• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 41 (13 października)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 41 (13 października)"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

Toby Rosenthal. Wdowiec.

(2)

Przesądy estetyczne.

I. Przesąd bezinteresowności.

sekoma „bezinte­

resowność" w ra­

żeń estetycznych jest wynikiem fałszywej anali­

zy zjawiska.

P r z e d e w s z y s t- kiem musimy się zgodzie'na to, że najinteresowniej- szy lichwiarz w chwili, kiedy nie on sam udziela pożyczki, jest w pewnem rozumieniu „bezinte­

resowny" t. j. poprostu bierny.

Ten sam warunek konieczny bier­

ności bezwzględnej narzuca nam w sztuce fakt, że nie sami jeste­

śmy madonną, Hussem na stosie, Hamletem wobec ojczyma i t. d.

Nic dziwnego, że jesteśm y

„bezinteresowni" t. j. bierni—ina­

czej „interesowność" t. j. czynne wystąpienie wobec posągu, płótna lub sceny zaprowadziłoby nas do ciupy lub domu obłąkanych.

Ale na tern koniec. Jeżeli bowiem pod „bezinteresownością"

wrażeń estetycznych chcielibyśmy rozumieć wyzucie się z gniewu, radości, żalu, smutku, pożądania i wszystkich w ścisłem znaczeniu uczuć i spraw psychicznych du- szy—to powstanie przeciwko te­

mu całe nasze doświadczenie.

Wiemy, że ta na pozór spokojna kontemplacya dzieła Sztuki, któ­

rej się oddajemy, je s t w głębi nas bałwanieniem się całego mo­

rza' duszy. Z dna jej powstają fale — przyborem biją o brzegi jestestw a, rozsuwają serce i mózg, tłoczą piersi westchnieniem, oczy roszą łzami„. Lecz ta wzburzona fala musi, na razie przynajmniej, być.bierną—-choć za chwilę może już popchnie nas to „bezintere­

sowne" dżiełó' S ztuki' dÓ“ śżału‘

lub bohaterstwa, poświęcenia, zbrodni albo samobójstwa (Chata wuja Toma, W erter, Don Juan i t. p.).

Gdzież się więc podziała bez­

interesowność? Jest, je s t w Sztu­

ce tyle, ile w każdej innej sytua- cyi życiowej,' gdy na razie ska­

zani jesteśm y na bezczynność, bierność. Jest jej nawet często mniej niż w życiu, bo podnieta, bodziec, godzący w nas z dzieła Sztuki, niekiedy jest potężniej­

szym w jednej chwili olśnienia, niż cały żółwi chód egzystencyi.

Nie koniec na tern. Jest inne jeszcze źródło tego nieporo­

zumienia „bezinteresowności" zja­

wisk estetycznych.

Wiemy, iż życie nasze jest właściwie systematem ograniczeń indywidualności. Ogranicza nas naprzód fizyczny porządek rze­

czy: nie można gwiazdki z nieba dosięgnąć ręką.

' Następnie Zaś ogranicza nas porządek rzeózy społeczny: i szyb­

ki z okna nie można, bo są na to przepisy.

„Prawa, ustawy i t. d “

{Goethe}.

Otóż to właśnie: konwenans, prawa, względy, polieya, moral­

ność, państwo, Kościół i t. d. i t. d.

W szystko to w życiu ogra­

nicza nas. zmusza do kompromi­

sów wprost zewnętrznym przy­

musem,, nic wspólnego nie m ają­

cym z naszym własnym poczu­

ciem słuszności, moralności i t. p.

Bo o tern prawie, co z nami się rodzi—

Ani pytania nikt sobie nie zada.

Stąd czyny ludzkie mają i muszą mieć w społeczności charakter wyrachowania — są

„interesowne". Znaczy to ściśle tyle, że w życiu rachujem y się z zewnętrznymi warunkami przy­

musu.-

Otóż w Sztuce znika z natu­

ry rzeczy to starcie z zewnętrz­

nym przymusem (naturalnie nie mówimy tu o Sztuce w społeczeń­

stwach poddanym rządom cenzury,, która je s t kwintesencyą zewnętrz­

nych przymusów grupy nad j e ­ dnostką).— Już widzę ja k z roz­

paczą załamują ręce filistrzy i'c . k. stróże moralności. Więc w Sztuce, wołają, człowiek ma być wyuzdanym,-dzikim cztowiekieńr, wrogiem porządku społecznego—

bezkarnie! — Nie, moi panowie,—

ma tylko być sobą.

Być sobą znaczy to: o ile tyl­

ko w ludzkiej mocy nie ulegać przymusowi zewnętrznemu — gdyż, niestety, z pod przymusu we­

wnętrznego t. j. tych praw „co z nami się rodzą" wyłamać się nie jesteśm y w stanie. To co w nas samych je s t nakazem mo­

ralnym, naszą wnętrzną policyą, wewnętrzną naszą koncepcyą spo­

łeczności—to już sąkategorye sa- mej-że indywidualności i wyła­

manie się z nich je s t niemożeb- nośćią.

W yrywamy z siebie czasem coś z religii, moralności lub spo­

łeczności — lecz są to zazwyczaj amputacye zbawienne rzeczy, któ­

re już w człowieku umarły, lub które od początku do duszy nam przywiązał przymus większości, tyrania praw —tak ja k niewolni­

kom chińskim wciskają okropną kangę — uwolnić się -możemy ty l­

ko od takiej kangi duchowej — nigdy od tego co sami sobą, krwią z krwi naszej, z kości naszych, wierzeń, pragnień być uznajemy.

W zjawisku więc estetycznem człowiek je st o tyle „bezintere­

sowny" o ile może zrzucić z sie­

bie „zewnętrzny" przym us spo­

łeczności. Ale odrazu tu widzi­

my, że nie je s t to przywilej pa­

rnej Sztuki. Czynimy to w ży­

ciu, ile tylko razy możemy, co pewien zaś czas krwią rewolucyi ludzkość zmyć musi zbyt wrosłą skorupę przym usu—„kangę" praw, stanowionych przez wielkich ty ­ ranów lub tyrańską „większość".

A tak bezinteresowność Sztu­

ki sprowadza się do dwóch głów­

nie postulatów:

1) bierności doraźnej, wyni­

kającej z natury zjawiska, 2) zrzucenia przym usu ze­

wnętrznego.

W obydwóch tych razach jednak dusza żyje całą pełnią, całą interesownością, na jak ą ją tylko stać.

Bierność bowiem, a raczej bezczynność owa, ja k wiemy, kryje w sobie nawałnicę wrażeń i uczuć, zrzucenie zaś przym usu jeewHę/ńs- nego bynajm niej nie zwalnia czło­

wieka od ulegania swojej własnej indywidualnej etyce, społeczności, ideałowi i t. d.

Prysła ja k bańka mydlana

„bezinteresowność" rzekoma, bja- tomiast ściślejsza analiza zjawifek raz jeszcze doprowadza nas do zgłębienia całego ogromu, cajej syntetyczności zjawiska estetyęz- nego.. Raz jeszcze czujemy, że między życie m~a Sztuką istnieje jakiś przepotężny związek. Tyl­

ko, że życie je s t system atem ograniczeń indywidualności ludz­

kiej—Sztuka zaś tryum fuj ącem jej z nich wyłamywaniem się.

Życie je st biegunem rozproszeń ducha,Sztuka—biegunem skupień.

II.

Bezinteresownym je s t astro­

nom, gdy oblicza prawo jaw ienia się światów na niebie. Bezinte­

resownym jest kapłan, gdy pod­

nosi Hostyę w kielichu. Bezinte­

resownym je s t pasterz, kiedy

(3)

ogarnia okiem trzodę, pasącą się na łące. Bezinteresownym je s t kupiec, kiedy okiem znawcy sza­

cuje towary swoje.

Bezinteresowność ludzka wy­

stępuje wszędzie, gdzie niemasz bezpośredniego przejścia do do­

raźnej spraw y życia. Bezintere­

sowność taka je s t po prostu wy­

konywaniem się pewnej władzy ludzkiej w. zawieszeniu i odsu­

waniu się od jej życiowych uza­

leżnień i konsekwencyi. ■

I z tego punktu widzenia w dziele twórczym indywidual­

ności naszej t. j. w Sztuce, istnieje również ów moment bezintere­

sowności. Nie trudno wszakże zrozumieć, że właściwie nie tylko hie więcej, lecz zgoła mniej w tej dziedzinie bezinteresowno­

ści, niż w każdej innej. Bo żad­

ne dzieło tworzenia nie może być wyzutem z owego pierw iastka uczuciorodnego, który sprowadza potem nawałnicę uczuć, myśli i wreszcie czynów.

Nie słuchaj my kazuistyki doktrynerów, prawiących nam o „bezinteresowności" dzieła Sztu­

ki, czy aktu tworzenia, jako o czemś Sztuce specyficznie wła- ściwem. Jest to płonna gra wy­

razów, gdzie owa. bezinteresow­

ność bałam utnie i co chwila zmie­

nią znaczenie:_ Raz ukazują_ ja nam w miejsce Bezstronności, to znowu w miejsce obojętności na jaikieś (jakie?) spraw y życia, to wj miejsce pośredniości skutku, tej w miejsce aptekarskiego iście rozumienia bezużyteczności doraź­

nej, namacalnej.

Twórca wytwarza sobie sam atmosferę oderwania się od spraw życia, by począć dzieło. Ale czyż nie wytwarza sobie tejże samot­

ności ducha zarówno Chrystus w; Ogrójcu, ja k Judasz, obracho- wujący srebrniki? Z osamotnie­

nia schodzą w tłum ludzki i Rro- metej i Zbój. Czegóż więc ono dowodzi, ja k nie tego jedynie, że jest właśnie nieodzownym mo­

mentem, poprzedzającym wszelki czyn—zarówno,,czyn ofiary, ja k i czyn przemocy?

Dzieło Sztuki — pow iadają—

nie da się użyć ku zaspokojeniu potrzeb człowieczych pilnych.

Istotnie nie można martwej natury Snydersa wydać na stół w miejsce pieczonej ryby i „prawdziwych"

owoców. Ale czy można się k a r­

mić ubraniem, lub ubrać w sztu­

kę mięsa? A przecież to już przedmioty niewątpliwie służące ku zaspokojeniu „pilnych" po­

trzeb.

I tak ustawiony w rozumo­

waniach, silących się na dowód ostateczny „bezinteresowności"

dzieła Sztuki, twórcy lub aktu tworzenia, błąka się umysł ludzki między sofizmatami a komunała­

mi, zwalczając w iatraki i rozpra­

wiając się z urojeniami, godnemi Scholastyki. Co je s t potrzebniej­

sze dla organizmu: woda czy po­

wietrze? Powietrze!—woła toną­

cy, woda! — woła um ierający z pragnienia...

„Kupię sobie tabaki, a gdy mi się jeść zechce, to jej zaży­

ję " —pisze w sprawie „pilnych"

potrzeb Grottger w swoim dzien­

niku. Może więc rozpoczniemy spór o to, czy „tabaka" może za­

stąpić mięso?

Nadto przywykliśmy -ufać pełnomocniczej. władzy rozumu, który znów posługuje się t. z w.

logiką, ta zaś przywołuje wreszcie kazuistykę, by nam „tabaką" za­

sypać oczy, daremnie słońca praw ­ dy-w ypatrujące.--- -

Tę poniżającą drogę od rozu­

mu do logiki i od logiki do ka­

zuistyki przebywamy często, nie­

stety, w tysiącznych „chryjach"

chełpliwie a z lekkiej ręki scho- lastycyzmu zabiegających nam drogę poznania.

Dzieje się zaś tak dlatego, że zacietrzewieni ścieraniem się i furkotem wyrazów-- zapominamy zupełnie o rzeczy samej, więc jak tu —o Sztuce.

Dość podnieść oczy na jej nieśmiertelne objawienia—w tra- gedyi przeznaczeń ludzkich, w pro­

rokowaniu marmurowem, by wzru­

szyć ramionami na owe rozpra­

wy o „bezinteresowności" Sztuki.

Sztuka je s t właśnie tak bezinte­

resowną na szczegóły użytku, ja k mógł być bezinteresownym na nie Bóg, gdy obmyślał prawa świata w chwili stworzenia.

W związku z „teoryą" bez­

interesowności rozwinęła się pa- sorzytnia inna jeszcze pseudo- prawda, aż nadto przyjęta dziś w trak tatach i traktacikach este­

tycznych. Oto więc znaleziono wreszcie słowo zagadki w okre­

śleniu Sztuki:

Sztuka je s t grą naszych władz, zabawą nerwów i mięśni, nie dość wyczerpanych męką ży­

cia. R ozpoczyna/rzecz w tern dowodzeniu, naturalnie, w ewo­

lucyjnej skali prowadzonym, j a ­ kiej ptaszek przem ądry au stra­

lijski lub genialnie zaobserwowa­

na tajem nica wdzięku jako n aj­

mniejszego wysiłku. Szczury gryzą meble, choć im to niepo­

trzebne, kotek bawi się piłką, choć to nie myszka, góral ma zgrabne ruchy — tak, tak — pier­

wiastek gry, zabawy, ćwiczenia się w nadmiarze energii „leży"

w podstawie wszelkiego piękna.

Jak się odbywa tajem nica przejścia od „szczurów gryzących meble" do piszącego w ciemnicy obok nich w śmiertelnej udręce ducha Ariosta—ja k kotek bawią­

cy się myszką zamienia się w Leonarda, powołującego do aktu stworzenia wszystkie potęgi ducha ludzkiego od rachunku aż do wizyi—nie wiadomo.

Za pomocą niesłychanie sp ry t­

nego operowania kilku przykła­

dami (obserwacya!), za pomocą kilku „a więc“ lub „ponieważ*' w dobrym miejscu użytych—teo- rya Sztuki—gry, sztuki—zabawy już nam narzucona. Będziemy się jej uczyli na pamięć w kla­

sach, podczas gdy o bezintere­

sowności Sztuki wolno nam bę­

dzie myśleć zwłaszcza w okresie przym ierania głodem na podda­

szach w jej służbie...

Zresztą lubię dość apoteozę

„szczurów gryzących meble** garść przyjemności, gdyż ona w zesta­

wieniu z ciemnią ariostyczną, skąd droga wiodła, prosto w nie­

śmiertelność,dobrze mi symbolizu­

je stosunek wzajemny rozprawia- czy i twórców.

ntoni Po ocki.

(4)

Teatr Lwowski.

Na przełomie sześciolecia.

Dyrektor teatru jest zawsze inte­

resującym człowiekiem, — p. Pawli­

kowski był nim podwójnie. Wśród modnych należał do najmodniejszych.

W kołach i kółkach, zajmujących się kulisami teatru z tym niepohamowa­

nym zapałem, który się czasami w ostry szał przeradza, otoczono go pewnego rodzaju nimbem. Uwień­

czony nim mógł słusznie czuć w głę­

binach duszy odrobinę niesmaku z po­

wodu tej natrętnej popularnej glorii, depczącej mu po piętach przy każ- dem poruszeniu, ale uchylić się od niej nie mógł. Wszystko się tak wy­

bornie na to składało. Wielki pan (bodaj że nie milioner) dyrektorem teatru lwowskiego. Dla sensacyi na partykularzu, wielkim czy małym, nie jest to okoliczność bez znaczenia.

A przytem podobno, jako organizacya nerwowa, istna mimoza, przytem ka­

pryśny, jak kobieta, fantasta, chime- ryk, może trochę perwerse, napewno niezwykły, a oczywiście żyjący tylko wzruszeniami estetycznemi. Ta suma etykiet, posiadających nieskończone warianty, ścigać będzie p. Pawli­

kowskiego do deski grobowej, jako niezachwianie trwały plon dyrektury teatralnej we Lwowie.

P. Pawlikowski, łącznie z poprzed­

nią imprezą krakowską, wytrwał na niełatwem stanowisku kierownika sce­

ny polskiej okrągłych lat dwanaście i z tego już tytułu należałoby mu się coś więcej, niż zdawkowy podziw, podszyty grubą żądzą sensacyi i garść pożegnalnych wieńców. Historya sztu­

ki polskiej nie będzie mu mogła po­

skąpić karty poważnej, na której zsu­

muje i zasługi i błędy ustępującego dyrektora. Przy dzisiejszem rozsta­

niu, któremu towarzyszyć może tylko doraźna ocena, należy zapisać, iż ubył z nim teatrowi człowiek o wysokiej i niepowierzchownej kulturze ducho­

wej, szczery czciciel piękna w linii, barwie, ruchu, słowie i myśli, dusza wytworna i wrażliwa. I człowiek do krańcowości niejednolity. Opowiada­

no sobie, że po okresach energii twórczej, w których zapalał się i stwa­

rzał arcydzieła głębokiego smaku, żył tygodniami całemi i dłużej po za tea­

trem, nie troszcząc się o jego losy i poziom. Stan taki nie mógł sprzy­

jać normalnemu rozwojowi sceny i musiał utrudniać wprowadzenie jej na trwałe wyżyny. Świetne, kwit­

nące okresy były niweczone przez na­

stępne, w których panowało zaniedba­

nie. Przytem był Pawlikowski wy­

bornym reżyserem i wykształconym kierownikiem literackim, ale nie byj zgoła administratorem, na czem cier­

pieć musiała ostatecznie i sztuka.

Nieobliczalność ta, ten szereg zmian i niespodzianek, musiały wywołać pewne znużenie wśród artystów i pu­

bliczności, a sądy miłośników teatru o jego prowadzeniu wahały się mię­

dzy najwyższem uznaniem i niechętną krytyką.

Pamiętamy ów entuzyazm, z ja ­ kim przed ośmiu laty Lwów przyjął szereg występów drużyny artystycz­

nej krakowskiej pod dyrekcyą Pawli­

kowskiego. Był to pod względem re­

pertuaru i gry świetny teatr nowo­

czesny, jakiego lwowianie, przyzwy­

czajeni do aktorów starej szkoły, nie oglądali dotąd nigdy. W personelu świeciły gwiazdy tej miary, co Solski, Kamiński, Roman, Siemaszkowa. Prze­

konywaliśmy się wówczas ze zdziwie­

niem, że po za staroświeckim kotur­

nem istnieje na świecie inna gra, która łączy realizm z poezyą, która śmieje się prawdziwym śmiechem i płacze prawdziwemi łzami, gra, któ­

ra przed widzem prawdziwą głąb du­

szy otwiera. Przekonywaliśmy się, że między teatrem a życiem może istnieć jakaś inna, głębsza wspólność, oprócz wzruszeń melodramatycznych i napadów trywialnej wesołości. Po­

dziwialiśmy zespół, w którym nie było rzeczy mniej albo więcej uwagi god­

nych ze stanowiska reżyserskiego, w którym wszystko tworzyło tak cu­

downą całość. Ten nowy, nieznany dotąd teatr, był dziełem Pawlikow­

skiego. Toteż, gdy Lwów przed sze­

ściu laty wybudował teatrowi swemu nowy przybytek, oddano go Pawli­

kowskiemu wśród powszechnego za­

pału, mimo, iż wiele zalet przema­

wiało za kandydatem przeciwnym.

Z malowideł w teatrze Lwowskim.

Rudolf Zuber. „Odprawa postów greckich” .

{Rudolf Zuber. „Karpaccy górale".

Sześć lat minęło. Historya ich przedstawia się jako pasmo ciągłego odbijania się nastrojów psychicznych kierownika na losach teatru. Nastroje te były nierówne i takiemi też były losy sceny. Widzieliśmy okresy, w których dramat lwowski wznosił się do wyżyn pierwszego dramatu w Polsce, aby wnet potem ustąpić miejsca rozwydrzeniu się operetki i farsy, anarchii w repertuarze i za­

niedbaniu w reżyseryi. W miarę, jak sześciolecie zbliżało się ku kre­

sowi, stawały się te świetne wybu­

chy coraz rzadszemi. Pierwsze lata stanowią złoty okres dyrektury Pa­

wlikowskiego. Świeży jeszcze zasób energii kierownika, podniecanej no­

wością 'środowiska, sprzyjał pewnej ciągłości pracy. Lata ostatnie zazna­

czyły się smutnym rozdźwiękiem.

Z tern wszystkiem przecież nikt bezstronny nie zaprzeczy, że miała scena polska w Pawlikowskim kie­

rownika wyższego typu, dyrektora- artystę, który ukochał Sztukę i odczu­

wał ją prawdziwie, który nie schle­

biał nigdy świadomie taniemu gusto­

wi, a pragnął tłum wznosić na wy­

żyny. Jeżeli dyrektura jego, jako całość, może budzić słuszną krytykę, to i to też pewne, że nie służył ma­

monie, lecz;—wedle sił swoich—pięk­

nu, a że dla zadowolenia swoich aspi- racyj estetycznych nie zawahał się

(5)

rzucić kroci—choćby nawet nie zawsze z pożytkiem — to fakt ten obudzić musi przecież tylko szczerą sympatyę.

Mówiono o Pawlikowskim nieraz, że teatr lwowski, w którym niezawsze pracować można dla samej tylko Sztu­

ki, lecz trzeba pracować i dla kasy, jest dla niego za ciasnym terenem, że, aby mógł w całej pełni rozwinąć zasoby swej bogatej natury, powi- nienby mieć oddaną sobie do rozpo­

rządzenia scenę, której administracya mogłaby nie liczyć się wcale z defi­

cytem i zostawić kierownikowi zupeł­

nie swobodne ręce. Było w tem wiele prawdy. Przy nadmiernej wraż­

liwości zniechęcał się Pawlikowski łatwo trudnościami, wśród których nieostatnie miejsce zajmowały trudno­

ści pieniężne, co nie mogło bez ujem­

nego wpływu pozostać na poziom teatru,' a następnie nie oziębić tak serdecznego w początkach stosunku publiczności do dyrektora. Już po trzech latach był ten stosunek dość chłodny. Wtedy już przypomniał so­

bie Pawlikowski kostyczny aforyzm, którym go powitał stary praktyk tea­

tralny Koźmian, winszując mu przed laty objęcia krakowskiego teatru:

„Publiczność—to kobieta lekkich oby­

czajów: nie znosi ślubów. Bywa ona niekiedy wierną kochanką, — wiary małżeńskiej nie dochowuje nigdy".

Przepowiednia sceptyka-dyrektora

Z malowideł w teatrze Lwowskim.

St. Dębicki. „Balladyna” *

sprawdziła się. Lwów nie dochował dawnemu swemu ulubieńcowi wiary.

Rozstanie było smutne i chłodne, aż nazbyt chłodne, z pewnych stron na­

wet prostackie.

I wreszcie okrzyk: Król umarł—■

niech żyje król! Teatr objął p. Hel­

ler. Nowy dyrektor, dawny adwer­

sarz Pawlikowskiego, dziś jego na­

stępca, nie jest nowym człowiekiem.

Dyrektura jego zamknęła niegdyś półwiekowy okres teatru lwowskiego w gmachu Skarbkowskim. Jest na­

tomiast antytezą swego poprzednika.

Posiada wszystko to, czego jemu nie- dostawało: niezmordowaną pracowi­

tość, systematyczność, rzutkość, wy­

trwałość, uporczywą energię. Tej ostatniej złożył dowody, mogące re­

spekt obudzić. Kiedy przed sześciu laty padł, jako kandydat o teatr, po­

została mu wiara, że doczeka się je ­ szcze raz swej kolei. Tymczasem atoli trzeba było uczynić wszystko możliwe, żeby wśród tych długich sześciu lat, jakie go czekały, utrzy­

mać się na powierzchni. Stworzył wspaniałą Filharmonię, o jakiej Lwów nigdy nie marzył i przez deski jej przeprowadził połowę gwiazd mu­

zycznych Europy; po roku wszakże Filharmonia musiała zamknąć swe podwoje. Wyjechał z operetką do Warszawy, lecz gościnne władze prze­

rwały przedstawienia. Zorganizował

Towarzystwo operowe, które dało cykl przedstawień w .ferakowie, w Łodzi, w Wilnie i w/Petersburgu; w tem ostatniem mieście deficyt zabił impre­

zę. Wypłynął wkrótce w Mediolanie jako dyrektor nowej trupy operowej, inaugurując „Halką" szereg polskich przedstawień; ale sukcesy kasowe pozostawały daleko w tyle za arty- stycznemi i staggione musiała. się urwać w połowie. Wreszcie dobił do upragnionej przystani, nie znużony tylu przeciwnościami, bogatszy o tyle doświadczeń. I ufa, że mu publicz­

ność, którą uroczyście poślubił—do­

chowa wiary.

Lwów. Gh.

<^**iQ*»**

Warszawa.

Nad mazowiecką szczerą glebą Wieżami świątyń strzela w niebo I starożytne złote krzyże Nurza w lazurze i szafirze, A kiedy górą płyną chmury I spada na dól mrok ponury, To, jako dawniej wśród turkusów, I z mgły wyziera krzyż Chrystusów.

Nad szarą Wisłą ona leży 1 słucha cichych jej pacierzy, Toczy swe fale rzeka dawna, Szumi a gwarzy: przeszłość sławna, Minione boje, stare dzieje,

Gorzkie przeżytych lat koleje W pacierzu snuje tak łaskawie Umiłowanej swej: Warszawie!

Spiętrzone, ciasne, ciche, szare, Patrzy na Wisłę Miasto Stare, Pilnują domostw Pańscy święci, Na szczycie z blachy ptak się kręci, 2 niszy wygląda Matka Boża, Królowa nasza, niebios zorza, A z tablic starte lśnią napisy, Smutne i łzawe, jak cyprysy.

Dziwni tam ludzie dotąd żyją, Nić staroświecką przędą, wiją, Nić staroświecką wiją, przędą, Trwają wspomnieniem i legendą, Trwają miłością zmierzchłej doby, Od wiru życia wolą groby I są z pozoru, jako próchno, Próchno — z którego iskry buchną!

Nie wiem, co wolisz? czy te szczątki, W których, jak perły, tkwią pamiątki?

Czy owe pełne zgiełku, lśniące Ulice nowe, w dal idące?

Pałace świetne, kamienice, Co tak bezmyślne mają lice, Jak lalka żywa z buduaru Pusta,—choć może pełna czaru?

Nie wiem, co wolisz? Ja wśród miasta, Gdzie wyświeżony tłum się szasta, Gdzie — jeśli dotknie się do nędzy — Ściera muśnięcie jej czemprędzej, — Nie mógłbym wyżyć! jak jaskółki, Lubię zakątki i zaułki

(6)

W mroku suteryn i podstryszy Krzyk serca ucho twe usłyszy, Usłyszy słowa takiej siły, Co są kluczami do mogiłyl

Ty, któryś błądził wśród larw żywych, Idź tam, tam ludzi masz prawdziwych!

A często padniesz kornem czołem Przed sercem, które jest kościołem!

Warszawa! Zawsze była ona, Jako kapłanka poświęcona,

Zawsze w mgły szare, w mroczne cienie Z jej łona złote szły promienie

I z niej to błyskał cnót tych zaród, Co hartowały cały naród

I w długie, ciężkie lata trudu Kazały czekać — dnia i cudu!

Jej mury, drzewa i kamienie W jedno'zaklęte są wspomnienie, Do tych, co znają mowę głazów, Mówią gromami’ swych wyrazów!

Mówią i krzyczą tak donośnie,

— Na co pan zbiera tyle zbroi?—zapytał Leon, obejrzawszy owe zbiory.

Zagórski mrugnął znacząco i prawie szeptem odpowiedzą!:

— Nie wiadomo panie tego, co s ię ’ tam przecież w kraju...

u... tego... To też, panie dziu, na pierwsze zawołanie u mnie ma­

leńki zapasik, no i pułeczek pa­

nie dziu wysztyftowany i uzbro­

jony—jak od potopu. Zawiedzie pistolet, je st panu dziu łuczek, lanca się złamie, je s t przytroko- wana do siodła halabarda. Jedna ręka zostanie, to kordelas, nóż...

jatagan też nie od parady... ta r­

cza osłoni, hełm, choć nie w mo­

dzie, ale panie dziu praktyczny...

No i tak dalej. W szystko jest! Ja i W andzia tak sobie... ot ja k mrówki ściągamy po trosze, po trosze, po trosze...

Prędko Leon zawładnął całym domem.

Ton ostry, wyższy, jak i teraz przybrał, dopomógł mu bardzo.

Zagórski a zwłaszcza Zagórska uczuli się odrazu podbici i wcale nie usiłowali reagować przeciw tem u wzięciu ich pod władzę.

W Zagórskiej zwłaszcza odezwa­

ło się względem Leona jakieś ma­

cierzyńskie uczucie. N ajstarsy jej syn chował się w kraju, więc ona,

Ze glos w twem sercu w burzę rośnie I w czarodziejski krąg cię wzywa I bierze z sobą i porywa!

Warszawa! Niech się trzykroć święci!

Za nieśmiertelność jej pamięci!

Za serce wiecznie wspólczujące!

Za to widzialne z za chmur słońce!

Za moc ogromną, z mogił braną!

Za pieśń w tysiącach rozśpiewaną!

Za krzyż, co zawsze nad nią świeci! -4 Niechaj się święci skroś stuleci!

Bo z niej na tłumy pójdzie oto Miłość ogromną falą złotą!

Bo rozdzielone ona zbrata I obce zwiąże, na dziw świata!

Bo będzie miejscem, gdzie świtanie Najpromienniejszą zorzą wstanie I skąd wieść będzie pewna droga Do szczęścia ludów — i do Boga!

Or—ot.

kobieta w każdym calu, zaczęła ubolewać nad losem Leona, opu­

szczonego i samego na bruku pa­

ryskim.

— Pan mi przypomina nasze­

go Antosia!—mówiła z poczciwem uśmiechem. — Mój Boże, on tam tak samo, ja k pan, sam jeden, daleko od rodziny...

I napatrzywszy się na Leona, szła zwijać róże lub czyścić ha­

labardy.

Mimo wszystko handel wiódł się im nadzwyczajnie, zapewne wskutek pracowitości Zagórskiej i wielkiej uczciwości Zagórskie­

go. ^Francuzi umieją cenić te dwa przymioty. Zagórscy żyli jednak

„po polsku", nieopatrznie, nie od- kłsidając nic na czarną godzinę.

I wszystko szło trochę w tym do­

mu na opak.

[ Leon zajmował teraz średniej wielkości pokój o dwóch oknach, wychodzących na ogród i poprze­

dzony małym przedpokoikiem.

Brat Grzegorzewskiego przyjechał i darował mu wszystkie książki poi zmarłym, wraz z półkami.

Leon więc wszedł w posiada­

nie całej biblioteki zmarłego i tych drobiazgów, które rem anent admi­

nistracyjny stanowiły.

; Ustawił to wszystko w swo­

im pokoju, o ile możności nada­

jąc mu cechę czysto osobistą i od­

rębną. Mi ino woli—wkradła się tu jakaś elegancya—a jeśli był nie­

ład, miał on pewne artystyczne cechy.

Przebywał teraz u siebie chęt­

nie i zaprowadził zwyczaj, że na­

wet kobiety, należące do partyi, przychodziły do niego w razie ja ­ kiejś sprawy. On—pod pozorem nawału zajęć, siedział przeważnie w domu.

Zaczął kształcić się i czytać, czytać, a właściwie chłonąć w sie­

bie te książki, które pozostały po Grzegorzewskim i noce całe spę­

dzał teraz na czytaniu i robieniu wyciągów. Nie żądza wiedzy tak go gnała ku owym foliałom, ale chęć zabłyszczenia erudycyą, po­

konaniem takich Strońskich, sko­

ro przyjdzie im spotkać się "ra­

zem. A że przyjdzie spotkać się, o tem Leon był przekonany.

Stroński odjechał do Genewy — a jednak Leon czuł go ciągle do­

koła siebie. Ten wzrok ironiczny, chłodny, to spojrzenie inteligent­

nych zielonych oczów było dla niego rózgą, która go gnała do pracy. Przeczuł tam wyższość i lękał się jej. I zapragnął zgnieść swego przeciwnika. Należało być dobrze przygotowanym.

I wśród nocy bezsennych Leon się przygotowywał.

{. ^ 0 kilka domów.od niego mie­

szkała Mazia, nieco dalej W ilhel­

minka.. I gdy Leon wychylił się poza bramę, widział jej dom, ok­

na zasłonięte różowym jedwabiem i ta myśl, że ona je s t tak blisko niego, była mu nadzwyczaj miłą.

Od chwili, gdy W ilhelminka powiedziała mu owe pamiętne

„pan mi imponujesz", jakieś roz­

koszne uczucie, pełne różnoro­

dnych przeczuć zapełniało mu duszę. Sformułować ich nie mógł, nie śmiał jeszcze, ale nie mniej były one i tlały w jego duszy głęboko.

Spotykał się z piękną dziew­

czyną teraz często, codziennie prawie i ona zawsze witała go czarującym uśmiechem. Uhódżila jeszcze zawsze w żałobie, ale twarz miała już nie żałobną, owszem rumieńce zaczęły zakwi­

tać na policzkach.

Powoli dokoła Leona utwo­

rzył się rodzaj dworu, ja k kolo Grzegorzewskiego.

Co rano odwiedzali. go F a r­

bach i Chodzik. którzy bezczyn­

nie siedzieli w Paryżu, gotując się niby ciągle do jak iejś pracy.

Często wpadał Braumzwajg, ale zawsze na krótko, ciągle te­

raz zajęty egzaminami, które mu przychodziły z wielką trudnością

(7)

Był to rodzaj świty, który mu teraz ,był konieczny, ja k konieczne mu były odwiedziny Mazi, Wilheiminki, Jaskulskiej i nawzajem chodzenie do tych pań i przesiadywanie u nich godzinami całemi.

Było coś w tym trybie ży­

cia, pomimo ciągłej umysłowej pracy-—coś próżniackiego. Cią­

głe podrażnienie miłości wła­

snej i chęć utrzym ania się na wyżynie, denerwowała Leona szalenie. Był teraz ciągle zgo- rączkowany. I teraz, gdy mógł rzeczywiście pracować tak bar­

dzo dla kraju i zbliżyć się doń calem sercem i duszą, dziwił się sam sobie, ja k serce jego powoli chłodziło się ija k w d r o - biazgach m ateryalnej roboty zagrzebany, tracił duchowe po­

rywy, egzaltacyę — to wszyst­

ko, co rwało się w nim tak cudownie w tym małym poko­

iku hotelowym i sprowadza­

ło szubieniczne wizye, z ca łą teoryą dzwoniących kajdana­

mi mar, okrążających go dokoła.

