• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 35 (1 września)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 35 (1 września)"

Copied!
22
0
0

Pełen tekst

(1)

(Obraz nagrodzony złotym medalem na wystawie w Monachium).

Tito Conti. Z okolic Wenecyi: Wiosna.

(2)

Pomnikom ocalonym z potopu ojczyzny. >

zereg pięknych, jasnych sal na

pierwszem pię­

trze Sukiennic, skąd ściele się niezrównany wi­

dok na rynek krakowski, naj­

wspanialszy, ja-

Inlcyat polski x r. 1559.

m0£na SpOt- kaó w Polsce, widok na owo miejsce niezapom­

niane, gdzie protoplasta potęgi pruskiej na kolanach zaprzysiągł wierność koronie polskiej, gdzie Kościuszko z oczyma obróconemi w niebo, z mieczem w przeczystej dłoni, ślubował narodowi, iż wy­

pędzi z kraju trzech mocarzów, lub sam zginie. Ile razy błądzę wśród tych sal, zapełnionych pa­

miątkami przeszłości, towarzyszy mi zawsze wracająca myśl: jak wyglądałoby dziś to muzeum narodowe' polskie, gdyby danem nam było, ja k innym, szczęśliw­

szym plemionom, przeżyć życiem normalnym cały bieg historyi?

I czem byłaby Polska, którąby ominęła wielka katastrofa rozbio­

rów, Polska wolna, rządząca się sama, rozwijająca swobodnie swe bogate przyrodzone skarby? Te sale odpowiedziałyby nam na to

pytanie. Siedzibą ich byłaby mo­

że Warszawa. Nie oglądalibyśmy w nich czarnych od starości, roz­

sypujących się w proch relikwii racławickich, ani postrzępionych

kulami mundurów r. 31, ani cier­

niowych pamiątek r. 63; wspom­

nienie po naszych największych ludziach nie byłoby tu zapisane przedmiotami, noszącemi na so­

bie piętno wygnańczej wędrówki wśród’ obcych. Zamiast śladów przebytego, męczeństwa, historya złożyłaby tu wawrzyny chwały i trofea pracy polskiej. Wielka część skarbów dawnej kultury na­

szej, rozdrapanych * przez obce rządy, rozsypanych po świecić rękoma handlarzy, znalazłaby się zapewne tutaj. Zobaczylibyśmy tu rzeczy, do których myśl z ża­

lem się zwraca, i także, które tylko w marzeniu tęsknej wyobraź­

ni możemy oglądać.

To, co widzimy, to strzępy ocalone z potopu ojczyzny, strzępy przeżytego kiedyś górnie wieku świetności i późniejszych żywio­

łowych zapasów o utrzymanie

bytu. Strzępy te, to Polska współ­

czesna.

* * *

Muzeum narodowe powstało w r 1879, podczas jubileuszu Kra­

szewskiego. Wprawdzie na osiem lat przed tern ówczesny prezy­

dent Krakowa, znakomity uczony i wielki obywatel prof. Dietl, po­

ruszając sprawę odnowienia Su­

kiennic, rzucił już myśl założenia muzeum w odnowionych salach pierwszego piętra, lecz projekt

ten odżył dopiero przy sposobno­

ści pamiętnego zjazdu ku czci Kraszewskiego. Sukiennice, dzięki szczęśliwej restauracyi, odzyskały już były swój dawny, królewski

splendor. Następca Dietla na krze­

śle pryzydialnem, Mikołaj Zybli- kiewicz, gorąco sprawę popierał.

Wreszcie ofiarność Siemiradzkie­

go, który na jednem z zebrań j u ­ bileuszowych darował miastu „Po­

chodnie Nerona“, rozstrzygnęła o narodzinach instytucyi. Kilku­

dziesięciu artystów polskich, obec­

nych w Krakowie, związało się przyrzeczeniem popierania mło­

dego muzeum darami. W r. 1883 zbiory wzrosły już do tego stop­

nia,' że okazała się potrzeba za­

mianowania dla nich dyrektora Władysława Łuszczkiewicza. po- czem nastąpiło oddanie ich na użytek publiczny.

, Przez lat 18 dyrektury Łuszcz­

kiewicza, dzięki coraz większej ofiarności społeczeństwa i gorli­

wym zabiegom kierownika, mu­

zeum pomnożyło swoje zbiory do poważnych rozmiarów i wyłoniła się konieczność znacznego rozsze­

rzenia lokalu. W r. 1900 umarł Łuszczkiewicz! Miejsce jego za­

jął obecny dyrektor Feliks Kopera, któremu przypadło w udziale prze­

prowadzenie zupełnej reorganiza- cyi muzeum. .Zaznaczyła się ona dwoma doniosłymi faktami. Po- pierwsze: przeniesienie się wysta­

wy To w. przyjaciół sztuk pięk­

nych z Sukiennic do nowego, w łas­

nego gmachu, umożliwiło oddanie całego pierwszego piętra na po­

mieszczenie zbiorów muzealnych.

Powtóre: dokonano* gruntownej zmiany podstaw, na których opie­

rały się zadania instytucyi. Aż do owej pory, zgodnie z duchem czasu, ograniczało się muzeum do nabywania, obok pamiątek histo­

rycznych, wyłącznie dzieł t. zw.

Wielki.ej<Sztuki, a więc rzeźb i ob­

razów. Odtąd wprowadzono je na szerokie tory, odpowiadające zmienionym ostatnimi czasy po­

jęciom. Nowy statut wykreślił muzeum narodowemu zadanie wszechstronnego przedstawienia na zebranych okazach stanu Sztu­

ki i Kultury w Polsce, nietylko w historycznym, lecz i w bieżą­

cym rozwoju. Więc obok rzeźb i obrazów prawo obywatelstwa zdobyły sobie teraz okazy prze­

mysłu artystycznego ze wszyst­

kich dziedzin, jak wyroby ze skó­

ry, : drzewa, kamienia, metalu, szkła, gliny. Sprzęty i narzędzia domowego użytku, stroje i przy­

rządy toaletowe, szaty kościelne, instrum enty muzyczne, broń i zbro­

je, tkaniny dekoracyjne, klisze drzeworytnicze, pieczęcie, monety;

wszystko, co dać może bezpośre­

dni lub pośredni obraz rozwoju życia kulturalnego u nas, weszło w zakres zbiorów muzealnych.

Włączono do nich wreszcie wy­

kopaliska przedhistoryczne i za­

bytki oraz okazy współczesne sztuki ludowej.

Na tak pojętej, obszernej pod­

stawie oparto dzieło reorganiza- cyi muzeum, które trwało lat kil­

ka. Ugrupowaniu materyału na­

dano jedynie racyonalny charak­

ter chronologiczny, który już dziś pozwala na wyrobienie sobie w pewnych działach poglądu na stopniowy rozwój lub zanikanie naszej wytwórczości w ciągu wie­

ków. Co krok wreszcie spotyka­

my zupełnie nowe działy, których nie było wcale przed reo gani- zac.yą, a których powstanie jest wyłączną zasługą obecnego zarzą­

du muzeum.

Pomimo wieloletniej, gorliwej pracy nad zebraniem zabytków najdawniejszej Sztuki w Polsce,

mimo, że kierownictwo muzeum spoczywało długo w ręku tak zna­

komitego historyka sztuki śre­

dniowiecznej, ja k Łuszczkiewicz, który także jako dyrektor prze- dewszystkiem w odległą prze­

szłość wzrok swój kierował, przed­

stawiają się zabytki z pierwsze­

go okresu naszych dziejów wię­

cej niż ubogo. To ubóstwo, ta nie­

możność wskrzeszenia dawnych form życia polskiego, sięgających zwłaszcza epoki Piastów i pierw­

szych Jagiellonów, życia, które osiągnęło było w niejednym kie­

runku wysoki poziom, to jedno z następstw wyjątkowych warun­

ków, w jakich od upadku' kraju

istnieć jesteśmy zmuszeni. Sto

(3)

Muzeum Narodowe w Krakowie.

