(Obraz nagrodzony złotym medalem na wystawie w Monachium).
Tito Conti. Z okolic Wenecyi: Wiosna.
Pomnikom ocalonym z potopu ojczyzny. >
zereg pięknych, jasnych sal na
pierwszem pię
trze Sukiennic, skąd ściele się niezrównany wi
dok na rynek krakowski, naj
wspanialszy, ja-
Inlcyat polski x r. 1559.
m0£na SpOt- kaó w Polsce, widok na owo miejsce niezapom
niane, gdzie protoplasta potęgi pruskiej na kolanach zaprzysiągł wierność koronie polskiej, gdzie Kościuszko z oczyma obróconemi w niebo, z mieczem w przeczystej dłoni, ślubował narodowi, iż wy
pędzi z kraju trzech mocarzów, lub sam zginie. Ile razy błądzę wśród tych sal, zapełnionych pa
miątkami przeszłości, towarzyszy mi zawsze wracająca myśl: jak wyglądałoby dziś to muzeum narodowe' polskie, gdyby danem nam było, ja k innym, szczęśliw
szym plemionom, przeżyć życiem normalnym cały bieg historyi?
I czem byłaby Polska, którąby ominęła wielka katastrofa rozbio
rów, Polska wolna, rządząca się sama, rozwijająca swobodnie swe bogate przyrodzone skarby? Te sale odpowiedziałyby nam na to
pytanie. Siedzibą ich byłaby mo
że Warszawa. Nie oglądalibyśmy w nich czarnych od starości, roz
sypujących się w proch relikwii racławickich, ani postrzępionych
kulami mundurów r. 31, ani cier
niowych pamiątek r. 63; wspom
nienie po naszych największych ludziach nie byłoby tu zapisane przedmiotami, noszącemi na so
bie piętno wygnańczej wędrówki wśród’ obcych. Zamiast śladów przebytego, męczeństwa, historya złożyłaby tu wawrzyny chwały i trofea pracy polskiej. Wielka część skarbów dawnej kultury na
szej, rozdrapanych * przez obce rządy, rozsypanych po świecić rękoma handlarzy, znalazłaby się zapewne tutaj. Zobaczylibyśmy tu rzeczy, do których myśl z ża
lem się zwraca, i także, które tylko w marzeniu tęsknej wyobraź
ni możemy oglądać.
To, co widzimy, to strzępy ocalone z potopu ojczyzny, strzępy przeżytego kiedyś górnie wieku świetności i późniejszych żywio
łowych zapasów o utrzymanie
bytu. Strzępy te, to Polska współ
czesna.
* * *
Muzeum narodowe powstało w r 1879, podczas jubileuszu Kra
szewskiego. Wprawdzie na osiem lat przed tern ówczesny prezy
dent Krakowa, znakomity uczony i wielki obywatel prof. Dietl, po
ruszając sprawę odnowienia Su
kiennic, rzucił już myśl założenia muzeum w odnowionych salach pierwszego piętra, lecz projekt
ten odżył dopiero przy sposobno
ści pamiętnego zjazdu ku czci Kraszewskiego. Sukiennice, dzięki szczęśliwej restauracyi, odzyskały już były swój dawny, królewski
splendor. Następca Dietla na krze
śle pryzydialnem, Mikołaj Zybli- kiewicz, gorąco sprawę popierał.
Wreszcie ofiarność Siemiradzkie
go, który na jednem z zebrań j u bileuszowych darował miastu „Po
chodnie Nerona“, rozstrzygnęła o narodzinach instytucyi. Kilku
dziesięciu artystów polskich, obec
nych w Krakowie, związało się przyrzeczeniem popierania mło
dego muzeum darami. W r. 1883 zbiory wzrosły już do tego stop
nia,' że okazała się potrzeba za
mianowania dla nich dyrektora Władysława Łuszczkiewicza. po- czem nastąpiło oddanie ich na użytek publiczny.
, Przez lat 18 dyrektury Łuszcz
kiewicza, dzięki coraz większej ofiarności społeczeństwa i gorli
wym zabiegom kierownika, mu
zeum pomnożyło swoje zbiory do poważnych rozmiarów i wyłoniła się konieczność znacznego rozsze
rzenia lokalu. W r. 1900 umarł Łuszczkiewicz! Miejsce jego za
jął obecny dyrektor Feliks Kopera, któremu przypadło w udziale prze
prowadzenie zupełnej reorganiza- cyi muzeum. .Zaznaczyła się ona dwoma doniosłymi faktami. Po- pierwsze: przeniesienie się wysta
wy To w. przyjaciół sztuk pięk
nych z Sukiennic do nowego, w łas
nego gmachu, umożliwiło oddanie całego pierwszego piętra na po
mieszczenie zbiorów muzealnych.
Powtóre: dokonano* gruntownej zmiany podstaw, na których opie
rały się zadania instytucyi. Aż do owej pory, zgodnie z duchem czasu, ograniczało się muzeum do nabywania, obok pamiątek histo
rycznych, wyłącznie dzieł t. zw.
Wielki.ej<Sztuki, a więc rzeźb i ob
razów. Odtąd wprowadzono je na szerokie tory, odpowiadające zmienionym ostatnimi czasy po
jęciom. Nowy statut wykreślił muzeum narodowemu zadanie wszechstronnego przedstawienia na zebranych okazach stanu Sztu
ki i Kultury w Polsce, nietylko w historycznym, lecz i w bieżą
cym rozwoju. Więc obok rzeźb i obrazów prawo obywatelstwa zdobyły sobie teraz okazy prze
mysłu artystycznego ze wszyst
kich dziedzin, jak wyroby ze skó
ry, : drzewa, kamienia, metalu, szkła, gliny. Sprzęty i narzędzia domowego użytku, stroje i przy
rządy toaletowe, szaty kościelne, instrum enty muzyczne, broń i zbro
je, tkaniny dekoracyjne, klisze drzeworytnicze, pieczęcie, monety;
wszystko, co dać może bezpośre
dni lub pośredni obraz rozwoju życia kulturalnego u nas, weszło w zakres zbiorów muzealnych.
Włączono do nich wreszcie wy
kopaliska przedhistoryczne i za
bytki oraz okazy współczesne sztuki ludowej.
Na tak pojętej, obszernej pod
stawie oparto dzieło reorganiza- cyi muzeum, które trwało lat kil
ka. Ugrupowaniu materyału na
dano jedynie racyonalny charak
ter chronologiczny, który już dziś pozwala na wyrobienie sobie w pewnych działach poglądu na stopniowy rozwój lub zanikanie naszej wytwórczości w ciągu wie
ków. Co krok wreszcie spotyka
my zupełnie nowe działy, których nie było wcale przed reo gani- zac.yą, a których powstanie jest wyłączną zasługą obecnego zarzą
du muzeum.
Pomimo wieloletniej, gorliwej pracy nad zebraniem zabytków najdawniejszej Sztuki w Polsce,
mimo, że kierownictwo muzeum spoczywało długo w ręku tak zna
komitego historyka sztuki śre
dniowiecznej, ja k Łuszczkiewicz, który także jako dyrektor prze- dewszystkiem w odległą prze
szłość wzrok swój kierował, przed
stawiają się zabytki z pierwsze
go okresu naszych dziejów wię
cej niż ubogo. To ubóstwo, ta nie
możność wskrzeszenia dawnych form życia polskiego, sięgających zwłaszcza epoki Piastów i pierw
szych Jagiellonów, życia, które osiągnęło było w niejednym kie
runku wysoki poziom, to jedno z następstw wyjątkowych warun
ków, w jakich od upadku' kraju
istnieć jesteśmy zmuszeni. Sto
Muzeum Narodowe w Krakowie.
Podcienia Sukiennic.
lat ubiegłych zubożyło nas i na tem także polu, jak na wielu in
nych. Ograbiano nas dziesiątki razy, pustoszono nasze kościoły i zaniki, wywożąc z Polski nie- oszacowane łupy, które zapełniły obce muzea. Część zabytków zni
szczyły burze wojenne. Część, po
zbawiona należytej opieki, znisz
czała sama.
Z epoki romańskiej, prócz kil
ku interesujących odlewów, zdo
łało muzeum zgromadzić ledwie parę ułamków architektonicznych, krucyfiks miedziany z XII wieku i złożoną tytułem depozytu stułę haftowaną jedwabiem, z wyobra
żeniem 12 apostołów z kościoła św. Mikołaja w Krakowie. Ra
żącą lukę spostrzegamy i w wieku, XIV mimo, ii jestto wiek ożywio
nego ruchu artystycznego, na któ
ry przypada rozkwit stylu gotyc
kiego w całej zachodniej Europie, a u nas wiekopomna działalność budowniczego Polski, Kaźmierza Wielkiego. Dwie rzeźby kościelne (z tych jedna: urocza Madonna z Krużlowy, wykazująca już schy
łek XIV wieku), fragment z por
talu kościoła Dominikanów w Kra
kowie, miniatura francuska i grze
bień, rzeźbiony z kości słoniowej, to wszystko, co posiadamy w ory
ginałach. Skromnie, lecz już tro
chę pokaźniej przedstawia się wiek XV, czas rozkwitu bogatego mieszczaństwa, które kocha się w zbytku, w kosztownych me
blach, klejnotach, strojach, tka
ninach.- Z tego czasu posiada muzeum kilka ślicznych okazów rzeźby i malarstwa, .jak pasy a
rzeźbiona z drzewa lipowego, Chrystus na krzyżu z kościoła w Wiśniczu, figura Matki Boskiej z Grybowa, posąg św. Barbary, niezwykle malownicza dekoracya sufitu kościelnego z Kóz, część tryptyku z Tuchowa, Madonna z herbem Płomieńczyk i t. p. Na
tomiast okazów przemysłu arty
stycznego, który w tym okresie istniał już w Polsce -na większą skalę, szukamy napróżno.
Muzeum Narodowe w Krakowie.
Sala z ,,Modlitwą" Wacława Szymanowskiego.
Co jednak dziwniejsze, że nie wiele lepiej przedstawiona jest w zbiorach muzeum epoka tak wspaniale zapisana w dziejach naszych, jak Odrodzenie. Kilka
naście fragmentów rzeźb, trochę malowideł kościelnych i kolekcya opraw dawnych książek, jestto wszystko, co udało się zgroma- madzić. Lukę możnaby wypełnić wybornie odlewami z pomników renesansu w Polsce, których się u nas tyle zachowało, lecz na to jest muzeum za ubogie. Pogar
dliwie traktowanemu wiekowi XVII z rozmysłu wyznaczano do niedawna jaknajmniej miejsca, zapominając, że wobec nauki każ
dy styl ma równe prawo bytu, jako wyraz epoki, która go do życia powołała. Z tego powodu i barok stosunkowo skromnie, się przedstawia. Mamy tu z rzeczy wybitniejszych namiot z czasów wyprawy wiedeńskiej, gobelin z herbami Paców, misterny buz
dygan, trochę zbroi, zegary, nie
co rzeźb drobnych. Trzy pierw
sze przedmioty mogłyby zająć honorowe miejsce w każdem wiel- kiem muzeum.
Następne epoki mogły być już odtworzone o wiele dokład
niej. Tu już mamy plastyczne obrazy, jeśli nie życia minionych czasów, to przynajmniej ram, w których to życie biło. Zrywa
jąc z dawnym, bezdusznym spo
sobem grupowania zbiorów, sta
rano się tu stworzyć wnętrza sty-
Muzeum Narodowe w Krakowie.
Lampi. Portret damy z XVIII wieku. Lampi. Portret damy polskiej z XVIII wieku.
Iowę, przeniknięte na wskroś at
mosferą epoki i uwydatniające jej cechy charakterystyczne. Na ścianach: Bacciarelli, Lampi, Gras- si, Norblin, portrety ludzi z koń
ca XVIII wieku, o delikatnym, cie
listym kolorycie, w sali meble ro
kokowe o liniach wdzięczących się i niespokojnych, bronzy, sta
re szkło, porcelana. A tuż obok świt wieku XIX i styl, na któ
rym się zwrot do spokoju antycz
nego odbił, gładki, trochę zimny i poważnie wytworny; na sztyw
nych, mahoniowych mebelkach, zdobnych bronzowemi rozetami, pełno drobiazgów, na ścianach portrety o sielankowym nastroju,
obrazy o motywach mitologicz
nych, zegary kurantowe pod wielkiemi zwierciadłami. Z epoką empire wiąże się „stary Kraków"
rzeczypospolitej kongresowej: Sta
chowicz, Wojciech Stattler, Słoń- czyński, Szynalewski, Kotsis. I oto znaleźliśmy się w pełni wieku XIX, wieku wspaniałego rozkwi
tu umysłowości i Sztuki polskiej, a upadku politycznego.
Olśniewa nas odrazu prze
pych nowoczesnego polskiego ma
larstwa, reprezentowanego w Mu
zeum dziełami Grottgera, Brand
ta, Rodakowskiego, Gierymskich, Siemiradzkiego, Chełmońskiego, Pochwalskiego, Malczewskiego, Wyczółkowskiego, Wyspiańskiego i tylu, tylu innych. Wspaniała
„Czwórka" Chełmońskiego, try skająca ogniem szalonego rozpę
du, zawieszona tak, iż widać ją z drugiego końca gmachu, mo- O* &laby stanowić chlubę
wielkiej galeryi europejskiej. Tak samo Szymanowskiego „Modli
twa", od której bić się zdaje w górę chóralny śpiew tysięcy piersi ludzkich. Zimne, pełne ponurej grozy „Pochodnie Nero
na" mają salę osobną, w której się wszystko dostraja do charak
teru wielkiego płótna. I dalej orgią kolorów zalana sala Matejki z nieśmiertelnym „Hołdem p ru skim", z „W ernyhorą", „Kościusz
ką" i mniejszemi pracami mistrza.
Wreszcie uboższa o wiele rzeźba polska, reprezentowana przez Welońskiego, Madeyskiego, Le
wandowskiego, Rygiera, Kurzawę i szereg innych. A w oddzielnej salce pamiątki po Kościuszce i Mic
kiewiczu, bohaterskie pamiątki roku 31 i żałobne roku 63.
Urywa się pochód chronolo
giczny przez sale muzeum. Prze
szedłszy długi ich szereg, opusz
czamy je przez obszerny, piękny westybul i klatkę schodową, de
korowane bogatą kolekcyą broni, zapisaną miastu przez Sefera- paszę Kościelskiego. Znaleźliśmy się wprost pod wspaniałemi, cały rynek krakowski przecinającemi arkadami Sukiennic.
* * *
W ten sposób ugrupowano dawniejszy materiał. Lecz nadto utworzono na podstawie nowego statutu muzeum, kilka świeżych działów. W r. 1903 otwarto ubo
gi na razie, ale już interesujący dział zabytków doby przedhisto
rycznej ziem polskich. Gdyby się spełniło życzenie ogółu, aby Akademia umiejętności oddała tu w przechowanie swoje bogate zbio
ry z tego zakresu, mogłoby się z czasem utworzyć w muzeum narodowem centralne ognisko dla badań naukowych epokiprzeddzie- jowej w naszym kraju, tern bar
dziej pożądane, iż terytoria, zaj
mowane przez nas, należą do bar
dzo ważnych pod względem ar
cheologicznym. Na razie posiada muzeum mały zbiór, deponowany przez Tow. archeo-numizmatycz- ne i trochę własnych okazów, wśród których pierwsze miejsce zajmuje miecz celtycki bronzo- wy, o pięknej, ja k szmaragd zie
lonej patynie, wyorany w Wy- ciążach pod Krakowem. 0 wiele lepiej przedstawia się otwarty również w r. 1903, a z niezwy
kłym smakiem urządzony dział etnograficzny, który, wobec usi
łowań obecnych na polu sztuki stosowanej nabiera wyjątkowej wagi. W zbiorach, które obejmą z czasem całą Polskę, najobficiej
dotąd reprezentowana je st Gali-
cya zachodnia, a zwłaszcza Kra-
4
Muzeum Narodowe w Krakowie.
*
Sala Siemiradzkiego z widokiem przez drzwi na salę Matejki.
kowskie, które znalazło niestru
dzonego zbieracza w,osobie pana Seweryna Udzieli. Świeżo rów
nież, po uporządkowaniu, otwarto osobny gabinet rysunków, akwa
rel, pasteli, studiów i szkiców, zawierający niedostępną dotąd dla publiczności wspaniałą kolek-
— Może ja pani przeszka
dzam...
— Pan? Co znowu!... Pójdzie
my razem do mnie. Mieszkam na pensyi na bulwarze Batignolles.
Tam mnie umieścił mój... stryj.
On jeszcze jest w Paryżu, ale wy
jeżdża jutro. Och! to bardzo do
bry człowiek. On jest doktorem.
cyę ś. p. Ludwika Michałowskie
go. Zwracają tu uwagę orygi
nały „Lituanii” Grottgera i kom
pletny zbiór sztychów Chodowiec
kiego i Doiła Belli. Tu mieści się wreszcie skromny zbiór gemm i miniatur.
DN Jan Krzywda.
Bardzo bogaty... To... stryj mojej matki. A jakże!
I zaraz zaczęła się troszczyć o Leona, wypytywać się, co robi, jak mu się powodzi. Miała w to
nie swego głosu wielką, uczciwą serdeczność dobrej kobietki, star
szej siostry, która odnalazła na
gle swego młodszego brata, o któ
rego troszczyła się bardzo. Leon z całą radością poddawał się mi
łemu uczuciu, jakie go ogarnęło na myśl, że ktoś się o niego troszczy i interesuje tern, co się z nim dzieje. I gdy doszli wre
szcie do drzwi mieszkania aktor
ki, Leon był w usposobieniu dzi- wnem — pragnąc z całej du
szy opowiedzieć tej dziewczynie wszystko, przez co przeszedł, przez co w tej chwili przecho
dził, chciał zrzucić ze swej pier
si ciężar, jaki go ugniatał, chciał uczuć wreszcie na swej głowie dłoń miękką, kobiecą, tulącą go w strasznej rozterce, jaka nim szarpała.
I uczucie to spotęgowało się, gdy Jabłońska zapaliła lampę i ukazał się oczom Leona pokoik
elegancki i czysty, pokryty dywa
nem jasnym, z łóżkiem okrytem jasnemi, kretonowemi flirankami,
podbitemi kremową gipiurę.
Aktorka zdążyła już temu ho
telowemu pokojowi nadać pewien
cachet personnel. Bombonierki, fi
gurki, cacka, flakony, masa foto-
grafij, kwiaty w doniczkach za
legały stoły i półeczki. Powietrze przesiąknięte było perfumami i za
pachem pudru. Przed łóżkiem le
żała duża biała niedźwiedzia skó
ra. Na tualecie pokrytej gipiurą, widniało śliczne lustro w sre
brnych ramach, które Leon zapa
miętał w garderobie teatralnej, tam —w pogranicznem miasteczku.
’• I gdy Jabłońska, rozebrana z okrycia, stanęła przed nim w bardzo pięknej i modnej sukni, strojnej w pasmanterye, z gru
bym łańcuszkiem złotym, na któ
rym wisiała długa szyldkretowa lornetka—on ujął ją znów za rę
ce, i nie zdając sobie sprawy z tego, kim je st ta kobieta—ręce jej pocałunkami gorącymi okrył.
— Pani zawsze taka dobra dla mnie! — wyrzekł z wdzięcz
nością.
— Ja? miły Boże! ja nic dla pana nie zrobiłam... Gdybym mo
gła, gdybyś mnie pan kiedy po
zwolił być sobie użyteczną, była
bym bardzo rada.
Zadzwoniła—i za chwilę wnie
siono herbatę, szynkę, ciastka.
Widocznie gościnna kobieta nie mogła sią pozbyć przyzwy
czajeń polskich w Paryżu.
— Stryj jutro wyjeżdża... zo
stałabym samiutka jedna, gdyby nie pan. Teraz jestem szczęśliwa, będę miała do kogo po polsku przemówić, wreszcie już nie bę
dę się czuła tak samą w tym ol
brzymim Paryżu.
I z nadzwyczajnym wdzię
kiem potrafiła skłonić Leona do jedzenia, picia herbaty, odgadu
jąc z subtelnością kobiety, prze
bywającej często obok nędzy — głód dręczący Leona.
— Tak mi się dziś jeść chce!—mówiła, zmuszając się do jedzenia— widocznie Paryż tak na ludzi działa. Ja tu zawsze je
stem głodna...
Gdy Leon przestał już jeść, usunęła zręcznie tacę z przybo- rami i przez chwilę patrzyła na niego z jakąś smutną przenikli
wością.
— Ale pan nie jesteś szczę
śliwy...—wyrzekła wreszcie, sia
dając z nogami na kanapie—pan jesteś jakiś smutny i znękany.
Co panu? • ,
— Umarł mi... umarł mi ra no, ktoś bardzo, bardzo... drogi...
— Kobieta?
— Nie! mężczyzna. Wielka, wzniosła dusza—pełna abnegacyi, poświęcenia... umarł dziś rano
w szpitalu!
Aktorka aż uklękła na kana
pie i złożyła ręce.
— W szpitalu? dlaczego?...
czy był taki biedny?
— Tak! on dawał wszystko, co miał, dla drugich...
— A ci... drudzy — dlaczego mu oni dali umrzeć w szpitalu?
gdzie oni?
Leon wyciągnął ku niej ręce.
— Ci drudzy?... ależ to ja, to pani—to my — wszyscy, to cały kraj... całe nasze społeczeństwo...
czy pani to rozumie?
Duże, inteligentne, dobre oczy dziewczyny rozwarły się szeroko.
— Nie rozumiem! ale... p ra
gnę zrozumieć. Powiedz mi pan, kto to był taki? / ,
— O tak... opowiem.
I Leon opowiedział jej wszy
stko. Z instynktu ominął na
zwiska osób, należących do par- tyi i bliższe określenia działań.
Lecz Jabłońska zasłuchana w je
go słowa, nie pytała, nie badała nic. Widać było, że cała jej do
bra dusza tak skora do pomocy bliźnim—była tam przy tym tru pie, który próżno na trumnę cze
kał w szpitalnej kostnicy.
Milcząc, sięgnęła po bombo
nierkę, stojącą na stole.; W yjęła z niej pięćdziesiąt franków i z nad
zwyczajną prostotą i pewną nie
śmiałością podała pieniądze Le
onowi.
— Weź pan to... proszę... od
dacie mi później — rodzina jego mi odda. Pan teraz nie masz pra
wa mi odmówić! Ja to nie dla pa
na—dla n i e g o robię. On by mi nie odmówił—już ja panu za to
ręczę.
Leon zawahał się. Miałże wziąć te pieniądze od tej prawie nieznajomej, przypadkowo spot
kanej w życiu. Lecz—czyż miał dla jakiejś, źle zrozumianej deli
katności pozwolić, aby wrzucono Grzegorzewskiego do wspólnego dołu?
* I w tym samym prostym to
nie, w jakim Jabłońska ofiarowa
ła mu pożyczkę—-odparł:
— Dziękuję p an i...— wyba
wiłaś mnie pani z ciężkiego kło
potu... my to pani zwrócimy.
— Nie mówmy o tern. Jeżeli za mało, ja w każdej chwili je
stem na wasze rozporządzenie.
O jedno pana proszę. Daj mnie pan znać, kiedy będzie pogrzeb.
Chciałabym być na cmentarzu.
Zapukano do drzwi.
Wszedł rosły mężczyzna, szpa
kowaty, bardzo przystojny, ubra
ny warszawską modą.
Jabłońska porwała się. z kana
py i trochę zmieszana wyrzekła:
—'Mój stryj... a to... pan, pan — ? . > ' V z
Szukała chwileczkę w głowie nazwiska Leona, które wyszło jej z pamięci;i z ogromną przy
tomnością umysłu i swadą dodała:
— Pan Malicki z Kielc—któ
rego spotkałem w księgarni na bulwarach... Jestem bardzo z tego szczęśliwa, bo pan Malicki zna dobrze Paryż i będzie dla mnie przewodnikiem po tych wszyst
kich Luwrach i Luksemburgach, gdzie zginęłabym bez jego po
mocy.
„Stryj" obrzucił badawczym wzrokiem Leona, lecz jego ubo
gie odzienie, zmartwiona mina, nie obudziły w nim żadnych po
dejrzeń, bo natychmiast zrobił się nadzwyczaj uprzejmy, grzeczny i zaczął traktować Leona bardzo poufale, zalecając mu tę biedną
„Dolcię", która tak bardzo lękała się pozostać sama w Paryżu.
Lecz Leon uczuł się nagle strasznie skrępowanym i upoko
rzonym obecnością tego grzecz
nego pana, który nie miał dosta
tecznie słów uprzejmych, aby po
lecić mu swą siostrzenicę i od
dać Dolcię w jego opiekę.
Jabłońska równocześnie z przy
byciem stryja straciła także jakoś fantazyę—zamyśliła się i usiadła
na fotelu z miną na wpół smutną i na wpół znudzoną.
Po kilkunastu minutach Leon powracał do kantoru na wpół uspokojony, lecz równocześnie ja kiś niepewny, jakby czyn, który popełnił, nie był w zupełności w zgodzie z jego sumieniem.
W kantorze zastał Kręckiego sa
mego, który oznajmił mu, że Kwiat
kowski prosił Leona, aby Leon dziś ani na obiad, ani na lekcye nie przychodził.
— Ja byłbym i tak nie po
szedł!—odparł Leon.
Kręćki ciągle miał zafraso
wany wyraz twarzy i po chwilo- wem milczeniu odezwał się tro
chę nieśmiałym głosem:
— Ja wiem, że wy wszyscy jesteście tam nie bardzo pra
ktyczni. Kto się zajmie pogrze
bem?
— Ja — odparł Leon.
— Pan? skąd pan wiesz, jak się to robi. — To cała awantura z policyą, z prefekturą—z histo- ryami. A kupowanie grobu...
a karawan...
W stał i zbliżywszy się do Leona, wyrzekł przyjaźnie:
— Wiesz Pan... do tego wszy
stkiego, to nie trzeba propagan
dzistów, ale... ot — handlowca, burżua. Już niech tam Juliś się
tern zajmie!
Leon aż usta otworzył ze zdzi
wienia. ' ' ' :
I
tWidok nowej kaplicy od frontu.
kiedy zwołano Dumę Państwową. Był u nas i złotousty ksiądz Gralewski z ka
Aktor i literat
Z dyalogów o teatrze.
Aktor.
(Słysząc pukanie do drzwi garderoby:)
Proszę.
Autor. Dobry wieczór.
Aktor. A! Dobry... Partaczyłem dziś panu strasznie w pierwszym akcie.
Zbytnia skromność, albo chęć słyszenia komplementów.
Aktor. Aktor nie jest nigdy skro
mny. Na to pozwolić sobie mogą tyl
ko literaci, tworzący sz/d specie aeter- nitatis. Naszej sztuki tyle, ile życia, a więc nie mamy się czasu bawić!
Ale proszę, niechże pan siada.
Autor. Zwracam panu książkę Craig’a*) i serdecznie za wypożycze
nie dziękuję. Przeczytałem ją ze szczerym pożytkiem.
Aktor. To doskonale. Ciekawy je stem ogromnie sądu pańskiego, co do rozmaitych 'kwestyi. A będziemy teraz mogli spokojnie porozmawiać, bo mam
dwa akty wolne.
M Autor.
Awidzi pan, że niema złego, coby na dobre nie wyszło! A nie mógł mi pan przebaczyć, że pan musi
czekać od pierwszego aktu do czwar
tego.
Aktor. Tego też panu nigdy nie zapomnę. .
Autor. No, no—aż do najbliższej mojej premiery, w której dam panu
*) E. Gordon Craig. Die Kunst des Theaters. 1905. Specmann. Leipzig-Berlin.
zaniem i nawet w zeszłą niedzielę zaszczycił nas ks. biskup Ropp, przy
jechawszy z Mszą św. Mamy nadzieję, że w roku przyszłym uda się nam po
zyskać stałego kapelana. Zresztą i tak, Pan Bóg łaskaw na nas. Co niedzielę słuchamy Mszy św., a czasem nawet i w poniedziałek, o ile ksiądz jaki prze
nocuje.
— A jakżeż ze spłatą długów, jakie ciężą na kaplicy.
Tu mignęła się przedemną twa
rzyczka pani Lester, która dziś kwes
towała podczas Mszy w kaplicy. Ge
stykulując żywo, zaczęła mi prze
kładać nadobna pani, która, wyszedł
szy za' mąż za Polaka, uczy się tu naszego języka, iż obawy wszelkie co do trudności spłaty zobowiązań są płonne.
— Widzi pan, ile dziś zebrałam—
rzekła, potrząsając kieską, — A to je
szcze nie najlepsza niedziela.
Wierzę w to najzupełniej, skoro kaplicą opiekują się takie orędo
wniczki.
Wyszliśmy nad morze, wzburzone, falujące, i z poszumu jego fal nawet dochodzić mnie zdawały się słowa ka
płana: „W imię Ojca i Syna i Ducha..."
Morze przedwieczorną mówiło modlitwę.
Petersburg. x /> . S/. Zdziarski.
rolę taką, że będzie pan musiał cze
kać od pierwszego aktu do... piątego.
Aktor. To tyle pan skorzystał z Craig’a?! On was przecież usuwa od wszelkich ingerencyi zakulisowych i pozwala wspaniałomyślnie tylko na napisanie sztuki! Nawet zabrania, cho
ciaż delikatnie, po angielsku, pisania w egzemplarzu sztuki uwag nawia
sowych. No i nie bez racyi.
• Autor. To jeszcze kwestya.
Aktor. Nie, to jest rzecz jasna;
teatr musicie nam zostawić! Wy two
rzycie idee, a my nadaj emy im wyraz, oblekamy je w ciało i w krew. I dla
tego słusznie powiada Craig, że nie
taktem jest, gdy my zmieniamy wasze słowa, nie mniejszym jednak, gdy wy przepisujecie nam, jak się mamy ubierać, jak się mamy ruszać i t.
d.Aktorstwo jest naszą sztuką.
Autor. No, dobrze, ale ze wzglę
dów praktycznych ma to przecież wiel
kie znaczenie.
Aktor. Dopóty, dopóki pamięta się raczej o kasie, aniżeli o sztuce i dopóki nie minie przekonanie, że aktorem i reżyserem może być każdy, a wszelka nauka jest mu zbyteczną.
Wtedy będziemy mieli czas i możność opracowania każdej rzeczy po aktor- sku, a uwagi autora będą zupełnie zbyteczne, one nas niczego nie nauczą.
Autor. Ale niech-że pan wyobra
zi sobie którykolwiek dramat współ
czesny zupełnie bez uwag. Każdy odczuje, że tu czegoś brak.
Aktor. Bo większość pisze teraz dla literatury, a nie dla teatru. Szek
spir pisał też bez uwag, a nie ma tam żadnej luki! Bo też Szekspir pi
sał dla teatru, a nie do czytania. Zaś literatura dramatyczna jest czemś, co bez teatru obejść się może. Jest prze
cież obecnie mnóstwo poetów, którzy piszą dramaty zupełnie nie dla teatru i uważają, że to wprost ubliża ich sztuce, gdy się liczą
zwarunkami sceny.
Autor. Tak, to panu przyznaj ę.
Ale też prawdą a Bogiem, .niema u nas zupełnie powodu do zbytniego zaufania do teatru. Mamy dobrych aktorów, ale nie mamy dobrego tea
tru. A nie mamy go, bo brak w.nim duszy.
Aktor. Domyślam się, że pan mó
wi o reżyserze.
Autor. Oczywiście. On bowiem tylko jest duszą teatru. . / ;
Aktor.
Wtakim razie musi pan przyznać reżyserowi dominujące zna
czenie w teatrze i postawić go przed autorem, jak tego chce Craig.
Autor. Tak i nie.
Aktor. Przepraszam pana, tu jest jedno wyjście: albo reżyser rządzi, albo wracamy do dawnego, to znaczy:
reżyser jest niepotrzebny.
Autor. Jeżeli reżyser będzie ta
kim, jakim go Craig przedstawia, ka
żdy autor chętnie się przeniesie ze sceny do audytoryum. Ale to musi być reżyser-twórca, prawdziwy mistrz teatru, do któregoby autor miał zau
fanie. Wtedy i z wszelkich nawiaso
wych uwag gotów zrezygnować, bo będzie przekonany, że jego słowom nadaj e kształt życia człowiek, który zna swą sztukę. Taki reżyser to mo
że tylko ideał, ale ostatecznie jest wszystko w życiu tylko dążeniem.
Aktor. A czy sądzi pan, że ten reżyser Craig’a jest rzeczywiście zba
wieniem dla współczesnego teatru?
Autor. Tak sądzę. Mówi się obe
cnie wiele o reformie dekoracyj tea
tralnych, ale kwestya ta wydaj e się drugorzędną, wobec problemu reżyse- ryi.
Znią się bowiem łączy powoła
nie właściwej twórczości dla teatru, która nie będzie literaturą. *
Aktor. Hoho! Jak widzę przejął się pan Craig’em?
Autor. Nie przeczę. Niejednokro
tnie już dawniej o tych wszystkich rzeczach myślałem, nie zdołałem so
bie jednak nigdy tego tak jasno przed
stawić, jak teraz.
Aktor. Jednakże mimo wielkie zalety, jest pewna słaba strona w tym
całym pomyśle. Jakie wobec tego znaczenie aktora w teatrze?
Autor. Spodziewałem się tego py
tania. .' ? ,
Aktor. Craig powiada, że reży
ser, skoro dostanie sztukę do ręki, powinien ją troskliwie i sumiennie przestudyować i charakter całej sztu
ki oznaczyć zapomocą swoich uwag nawiasowych. Następnie, powinien sam obmyśleć dekoracye do sztuki, któreby odpowiadały nastrojowi utwo
ru, powinien dać plany na kostyumy i powinien wypróbować, przy pomocy elektrotechników, różno sposoby oświe-
f
tle n ia (oczywiście, w yrzucając raz na zaw sze ram py, jako ośw ietlenie zu
pełnie nienaturalne, niedające sugge- sty i prawdy. Na to wszystko, przy
puśćm y, że znajdą się reżyserzy tak w szechstronni i tak zdolni, zgoda.
Rzeczywiście harmonia, jednolitość w y
razu scenicznego będą znacznie do
skonalsze, aniżeli, gdyby to robiło kilku ludzi, a więc kilka indyw idual
ności. Nie mówiąc ju ż o tern, że te czynności wykonywane są często i n a j
częściej przez osoby niefachowe, a zwykle je s t przypadek—doradcą. Ale C raig idzie jeszcze dalej i żąda, aby re ży se r mógł aktorom rozkazywać, ja k maszynistom, którzy reflektory św ietl
ne przesuw ają.
Autor. A czyż obecnie tak się nie dzieje?
Aktor. Dobrze. My słucham y re żysera, ale on też od nas w ym aga tylko takich rzeczy, które nie k ręp u ją naszej wolności, ja k np., żebyśmy wy
raźniej wymawiali, żebyśm y innym w sytuacyach nie przeszkadzali, że
byśm y za długo nie pozostawali w jednej pozycyi, żebyśm y nie mó
w ili wszyscy na raz i sto innych, podobnych rzeczy. Craig jed n ak w y
m aga, aby aktor „postawił" całą rolę, nie w ykluczając ubrania i maski, w ed łu g informacyi reżysera. W takich w arunkach aktor przestaje być a rty stą, bo pierw szym w arunkiem arty sty je s t szczerość jego indywidualności.
Autor. A czy sądzi pan, że jego indyw idualność w tedy zginie?
Aktor. Bez w ątpienia. Będzie ty l
ko wykonawcą czyjegoś pomysłu.
A w szelka sztuka m usi być wolną.
Autor. H istorya sztuki w cale nas tego nie uczy. N aprzykład sztuka
renesansow a włoska nie była wolną.
A rtyści nie malowali, ja k dziś, co im na m yśl wpadło, ale m alowali na za
m ówienia mecenasów, częstokroć w e
dług ściśle określonych tem atów, a mimo to dzieła ich nie są m niejszej w artości, aniżeli dzieła współczesnych m alarzy. A więc sztuka wolna, to nie je s t dogmat wiecznie stały. Dziś je s t on nam bliższym, niż w czasach re n e sansu, ale może przyjść czas, że sto
sunki znowu się zmienią.. Mam n aw et niepłonną nadzieję, że na tę chwilę długo nam czekać wypadnie, bo wolna tw órczość doprowadziła do szalonej hyperprodukcyi, która zabija i m arnu
je mnóstwo ludzi, a tworzy, niebez
pieczną konkurencyę dla wielkiej sztuki. A więc w racając do naszego tem atu, nie widzę zupełnie skrępow a
nia indyw idualności aktorskiej w tern, że m u reży ser określi charakter jego roli. Przecież pan mi przyzna, że sztu
ka aktorska nie istnieje sama dla sie
bie, a wie pan równie dobrze, j ak j a, a mo
że i lepiej, do czego dochodzi, gdy aktorzy m ają w olną rękę. D ążą w tedy do tego, by ich g ra w ydała się ja k n a jle p ie j, by ich sztuka była n a j
bardziej podziwianą, tw orzy słowem system plan etarn y . Dzieje się krzy
w da w tedy całości, tak ze w zględu na ideę utw oru, ja k ze w zględu na g rę innych artystów . N a to istnieje tylko je d e n sposób: reżyser, który w szystko trzym a w ręku, od którego
w szystko zależy, który nadaj e dram a
towi jed n o litą barw ę i nie dopuszcza, by pow stały dysharm onie i niekonse- kw encye z tego w zględu, że różni akto
rzy różnie sw e role pojęli. W ten sposób w prow adza re ży se r w dram at sw oje jed n o lite i bezsprzeczne odczu
cie, sw oją indyw idualność i zaznaczyć j ą je s t w stanie rów nie w yraźnie, ja k
au to r dram atu.
Aktor. W szystko to, co pan mó
wi, je s t potw ierdzeniem moich w ątp li
wości. T akie postaw ienie rzeczy ró
w na się praw ie, upadkow i sztuki aktorskiej. - \
Autor. Gzy pan sądzi, że je ż e li kapitan odbiera na w ojnie od g e n e ra ła rozkazy, to gorzej je s t dla spraw y, aniżeli gdyby każdy rządził sam?
Aktor. W iem do czego p an zmie
rza. Ale comparaison...
Autor. ...n 'e s t pas raison— wiem o tern. A jed n ak pytam dalej! A czy nie w ie pan o tern dobrze, że rozmai
ci dowódcy, rozmaicie w ykonują te sam e rozkazy? A zaw sze w granicach posłuszeństw a. W przeciw nym razie idą pod sąd woj enny. W czem-że więc powód, że jed n i odznaczyli się na wojnie, a d ru
dzy nie, skoro w szyscy m uszą być posłuszni rozkazom naczelnika? Oczy
w ista, że każdą rzecz można zrobić dobrze i lepiej. Tak samo i w teatrze.
Każde zlecenie reży sera można wyko
nać rozmaicie. Im w iększy aktor, tern łatw iej pojmie o co chodzi, tern sp ra
wniej rzecz wykona. Z asługa jeg o bę
dzie równie w ielka, aktorstw o na czci i honorze nie straci, a sztuka te a tru zyska na tern wiele. To tak, ja k m a
larz i rzeźbiarz, który, dekorując a r
chitekturę, m uszą częstokroć robienie jedno ustępstw o dla piękna całości.
Rzeźbiarze epoki rom ańskiej i goty
ckiej m usieli zaw sze ściśle się stoso
w ać do linii architektonicznej, w iel
kość bloku, którzy w ykuć mieli, była dokładnie obliczoną, a mimo to z pod dłuta ich w yszły takie arcydzieła, ja k rzeźby katedr francuskich. Ale jeszcze jed n a rzeczw p ad ła mi n a m y ś l. P rzy
znał pan, że lepiej byłoby, aby reży
ser sam daw ał plany na dekoracye, sam urządzał scenę, kierow ał ośw ie
tleniem i robotą kostyumów, a nie chce pan m u przyznać p raw a kiero
w ania g rą aktorską. W tern widzę egoizm. Pozw ala pan, aby się reży
ser m ieszał do czynności m alarza de
koracyjnego i kraw ca i elektrotechni
ka, bo całość utw oru na tern zyska, a nie pozw ala pan, by się m ieszał do rzeczy najw ażniejszej, do gry aktor
skiej?.
Aktor. Zapędził mnie pan w kozi róg ambicyi!
Autor. W idziałem raz w pierw szorzędnym teatrze pew ną sztukę, w której ostatnim akcie dwie kobiety czekają na straszne wieści. Chwila nad ranem , nie spały całą noc i cze
kają. W róci m ąż jed n ej z kobiet sam—
tragedyn, wróci nie sam — tragedya, nie wróci żaden z nich — tragedya P u n k t najsilniejszego naprężenia! Je dna z kobiet była w czarnej sukni rzecz naturalna, czuło się, że inaczu
w takiej chwili na scenie w yglądać nie można. D ruga zaś—była w białej
sukni, nadzwyczaj stro jn ej, bogatej, w jakiej bankierow a przyjm owałaby swego kochanka. Główna w ina była oczywiście po stronie reżysera, który o to wcale się nie troszczył, w-co aktorka się ubierze. Czy taki fatalny błąd może się zdarzyć, jeżeli reżyser będzie czemś więcej, niż inspieyentem?!
Aktor. Niezawodnie nie.
Autor. Jestem przekonany, że zgo
dzi się pan na wszystko, bo są to po
stu laty bardzo słuszne. Dla dobra ca
łości zrezygnuje każdy z nas chętnie z niejednej ambicyi. A jak ie świetne skutki może to za sobą sprowadzić—
to przecież jasn e. J e s t jeszcze mnó
stwo kw estyi, tyczących się teatru, a o których chętnie bym z panem po
mówił—ale narazie uciekam na trzeci akt, by jeszcze raz sprawdzić na wła
snej skórze słuszność rekryminacyj C raig’a.
Aktor. Niech pan też całej winy na nas nie zwala, a też odrobinę we
źmie na siebie.
Autor. Niecnotliwym je s t tylko prostak, d ix it Socrates.
A rnold Schiffm an.
Kraków.
Z uniwersytetu lwowskiego.
Po dw udziestu trzech la ta c h pracy u stą p ił z k a te d ry h isto ry i polskiej na uniw ersytecie we Lwowie prof. Tadeusz W ojciechow ski, je d n a z najśw ietniejszych postaci naszego św ia ta naukowego obec
nej doby. U w ielbiany przez uczniów dla swego czarującego w ykładu, którym przykuw ał form alnie uw agę i budził za
p ał do sam odzielnych studyów , wycho
w aw ca całego szeregu historyków pol
skich, au to r pom nikow ych dzieł, które n a zaw sze pozostaną w lite ratu rze wzo
rem m etody i form y, ustępuje prof. W oj
ciechow ski z p o la ja k o szczęśliwy żni
w iarz, którem u danem było zebrać cał
kow ity plon pracow itego życia. Urodzo
n y w r. 1838 w Krakowie, późno stosun
kowo, bo dopiero w 1883 t., już jako głośny au to r „C hrobacyi", w stąpił na k ated rę uniw ersytecką, świeżo wówczas utw orzoną dla h isto ry i polskiej, jako k a n d y d a t postaw iony przez w ydział filo
zoficzny „unico loco". Pod kierunkiem nowego pro
f e s o r a p o w stało semi
n a r i u m h i
storyczne,je
dno z n ajle
pszych w n a
szym uniw er
sytecie. Rów
nocześnie z biegiem l a t m nożyły się plony p isar
skiej działal- nościW oj Cie
chowski eg o.
D z ia ła ln o ś ć ta nie b y ła p łodna n a ilość, ale dała
nauce polskiej d zieła, które się zło- tem i n a je j k a rta c h zap isały zgłoska
mi, a n a czele ich owoc olbrzym iej eru-
dycyi i m istrzow skiego panow ania nad przedm iotem : „K atedrę n a W awelu".
W o statn ich jeszcze la ta c h , niedom aga
ło
jąc już na zdrowiu, ogłosił sędziwy uczo
ny znakomite swoje „Szkice z XI wieku", pełne nowych, pomysłów historyozoficz- nych, wyświetlające szczęśliwie wiele ciemnych zagadnień z zarania naszych
dziejów i słusznie uznane przez Akade
mię Umiejętności w Krakowie za najlep
sze polskie dzieło historyczne lat ostat
nich.
Na miejsce ustępującego prof. Woj
ciechowskiego zaproponował wydział filo
zoficzny również „unico loco" dotych
czasowego docenta uniwersytetu we Lwo
wie i tytularnego profesora, d-ra Szy
mona Askenazego. Jeśli się zważy, że na polu historyi pracuje dziś w Polsce poważny już zastęp uczonych, a w każ
dym razie o wiele liczniejszy, niż w ro
ku 1883, to trzeba wybór ten nazwać niezwykle dla nowego profesora za
szczytnym. P. Askenazy zaczął we Lwo
wie wykładać jako docent już przed laty dziewięciu i w bardzo krótkim czasie zyskał niebywale liczne audytoryum, na
wet z poza sfer uniwersyteckich. Zło
żyły się na to powodzenie dwa czynniki:
zajmujący, jasny wykład prelegenta—
i przedmiot prelekcyj. Pierwszy z wy
kładających historyę wprowadził p. Aske
nazy do sali uniwersyteckiej dzieje Pol
ski XIX wieku, nie wyłączając czasów stosunkowo nam bliskich, które do tej pory poczytywano za zbyt silnie jeszcze związane z istniejącymi stosunkami, aby mogły w ej ś ć
w zakres wy
kładów szkol
nych. Złama nie tego sza
blonu, podanie z katedry pro
feso rsk iej u- miejętnego ro
zbioru powsta
nia r. 1831 i czasów Miko
łajewskich zo
stało z zapa
łem powitane przez młodzież, której p. As
kenazy stał się
wnet ulubionym mistrzem. Zawiązało się prywatne seminaryum historyczne, którem młody uczony kierował z wyż
szą myślą wytworzenia koła pracowni
ków, mogących podjąć w przyszłości samodzielne studya nad porozbiorową epoką naszych dziejów. Do badań w tym kierunku zachęcał p. Askenazy swych uczniów ze szczególnym naciskieA, wskazując całą moc nieopracowanego dotąd, a tak pociągającego materyału.
Ta praca pedagogiczna nie poszła na marne; ze skromnych studyów semina
ryjnych powstał piękny zbiór „monogra- fij w zakresie dziejów nowożytnych", opracowywanych pod okiem p. Askena
zego i wydanych przy jego pomocy, a impuls, dany młodym pracownikom, spowodował dalsze badania, których owoce należą do niedalekiej zapewne przyszłości. _
Niezwykła, wyjątkowa ta zupełnie zdolność zagrzewania i pociągania mło
dzieży do pracy naukowej zaważyć mu- siała zapewne na szali, gdy autora
„Przymierza polsko-pruskiego", „Dwóch stuleci" i „Ks. Józefa Poniatowskiego"
zaproponowano rządowi, jako jedynego kandydata na katedrę po wielkim histo
ryku. I nie można wątpić, że zaszczytny dla p. Askenazego*. wybór o każę się rów
nież wyborem szczęśliwym ze względu na dalszy rozwój polskiej nauki histo
rycznej, której się nowy profesor, jako pedagog zwłaszcza, tak dobrze już za
służył.
i . w ń w . Lubicz.
Prof. Szymon Askenazy.
Rzeźba polska.
Karniewski. Chrystus.
Stanisław Wierzbicki. b™ y obraz życia lud0'
(Notatka jubileuszowa).
Litwa—niegdyś centrum świetla
ne poezyi polskiej — powoli a jednak musowo doprowadzoną została do mil
czenia. Oczywiście i dziś rodzą się na Litwie poeci, ale twórczość ich rozwija się poza jej granicami.
R a ri nantespozostali jedynie na ucichłem po burzy Litewskiem morzu, a i z tych Jan Niesłuchowski, poęta polsko-bia
łoruski i Maciej „.Buraczek, świetny autor Biloruskiej dudki—już dziś leżą w grobie; pracuje bez odpoczynku Adam M-ski, wyborny tłumacz Ca- moensa i Mistrala — oraz Stanisław Wierzbicki, który należy zarówno, do Litwy, jak i do Podola.
W ubiegłym roku minęło lat trzy
dzieści od chwili pierwszego wystę
pu — Stanisława Wierzbickiego, gdy w r. 1875 ogłosił w dawnych A7o- sach wiersz p. t. Sen, który nie prze
szedł bez wrażenia. Właściwa twór
czość poetycka S. W. datuje od roku 1882, t. j. od ogłoszenia zbioru p. t.
Z życia. Bądź jak bądź r. 1905 był to rok jubileuszowy poety — i grono przyjaciół złożyło śpiewakowi hołd należny. Jubileuszową też książką je^t ostatni zbiór K u słońcu (1905), o któ
rym niżej pomówimy.
W krótkich tylko słowach zaznaczymy wa
żniej sze daty jego ży
cia. Stanisław Wierzbi
cki ur. 15 Lutego 1853 r.
wHenrykówce (gub. Po
dolska)—z ojca Alekse- i matki Julii z do
mu Rotte. Gimnazyum kończył w Kamieńcu Po
dolskim, a w r. 18 7 3 wstąpił na uniwersytet Kijowski, na medycynę;
później jednak przerzu
cił się na wydział pra
wny, który ukończył w r. 1889.
Jeszcze w gimnazyum słynął jako rymotwórca, a dwa jego zbiorki p. t. Z życia (1882 i 1888) były po
witane bardzo życzliwie przez miło
śników poezyi. Imponował polotem, świeżem tchnieniem i rozmiarami—
obszerny poemat Hanka (1885) z ży
cia włościan podolskich, gdzie autor, wzorem dawnych romantycznych poe-
Stanisław Wierzbicki.
go
wego na Podolu.
Ostatni jubileuszowy tom Afw słoń
cu streszcza niejako i pogłębia całą twórczość S. W. Znajdujemy tu ję zyk czysty i szlachetny, rytmikę me
lodyjną, pełną dyskrecyi i mięko- subtelną, znaczne bogactwo obrazów i umiejętne operowanie przenośniami.
Co do nastrojów—to pierwszą cechą poety naszego jest wielka znajomość i panteistyczne umiłowanie natury, jakie budzi się tylko na Ukrainie
i Podolu: to też krajobraz, zarówno optycznie jak psychologicznie, jest u S. W. zawsze nader czysty i od
dany z prawdą wewnętrzną. Treść zbioru Afw słońcu dzieli się na dwa
naście ksiąg i śmiało rzec można, że owa treść jest naprawdę „treścią".
Jeżeli w szeregach AT
msłońcu, Księga przyrody i serca, Symfonia
wiosennai i.—autor daje nam stim m ungi na
tury, marzeń, miłości wrażeń przelot
nych i długotrwałych tęsknot, to zno
wu w innych księgach (P rzy promie
niach gwiazd,
Zgłębin /niepoznawal
nego, Myśli samotnika) — S. W. wy
stępuje jako przenikliwy myśliciel—
metafizyk, zapatrzony w tajniki bytu.
Nadzwyczajny eksperyment znajdu
jemy w utworze p. t. Farys gdzie autor przetransponował wego Parysa na żywioł morza—
niebezpiecznych wyszedł cale
i nie' bez siły,
zamyka tom księga ostatnia (XII) ATw przyszłości. — Przyszłość — jak to autor niemal proroczo zwiasto
wał — błyska i płynie ku nam niewątpliwie.
Novarerum origo już świta.
Szlachetna ta spowiedź duszy jasnej, wyśpiewana językiem czystym i boga
tym—stanowi godne uwa
gi zjawisko—i pomimo te
go wzburzenia namiętnoś
ci, jakie dziś huczy dokoła nas—nie jest bezużytecz- nem zatrzymać się na chwilę w ja kim cichym, zielonym gaju, nad błę- kitno-srebrnym strumieniem i dla uko
jenia serca patrzeć w jego pogodne zwierciadło. Takie odświeżenie du
cha — znajdziesz u S. Wierzbickiego, w jego ostatniej książce.