W tym też czasie ujrzał w dru­

ku swoje słowo wolne—swój wła­

sny utwór. Narazie radość jego granic nia miała.

Zaniósł parę egzemplarzy broszury do Wilheiminki, tam też poraź drugi spotkał się ze Stroń- skim, który przyjechał z Gene­

wy, z zamiarem założenia pisma.

Zaproponował Wilhelmince współ- pracownictwo, mówiąc:

—- Słyszałem... że pani do­

skonale włada angielskim języ ­ kiem, czy nie zechce pani p rzy ­ łączyć się do nas i pracować z na­

mi! Mam właśnie kilka artykułów do Streszczenia i...

Lecz zanim Wilhelmina zdo­

łała odpowiedzieć, Leon wystąpił i spoglądając na Strońskiego z wy­

razem nieokreślonego lekceważe­

nia, wyrzekł:

— Panna W ilhelminka w piś­

mie waszem pracować nie może, a to dla tej prostej przyczyny, że będzie miała zbyt wiele do czy­

nienia u mnie. Ja także potrze­

buję jej pomocy.

— Och! —zawołał Stroński—

wasze wydawnictwo dorywcze, niepewne, nie wiele czasu z a j­

muje...

— A któż to was tak obja­

śnił?—zapytał Leon i zbliżył się tak ku Strońskiemu, że stanął praw ie na wprost jego krzesła.—

Któż to wam powiedział, że na­

sze wydawnictwo niepewne? U nas trochę się więcej działa, a mniej mówi! My nie mamy siedmiomi­

lowych butów, ale za to mamy oprócz wydawnictwa jeszcze.,.

Malarstwo niemieckie.

Gabr. Max. Madonna.

pismo, które nam zabiera także trochę czasu.

I podnosząc jeszcze głos, ja k ­ by tern, co powie, chciał zmiaż­

dżyć niespodziewanego przeci­

wnika, dodał:

— Pismo to będzie bowiem...

dwutygodnikiem, a nie miesięcz­

nikiem, ja k wasze...

- Czy tak?...

W głosie Strońskiego było trochę podrażnienia, które widocz­

nie Genewczyk ukryć usiłował.

Słysząc to Leon, zatryumfo­

wał. Z miną lekceważącą wziął kapelusz i podając Wilhelmince rękę, wyrzekł głośno i dobitnie:

—- Czekam na panią dziś wieczorem. Odbędzie się właśnie sesya redakcyjna i cały skład re- dakcyi będzie obecny. Przysze­

dłem właśnie, aby panią zaprosić.

I skłonił się kurtuazyjnie, ale bardzo chłodno przed Strońskim.

— Żegnam!

Stroński ukłon mu oddał.

Gdy Leon już był na progu przedpokoju, Stroński go zatrzy­

mał.

— Przepraszam was! — wy­

rzekł, jak nazwiecie wasz dwu­

tygodnik. Boję się, ażebyśmy się nie zeszli...

— Och! wątpię!—odparł iro­

nicznie Leon — moja nazwa jest na wskroś narodowa — ja mój dziennik nazwę: „Hejnałem..."

Rozpoczęło się teraz dla Le­

ona życie pełne szarpania, niepo­

koju i gorączki.

Słowo się rzekło i znów z po­

mocą pułkownika ukazały się dwa pierwsze num era Hejnału.

Arkusz zaledwie druku — artykuły jednak dobrane sta ra n ­ nie, treść dość obfita, korespon- dencye z kraju ciekawe. Brako­

wało trochę pogłębienia i ładu i to nawet tak dalece, że niekom­

petentnym brak ten rzucał się w oczy. Żerantem pisma podpi­

sywano Duroziera. Lecz —w ca­

łej już kolonii wiedziano, kto był redaktorem en chef. Farbach i Chu­

dzik mieli teraz wiele pracy, gdyż oni załatwiali pantoflową pocztę. Przy tem Zagórscy aż się do łez rozrzewnili, zobaczywszy pierwsze num era pism a i widząc ja k wielkiemi literam i w formie motta wypisano:

Jeszcze nie zginęła.

W stępne artykuły pisał sam Leon i w nich dawał polot swej ognistej fantazyi i nadzwyczaj ostrej, a prawie brutalnej formie, w jakiej swe myśli i projekta wy­

powiadał. On—dość uważny w mo­

wie, nie przebierał w wyrazach, piętnujące władze prześladując,ro­

zebrane części Polski. Pierwsze artykuły zrobiły wrażenie tą stra ­ szną śmiałością, która siekła do krwi i zdawała się dyszeć cała ogniem zemsty. Rozesłano prawie cały nakład—i to wysokim kosz­

tem, lecz Leon postanowił nie cofnąć się przed niczem, Jakkol­

wiek pułkownik szczodrze pienią­

dze dawał, jednak Leon czuł się w obowiązku zapewnić go, że to jedynie tylko początkowo pismo pociągnie za sobą znaczniejsze koszta.

|— Niech przyjdą prenume- ratorowie!— mówił — zobaczymy...

staniemy o własnych siłach! Puł­

kownik dobrodusznie zapewniał, że fundusze zawsze się znajdą i czekał cierpliwie, aby mu Le­

on sam pierwszy num er i to je ­ szcze w korekcie przyniósł.

— Nie rozumiem nic! — mó­

wił, gładząc papier i przyciska­

jąc go do serca—ale tak się cie­

szę, widząc te czarne literki! Mo­

że to przyniesie wam pożytek w kraju...

I zaraz zaczął się troszczyć.

— A wyszlecie dużo egzem­

plarzy?

— Ile tylko starczy.

— No, to dobrze... dobrze...

Byle tylko nie złapali — bądźcie ostrożni.

Był wciąż bardzo dyskretny, nie narzucał się—nie przyjeżdżał do Leona, który dał mu poznać, iż nie chce, aby wiedziano, kto daje partyi pieniądze.

— Dla pana samego lepiej—

tlómaczył mu Leon — teraz ów alians franko-rosyjski w całej

(8)

pełni, mogłoby to panu sprowa­

dzić nieprzyjemności z waszym rządem.

A pułkownik potakiwał do­

brodusznie:

— Prawda, prawda — masz racyę młody człowieku!

I obaj patrzyli w przeciwną stronę, jakby lękali spojrzeć się sobie w oczy.

Owa tajemnicza potęga ma- teryalna Leona nadała mu wiel­

kiego blasku i powoli przyćmie­

wać zaczęła pamięć Grzegorzew­

skiego.

V. Walka

Pewnego dnia do Leona wpadł Chodzik, wywijając trzym aną w ręku dużą płachtą zadrukowa­

nego papieru.

Macie! — krzyknął prawie tryumfująco, rzucając Leonowi płachtę na stół.

’ Leon spojrzał i w tej chwili dużemi literami ujrzał wydruko­

wane' jedno słowo.

„Moc".

Doznał jakby uderzenia pię­

ści. Od dwóch tygodni wrzało na Glacierze od owej Mocy, która kryla się jeszcze we mgle tajem ­ nicy, ja k motyl, m ający zabły­

snąć świetnemi barwy. Wrażenie, wywołane ukazaniem się Hejnału, bladło i nikło zupełnie. Z polską prawdziwie niestałością biegli te ­ raz wszyscy ciekami ku nowemu

„sitku" i cieszyli się zapowiedzia­

ną nowością. Na tej Glacierze kwitnęły wspaniale małomiastecz­

kowe, gminne i banalne uczucia.

Nie pragnienie dowiedzenia się jakiej idei służyć będzie Moc i czy wyniknie stąd ja k a korzyść dla kraju,, budziła chorobliwą cieka­

wość studentów i studentek, lecz radość z nowej „afery", czegoś, co dostarczy że do pogawędek na fiksach i pretekstów do latania z. wiadomościami po Glacierze—

ba—nawet po salach szpitalnych.

Gdy 'więc owe pismo, o któ- rem znów potworne zaczęły krą­

żyć bajki, ukazało się w świetle dziennem, wyrywano je sobie z, rąk do. rąk. Przychodziło to z trudnością, gdyż Stroński przy­

jął Taktykę zupełnie różną od tej, jak ą się posługiwał Leon.

Zamiast zasypywać wszyst­

kich setkami numerów okazo­

wych, nie posłał prawie nikomu pierwszego numeru. Ograniczył się tylko do rozesłania lakonicz­

nego zawiadomienia, iż dnia te­

go i tego ukaże się nowe pismo pod j ego redakcyą. Zawiadomie­

nie to rozesłał wybranej ilości

Z polskiego malarstwa portretowego.

Stanisław Lanc. Portret dr. Jelenkiewicza.

osób. Ci, którzy nie dostali owe­

go zawiadomienia, powinni byli czuć się tem dotknięci. Lecz Stroń­

ski znał widocznie ludzi i wie­

dział, że ciekawość będzie silniej­

szą od miłości własnej. Stąd po­

wodzenie pierwszego numeru Mo­

cy było wielkie i niespodziewane.

Leon z goryczą przyznać to mu- siał. Od dwóch dni szarpał się w chęci zobaczenia i przeczytania tego pisma, lecz lękał się zajrzeć temu wrogowi w oczy. I teraz, gdy Chodzik rzucił mu na stół ów szmat papieru, przym knął na chwilę, oczy, jakby doznał olśnie­

nia. Lecz czuł na sobie ironicz­

ny wzrok Parbacha. który pił już czwartą szklankę herbaty i sie­

dział na brzegu m ateraca w noc­

nej koszuli Leona. Oparłszy więc głowę na ręku, Leon czytać za­

czął powoli, z początku nie ro­

zumiejąc nic, tak silnie mu krew napływała do mózgu. Chodzik tymczasem nalał spirytusu do maszynki i zj ądał chleb, który Le­

on przygotował dla siebie na brze- _gu stolika. Z ustami pełnemi wy­

krzyknął wreszcie stentorowym głosem.

— Co to czytać!... spalić to bezeceństwo! przecież to interna- cyonaliści.

Tak! tak! internacyonaliści — zaraz wstępny artykuł, pisany z nadzwyczajną logiką i wyrozu- mowany, wskazywał to dokładnie.

I Leon pochwycił się tej myśli z radością tonącego. Internacyona­

liści! a więc zdrajcy, odstępcy — negujący potrzebę własnego k ra ­ ju, miłości własnej ziemi, ojczy­

zny, odrodzenia Polski.

Ryszard Okniński. Portret Juliuszowej hr. Potockiej*

Ach! on im da, on im poka- że, co to je s t Polakowi zapomnieć o swych obowiązkach. Interna­

cyonaliści! Ależ w ten sposób ła­

two takiego wroga zdusić, łatwo go zniszczyć. On lękał się tylko, aby Stroński nie wywiesił tego, co i on sztandaru i nie odebrał mu popularności i praw a zabie­

rania pierwszemu głosu na tej drodze.

Tylko teraz należało natychm iast wspaniale,, z całą wzgardą i mo­

cą plunąć, w twarz odstępcom i zdemaskować ich w oczach tłu­

mów, które pociągnąć m ają po­

zorną logiką ogólnego braterstwa, i prawdziwego na pozór zrówna­

nia całej ludzkości.

On—Stroński, walczy siłą lo­

giki i argumentów—on Leon, bę­

dzie porywał uczuciem i całą fa ­ lą entuzyazmu. Tamten, interna- cyonalista, będzie rozumował skła­

dnie i starał się trafiać do rozsąd­

ków ludzkich, on zaś targnie sercem, duszą—budzi wspomnie­

nia grozy, zemsty—krwawe wi­

dziadła wskrzesi z grobu i ja k geniusz Grotgerowski wlec będzie uśpione duchy po cmentarzyskach kraju.

I Leon szybkim ruchem po­

wstrzym ał rękę Chodzika, który chciał zniszczyć Moc i spalić j ą przy płomieniu spirytusow ej lam­

pki.

— Zostawcie! — w yrzekł Le­

on—ja temu panu odpowiem!...

DCN

(9)

Z krakowskiego

„Kunsthaendlerstwa” .

Kraków nie posiadał do niedawna żadnego handlu sztuki, któryby na tę nazwę zasługiwał. Największa pro- dukcya artystyczna w Polsce, najwy­

bitniejsza, najpierwsza w ilości i ja ­ kości, długo nie mogła zdobyć się na rozsądne i kulturalne pośrednictwo między artystą, a publicznością. Bo­

gaty mecenas szedł prosto do pra­

cowni i kupował z wolnej ręki. Snob traktował czasem z sekretaryatem To­

warzystwa Sztuk Pięknych, gdy obraz był na wystawie; czasem udawał się do artysty przez posły; najczęściej nie kupował nic, pozostawiając honor wydania pieniędzy komu innemu. Ar­

tyści o wyrobiomej marce nie tracili na tern — im kupców nie brakowało.

Ale młodsi, zdobywający dopiero firmę, ci wspomnienia pierwszych obrazów sprzedanych zachowają nieraz do koń­

ca życia... Strachby zdjął i obrzy­

dzenie, gdyby zesumować te wszyst­

kie płótna, które poszły za darmo prawie do „handlu obrazów olejnych i” rodzajowych" — jak brzmi znane ogłoszenie w krakowskich pismach;

gdyby zliczyć te, które zagarnął „ra- miarz" za lichwiarsko porachowane oprawy na „zbiorową wystawę"; gdy­

by odkryć cyfrę tych, które znalazły się za kilka koron u sprytnych ama­

torów. Najlepiej wychodzili na tern sklepikarze - kunsthaendlerzy. Całe szczęście, że przekleństwa nie zabija­

ją. Gdyby tak było, ani jeden z tych przyjaciół młodzieży nie chodziłby po świecie.

Los młodych artystów krakow­

skich, czy są uczniami jeszcze, czy niedawno opuścili szkołę, jest dla pióra dziennikarskiego terenem zupeł­

nie dziewiczym. Nie kuszę się o zdo­

bycie go. Co najwyżej, pozwolę so­

bie zapewnić czytelnika, że to wszy­

stko, co czytał w nowelach, sceptycz­

nie przyjmował w teatrze i z uśmie­

chem traktował jako przesadę w opo­

wiadaniach jakiego kuzyna-cygana—

że to wszystko jest istotnie niepraw­

dą. Jest nią dla tego, że romans, teatr i opowiadania traktują zwykle z wesołą beztroską to, co bywa czę­

sto dramatem, a już zawsze nosi pię­

tno takiego boksowania się z życiem, o jakiem niewielu ludzi ma jasne wyobrażenie. Wszystkie żebracze lek- cye rysunków, wszystkie karty ko­

respondencyjne („ręcznie malowane", kupowane przez handlarza za kilka­

naście halerzy, sprzedawane za kilka­

dziesiąt)—wszystkie „kicze", wszyst­

kie wreszcie zasiłki z domu, którego niema, wszystko to razem zesumowa- ne nie wytłomaczy jeszcze, z czego żyje i czem się karmi początkujący artysta. My, „opaśli burżuje", pa­

trząc na to, że jednak żyje, że nosi głowę do góry, jak gdyby wiecznie upatrywał za swą gwiazdą, widząc, że dumny i niezależny, że traktuje nas z góry, (ma racyę!) i o nic nie prosi, powtarzamy tylko między sobą:

— Widzisz?

— Widzę.

— A dziwujesz się?

— Dziwuję się...

A czasem także—żałujemy. Oczy­

wiście nie ich, tylko siebie. Senty­

mentalizm? Pewien niezbyt rzadki żal za młodością i za życiem, które

Zygmunt Sarnecki, pośród swych zbiorów.

pięścią się zdobywa i które wydaje się wówczas piękne, tak piękne...

Niemniej wszakże suma, jaką uzyskuje pisklę artystyczne za swoją dobrą rzecz, waha się między warto­

ścią trzech śledzi marynowanych z dwoma serdelkami, a parą rękawi­

czek, nie dochodząc prawie nigdy do kwoty reprezentującej parę butów.

A- to smutne, bo artysta potrzebuje ich wbrew wszelkiej poezyi, która za­

braniając mu chodzić po ziemi, każę la­

tać po niebie. Gdyby jej słuchał, drwiłby ze wszego buty noszącego stworzenia. Prawda, że stan jego nie- wieleby się przez to zmienił. Wszak z tylu, tylu rzeczy drwi i ..musi drwić nasz młody Apelles, jakby się wyrazili prawdziwie dowcipni repor­

terzy...

Drwi przedewszystkiem z zasady, iż dobre i regularne odżywianie się, to dla zdrowia grunt—a dowodzi empi­

rycznie, iż najzdrowiej jadać od cza­

su do czasu, nie często i nie za wiele.

Drwi z porządnych mieszkań. To prze­

sąd. W mieście pracownia, czasem z obor//c/«fewz, ale zawsze z ober-un- terverder — i hinter/w/tera dzięki wen- tylacyi „systemu szparowego", przy zamkniętych drzwiach i oknach. Sko­

ro wszystko wywioje, choćby palić dzień i noc, przeto lepiej — nie palić wcale.

Na wsi—chałupa i „liryczny pej­

zaż polskiej, wioski", oto mieszkanie i atelier pierwszej klasy. Z innych drwi nasz artysta. Gdyby zaszła ostat­

nia potrzeba, drwiłby również z kup­

nego płótna. Z tego oto siennika bę­

dzie przecież nadzwyczajny obraz, gdy naje się pewnych ingredyencyj, a potem farby...

(10)

I tutaj- dopiero drwić przestaje, bo bez farb nie będzie obrazu. Chwała Bogu! Dobrze, iż choć to jedno jest bezpieczne przed drwiącym humorem tych najweselszych ludzi w świecie!

* ■»

Unormowanie krakowskiego han­

dlu sztuką było z wielu względów kweslyą ważną. Na dotychczasowej metodzie tracili artyści, traciła i pu­

bliczność, która zwyczajem laików kupowała, kupuje i będzie kupowała na całym świecie tylko „firmy“ lub to, co jej sprzedający wmówi. Kunst- handlerostwo może być w tych wa­

runkach. misyą kulturalną. Podsuwać rzeczy dobre, odpychać banalność od niezasłużonych sukcesów pieniężnych, kształcić kupujących... oto praca, któ­

re może wywrzeć wpływ głębszy, niżby z pozoru się wydawało. Dla­

tego handlarz sztuki, szczególnie w na- szem społeczeństwie, powinien być człowiekiem wysokiej kultury arty­

stycznej, tak jak już jest gdzieindziej, aby skład jego nie stał się rozsadni- kiem błędnych poglądów i wylęgar­

nią barbarzyństwa. To też, gdy do­

wiedzieliśmy się, że w Krakowie po- wstaje salon sprzedaży dzieł sztuki pod firmą „Ars", pierwszem było py­

tanie: kto go zakłada?

Jeżeli powiem, iż twórcą „Arsu"

jest Zygmunt Sarnecki, to zbyteczne będą dla Warszawy dalsze komenta­

rze. Najpiękniejsze może lata swej pracy publicystycznej i literackiej przeżył w Warszawie ten pisarz pa­

miętany dobrze przez wszystkich, któ­

rzy umieją cenić świetność pióra w połączeniu ze szlacheckiem, wsio- wem zacięciem i nerwem pisarskim.

Wszystkie zalety, jakie cechowały estetyczną kulturę Sarneckiego, od­

zwierciedlają się i dziś jeszcze w kry­

tykach, pisanych, z wytworną prosto­

tą, która od częstych dziś frazesów

„wrażeniowego" kompilatorstwa od­

bija już przez samą wytrawność po­

glądów i artystyczną szlachetność wysłowienia. Gdy chodzi o odczucie nowych prądów i o przyłożenie no­

wej miary, Sarnecki znajdzie zawsze entuzyazm młodzieńca, poparty głębo­

ką wiedzą i doświadczeniem lat tylu...

Długoletnie obcowanie ze sztuką daje mu pewność smaku i tworzy gwaran- cyę, że kunsthaendlerstwo stanie się w zasłużonej jego dłoni pracą kultu­

ralną w najlepszem znaczeniu słowa.

Tak mówiliśmy sobie, gdy „Ars"

powstawał. Dziś patrzy on już na dwa lata istnienia, które opinię tę po­

twierdziły,

* **

W miłym lokalu przy ulicy Brac­

kiej, o dwa kroki od bukiennic, przyj­

muje nas wytworny gospodarz Salo­

nu. Na ścianach dziesiątki obrazów;

kolekcya dobrana, prawie wszystkie nazwiska, jakie jaśnieją dziś na ho­

ryzoncie sztuki krakowskiej i zamiej­

scowej także. Nie brak i takich, któ­

re dopiero wschodzą, ale wkrótce rzu­

cą blask pierwszorzędny.

— Aksentowicz, Boznańska, Józef Czajkowski, Stanisław Czajkowski, Mehoffer, Stanisławski, Weiss, Wy­

czółkowski, Wyspiański — objaśnia twórca „Arsu", zwracając uwagę na niektóre perły wystawy. — Juliusz Kossak, oto tutaj, rzecz z najlepszych może lat jego... szkic Matejki... z daw­

niejszych — Chlebowski, bardzo cie­

kawy...

Przeszliśmy przed drugą ścianę.

— Oto Malczewski, Tetmąj er, Żele­

chowski... Tu obok Pawliszak... Pro­

szę zwrócić uwagę na ten obrazek Januszewskiego... to uczeń Aksento- wicza, bawi właśnie w Paryżu... To Wojtkiewicz, obok Rapacki i Kuczbor- ski, mam też Demczuka, ucznia Wy­

czółkowskiego.

Istotnie, ściany wyglądają jak firmament samych „wschodzących gwiazd". Płótna ciekawe, a zawsze świadczące o wysokioj kulturze, jaką szerzy nasza Akademia. Dawniej ma­

lowano tak dopiero po powrocie z Pa­

ryża. Dziś jedzie się nad Sekwaną już w pełnym rynsztunku techniki i wiedzy malarskiej.

W rzeźbach dominuje Laszczka i Szczepkowski, obaj reprezentowani przeważnie przez majoliki, pierwszo­

rzędnej wartości. Laszczka ma trzy śliczne studya kobiece; Szczepkowski, młody, lecz już głośny autor „Dzie­

wek", zakupionych do Muzeum Naro­

dowego, dał polichromowane popiersie.

Niedaleko rzeźb — kilimy, na stole papiery i prześliczne kartki pocztowe na motywach ludowych: to Polska Sztuka Stosowana, której działalność niedawno Świat rejestrował w kultu­

ralnym krakowskim dorobku. Słowem,

„Ars" jest mikrokosmem sztuki pod­

wawelskiej i polskiej.

Krakowianie i przejezdni znają już drogę do „Arsu". Dzięki temu naszemu Salonowi niejedna ściana, która znała tylko oleodruki lub pre­

mie Towarzystwa Sztuk Pięknych, zabrała bliższą znajomość z „orygina­

łami". Jeżeli potrzeba codziennego obcowania ze sztuką rozszerza się i przenika w coraz dalsze sfery inte- ligencyi, to niemałą część tej społecz­

nej zasługi trzeba będzie wpisać na rachunek Sarneckiego i jego Salonu.

Kraków.

Szlakami egzotyzmu,

Duch ludzki rad z popiołów odgrze- _ buje przeszłość i pragnie wlać wnią nowy zdrój real-

\ nego życia.

\ Widzimy, na-

\ przykład, obec- 1 nie zjawisko j zmartwychpo - / wstania, że się , / tak wyrażę, lu- ' dów, które his- lorya uznała za nieistniejące lub też skazane na powol­

ne zamieranie.

Boginl Izyda

Gwara celtycka, której

Jesteśmy świadkami ruchu celtyc­

kiego. Niegdyś zalani i pochłonięci przez kulturę łacińską, a potem germańską, gallowie zaczynają się obecnie zrzeszać, skupiać i bro­

nić swojej in­

dy wid ualnoś ci plemien­

nej. Tenruch panceltycki, p o c z ę ty na ziemi Wiel­

ko b r y t a ń- skiej, prze­

niósł się do P r a n c y i i z m ie rz a ku H is z p a n ii, staro ży tn ej ojczyźnie lbe- rów i Luzy- tanów. Kon­

gresy, festy­

ny wspólne, uroczysto ści rodzinne czy­

nią swoje, tylko rybacy i chłopi hretońscy we Francyi, a walij­

scy w Anglii używali, zaczyna się prze­

twarzać w język literacki. Oczywiście, ci współcześni gallowie nie zamierzają bronią dochodzić historycznych praw swo­

ich, więc też ani Anglia, ani Francya nie stawia im żadnych przeszkód.

Kilka lat temu w księstwie Wallii utworzyło się towarzystwo bardów cel­

tyckich, którego celem jest popieranie i badanie celtyzmu tam, gdzie resztki gallów do dziś dnia jeszcze mieszkają.

Zawiązało się podobne towarzystwo i w Bretanii francuskiej, odżyły trady- cye armorykańskie. W lipcu r. b. od­

były się uroczystości celtyckie w mia­

steczku Saint-Brieuc, zainicy owar e przez poetę Aubert’a.

Z n a la z ła się gromadka arty­

stów i litera­

tów pochodze­

nia celtyckie­

go, która myśl swego kolegi po­

parła.

Uroczystość zbratania się Cel­

tów wallijskich z bretońskimi czyli tak zwany Oorsedd,

była zarazem wspaniałą manifestacyą obudzenia się celtyzmu.

Delegacya wallijska, ze swym arcy- druidem na czele, przywiozła z sobą sztandar bardyjski, na którym mienił się smok zloty, symbol genjuszu celtyc­

kiego, szpadę olbrzymią króla Artura, harfę i „Corn hirlas", róg symboliczny.

Uroczystość odbyła się w parku miej­

skim przy udziale licznych rzesz bretoń- skich. Kulminacyjnym jej punktem było pasowanie p. Auberfa na harda przez archidruida. Ceremonii dokonano na ogromnym głazie, czyli cromlecftu, przy wtórze śpiewów celtyckich.

Że resztka żyjąeych do tej pory celtów zabrała się do ocalenia od za­

głady właściwości swoich obyczajowych i kulturalnych, jest rzeczą naturalną.