Podcienia Sukiennic.

lat ubiegłych zubożyło nas i na tem także polu, jak na wielu in­

nych. Ograbiano nas dziesiątki razy, pustoszono nasze kościoły i zaniki, wywożąc z Polski nie- oszacowane łupy, które zapełniły obce muzea. Część zabytków zni­

szczyły burze wojenne. Część, po­

zbawiona należytej opieki, znisz­

czała sama.

Z epoki romańskiej, prócz kil­

ku interesujących odlewów, zdo­

łało muzeum zgromadzić ledwie parę ułamków architektonicznych, krucyfiks miedziany z XII wieku i złożoną tytułem depozytu stułę haftowaną jedwabiem, z wyobra­

żeniem 12 apostołów z kościoła św. Mikołaja w Krakowie. Ra­

żącą lukę spostrzegamy i w wieku, XIV mimo, ii jestto wiek ożywio­

nego ruchu artystycznego, na któ­

ry przypada rozkwit stylu gotyc­

kiego w całej zachodniej Europie, a u nas wiekopomna działalność budowniczego Polski, Kaźmierza Wielkiego. Dwie rzeźby kościelne (z tych jedna: urocza Madonna z Krużlowy, wykazująca już schy­

łek XIV wieku), fragment z por­

talu kościoła Dominikanów w Kra­

kowie, miniatura francuska i grze­

bień, rzeźbiony z kości słoniowej, to wszystko, co posiadamy w ory­

ginałach. Skromnie, lecz już tro­

chę pokaźniej przedstawia się wiek XV, czas rozkwitu bogatego mieszczaństwa, które kocha się w zbytku, w kosztownych me­

blach, klejnotach, strojach, tka­

ninach.- Z tego czasu posiada muzeum kilka ślicznych okazów rzeźby i malarstwa, .jak pasy a

rzeźbiona z drzewa lipowego, Chrystus na krzyżu z kościoła w Wiśniczu, figura Matki Boskiej z Grybowa, posąg św. Barbary, niezwykle malownicza dekoracya sufitu kościelnego z Kóz, część tryptyku z Tuchowa, Madonna z herbem Płomieńczyk i t. p. Na­

tomiast okazów przemysłu arty­

stycznego, który w tym okresie istniał już w Polsce -na większą skalę, szukamy napróżno.

Muzeum Narodowe w Krakowie.

Sala z ,,Modlitwą" Wacława Szymanowskiego.

Co jednak dziwniejsze, że nie wiele lepiej przedstawiona jest w zbiorach muzeum epoka tak wspaniale zapisana w dziejach naszych, jak Odrodzenie. Kilka­

naście fragmentów rzeźb, trochę malowideł kościelnych i kolekcya opraw dawnych książek, jestto wszystko, co udało się zgroma- madzić. Lukę możnaby wypełnić wybornie odlewami z pomników renesansu w Polsce, których się u nas tyle zachowało, lecz na to jest muzeum za ubogie. Pogar­

dliwie traktowanemu wiekowi XVII z rozmysłu wyznaczano do niedawna jaknajmniej miejsca, zapominając, że wobec nauki każ­

dy styl ma równe prawo bytu, jako wyraz epoki, która go do życia powołała. Z tego powodu i barok stosunkowo skromnie, się przedstawia. Mamy tu z rzeczy wybitniejszych namiot z czasów wyprawy wiedeńskiej, gobelin z herbami Paców, misterny buz­

dygan, trochę zbroi, zegary, nie­

co rzeźb drobnych. Trzy pierw­

sze przedmioty mogłyby zająć honorowe miejsce w każdem wiel- kiem muzeum.

Następne epoki mogły być już odtworzone o wiele dokład­

niej. Tu już mamy plastyczne obrazy, jeśli nie życia minionych czasów, to przynajmniej ram, w których to życie biło. Zrywa­

jąc z dawnym, bezdusznym spo­

sobem grupowania zbiorów, sta­

rano się tu stworzyć wnętrza sty-

(4)

Muzeum Narodowe w Krakowie.

Lampi. Portret damy z XVIII wieku. Lampi. Portret damy polskiej z XVIII wieku.

Iowę, przeniknięte na wskroś at­

mosferą epoki i uwydatniające jej cechy charakterystyczne. Na ścianach: Bacciarelli, Lampi, Gras- si, Norblin, portrety ludzi z koń­

ca XVIII wieku, o delikatnym, cie­

listym kolorycie, w sali meble ro­

kokowe o liniach wdzięczących się i niespokojnych, bronzy, sta­

re szkło, porcelana. A tuż obok świt wieku XIX i styl, na któ­

rym się zwrot do spokoju antycz­

nego odbił, gładki, trochę zimny i poważnie wytworny; na sztyw­

nych, mahoniowych mebelkach, zdobnych bronzowemi rozetami, pełno drobiazgów, na ścianach portrety o sielankowym nastroju,

obrazy o motywach mitologicz­

nych, zegary kurantowe pod wielkiemi zwierciadłami. Z epoką empire wiąże się „stary Kraków"

rzeczypospolitej kongresowej: Sta­

chowicz, Wojciech Stattler, Słoń- czyński, Szynalewski, Kotsis. I oto znaleźliśmy się w pełni wieku XIX, wieku wspaniałego rozkwi­

tu umysłowości i Sztuki polskiej, a upadku politycznego.

Olśniewa nas odrazu prze­

pych nowoczesnego polskiego ma­

larstwa, reprezentowanego w Mu­

zeum dziełami Grottgera, Brand­

ta, Rodakowskiego, Gierymskich, Siemiradzkiego, Chełmońskiego, Pochwalskiego, Malczewskiego, Wyczółkowskiego, Wyspiańskiego i tylu, tylu innych. Wspaniała

„Czwórka" Chełmońskiego, try ­ skająca ogniem szalonego rozpę­

du, zawieszona tak, iż widać ją z drugiego końca gmachu, mo- O* &laby stanowić chlubę

wielkiej galeryi europejskiej. Tak samo Szymanowskiego „Modli­

twa", od której bić się zdaje w górę chóralny śpiew tysięcy piersi ludzkich. Zimne, pełne ponurej grozy „Pochodnie Nero­

na" mają salę osobną, w której się wszystko dostraja do charak­

teru wielkiego płótna. I dalej orgią kolorów zalana sala Matejki z nieśmiertelnym „Hołdem p ru ­ skim", z „W ernyhorą", „Kościusz­

ką" i mniejszemi pracami mistrza.

Wreszcie uboższa o wiele rzeźba polska, reprezentowana przez Welońskiego, Madeyskiego, Le­

wandowskiego, Rygiera, Kurzawę i szereg innych. A w oddzielnej salce pamiątki po Kościuszce i Mic­

kiewiczu, bohaterskie pamiątki roku 31 i żałobne roku 63.

Urywa się pochód chronolo­

giczny przez sale muzeum. Prze­

szedłszy długi ich szereg, opusz­

czamy je przez obszerny, piękny westybul i klatkę schodową, de­

korowane bogatą kolekcyą broni, zapisaną miastu przez Sefera- paszę Kościelskiego. Znaleźliśmy się wprost pod wspaniałemi, cały rynek krakowski przecinającemi arkadami Sukiennic.

* * *

W ten sposób ugrupowano dawniejszy materiał. Lecz nadto utworzono na podstawie nowego statutu muzeum, kilka świeżych działów. W r. 1903 otwarto ubo­

gi na razie, ale już interesujący dział zabytków doby przedhisto­

rycznej ziem polskich. Gdyby się spełniło życzenie ogółu, aby Akademia umiejętności oddała tu w przechowanie swoje bogate zbio­

ry z tego zakresu, mogłoby się z czasem utworzyć w muzeum narodowem centralne ognisko dla badań naukowych epokiprzeddzie- jowej w naszym kraju, tern bar­

dziej pożądane, iż terytoria, zaj­

mowane przez nas, należą do bar­

dzo ważnych pod względem ar­

cheologicznym. Na razie posiada muzeum mały zbiór, deponowany przez Tow. archeo-numizmatycz- ne i trochę własnych okazów, wśród których pierwsze miejsce zajmuje miecz celtycki bronzo- wy, o pięknej, ja k szmaragd zie­

lonej patynie, wyorany w Wy- ciążach pod Krakowem. 0 wiele lepiej przedstawia się otwarty również w r. 1903, a z niezwy­

kłym smakiem urządzony dział etnograficzny, który, wobec usi­

łowań obecnych na polu sztuki stosowanej nabiera wyjątkowej wagi. W zbiorach, które obejmą z czasem całą Polskę, najobficiej

dotąd reprezentowana je st Gali-

cya zachodnia, a zwłaszcza Kra-

4

(5)

Muzeum Narodowe w Krakowie.

*

Sala Siemiradzkiego z widokiem przez drzwi na salę Matejki.

kowskie, które znalazło niestru­

dzonego zbieracza w,osobie pana Seweryna Udzieli. Świeżo rów­

nież, po uporządkowaniu, otwarto osobny gabinet rysunków, akwa­

rel, pasteli, studiów i szkiców, zawierający niedostępną dotąd dla publiczności wspaniałą kolek-

— Może ja pani przeszka­

dzam...

— Pan? Co znowu!... Pójdzie­

my razem do mnie. Mieszkam na pensyi na bulwarze Batignolles.

Tam mnie umieścił mój... stryj.

On jeszcze jest w Paryżu, ale wy­

jeżdża jutro. Och! to bardzo do­

bry człowiek. On jest doktorem.

cyę ś. p. Ludwika Michałowskie­

go. Zwracają tu uwagę orygi­

nały „Lituanii” Grottgera i kom­

pletny zbiór sztychów Chodowiec­

kiego i Doiła Belli. Tu mieści się wreszcie skromny zbiór gemm i miniatur.

DN Jan Krzywda.

Bardzo bogaty... To... stryj mojej matki. A jakże!

I zaraz zaczęła się troszczyć o Leona, wypytywać się, co robi, jak mu się powodzi. Miała w to­

nie swego głosu wielką, uczciwą serdeczność dobrej kobietki, star­

szej siostry, która odnalazła na­

gle swego młodszego brata, o któ­

rego troszczyła się bardzo. Leon z całą radością poddawał się mi­

łemu uczuciu, jakie go ogarnęło na myśl, że ktoś się o niego troszczy i interesuje tern, co się z nim dzieje. I gdy doszli wre­

szcie do drzwi mieszkania aktor­

ki, Leon był w usposobieniu dzi- wnem — pragnąc z całej du­

szy opowiedzieć tej dziewczynie wszystko, przez co przeszedł, przez co w tej chwili przecho­

dził, chciał zrzucić ze swej pier­

si ciężar, jaki go ugniatał, chciał uczuć wreszcie na swej głowie dłoń miękką, kobiecą, tulącą go w strasznej rozterce, jaka nim szarpała.

I uczucie to spotęgowało się, gdy Jabłońska zapaliła lampę i ukazał się oczom Leona pokoik

elegancki i czysty, pokryty dywa­

nem jasnym, z łóżkiem okrytem jasnemi, kretonowemi flirankami,

podbitemi kremową gipiurę.

Aktorka zdążyła już temu ho­

telowemu pokojowi nadać pewien

cachet personnel. Bombonierki, fi­

gurki, cacka, flakony, masa foto-

(6)

grafij, kwiaty w doniczkach za­

legały stoły i półeczki. Powietrze przesiąknięte było perfumami i za­

pachem pudru. Przed łóżkiem le­

żała duża biała niedźwiedzia skó­

ra. Na tualecie pokrytej gipiurą, widniało śliczne lustro w sre­

brnych ramach, które Leon zapa­

miętał w garderobie teatralnej, tam —w pogranicznem miasteczku.

’• I gdy Jabłońska, rozebrana z okrycia, stanęła przed nim w bardzo pięknej i modnej sukni, strojnej w pasmanterye, z gru­

bym łańcuszkiem złotym, na któ­

rym wisiała długa szyldkretowa lornetka—on ujął ją znów za rę­

ce, i nie zdając sobie sprawy z tego, kim je st ta kobieta—ręce jej pocałunkami gorącymi okrył.

— Pani zawsze taka dobra dla mnie! — wyrzekł z wdzięcz­

nością.

— Ja? miły Boże! ja nic dla pana nie zrobiłam... Gdybym mo­

gła, gdybyś mnie pan kiedy po­

zwolił być sobie użyteczną, była­

bym bardzo rada.

Zadzwoniła—i za chwilę wnie­

siono herbatę, szynkę, ciastka.

Widocznie gościnna kobieta nie mogła sią pozbyć przyzwy­

czajeń polskich w Paryżu.

— Stryj jutro wyjeżdża... zo­

stałabym samiutka jedna, gdyby nie pan. Teraz jestem szczęśliwa, będę miała do kogo po polsku przemówić, wreszcie już nie bę­

dę się czuła tak samą w tym ol­

brzymim Paryżu.

I z nadzwyczajnym wdzię­

kiem potrafiła skłonić Leona do jedzenia, picia herbaty, odgadu­

jąc z subtelnością kobiety, prze­

bywającej często obok nędzy — głód dręczący Leona.

— Tak mi się dziś jeść chce!—mówiła, zmuszając się do jedzenia— widocznie Paryż tak na ludzi działa. Ja tu zawsze je ­

stem głodna...

Gdy Leon przestał już jeść, usunęła zręcznie tacę z przybo- rami i przez chwilę patrzyła na niego z jakąś smutną przenikli­

wością.

— Ale pan nie jesteś szczę­

śliwy...—wyrzekła wreszcie, sia­

dając z nogami na kanapie—pan jesteś jakiś smutny i znękany.

Co panu? • ,

— Umarł mi... umarł mi ra ­ no, ktoś bardzo, bardzo... drogi...

— Kobieta?

— Nie! mężczyzna. Wielka, wzniosła dusza—pełna abnegacyi, poświęcenia... umarł dziś rano

w szpitalu!

Aktorka aż uklękła na kana­

pie i złożyła ręce.

— W szpitalu? dlaczego?...

czy był taki biedny?

— Tak! on dawał wszystko, co miał, dla drugich...

— A ci... drudzy — dlaczego mu oni dali umrzeć w szpitalu?

gdzie oni?

Leon wyciągnął ku niej ręce.

— Ci drudzy?... ależ to ja, to pani—to my — wszyscy, to cały kraj... całe nasze społeczeństwo...

czy pani to rozumie?

Duże, inteligentne, dobre oczy dziewczyny rozwarły się szeroko.

— Nie rozumiem! ale... p ra­

gnę zrozumieć. Powiedz mi pan, kto to był taki? / ,

— O tak... opowiem.

I Leon opowiedział jej wszy­

stko. Z instynktu ominął na­

zwiska osób, należących do par- tyi i bliższe określenia działań.

Lecz Jabłońska zasłuchana w je­

go słowa, nie pytała, nie badała nic. Widać było, że cała jej do­

bra dusza tak skora do pomocy bliźnim—była tam przy tym tru ­ pie, który próżno na trumnę cze­

kał w szpitalnej kostnicy.

Milcząc, sięgnęła po bombo­

nierkę, stojącą na stole.; W yjęła z niej pięćdziesiąt franków i z nad­

zwyczajną prostotą i pewną nie­

śmiałością podała pieniądze Le­

onowi.

— Weź pan to... proszę... od­

dacie mi później — rodzina jego mi odda. Pan teraz nie masz pra­

wa mi odmówić! Ja to nie dla pa­

na—dla n i e g o robię. On by mi nie odmówił—już ja panu za to

ręczę.

Leon zawahał się. Miałże wziąć te pieniądze od tej prawie nieznajomej, przypadkowo spot­

kanej w życiu. Lecz—czyż miał dla jakiejś, źle zrozumianej deli­

katności pozwolić, aby wrzucono Grzegorzewskiego do wspólnego dołu?

* I w tym samym prostym to­

nie, w jakim Jabłońska ofiarowa­

ła mu pożyczkę—-odparł:

— Dziękuję p an i...— wyba­

wiłaś mnie pani z ciężkiego kło­

potu... my to pani zwrócimy.

— Nie mówmy o tern. Jeżeli za mało, ja w każdej chwili je ­

stem na wasze rozporządzenie.

O jedno pana proszę. Daj mnie pan znać, kiedy będzie pogrzeb.

Chciałabym być na cmentarzu.

Zapukano do drzwi.

Wszedł rosły mężczyzna, szpa­

kowaty, bardzo przystojny, ubra­

ny warszawską modą.

Jabłońska porwała się. z kana­

py i trochę zmieszana wyrzekła:

—'Mój stryj... a to... pan, pan — ? . > ' V z

Szukała chwileczkę w głowie nazwiska Leona, które wyszło jej z pamięci;i z ogromną przy­

tomnością umysłu i swadą dodała:

— Pan Malicki z Kielc—któ­

rego spotkałem w księgarni na bulwarach... Jestem bardzo z tego szczęśliwa, bo pan Malicki zna dobrze Paryż i będzie dla mnie przewodnikiem po tych wszyst­

kich Luwrach i Luksemburgach, gdzie zginęłabym bez jego po­

mocy.

„Stryj" obrzucił badawczym wzrokiem Leona, lecz jego ubo­

gie odzienie, zmartwiona mina, nie obudziły w nim żadnych po­

dejrzeń, bo natychmiast zrobił się nadzwyczaj uprzejmy, grzeczny i zaczął traktować Leona bardzo poufale, zalecając mu tę biedną

„Dolcię", która tak bardzo lękała się pozostać sama w Paryżu.

Lecz Leon uczuł się nagle strasznie skrępowanym i upoko­

rzonym obecnością tego grzecz­

nego pana, który nie miał dosta­

tecznie słów uprzejmych, aby po­

lecić mu swą siostrzenicę i od­

dać Dolcię w jego opiekę.

Jabłońska równocześnie z przy­

byciem stryja straciła także jakoś fantazyę—zamyśliła się i usiadła

na fotelu z miną na wpół smutną i na wpół znudzoną.

Po kilkunastu minutach Leon powracał do kantoru na wpół uspokojony, lecz równocześnie ja ­ kiś niepewny, jakby czyn, który popełnił, nie był w zupełności w zgodzie z jego sumieniem.

W kantorze zastał Kręckiego sa­

mego, który oznajmił mu, że Kwiat­

kowski prosił Leona, aby Leon dziś ani na obiad, ani na lekcye nie przychodził.

— Ja byłbym i tak nie po­

szedł!—odparł Leon.

Kręćki ciągle miał zafraso­

wany wyraz twarzy i po chwilo- wem milczeniu odezwał się tro­

chę nieśmiałym głosem:

— Ja wiem, że wy wszyscy jesteście tam nie bardzo pra­

ktyczni. Kto się zajmie pogrze­

bem?

— Ja — odparł Leon.

— Pan? skąd pan wiesz, jak się to robi. — To cała awantura z policyą, z prefekturą—z histo- ryami. A kupowanie grobu...

a karawan...

W stał i zbliżywszy się do Leona, wyrzekł przyjaźnie:

— Wiesz Pan... do tego wszy­

stkiego, to nie trzeba propagan­

dzistów, ale... ot — handlowca, burżua. Już niech tam Juliś się

tern zajmie!

Leon aż usta otworzył ze zdzi­

wienia. ' ' ' :

I

t

(7)

Widok nowej kaplicy od frontu.

kiedy zwołano Dumę Państwową. Był u nas i złotousty ksiądz Gralewski z ka­

Aktor i literat

Z dyalogów o teatrze.

Aktor.

(Słysząc pukanie do drzwi garde­

roby:)

Proszę.

Autor. Dobry wieczór.

Aktor. A! Dobry... Partaczyłem dziś panu strasznie w pierwszym akcie.

Zbytnia skromność, albo chęć słyszenia komplementów.

Aktor. Aktor nie jest nigdy skro­

mny. Na to pozwolić sobie mogą tyl­

ko literaci, tworzący sz/d specie aeter- nitatis. Naszej sztuki tyle, ile życia, a więc nie mamy się czasu bawić!

Ale proszę, niechże pan siada.

Autor. Zwracam panu książkę Craig’a*) i serdecznie za wypożycze­

nie dziękuję. Przeczytałem ją ze szczerym pożytkiem.

Aktor. To doskonale. Ciekawy je ­ stem ogromnie sądu pańskiego, co do rozmaitych 'kwestyi. A będziemy teraz mogli spokojnie porozmawiać, bo mam

dwa akty wolne.

M Autor.

A

widzi pan, że niema złego, coby na dobre nie wyszło! A nie mógł mi pan przebaczyć, że pan musi

czekać od pierwszego aktu do czwar­

tego.

Aktor. Tego też panu nigdy nie zapomnę. .

Autor. No, no—aż do najbliższej mojej premiery, w której dam panu

*) E. Gordon Craig. Die Kunst des Theaters. 1905. Specmann. Leipzig-Berlin.

zaniem i nawet w zeszłą niedzielę zaszczycił nas ks. biskup Ropp, przy­

jechawszy z Mszą św. Mamy nadzieję, że w roku przyszłym uda się nam po­

zyskać stałego kapelana. Zresztą i tak, Pan Bóg łaskaw na nas. Co niedzielę słuchamy Mszy św., a czasem nawet i w poniedziałek, o ile ksiądz jaki prze­

nocuje.

— A jakżeż ze spłatą długów, jakie ciężą na kaplicy.

Tu mignęła się przedemną twa­

rzyczka pani Lester, która dziś kwes­

towała podczas Mszy w kaplicy. Ge­

stykulując żywo, zaczęła mi prze­

kładać nadobna pani, która, wyszedł­

szy za' mąż za Polaka, uczy się tu naszego języka, iż obawy wszelkie co do trudności spłaty zobowiązań są płonne.

— Widzi pan, ile dziś zebrałam—

rzekła, potrząsając kieską, — A to je­

szcze nie najlepsza niedziela.

Wierzę w to najzupełniej, skoro kaplicą opiekują się takie orędo­

wniczki.

Wyszliśmy nad morze, wzburzone, falujące, i z poszumu jego fal nawet dochodzić mnie zdawały się słowa ka­

płana: „W imię Ojca i Syna i Ducha..."

Morze przedwieczorną mówiło modlitwę.

Petersburg. x /> . S/. Zdziarski.

rolę taką, że będzie pan musiał cze­

kać od pierwszego aktu do... piątego.

Aktor. To tyle pan skorzystał z Craig’a?! On was przecież usuwa od wszelkich ingerencyi zakulisowych i pozwala wspaniałomyślnie tylko na napisanie sztuki! Nawet zabrania, cho­

ciaż delikatnie, po angielsku, pisania w egzemplarzu sztuki uwag nawia­

sowych. No i nie bez racyi.

• Autor. To jeszcze kwestya.

Aktor. Nie, to jest rzecz jasna;

teatr musicie nam zostawić! Wy two­

rzycie idee, a my nadaj emy im wyraz, oblekamy je w ciało i w krew. I dla­

tego słusznie powiada Craig, że nie­

taktem jest, gdy my zmieniamy wasze słowa, nie mniejszym jednak, gdy wy przepisujecie nam, jak się mamy ubierać, jak się mamy ruszać i t.

d.

Aktorstwo jest naszą sztuką.

Autor. No, dobrze, ale ze wzglę­

dów praktycznych ma to przecież wiel­

kie znaczenie.

