern wyraża: „Pisać będę, bo mnie ból serdeczny nad sobą i swymi braćmi do tego całą siłą popycha. Pisać będę, bo widzę tysiączne rzesze ludu, które tego pisma łakną, które mnie o to proszą, a które mi mówią pra­

wdę nieobłudnie i którym wierzę, których jestem rzecznikiem, których jestem posłem, którzy mnie kochają i sądzą, że i o mej duszy po śmier­

ci nie zapomną... A zatem — grzmij Waluś, Bóg się rodzi!..."

I grzmi swoim siermiężnym bra­

ciom rzeczy, od których serce rośnie każdemu, co zrozumiał, że przyszłość ojczyzny zawisła od podniesienia się tej masy szarej, w której ciemnota powstrzymała rozwój nieoszacowanych skarbów duchowych.

„Nadszedł czas — prawi „Skar­

ga chłopski" — że chłopi muszą się skupić i radzić o swej doli, jeśli chcą się liczyć do narodu polskiego, jeśli chcą, by się z nimi liczono i jeśli pragną szczęścia i lepszej doli dla ojczyzny i dla swych potomków. Nie macie się na kogo oglądać i stać za- pomocą czyichś podpórek, tylkoście powinni raz na zawsze o tern wie­

dzieć, że najlepiej ten stoi, kto stoi o własnej sile. Broń Boże, by być dla innych stanów butnym, dumnym, mściwym, zazdrosnym. Należy ludzi wyższego stanu kochać, jak braci, ale bez upadlania się i pochlebstwa.

Mów śmiało w oczy, co myślisz, a po­

wiedzą o tobie, żeś nie bałwan, ale człowiek myślący, z wolną duszą.

A choćby ci przyszło pocierpieć za twe przekonania, to znieś to cierpli­

wie, a od swego, gdy masz słuszność, nie odstępuj: Nie tyle cierpieli ci, co przed nami torowali drogę lepszą dla ludzkości, dla narodu—i dla nas".

Obok tego jest też Bojko ciętym polemistą. Na zarzuty, czynione swoim przyjaciołom politycznym, iż rozbu­

dzili apetyc i chęć rządzenia w lu­

dzie, odpowiada: „Apetyt... Czy nie słuszny? Czy chłop po tylu wiekach niedoli nie ma prawa do tego apety­

tu? Czy z chwilą, kiedy nikną ci, którzy rej wodzili w gminie, w po­

wiecie i w kraju, a dwory nie zawsze w polskie ręce się dostają, mamy być my, chłopi, bezwiedni, nie umie­

jący nic bez czyjejś podpórki pomy­

śleć, zrobić i zająć ten posterunek w życiu politycznem, który oni opu­

ścić chcieli, czy też musieli? Nie, to byłoby dopiero zbrodnią. Chłopa gnu- śnego i nieprzywykłego do polityki i urzędowania musiano popchnąć do tej pracy i w tern jest zasługa, któ­

rą potomni słuszniej z pewnością osądzą..."

Jako pisarz jest Bojko jednem z najpiękniejszych i najciekawszych w swoim rodzaju zjawisk, jakie zna literatura polska. Tej prostoty nie- wysłowionej, tej tężyzny, tej jędrności, tej powagi i swobody stylu niema się poprostu dość, gdy się czyta- je­

go listy, artykuły i przemówienia na sejmie i przy różnych okolicznościach.

Jest Bojko, jak niewielu dziś ludzi w Polsce, potomkiem w prostej linji pisarzy Zygmuntowskich. Jest wiel­

kim talentem pisarskim i krasomów­

czym i za szczęśliwy należy poczy­

tać ten zbieg okoliczności, który uchro­

nił go od niwelującego wpływu kul­

tury książkowej, a pozwolił czerpać przedewszystkiem z przeczystych źró­

deł duszy narodowej. Są istne klejno­

ty ducha, języka i stylu w tern, co z pod prostego tego pióra wychodzi­

ło od lat piętnastu, klejnoty, które wzbogaciły bogaty już skarbiec du­

chowy narodu i godne są stanąć w rzędzie najświetniejszych, tern świetniejsze, że w swoim rodzaju je­

dyne. Na pismach Bojki, gdy czas otrząśnie z nich pył aktualności po­

litycznej, gdy obróci się w popiół to, co drażliwe i drażniące, a pozostanie to, co dotyka najogólniejszych i nie­

zmiennych spraw narodowych, będą mogły pokolenia dalsze nietylko uczyć się, myśleć szlachetnie, ale i pisać pięknie, jak na autorach złotego okre­

su naszych dziejów.

Przytoczymy na zakończenie prze­

cudny, do głębi przejmujący ustęp z „Kolendy" Bojki, przesłanej ludowi polskiemu.

9

Cytaty

Powiązane dokumenty

dze dawał, jednak Leon czuł się w obowiązku zapewnić go, że to jedynie tylko początkowo pismo pociągnie za sobą znaczniejsze koszta.. |— Niech przyjdą

Więźniom zdaje się czasem, że gdyby mieli okna, słońce &#34;nigdyby już nie zaszło; a wśród ich stróżów są podobno i tacy, którzy łudzą się, że

Skoro zostanie sobą, otrząśnie się z wpływów, to jego dziś już silny indywidualizm, zająć może niebawem wybitno stanowisko w sztuce.—Ory­. ginały dzieł

Zaczynając układać mowę, sądził, że zdoła zaledwie skleić kilka wierszy—teraz zaś snuł mu się cały poemat, który zdawał się oddawna drzemać na dnie

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

I staje się poważnym i burzliwym, jak ona; w jego ruchach wolnych, pewnych, sprężystych zdaje się czaić rzut silny i druzgoczący, w geście sprawnym i poważnym

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu