• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 39 (29 września)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 39 (29 września)"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

Maurycy Minkowski. „U chorej siostry” .

*

SWIflT M 39 — 29 września 1906 r.

(2)

i

ramat wielkopob ski dosięgaćzda-

| je się najwyż­

szego napięcia.

Napór i obro­

na przybrały wszelkie cechy I ro zstrzy g a ją ­

cego sporu o śmierć i życie.

Jeszcze kołczan pruski chowa w zanadrzu zatrute strzały, które w pierś polską ude­

rzą, jeszcze światu zdumiewać się przyjdzie nad niejednym aktem udoskonalenia techniki prześla­

dowczej, -lćęz napięcie psychiczne, które rość ' poczęło , niesłychanie od pamiętnych dąLwarcińskich, doszło już do:zenitu. . Po stronie polskiej nie objęło ono jeszcze co prawda całego narodu. Przeciw­

nie, mimo potężnego odporu, na jaki zdobyć się potrafiła dotąd stara dzielnica Bolesławowska, nie­

przejrzane jeszcze szeregi znaj­

dują się po za linią bojową. Po stronie nięmiecko-pruskiej sfana- tyzowane zęśtało bez mała .wszy­

stko, co nadawało się na nagankę przeciw polakom. Obok rządu, obok machiny administracyjnej, obok szkoły, stanęła poważna część społeczeństw^, cała szlachta pomorska, brandenburska, śląska, liberalne mieszczaństwo niemiec­

kie, kapitał, prasa,-cały; kościół protestancki, część katolickiego.

Istny pochód krzyżowy. I z sze­

regów jego bije w niebo nowy hymn narodowy, Prus, hymn-bluź- nierstwo, wzywający Chrystusa natarczywie, niemal groźnie, by oddał kresy niemczyźnie. A prze­

ciw potędze pruskiego Goliata, który samego Boga wprzęga w,swój zwycięski rydwan, staje niby drugi Dawid, mała Wielko­

polska, świadoma, iż w samej so- bifci.ylkoA .czerpać męże^moc- do.

obrony, zamieniająca się coraz bardziej w wał niepodobny do zdobycia, ufna, iż przetrwa wszy­

stko. Bój toczy się nieubłaganie, pierś o pierś. W szeregu stoi najlepsza, pozostała część zie- miaństwa, rosnący w siłę miesz­

czanin, chłop, robotnik, nawet dziecko szkolne.

Z samego wiru tej walki do­

chodzi nas niezwykła, niepospo- litem piórem skreślona książka, która rozsnuwa przed nami sze­

reg dantejskich scen i obrazów, składających się na malowidło współczesnego stanu naszych kre­

sów zachodnich.*) Dziwna książ­

ka. Zbyt wiele w niej artyzmu, aby mogła być uznana za bro­

szurę polityczną. Mimo niepo­

wszednich zalet literackich, które autorowi jej dają prawo stanąć w rzędzie wybitnych naszych pi­

sarzy, niepodobna jej też zali­

czyć do literatury. Zbyt silnie kipi.na kartach jej życie praw­

dziwe. Jestże okrzykiem cierpie­

nia- dławionego narodu? I to nie.

Dzieło; p. Morawskiego nie jest ani skargą, ani odwołaniem się do jakiejkolwiek idealnej- instan- cyi. Ni;ę; jest nawet protestem.

Jest wejściem w głąb - własnego narodu dla dokonania oceny jego zdolności bojowej> i bystrym rzu­

tem oka na szeregi nieprzyjaciel­

skie. Mogłaby -uchodzić niemal za przedmiotowe rozważenie sił dwóch’ walczących obozów, gdy­

by z samego ujęcia tematu nie biły, zgrzyty tragedyu Dusza te­

go autora-poznańczyka, przeglą­

dająca się w treści, tonie, nastro­

ju. książki, q e st sama już doku­

mentem arcyciekawym. Mało w niej miejsca dla wzruszeń li­

rycznych. Myśl pracuje tu cięż­

ko; . w twardych ramach rzeczy­

wistości, trzeźwa, surowa, pozy­

tywna, bez.złudzeń, prawie oschła, nawet pojęcia słuszności i gwałtu zdają się być dla' niejvpozycyą zbyt nierealną w sprawie z „nad- człowiękiem“ pruskim i nie wplą-

cze*ich nigdy do swego rachun­

ku, czasem tylko ironią błyśnie spokojną, która w niczem zresztą nie zamąci wzorowej równowagi nerwów. Milczy tu sentyment

wszelki: miłości, czy nienawiści.

Lecz kiedy rzadko, niezmiernie rzadko przedrze się przez tę toń bez skazy niepohamowany odruch uczucia, czujesz, że tam na dnie biją źródła , gorące i że ^od : nich to Udzie;. ta moc ^ czarodziejska, która wśród najwyższych udrę­

czeń pozwala zachować niewzru­

szony hart ducha.

Obrazy poszczególne książki, to jakby stacye, przez które au­

tor prowadzi nas w wędrówce po ziemi wielkopolskiej. Wędrówka to wśród wrażeń silnych, które szarpią i koją, przygniatają i pod­

noszą na przemian.

Widzimy narodziny hakaty, jej równie przebiegłych, jak wy-

*) Franciszek Morawski: Z zachod­

nich kresów. Szkice i rozpatrywania.

Kraków 1906. Str. 413.

trwałych twórców, prowadzi nas autor w sam środek nieprzyja­

cielskiego obozu, na uroczystość ku czci Kennemana, gdzie fana­

tyzm niemiecki wybucha drapież­

ną pieśnią o białym orle, ogląda­

my typy niemców poznańskich, lśnią się przed nami w stal za­

kute szyki wojska pruskiego idziemy za kulisy warstatów pru­

skiej opinii publicznej, zagłębia­

my się w tajniki niemieckiej go­

spodarki w Poznaniu, śledzimy fazy ostatnie kulturalnego podbo­

ju Wielkopolski, przez chwilę wzrok nasz zatrzymuje się na tragedyi szkoły poznańskiej i na- przemian zwracamy się ku ogni­

skom polskiej pracy .narodowej, aby szerokim . szlakiem • podążyć ku perspektywom nieznanego ju­

tra, gdzie złocą'się wspaniałe ma­

rzeni a ' duszy germańskiej o ńo- wych - Niemczech na wschodzie i płonie niezniszczalny ogień na­

szych własnych nadziei.

Potędze pruskiej poświęca autor obrazy, które zedrzeć mu­

szą z oczu polskich wszelką ilu- zyę. Nie łudźmy się. Wróg jest silny i możny, .jest doskonale przeciw nam uzbrojony, stąpa że­

lazną stopą naprzód z całą świa­

domością swego, wielkiego i trud­

nego celu, gotów zdeptać wszyst­

ko, co mu- stoi na drodze. Musi- my go- nienawidzić, lekceważyć go niepodobna. Przesuwają się przed nami w kalejdoskopowym pochodzie wszystkie ogniwa, tej potęgi. Oto na wielkiej rewii że­

brana armia, fundament-państwa i jego główne narzędzie, które chroni zdobyczy już dokonanych i torować będzie drogę do no­

wych »łupów, armia zwycięska z pod Sadowy, Sedanu i Paryża w całym blasku .swej drogo na­

bytej chwały. Tłum publiczności otacza; ją pierścieniem i śledzi poruszenia przeglądu. Nie jestto zwykła, ciekawa gawiedź.' To dru­

gie wojsko bez. mundurów, ci, którzy już służyli i ci, którzy nie.- bawemprzywdzieją mundurkróla pruskiego. Patrzą z zachwytem na te sprawne i karne szyki, związani z niemi’ nicią tajemną w jedno ciało moralne. Wśród nieruchomych, jakby ze śpiżu ula­

nych szeregów jest i on, chłop polsKi, Bartek zwycięzca, który dziesiątkami tysięcy nosi karabin w pierwszej armii świata. Nie poznasz go po niczem: stoi,jak w hypnozie, wyczekujący komendy, która za chwilę może zabrzmieć, zbrojny, wrosły zda się w ziemię, przykuty do rydwanu potęgi pru­

skiej. Olśniewający obraz. Wpraw­

dzie prawem kontrastu nasuwa

(3)

Biblioteka Raczyńskich w Poznaniu.

się patrzącemu nań polakowi obraz inny, mniej wspaniały obraz życia „małych garnizonów", gdzie przy brzęku kieliszków odprawia się kult Bachusa i Wenery, ale zagadniętego prusaka nie zbije z tropu to przykre przypomnie­

nie. Pakta są, niestety, prawdzi­

we. Ale czegóż one dowodzą?

Oto tylko, że zbyt długo gnuśnie- je żołnierz pruski w niebezpiecz- nym spokoju. Czują to patryoci, czuje ogromna większość armii,

która palHSłą<do4>efthHło-nowycb—

zwycięstw i zdobyczy. Wpływy kupieckie i bankierskie wstrzy- ióują miecz pruski w pochwie-, ale" spodziewać się należy, że bieg wypadków da Prusom znowu spo­

sobność do 1 wyjścia na drogę, zgodną z ich powołaniem.

! Lecz oto ta druga armia, bez mundurów, która zaiste nie pędzi żywota w bezczynności, ja k tam ­ ta, armia, która, w j dążeniu do

„pokojowego" podbicia kresów Wschodnich nie zna spoczynku.

Pod znakiem czarnego orła mno­

żą się i- zbroją zastępy nowych krzyżowców, wyruszających w po­

le z ustawą w yjątkow ą. w 'dłoni Zamiast miecza, z obrożą szykan administracyjnych i pługiem ko­

lonisty,-z elementarzem pruskim ii milionami komisyi, 'z piórem najemnego dziennikarza-L kredką kupiecką. Tu dobitniej, niż gdzie­

kolwiek, odrodził się typ starego krzyżaka. Widzimy najdoskonal­

sze wcielenie jego w ; posępnej i; groźnej sylwecie zgrzybiałego Kennemana. To prawy potomek tych, co niegdyś z malborskiej warowni wśród krwi i ognia dro­

gę na wschód sobie torowali. Jak tamci, i on jest szczerym, gardzi obłudą, nie prawi na wzór tylu swych ziomków o dobrodziej­

stwach kultury niemieckiej. :Nie, ón przychodzi tu prawem miecza, prawem podboju i o innem wie­

dzieć nie chce. Od Polaków nie

żąda sympatyi dla swego narodu, nie żą­

da wogóle niczego.

To wróg,—niech bro­

ni się, jeśli może.

I polak broni się.

B r o n i się nie na wszystkich jeszcze polach, skupiając si­

ły na punktach naj­

bardziej zaatakowa­

nych przez wroga, lecz pas obronny roz­

szerza się ciągle. W y­

rastają potężne twier­

dze i drobne bastyo- ny polskie. Oto kwi­

tnąca instytucya spó­

łek zarobkowych,roz­

sianych po calem Księstwie, w Pru­

sach zachodnich i na Śląsku, rozpo­

rządzająca 300 milionami marek.

Oto olbrzymia sieć kółek rolni­

czych, stworzona przez niezapo­

mnianego „króla chłopów wielko- W ręce oświeconego

ekonomicznie stanu polskich".

i silnego

I

Muzeum niemieckie w Poznaniu.

chłopskiego przesuwają się zwol­

na losy tej ziemi? Pod naciskiem, wypychającym ~ żywioł polski ze wszystkich stanowisk, do których sięga dłoń rządu, • wytwarza się rzutkie • i przedsiębiorcze mie­

szczaństwo. Poczucie narodowe coraz szersze czyni postępy. I nie wytępi go kij:pruskiego nauczy­

ciela; przeciw nie,»pod razami je ­ go 'wyrośnie generacya tęższa jeszcze, a napewrio czerwieńśza

od poprzedniej. •• ' . • ‘

Krzyżują - się cięcia ataku i obrony.. Błyska popędliwy ra-

pir ’ hakatystyczne- go rycerza, dmą sur­

my w ojenne.'A tym ­ czasem ' g e r m a ń s k i • d u c h 'z d o b y w c z y , duch-ekspansya, któ­

ry istniał dawno przed mową warciń- ską Bismarka, przed

milionami ;koloniza- cyi i bractwem kre­

sów wschodnich, ten, co na setki--lat przed­

tem pochłonął -bez­

powrotnie dwie trze­

cie części polskiego

niegdyś Śląska, co oderwał od pnia słowiańskiego Pomorze i zaludnił brzegi Bałtyku aż po fińskie sie­

dziby, ten sam wreszcie, co zwol­

na wdzierał się w głąb Polski po za W artę za rządów jeszcze Rze­

czypospolitej, począł zestawiać bilans germańskiej taktyki zdo­

bywczej lat ostatnich, t w mia­

rę, ja k zagłębiał się w cyfry za­

wiłego rachunku, drętwiał z prze­

rażenia. Nie było bowiem w ąt­

pliwości: wśród pozornych powo­

dzeń idea podboju na wschodzie cofnięta została o całe pokolenia.

Hakatyzm, ten taran i przedmu­

rze niemczyzny, przedstawił mu się nagle jako bezmyślna i sza­

lona tłuszcza, pędząca na oślep, dmąca dniem i nocą w tysiące trąb, które musiałyby zbudzić nawet umarłego wroga, podpala­

jąca dla doraźnego ogrzania się całe bogate żniwo, które czekało na niemieckiego żniwiarza. I jął przyglądać się pilniej dziełu zni­

szczenia. Jakże niedawne czasy, gdy niemieckość, nie budząca szczególnych wstrętów w Wiel- kopolsce, wolne, lecz pewne czy­

niła tu zdobycze. A dziś!

W ogniu trzy przedtem spo- jn.cye^jozbudzon,y „fa­

natyzm" polski, odporność wobec niemczyzny doprowadzona do ze­

nitu. Szlachta uważa resztki swego mienia za własność naro­

dową, chłop stał się patryotą, jakby • dziedziczył wprost całą przeszłość szlachecką Polski, ni­

kły stan '"mieszczański1 urósł do znaczenia poważnego czynnika, cała ta ( falanga nabrała hartu, wyrobiła się moralnie i wytrzy­

muje najcięższe ciosy. Jakież sukcesy osiągnął hakatyzm? Dziel­

ny i przedsiębiorczy niegdyś pio­

nier niemieckości na wschodzie przyzwyczaja się 'c o ra z bardziej polegać na złotodajnym opieku­

nie, który nigdy nie, zawodzi, zawsze hojny,- zawszę rozrzutny na jego korzyść. .'.; Rolnik niemiec­

ki, kuszony rosnącą ceną ziemi, coraz częściej , przechodzi do. jo li

Najnowszy symbol potęgi pruskiej w Wielkopolsce. Projekt zamku królewskiego w Poznaniu. Zresztą arcydzieło brzydoty i braku gustu.

Jest to doskonały okaz tak zw. „Kast rnenstil” pruskiego.

(4)

spekulanta, starającego się sprze­

dać majątek temu, co da więcej.

Kolonizacya wykupuje całymi tu­

zinami dobra niemieckie, nieza­

leżny stan większych właścicieli niemieckich topnieje w oczach,

a ekonom rządowy zastępuje sa­

moistnego posiadacza, zżytego z krajem, jak drzewo z ziemią, z której czerpie soki. Parcela-

cya, na którą izba uchwaliła już czterysta milionów, sprowadziła dotąd zaledwie 60,000 niemców do obu dużych dzielnic. A osad­

nicy ci, to żywioł najmniej ruch­

liwy, zwabiony przynętą dobro­

dziejstw urzędowych, dążący do pełnego żłobu państwowej opieki, przy którym wymagania jego i apetyt rosną w tym samym stopniu, w jakim maleje odpor­

ność wobec najmniejszych prze­

ciwności. Na dobitek mimo sza­

lonych wydatków rządu na te cele, mimo amerykańskiej iście re­

klamy, napływ kolonistów zmniej­

sza się z każdym rokiem, gdyż zaogniona atmosfera poznańska

odstrasza nowych ochotników.