Aktor. Dopóty, dopóki pamięta się raczej o kasie, aniżeli o sztuce i dopóki nie minie przekonanie, że aktorem i reżyserem może być każdy, a wszelka nauka jest mu zbyteczną.

Wtedy będziemy mieli czas i możność opracowania każdej rzeczy po aktor- sku, a uwagi autora będą zupełnie zbyteczne, one nas niczego nie nauczą.

Autor. Ale niech-że pan wyobra­

zi sobie którykolwiek dramat współ­

czesny zupełnie bez uwag. Każdy odczuje, że tu czegoś brak.

Aktor. Bo większość pisze teraz dla literatury, a nie dla teatru. Szek­

spir pisał też bez uwag, a nie ma tam żadnej luki! Bo też Szekspir pi­

sał dla teatru, a nie do czytania. Zaś literatura dramatyczna jest czemś, co bez teatru obejść się może. Jest prze­

cież obecnie mnóstwo poetów, którzy piszą dramaty zupełnie nie dla teatru i uważają, że to wprost ubliża ich sztuce, gdy się liczą

z

warunkami sceny.

Autor. Tak, to panu przyznaj ę.

Ale też prawdą a Bogiem, .niema u nas zupełnie powodu do zbytniego zaufania do teatru. Mamy dobrych aktorów, ale nie mamy dobrego tea­

tru. A nie mamy go, bo brak w.nim duszy.

Aktor. Domyślam się, że pan mó­

wi o reżyserze.

Autor. Oczywiście. On bowiem tylko jest duszą teatru. . / ;

Aktor.

W

takim razie musi pan przyznać reżyserowi dominujące zna­

czenie w teatrze i postawić go przed autorem, jak tego chce Craig.

Autor. Tak i nie.

Aktor. Przepraszam pana, tu jest jedno wyjście: albo reżyser rządzi, albo wracamy do dawnego, to znaczy:

reżyser jest niepotrzebny.

Autor. Jeżeli reżyser będzie ta­

kim, jakim go Craig przedstawia, ka­

żdy autor chętnie się przeniesie ze sceny do audytoryum. Ale to musi być reżyser-twórca, prawdziwy mistrz teatru, do któregoby autor miał zau­

fanie. Wtedy i z wszelkich nawiaso­

wych uwag gotów zrezygnować, bo będzie przekonany, że jego słowom nadaj e kształt życia człowiek, który zna swą sztukę. Taki reżyser to mo­

że tylko ideał, ale ostatecznie jest wszystko w życiu tylko dążeniem.

Aktor. A czy sądzi pan, że ten reżyser Craig’a jest rzeczywiście zba­

wieniem dla współczesnego teatru?

Autor. Tak sądzę. Mówi się obe­

cnie wiele o reformie dekoracyj tea­

tralnych, ale kwestya ta wydaj e się drugorzędną, wobec problemu reżyse- ryi.

Z

nią się bowiem łączy powoła­

nie właściwej twórczości dla teatru, która nie będzie literaturą. *

Aktor. Hoho! Jak widzę przejął się pan Craig’em?

Autor. Nie przeczę. Niejednokro­

tnie już dawniej o tych wszystkich rzeczach myślałem, nie zdołałem so­

bie jednak nigdy tego tak jasno przed­

stawić, jak teraz.

Aktor. Jednakże mimo wielkie zalety, jest pewna słaba strona w tym

całym pomyśle. Jakie wobec tego znaczenie aktora w teatrze?

Autor. Spodziewałem się tego py­

tania. .' ? ,

Aktor. Craig powiada, że reży­

ser, skoro dostanie sztukę do ręki, powinien ją troskliwie i sumiennie przestudyować i charakter całej sztu­

ki oznaczyć zapomocą swoich uwag nawiasowych. Następnie, powinien sam obmyśleć dekoracye do sztuki, któreby odpowiadały nastrojowi utwo­

ru, powinien dać plany na kostyumy i powinien wypróbować, przy pomocy elektrotechników, różno sposoby oświe-

f

(8)

tle n ia (oczywiście, w yrzucając raz na zaw sze ram py, jako ośw ietlenie zu­

pełnie nienaturalne, niedające sugge- sty i prawdy. Na to wszystko, przy­

puśćm y, że znajdą się reżyserzy tak w szechstronni i tak zdolni, zgoda.

Rzeczywiście harmonia, jednolitość w y­

razu scenicznego będą znacznie do­

skonalsze, aniżeli, gdyby to robiło kilku ludzi, a więc kilka indyw idual­

ności. Nie mówiąc ju ż o tern, że te czynności wykonywane są często i n a j­

częściej przez osoby niefachowe, a zwykle je s t przypadek—doradcą. Ale C raig idzie jeszcze dalej i żąda, aby re ży se r mógł aktorom rozkazywać, ja k maszynistom, którzy reflektory św ietl­

ne przesuw ają.

Autor. A czyż obecnie tak się nie dzieje?

Aktor. Dobrze. My słucham y re ­ żysera, ale on też od nas w ym aga tylko takich rzeczy, które nie k ręp u ją naszej wolności, ja k np., żebyśmy wy­

raźniej wymawiali, żebyśm y innym w sytuacyach nie przeszkadzali, że­

byśm y za długo nie pozostawali w jednej pozycyi, żebyśm y nie mó­

w ili wszyscy na raz i sto innych, podobnych rzeczy. Craig jed n ak w y­

m aga, aby aktor „postawił" całą rolę, nie w ykluczając ubrania i maski, w ed łu g informacyi reżysera. W takich w arunkach aktor przestaje być a rty ­ stą, bo pierw szym w arunkiem arty sty je s t szczerość jego indywidualności.

Autor. A czy sądzi pan, że jego indyw idualność w tedy zginie?

Aktor. Bez w ątpienia. Będzie ty l­

ko wykonawcą czyjegoś pomysłu.

A w szelka sztuka m usi być wolną.

Autor. H istorya sztuki w cale nas tego nie uczy. N aprzykład sztuka

renesansow a włoska nie była wolną.

A rtyści nie malowali, ja k dziś, co im na m yśl wpadło, ale m alowali na za­

m ówienia mecenasów, częstokroć w e­

dług ściśle określonych tem atów, a mimo to dzieła ich nie są m niejszej w artości, aniżeli dzieła współczesnych m alarzy. A więc sztuka wolna, to nie je s t dogmat wiecznie stały. Dziś je s t on nam bliższym, niż w czasach re n e ­ sansu, ale może przyjść czas, że sto­

sunki znowu się zmienią.. Mam n aw et niepłonną nadzieję, że na tę chwilę długo nam czekać wypadnie, bo wolna tw órczość doprowadziła do szalonej hyperprodukcyi, która zabija i m arnu­

je mnóstwo ludzi, a tworzy, niebez­

pieczną konkurencyę dla wielkiej sztuki. A więc w racając do naszego tem atu, nie widzę zupełnie skrępow a­

nia indyw idualności aktorskiej w tern, że m u reży ser określi charakter jego roli. Przecież pan mi przyzna, że sztu­

ka aktorska nie istnieje sama dla sie­

bie, a wie pan równie dobrze, j ak j a, a mo­

że i lepiej, do czego dochodzi, gdy aktorzy m ają w olną rękę. D ążą w tedy do tego, by ich g ra w ydała się ja k n a jle p ie j, by ich sztuka była n a j­

bardziej podziwianą, tw orzy słowem system plan etarn y . Dzieje się krzy­

w da w tedy całości, tak ze w zględu na ideę utw oru, ja k ze w zględu na g rę innych artystów . N a to istnieje tylko je d e n sposób: reżyser, który w szystko trzym a w ręku, od którego

w szystko zależy, który nadaj e dram a­

towi jed n o litą barw ę i nie dopuszcza, by pow stały dysharm onie i niekonse- kw encye z tego w zględu, że różni akto­

rzy różnie sw e role pojęli. W ten sposób w prow adza re ży se r w dram at sw oje jed n o lite i bezsprzeczne odczu­

cie, sw oją indyw idualność i zaznaczyć j ą je s t w stanie rów nie w yraźnie, ja k

au to r dram atu.