Zwyrodnienia natomiast nosi cechę owa pogoń za cudownością, jakimś satani­

zmem albo lucyferyanizmem, za bud­

dyzmem lub—wprost nie do uwierzenia—

za ożywieniemdawno już wygasłej religii starożytnego Egiptu.

To egzotyzm istot przerafinowanych, graniczący z błazeństwem.

Obecnie w Paryżu bogaty anglik, lir. Mac Gregor, wraz z żoną swoją zbu-

Pp. Mac-Gregorowie w szatach arcykaptańskich.

10

(11)

ceremonii Prezenłacya p. Aubert’a, jako nowpgo^barda, podczas

,,Gorsedd“ ’

dowali sobie świątynię poświęconą kul­

towi egipskiej Izydy, Poprzebierawszy się w szaty kapłańskie, on i ona, w to­

warzystwie gromadki zblazowanych przy­

jaciół odprawiają nabożeństwa przy za­

chowaniu całego ceremoniału, skopiowa­

nego z odwiecznych papirusów. Podo­

bno ten odnowiony kult egipskiej bogini znajduje licznych adeptów, amatorów bowiem wszelkiego głupstwa nigdy nie brak.

Co było głębokiego i mistycznego w wierzeniach starożytnych egipcyan i Chaldejczyków, to oddawna już wsią­

kło w kulturę ludzka, co zaś pozostało, jest jedno ciekawym dokumentem dla archeo­

loga lub historyka.

Niedoszłe powstanie polskie w roku 1877.

V.

Lecz ustępująca rada konfede- racka nie dała jeszcze za wygraną.

Postanowiła ona w ostatniej chwili zaszachować nowopowstający rząd Sapiehy.

Gdy rząd ten formował się w Wiedniu, część członków rady, niezadowolona w głębi duszy z akce­

su Sapiehy, w którym podejrzywała zamaskowanego przeciwnika powsta­

nia, nie bez natchnienia zapewne, a może i współudziału Koszczyca, zdecydowała się na krok stanowczy, i zanim nastąpiło jej zupełne roz­

wiązanie się, wydała datowaną z War­

szawy, choć we Lwowie obmyśloną odezwę, wzywającą do rozpoczęcia zbrojnego ruchu.

Cel tego zamachu był jasny:

ustępujący z pola duch starej gene- ralicyi pragnął tym sposobem unie­

możliwić rządowi narodowemu cofhię- cie się z drogi, na którą skierował wypadki Koszczyc we wrześniu 1876 roku, zmusić go do snucia dalej je­

go polityki pod grozą anatemy ogółu, pragnącego rzekomo całą duszą walki

zbrojnej. Odezwa, wyszła—

rzecz charakterystyczna — z pod pióra kobiety, jednej z ówczesnych znakomitości literackich Warszawy, po­

woływała się na słowa, wypowiedziane do pielgrzym­

ki polskiej przez Piusa IX, i kreśląc szerokie i świetne horoskopy odrzucenia Rosyi za Dniepr i Dźwinę i wzno­

wienia razów Chrobrego na złotej bramie Kijowa, koń­

czyła się okrzykiem: „Rodacy!

Nigdy nie było lepszego cza­

su do wojny: Turczyn wzy­

wa do wspólnej walki, a w legionie nad Bosforem powiewa orzeł biały.

W dniu danym, na dany znak, po wszystkich dzielnicach Polski, o je ­ dnej godzinie, szyte rękami naszych niewiast rozwiniemy Konfederacyi Na­

rodu Polskiego sztandary. Bezgranicz- nem poświęceniem krwi naszej i mie­

nia, piersią odkrytą oczyśeim kraj ca­

ły i na wieży zamku warszawskiego zatkniemy królewską chorągiew wol­

ności. Do broni więc, do broni! ha­

słem naszem: Bóg i ojczyzna!"

Odezwa nieszczególnie świadczyła o logice autorki i podpisanej pod jej elaboratem w całej rozciągłości swe­

go urzędowego tytułu: Rady general­

nej Konfederacyi narodu polskiego z r. 1876. W najważniejszym punk­

cie była w niej oczywista sprzecz­

ność: wydawała już bowiem okrzyk bojowy: do broni! a równocześnie da­

w ała do zrozumienia, że termin wy­

buchu zostanie dopiero później ogło­

szony. W praktycznem uzupełnieniu odezwy utworzono jeszcze sztab wo­

jenny, w którego skład weszli mię­

dzy innymi jenerałowie Kruk i Je­

ziorański, oraz pułkownicy Bednar­

czyk i Dyonizy Węglowski, nakreślo­

no podział taktyczny przyszłych sił zbrojnych i wypracowano regulamin dla ich użytku. Plan strategiczny, a raczej najogólniejszy jego zarys, istniał również. Polegał on na współdziałaniu powstańców z Turcyą, która m iała w tym celu (niewiadomo jakim sposobem) wysadzić na ląd koło Odesy 30,000 wojska. Angiel­

ska flota korsarska przeprawić miała na b r z e g

K u rlan d yi legion pod W ró b lew s­

kim, jedno­

cześnie zaś miało wybu­

c h n ą ć po­

wstanie na Żmudzi, na P o d la s iu i w krakow- skiem, oraz po miastach.

Major Józef Jagmin.

Lecz Sapie-

ha, doprowadziwszy do utworzenia rzą­

du narodowego, ani myślał o rozwijaniu fantastycznych planów konfederacyi.

Przeciwnie, z całą energią zabrał się do pokrzyżowania ich we wszystkich punk­

tach, co mógł tern snadniej podjąć, że społeczeństwo polskie wcale nie ży­

czyło sobie powstania, ja k to w naj­

lepszej wierze głosił Koszczyc i przy­

jęło odezwę bojową gasnącej rady konfederaekiej głuchem milczeniem.

Pierwszą troską nowego rządu było zupełne unieszkodliwienie znanego nam już transportu broni tureckiej, przeznaczonej dla konfederatów, któ­

ry tymczasem z Widdyna zawinął w pierwszych dniach maja do Trye- stu i tam czekał pomyślnej okazyi do wylądowania bądź przez Austryę, bądź na brzegach Bałtyku. Los tego mitycznego statku, istnego latającego holendra polskiej konfederacyi, nie je st dokładnie znany. Podług jednej wersyi odpłynąć miał, wkrótce po objęciu prezesury rządu narodowego przez Sapie­

hę, do Ale- ksandryi,we­

dle innej za­

topiono go za p rzy c zynie- niem się księ­

cia w Tryeś- cie. Tak czy owak dzięki nowemu rzą­

dowi narodo­

wemu znikł z widowni.

Następnie ro­

zesłał nowy rząd po Galicyi i Królestwie nakaz za­

przestania wszelkich prób organizacyi wojskowej, wychodząc z założenia, że dość czasu będzie na to, gdy Austrya da się nakłonić do wojny, tymczasem zaś organizacya podobna mogłaby do­

prowadzić do samodzielnego wybuchu.

Sprawa wciągnięcia Austryi do akcyi antirosyjskiej, .tocząca się na razie za kulisami, weszła na szerszą wi­

downię i znalazła nawet echo w . de­

batach zebranego właśnie sejmu k ra­

jowego. Idea Sapiehy wywołała ży­

wy oddźwięk w szeregach byłej kon­

federacyi, której organów, jak rada prowincyonalna, delegacya miejska i t. p., nowy rząd, nie czując zu­

pełnie pewnego gruntu pod nogami, nie zniósł, a tylko tu i owdzie wpro­

wadził do nich nowych ludzi, zaufa­

nych stronników księcia i jego poli­

tyki. Lecz gdy Sapieha starał się przeprowadzić swój plan interwencyi austryackiej ostrożnie i bez rozgłosu, niższe słoje organizacyjne, pochwy­

ciwszy go z zapałem, pragnęły dą­

żyć do tego celu za pomocą jak naj­

głośniejszej agitacyi i wywarciem nacisku na sfery rządowe w Wiedniu.

Na dzień 7 sierpnia członek dolega­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Więźniom zdaje się czasem, że gdyby mieli okna, słońce &#34;nigdyby już nie zaszło; a wśród ich stróżów są podobno i tacy, którzy łudzą się, że

żeli dostaniu się przypadkiem w głębię, z której nie może odrazu się wydobyć natenczas tonie. Stworzenia te są

Skoro zostanie sobą, otrząśnie się z wpływów, to jego dziś już silny indywidualizm, zająć może niebawem wybitno stanowisko w sztuce.—Ory­. ginały dzieł

Zaczynając układać mowę, sądził, że zdoła zaledwie skleić kilka wierszy—teraz zaś snuł mu się cały poemat, który zdawał się oddawna drzemać na dnie

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

nie * się swem postanowieniem z Kręckim.—Leon ciągle jeszcze pozostawał pod wpływem Julisia. Bał się jego szyderstw, drwin i przycinków. spodziewałem się

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,