A. L.
Oceanu, Adamo- -i z tych
fluktów poprawnie
— Pięknie
I
Polską w powieści angielskiej.
D oro ta G erard.
„Nieprawdopodobna idylla” Doroty Gerard.
Nakładem słynnej firmy wydawniczej Tauchnitza, którego markę pozyskać oznacza w Anglii swego rodzaju przyję
cie do Panteonu, wyszła w Londynie po
wieść Doroty Gerard „Nieprawdopodobna idylla* (The improbable idyl). Utwór po
czytnej i utalentowanej autorki angiel
skiej jest dla czy telnika polskiego z dwóch przyczyn szczególnie zajmującym: raz dlatego, ponieważ akcya jego rozgrywa się w Polsce, powtóre: ponieważ pani Do
rota Gerard — generałowa Longard de Longgarde — od szeregu lat, zamieszku
je wśród nas, wgalicyjskiem miasteczku Ko
sowie w Kar
patach. Pani Longard, mał
żonka genera
ła austryacki e- go Jul.Longard de Longgarde, u ro d z o n e g o w Galicyi, mia
ła sposobność p o zn ać dość dobrze społe
czeństwo na
sze, zwłaszcza jego warstwy wyższe/ prze
bywając wraz z mężem w róż
nych miejscowościach Galicyi, w któ
rych pan Longard jako wyższy, woj
skowy był stacyonowany. Od lat paru, dosłużywszy się stopnia generalskiego, przeszedł p. L. na pensy ę. Pomimo to po
zostali oboje pp. Longgardowie w Polsce.
Nabywszy w pobliżu Kosowa, w górach Karpackich, małą posiadłość ziemską, którą nazwali „Longardówką*, z zapałem oddają się gospodarstwu rolnemu, a pani Longard wśród zajęć tych uprawia lite
raturę piękną.
w
„Nieprawdopodobnej Idylli*, o której piszemy niżej, po razpierwszy wprowadza temat polski. Do- dajemy jeszcze, że i rodzinnemi węzły jest autorka angielska związana z Polską.
Siostra jej, zmarła przed rokiem, Emilia z domu Gerard, również, jak ona, powie
ściopisarka i nowelistka, zamężną była za polakiem, generałem-feldmarszałkiem ś. p. Mieczysławem Łaszowskim i całem
sercem oddaną była Polsce. „Nieprawdo
podobna idylla*, jak się dowiadujemy, zostanie niebawem przełożoną na język polski przez jednego z literatów we Lwowie.
Wieczór zimowy. Ogień na ko
minku (rzecz dzieje się w Londynie).
Rodzina Hamptonów, zebrana w kom
plecie, toczy rozprawę n a'tem at: co postanowić wobec faktu, że gospodarz wymówił mieszkanie?
Meta, najstarszy członek młod
szego pokolenia, je st pełna pomysłów.
Już jak zmienić mieszkanie, to je zmienić radykalnie: naprzykład prze
nieść się do kolonii!
Z głębi fotelu, w którym spoczy
wa nominalna „głowa rodziny*, pły
nie coś pośredniego między jękiem a westchnieniem. Na szerokiej tw a
rzy p. Hamptona maluje się przera
żenie. — Kolonie! tego jeszcze brako
wało. Co tej Mecie strzela do głowy!
Meta zapala się do własnego po
mysłu. Czarne oczy się iskrzą, a po
liczki pałają.
— Bo czyż nie mam racyi? Py
tam się, co my tu, w Londynie, przy naszych dochodach robić będziemy?
Naturalnie ja i Pan zostaniemy ka- syerkami, a . chłopcy pójdą do biur i kantorów wędzić się w dymie. Miła perspektywa dla czworga tęgich, zdro
wych ludzi, jakby stworzonych na kolonistów! Kolonie...
— To tak strasznie daleko! — przerywa nieśmiało pani Hampton.
— I tak tam wszystko inaczej, niż u n a s —- dodaje „głowa rodziny*.
— Inaczej? Spodziewam się. Nie warto byłoby jechać, gdyby nie było inaczej. Tu, w Londynie...
Potok wymowy przerywa służą
ca, oznajmiająca miss Goldie.
Miss Goldie,. koścista i chuda miss, jakby z Sim plicissim isci wykro
jona, je st w ekstazie. W raca z wy
cieczki niesłychanie oryginalnej. Była w zakątku, nieznanym angielskim podróżnikom, a ciekawym i malowni
czym nad wszelki wyraz. Co za lud, co za typy! Co krok to model ma
larski. Lud odziewa się w owcze skó
ry i szkarłatne sukno, a kobiety no szą najwspanialsze barwnie haftowa
ne stroje. A wszystko to na tle si
nych Karpat... Bo kraj ten to Galicya, istna kopalnia motywów malarskich.
Miss Goldie blade oczy wznosi ku gispaturom sufitu.
ci ludzie nawet w potra
wach lubią żywy koloryt.
Pamiętam zu p y : istny płynny karmazyn... A ży
cie tam tak tanie, że przychodziło mi na myśl
osiedlić się tam na stałe.
Pomyślcie tylko: mięso trzy pensy funt!
— Trzy pensy funt!—
szepcze.oczarowana pani Hampton — czy podobna?
— A ziemia — naj- żyzniejsza w świecie — za pół darmo! Wiem na
wet o jednym folwarku, trzysta akrów, biały dwór
Czy uwierzycie,
w najpoetyczniejszym wąwozie, który nabyć można za śmiesznie nizką cenę.
Coup de theatre. Meta oświad
cza, że je st najmocniej zdecydowana osiąść w Galicyi. To przecie bliżej, niż Kanada...
W trzy miesiące później rodzina Hamptonów była już właścicielką Smolnej pod Barnopolem i zdążała objąć posiadłość. Na stacyi, w sło
tny marcowy wieczór wita ich pan Symcha Seidenstein „agent*, który w ciągu trzech miesięcy przeprowa
dzał z Metą obszerne korespondencye, wszystko załatw iał, wszystkiem kie
rował. Wprawdzie brytyjskie pojęcie
„agent*, nieodłączne odangleza i szty
wnego cylindra, nie bardzo godziło się z powierzchownością pana Sym- chy, ale to już widać —- koloryt lo
kalny.
Gdy zmęczeni, strzęsieni i gło
dni osadnicy stanęli w Smolnej, jako umeblowanie („całkiem doskonałe, na moje sumienie*) zastali kilka kula
wych stołków i sześć sienników po
rzuconych na ziemi. Prócz tego oka
zało się, że dach „białego dworu"
mógłby z powodzeniem zastąpić prze
tak, a śpiżarnia mogła dostarczyć...
samowaru i chleba czarnego.
W tych warunkach nawet Meta nic była w stanie odczuć należycieV V
uroku podolskiego jaru , i zaczynało jej przychodzić na myśl, że Londyn
miał jednak pewne zalety.
Lecz Hamptonowie są w Polsce, w kraju, gdzie gościnność nie jest tylko przysłowiem. O kłopotach osa
dników dowiaduje się sąsiad, hrabia Weliński, zajeżdża wielkim koczem, zabiera wszystkich i nie daje im oprzytomnieć aż u siebie w pałacu.
Tam z wytworną uprzejmością przyj
muje ich pani hrabina, oderwawszy się od szezlonga i najnowszej fran
cuskiej powieści, a hrabianka Halina bierze Metę pod rękę i rozmawia z nią
tak, jakby się znały od dzieciństwa.
— A teraz — kiedy się oddali
ły od towarzystwa — powiedz mi, bo będziemy sobie mówić po imieniu, prawda? Powiedz... Ach, nie udawaj,
Longardówka pod Kosowem