Aktor. W szystko to, co pan mó­

wi, je s t potw ierdzeniem moich w ątp li­

wości. T akie postaw ienie rzeczy ró­

w na się praw ie, upadkow i sztuki aktorskiej. - \

Autor. Gzy pan sądzi, że je ż e li kapitan odbiera na w ojnie od g e n e ra ­ ła rozkazy, to gorzej je s t dla spraw y, aniżeli gdyby każdy rządził sam?

Aktor. W iem do czego p an zmie­

rza. Ale comparaison...

Autor. ...n 'e s t pas raison— wiem o tern. A jed n ak pytam dalej! A czy nie w ie pan o tern dobrze, że rozmai­

ci dowódcy, rozmaicie w ykonują te sam e rozkazy? A zaw sze w granicach posłuszeństw a. W przeciw nym razie idą pod sąd woj enny. W czem-że więc powód, że jed n i odznaczyli się na wojnie, a d ru ­

dzy nie, skoro w szyscy m uszą być posłuszni rozkazom naczelnika? Oczy­

w ista, że każdą rzecz można zrobić dobrze i lepiej. Tak samo i w teatrze.

Każde zlecenie reży sera można wyko­

nać rozmaicie. Im w iększy aktor, tern łatw iej pojmie o co chodzi, tern sp ra­

wniej rzecz wykona. Z asługa jeg o bę­

dzie równie w ielka, aktorstw o na czci i honorze nie straci, a sztuka te a tru zyska na tern wiele. To tak, ja k m a­

larz i rzeźbiarz, który, dekorując a r­

chitekturę, m uszą częstokroć robienie jedno ustępstw o dla piękna całości.

Rzeźbiarze epoki rom ańskiej i goty­

ckiej m usieli zaw sze ściśle się stoso­

w ać do linii architektonicznej, w iel­

kość bloku, którzy w ykuć mieli, była dokładnie obliczoną, a mimo to z pod dłuta ich w yszły takie arcydzieła, ja k rzeźby katedr francuskich. Ale jeszcze jed n a rzeczw p ad ła mi n a m y ś l. P rzy­

znał pan, że lepiej byłoby, aby reży­

ser sam daw ał plany na dekoracye, sam urządzał scenę, kierow ał ośw ie­

tleniem i robotą kostyumów, a nie chce pan m u przyznać p raw a kiero­

w ania g rą aktorską. W tern widzę egoizm. Pozw ala pan, aby się reży ­

ser m ieszał do czynności m alarza de­

koracyjnego i kraw ca i elektrotechni­

ka, bo całość utw oru na tern zyska, a nie pozw ala pan, by się m ieszał do rzeczy najw ażniejszej, do gry aktor­

skiej?.

Aktor. Zapędził mnie pan w kozi róg ambicyi!

Autor. W idziałem raz w pierw ­ szorzędnym teatrze pew ną sztukę, w której ostatnim akcie dwie kobiety czekają na straszne wieści. Chwila nad ranem , nie spały całą noc i cze­

kają. W róci m ąż jed n ej z kobiet sam—

tragedyn, wróci nie sam — tragedya, nie wróci żaden z nich — tragedya P u n k t najsilniejszego naprężenia! Je dna z kobiet była w czarnej sukni rzecz naturalna, czuło się, że inaczu

w takiej chwili na scenie w yglądać nie można. D ruga zaś—była w białej

sukni, nadzwyczaj stro jn ej, bogatej, w jakiej bankierow a przyjm owałaby swego kochanka. Główna w ina była oczywiście po stronie reżysera, który o to wcale się nie troszczył, w-co aktorka się ubierze. Czy taki fatalny błąd może się zdarzyć, jeżeli reżyser będzie czemś więcej, niż inspieyentem?!

Aktor. Niezawodnie nie.

Autor. Jestem przekonany, że zgo­

dzi się pan na wszystko, bo są to po­

stu laty bardzo słuszne. Dla dobra ca­

łości zrezygnuje każdy z nas chętnie z niejednej ambicyi. A jak ie świetne skutki może to za sobą sprowadzić—

to przecież jasn e. J e s t jeszcze mnó­

stwo kw estyi, tyczących się teatru, a o których chętnie bym z panem po­

mówił—ale narazie uciekam na trzeci akt, by jeszcze raz sprawdzić na wła­

snej skórze słuszność rekryminacyj C raig’a.

Aktor. Niech pan też całej winy na nas nie zwala, a też odrobinę we­

źmie na siebie.

Autor. Niecnotliwym je s t tylko prostak, d ix it Socrates.

A rnold Schiffm an.

Kraków.

Z uniwersytetu lwowskiego.

Po dw udziestu trzech la ta c h pracy u stą p ił z k a te d ry h isto ry i polskiej na uniw ersytecie we Lwowie prof. Tadeusz W ojciechow ski, je d n a z najśw ietniejszych postaci naszego św ia ta naukowego obec­

nej doby. U w ielbiany przez uczniów dla swego czarującego w ykładu, którym przykuw ał form alnie uw agę i budził za­

p ał do sam odzielnych studyów , wycho­

w aw ca całego szeregu historyków pol­

skich, au to r pom nikow ych dzieł, które n a zaw sze pozostaną w lite ratu rze wzo­

rem m etody i form y, ustępuje prof. W oj­

ciechow ski z p o la ja k o szczęśliwy żni­

w iarz, którem u danem było zebrać cał­

kow ity plon pracow itego życia. Urodzo­

n y w r. 1838 w Krakowie, późno stosun­

kowo, bo dopiero w 1883 t., już jako głośny au to r „C hrobacyi", w stąpił na k ated rę uniw ersytecką, świeżo wówczas utw orzoną dla h isto ry i polskiej, jako k a n d y d a t postaw iony przez w ydział filo­

zoficzny „unico loco". Pod kierunkiem nowego pro­

f e s o r a p o ­ w stało semi­

n a r i u m h i­

storyczne,je­

dno z n ajle­

pszych w n a­

szym uniw er­

sytecie. Rów­

nocześnie z biegiem l a t m nożyły się plony p isar­

skiej działal- nościW oj Cie­

chowski eg o.

D z ia ła ln o ś ć ta nie b y ła p łodna n a ilość, ale dała

nauce polskiej d zieła, które się zło- tem i n a je j k a rta c h zap isały zgłoska­

mi, a n a czele ich owoc olbrzym iej eru-

dycyi i m istrzow skiego panow ania nad przedm iotem : „K atedrę n a W awelu".

W o statn ich jeszcze la ta c h , niedom aga­

ło

(9)

jąc już na zdrowiu, ogłosił sędziwy uczo­

ny znakomite swoje „Szkice z XI wieku", pełne nowych, pomysłów historyozoficz- nych, wyświetlające szczęśliwie wiele ciemnych zagadnień z zarania naszych

dziejów i słusznie uznane przez Akade­

mię Umiejętności w Krakowie za najlep­

sze polskie dzieło historyczne lat ostat­

nich.

Na miejsce ustępującego prof. Woj­

ciechowskiego zaproponował wydział filo­

zoficzny również „unico loco" dotych­

czasowego docenta uniwersytetu we Lwo­

wie i tytularnego profesora, d-ra Szy­

mona Askenazego. Jeśli się zważy, że na polu historyi pracuje dziś w Polsce poważny już zastęp uczonych, a w każ­

dym razie o wiele liczniejszy, niż w ro­

ku 1883, to trzeba wybór ten nazwać niezwykle dla nowego profesora za­

szczytnym. P. Askenazy zaczął we Lwo­

wie wykładać jako docent już przed laty dziewięciu i w bardzo krótkim czasie zyskał niebywale liczne audytoryum, na­

wet z poza sfer uniwersyteckich. Zło­

żyły się na to powodzenie dwa czynniki:

zajmujący, jasny wykład prelegenta—

i przedmiot prelekcyj. Pierwszy z wy­

kładających historyę wprowadził p. Aske­

nazy do sali uniwersyteckiej dzieje Pol­

ski XIX wieku, nie wyłączając czasów stosunkowo nam bliskich, które do tej pory poczytywano za zbyt silnie jeszcze związane z istniejącymi stosunkami, aby mogły w ej ś ć

w zakres wy­

kładów szkol­

nych. Złama nie tego sza­

blonu, podanie z katedry pro­

feso rsk iej u- miejętnego ro­

zbioru powsta­

nia r. 1831 i czasów Miko­

łajewskich zo­

stało z zapa­

łem powitane przez młodzież, której p. As­

kenazy stał się

wnet ulubionym mistrzem. Zawiązało się prywatne seminaryum historyczne, którem młody uczony kierował z wyż­

szą myślą wytworzenia koła pracowni­

ków, mogących podjąć w przyszłości samodzielne studya nad porozbiorową epoką naszych dziejów. Do badań w tym kierunku zachęcał p. Askenazy swych uczniów ze szczególnym naciskieA, wskazując całą moc nieopracowanego dotąd, a tak pociągającego materyału.

Ta praca pedagogiczna nie poszła na marne; ze skromnych studyów semina­

ryjnych powstał piękny zbiór „monogra- fij w zakresie dziejów nowożytnych", opracowywanych pod okiem p. Askena­

zego i wydanych przy jego pomocy, a impuls, dany młodym pracownikom, spowodował dalsze badania, których owoce należą do niedalekiej zapewne przyszłości. _

Niezwykła, wyjątkowa ta zupełnie zdolność zagrzewania i pociągania mło­

dzieży do pracy naukowej zaważyć mu- siała zapewne na szali, gdy autora

„Przymierza polsko-pruskiego", „Dwóch stuleci" i „Ks. Józefa Poniatowskiego"

zaproponowano rządowi, jako jedynego kandydata na katedrę po wielkim histo­

ryku. I nie można wątpić, że zaszczytny dla p. Askenazego*. wybór o każę się rów­

nież wyborem szczęśliwym ze względu na dalszy rozwój polskiej nauki histo­

rycznej, której się nowy profesor, jako pedagog zwłaszcza, tak dobrze już za­

służył.

i . w ń w . Lubicz.

Prof. Szymon Askenazy.

Rzeźba polska.

Karniewski. Chrystus.

Stanisław Wierzbicki. b™ y obraz życia lud0'

(Notatka jubileuszowa).

Litwa—niegdyś centrum świetla­

ne poezyi polskiej — powoli a jednak musowo doprowadzoną została do mil­

czenia. Oczywiście i dziś rodzą się na Litwie poeci, ale twórczość ich rozwija się poza jej granicami.

R a ri nantes

pozostali jedynie na ucichłem po burzy Litewskiem morzu, a i z tych Jan Niesłuchowski, poęta polsko-bia­

łoruski i Maciej „.Buraczek, świetny autor Biloruskiej dudki—już dziś leżą w grobie; pracuje bez odpoczynku Adam M-ski, wyborny tłumacz Ca- moensa i Mistrala — oraz Stanisław Wierzbicki, który należy zarówno, do Litwy, jak i do Podola.

W ubiegłym roku minęło lat trzy­

dzieści od chwili pierwszego wystę­

pu — Stanisława Wierzbickiego, gdy w r. 1875 ogłosił w dawnych A7o- sach wiersz p. t. Sen, który nie prze­

szedł bez wrażenia. Właściwa twór­

czość poetycka S. W. datuje od roku 1882, t. j. od ogłoszenia zbioru p. t.

Z życia. Bądź jak bądź r. 1905 był to rok jubileuszowy poety — i grono przyjaciół złożyło śpiewakowi hołd należny. Jubileuszową też książką je^t ostatni zbiór K u słońcu (1905), o któ­

rym niżej pomówimy.

W krótkich tylko słowach zaznaczymy wa­

żniej sze daty jego ży­

cia. Stanisław Wierzbi­

cki ur. 15 Lutego 1853 r.

wHenrykówce (gub. Po­

dolska)—z ojca Alekse- i matki Julii z do­

mu Rotte. Gimnazyum kończył w Kamieńcu Po­

dolskim, a w r. 18 7 3 wstąpił na uniwersytet Kijowski, na medycynę;

później jednak przerzu­

cił się na wydział pra­

wny, który ukończył w r. 1889.

Jeszcze w gimnazyum słynął jako rymotwórca, a dwa jego zbiorki p. t. Z życia (1882 i 1888) były po­

witane bardzo życzliwie przez miło­

śników poezyi. Imponował polotem, świeżem tchnieniem i rozmiarami—

obszerny poemat Hanka (1885) z ży­

cia włościan podolskich, gdzie autor, wzorem dawnych romantycznych poe-

Stanisław Wierzbicki.

go

wego na Podolu.

Ostatni jubileuszowy tom Afw słoń­

cu streszcza niejako i pogłębia całą twórczość S. W. Znajdujemy tu ję ­ zyk czysty i szlachetny, rytmikę me­

lodyjną, pełną dyskrecyi i mięko- subtelną, znaczne bogactwo obrazów i umiejętne operowanie przenośniami.

Co do nastrojów—to pierwszą cechą poety naszego jest wielka znajomość i panteistyczne umiłowanie natury, jakie budzi się tylko na Ukrainie

i Podolu: to też krajobraz, zarówno optycznie jak psychologicznie, jest u S. W. zawsze nader czysty i od­

dany z prawdą wewnętrzną. Treść zbioru Afw słońcu dzieli się na dwa­

naście ksiąg i śmiało rzec można, że owa treść jest naprawdę „treścią".

Jeżeli w szeregach AT

m

słońcu, Księga przyrody i serca, Symfonia

wiosenna

i i.—autor daje nam stim m ungi na­

tury, marzeń, miłości wrażeń przelot­

nych i długotrwałych tęsknot, to zno­

wu w innych księgach (P rzy promie­

niach gwiazd,

Z

głębin /niepoznawal­

nego, Myśli samotnika) — S. W. wy­

stępuje jako przenikliwy myśliciel—

metafizyk, zapatrzony w tajniki bytu.

Nadzwyczajny eksperyment znajdu­

jemy w utworze p. t. Farys gdzie autor przetransponował wego Parysa na żywioł morza—

niebezpiecznych wyszedł cale

i nie' bez siły,

zamyka tom księga ostatnia (XII) ATw przyszłości. — Przyszłość — jak to autor niemal proroczo zwiasto­

wał — błyska i płynie ku nam niewątpliwie.

Nova

rerum origo już świta.

Szlachetna ta spowiedź duszy jasnej, wyśpiewana językiem czystym i boga­

tym—stanowi godne uwa­

gi zjawisko—i pomimo te­

go wzburzenia namiętnoś­

ci, jakie dziś huczy dokoła nas—nie jest bezużytecz- nem zatrzymać się na chwilę w ja ­ kim cichym, zielonym gaju, nad błę- kitno-srebrnym strumieniem i dla uko­

jenia serca patrzeć w jego pogodne zwierciadło. Takie odświeżenie du­

cha — znajdziesz u S. Wierzbickiego, w jego ostatniej książce.

A. L.

Oceanu, Adamo- -i z tych

fluktów poprawnie

— Pięknie

(10)

I

Polską w powieści angielskiej.

D oro ta G erard.

„Nieprawdopodobna idylla” Doroty Gerard.

Nakładem słynnej firmy wydawniczej Tauchnitza, którego markę pozyskać oznacza w Anglii swego rodzaju przyję­

cie do Panteonu, wyszła w Londynie po­

wieść Doroty Gerard „Nieprawdopodobna idylla* (The improbable idyl). Utwór po­

czytnej i utalentowanej autorki angiel­

skiej jest dla czy telnika polskiego z dwóch przyczyn szczególnie zajmującym: raz dlatego, ponieważ akcya jego rozgrywa się w Polsce, powtóre: ponieważ pani Do­

rota Gerard — generałowa Longard de Longgarde — od szeregu lat, zamieszku­

je wśród nas, wgalicyjskiem miasteczku Ko­

sowie w Kar­

patach. Pani Longard, mał­

żonka genera­

ła austryacki e- go Jul.Longard de Longgarde, u ro d z o n e g o w Galicyi, mia­

ła sposobność p o zn ać dość dobrze społe­

czeństwo na­

sze, zwłaszcza jego warstwy wyższe/ prze­

bywając wraz z mężem w róż­

nych miejscowościach Galicyi, w któ­

rych pan Longard jako wyższy, woj­

skowy był stacyonowany. Od lat paru, dosłużywszy się stopnia generalskiego, przeszedł p. L. na pensy ę. Pomimo to po­

zostali oboje pp. Longgardowie w Polsce.

Nabywszy w pobliżu Kosowa, w górach Karpackich, małą posiadłość ziemską, którą nazwali „Longardówką*, z zapałem oddają się gospodarstwu rolnemu, a pani Longard wśród zajęć tych uprawia lite­

raturę piękną.

w

„Nieprawdopodobnej Idylli*, o której piszemy niżej, po raz

pierwszy wprowadza temat polski. Do- dajemy jeszcze, że i rodzinnemi węzły jest autorka angielska związana z Polską.

Siostra jej, zmarła przed rokiem, Emilia z domu Gerard, również, jak ona, powie­

ściopisarka i nowelistka, zamężną była za polakiem, generałem-feldmarszałkiem ś. p. Mieczysławem Łaszowskim i całem

sercem oddaną była Polsce. „Nieprawdo­

podobna idylla*, jak się dowiadujemy, zostanie niebawem przełożoną na język polski przez jednego z literatów we Lwowie.

Wieczór zimowy. Ogień na ko­

minku (rzecz dzieje się w Londynie).

Rodzina Hamptonów, zebrana w kom­

plecie, toczy rozprawę n a'tem at: co postanowić wobec faktu, że gospodarz wymówił mieszkanie?

Meta, najstarszy członek młod­

szego pokolenia, je st pełna pomysłów.

Już jak zmienić mieszkanie, to je zmienić radykalnie: naprzykład prze­

nieść się do kolonii!

Z głębi fotelu, w którym spoczy­

wa nominalna „głowa rodziny*, pły­

nie coś pośredniego między jękiem a westchnieniem. Na szerokiej tw a­

rzy p. Hamptona maluje się przera­

żenie. — Kolonie! tego jeszcze brako­

wało. Co tej Mecie strzela do głowy!

Meta zapala się do własnego po­

mysłu. Czarne oczy się iskrzą, a po­

liczki pałają.

— Bo czyż nie mam racyi? Py­

tam się, co my tu, w Londynie, przy naszych dochodach robić będziemy?

Naturalnie ja i Pan zostaniemy ka- syerkami, a . chłopcy pójdą do biur i kantorów wędzić się w dymie. Miła perspektywa dla czworga tęgich, zdro­

wych ludzi, jakby stworzonych na kolonistów! Kolonie...

— To tak strasznie daleko! — przerywa nieśmiało pani Hampton.

— I tak tam wszystko inaczej, niż u n a s —- dodaje „głowa rodziny*.

— Inaczej? Spodziewam się. Nie warto byłoby jechać, gdyby nie było inaczej. Tu, w Londynie...

Potok wymowy przerywa służą­

ca, oznajmiająca miss Goldie.

Miss Goldie,. koścista i chuda miss, jakby z Sim plicissim isci wykro­

jona, je st w ekstazie. W raca z wy­

cieczki niesłychanie oryginalnej. Była w zakątku, nieznanym angielskim podróżnikom, a ciekawym i malowni­

czym nad wszelki wyraz. Co za lud, co za typy! Co krok to model ma­

larski. Lud odziewa się w owcze skó­

ry i szkarłatne sukno, a kobiety no szą najwspanialsze barwnie haftowa­

ne stroje. A wszystko to na tle si­

nych Karpat... Bo kraj ten to Galicya, istna kopalnia motywów malarskich.

Miss Goldie blade oczy wznosi ku gispaturom sufitu.

ci ludzie nawet w potra­

wach lubią żywy koloryt.

Pamiętam zu p y : istny płynny karmazyn... A ży­

cie tam tak tanie, że przychodziło mi na myśl

osiedlić się tam na stałe.

Pomyślcie tylko: mięso trzy pensy funt!

— Trzy pensy funt!—

szepcze.oczarowana pani Hampton — czy podobna?

— A ziemia — naj- żyzniejsza w świecie — za pół darmo! Wiem na­

wet o jednym folwarku, trzysta akrów, biały dwór

Czy uwierzycie,

w najpoetyczniejszym wąwozie, który nabyć można za śmiesznie nizką cenę.

Coup de theatre. Meta oświad­

cza, że je st najmocniej zdecydowana osiąść w Galicyi. To przecie bliżej, niż Kanada...

W trzy miesiące później rodzina Hamptonów była już właścicielką Smolnej pod Barnopolem i zdążała objąć posiadłość. Na stacyi, w sło­

tny marcowy wieczór wita ich pan Symcha Seidenstein „agent*, który w ciągu trzech miesięcy przeprowa­

dzał z Metą obszerne korespondencye, wszystko załatw iał, wszystkiem kie­

rował. Wprawdzie brytyjskie pojęcie

„agent*, nieodłączne odangleza i szty­

wnego cylindra, nie bardzo godziło się z powierzchownością pana Sym- chy, ale to już widać —- koloryt lo­

kalny.

Gdy zmęczeni, strzęsieni i gło­

dni osadnicy stanęli w Smolnej, jako umeblowanie („całkiem doskonałe, na moje sumienie*) zastali kilka kula­

wych stołków i sześć sienników po­

rzuconych na ziemi. Prócz tego oka­

zało się, że dach „białego dworu"

mógłby z powodzeniem zastąpić prze­

tak, a śpiżarnia mogła dostarczyć...

samowaru i chleba czarnego.

W tych warunkach nawet Meta nic była w stanie odczuć należycieV V

uroku podolskiego jaru , i zaczynało jej przychodzić na myśl, że Londyn

miał jednak pewne zalety.

Lecz Hamptonowie są w Polsce, w kraju, gdzie gościnność nie jest tylko przysłowiem. O kłopotach osa­

dników dowiaduje się sąsiad, hrabia Weliński, zajeżdża wielkim koczem, zabiera wszystkich i nie daje im oprzytomnieć aż u siebie w pałacu.

Tam z wytworną uprzejmością przyj­

muje ich pani hrabina, oderwawszy się od szezlonga i najnowszej fran­

cuskiej powieści, a hrabianka Halina bierze Metę pod rękę i rozmawia z nią

tak, jakby się znały od dzieciństwa.

— A teraz — kiedy się oddali­

ły od towarzystwa — powiedz mi, bo będziemy sobie mówić po imieniu, prawda? Powiedz... Ach, nie udawaj,

Longardówka pod Kosowem

Cytaty

Powiązane dokumenty

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

palaczy i rozbójników, oddaje się w ręce tej sprawiedliwości i na łaskę tego prawa, które tak nie­!. dawno jeszcze postanowił obalić

nie * się swem postanowieniem z Kręckim.—Leon ciągle jeszcze pozostawał pod wpływem Julisia. Bał się jego szyderstw, drwin i przycinków. spodziewałem się

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu

Gdyby się udało uniknąć tego wydatku.... Pritsche,

czaiłeś się do pracy, zdaje mi się nawet, że polubiłeś ją i tylko przez.. dziecinny upór nie chcesz