Minusom tym dotychczasowej taktyki germanizacyjnej zaprze­

cza energicznie hakatyzm, które­

mu chodzi o nowe kredyty. Ale umysły mniej krewkie, a za to głębiej i dalej patrzące,'[spoglą­

dają z coraz większym niepoko­

jem na bieg wypadków. Praw­

dziwy wielbiciel rozrostu niem­

czyzny widzi, że źle się pokiero­

wały sprawy na wschodzie. Jak jednak postąpić, by na nowo sku­

tecznie nawiązać nici dawnej mądrej tradycyi germanizacyjnej, jest to problem niełatwy do roz­

wiązania. I obudzony „fanatyzm"

polski i pędzące na oślep szalone koło hakatyzmu nie dadzą się zatrzymać. Pozostaje jedynie równolegle z otwartą represyą ży­

wiołu polskiego wprowadzić na arenę .nowy czynnik, a raczej wznowić dawno zarzucony. Czyn­

nikiem tym: krzewienie swobod­

nej, nieurzędowej kultury nie­

mieckiej. Barbarzyńskiemu obni­

żeniu przez hakatyzm poziomu kulturalnego niemców poznań­

skich przeciwstawić pragnie no­

wy, rozsądniejszy, ale niebez­

pieczniejszy dla nas prąd ger­

mański pracę ducha, która uczy­

nić ma żywioł niemiecki na nowo

zdolnym do cywilizacyjnych pod­

bojów i swobodnej asymilacyi.

W myśl tej idei tpowstaje w sercu Wielkopolski dostępna dla szerokich warstw akademia niemiecka, wspaniałe Muzeum imienia cesarza Fryderyka, wzo­

rowo urządzona i zasobna biblio­

teka publiczna, licząca już dziś 180,000 tomów; zawładnięto pol­

ską niegdyś fundacyą, biblioteką Raczyńskich; stanie niebawem w Poznaniu nowy świetny gmach niemieckiego teatru. Cały ten napór godzi w najsłabszą stronę polskości w Poznańskiem: w wy­

jałowiony grunt naszego życia umysłowego. Gdy na polu go- spodarczem i politycznem w pew­

nym stopniu wyrównało się dziś napięcie obustronnej energii, gdy potężnej pomocy, udzielanej przez rząd słabnącej przedsiębiorczości niemieckiej przeciwstawiliśmy wzmocnioną polską działalność prywatną, otwiera się przed na­

mi nowy teren walki, na którym zdobywczy duch germański może z czasem skupić główne swe siły.

Jan Krzywda.

Z fow. Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie. Maurycy Minkowski. W Bóżnicy.

(5)

W polskiej krainie jezior

W głuchej puszczy przed chatą leśnika Rota strzelców stan ęła zielona.

A . M ickiewicz.

Kraj tak wód pełen, ta górna Sej- neńszczyzna, że można ją „krainą je ­ zior" mianować.

Wodne płaszcze, nieraz ogromne, czasem wielowiorstowe i zielone leśne

Krajobraz z okolicy Sejn.

pokrycia — oto co ozdabia tę ubogą, chudą, piaszczystą ziemię augustow­

ską.

Źle ona żywi mieszkańców swoich.

To też ci szukają dróg za­

robku, nieraz bardzo dalekich.

Jeden taki szlak „za chlebem"

wiedzievąż zą ocean, do, Stanów Zjednoczonych,* gdzie; zarówno polscy- su wałcza nier. ja k i litew­

scy „dzuki" nauczyli się trafiać, by zarobku poszukać i oszczędności nagromadzić.

Są w kraju jezior polskich miejscowości, gdzie nie spotkasz starszego człowieka, któryby nie widział ogromnego szmata światu.

Są . w • tymże,• kraj u' wsie, w których nie odnajdziesz bo­

daj/jednego mężczyzny w wie-,

ku lat od osiemnastu do trzydziestu pięciu na miejscu.'" '

• Tak, tak. Wody miejscowe, choć rybne; i lasy, choć się opierają, jak mogą, -/drapieżnym toporom kupców drzewnych; i lekkie grunty augu­

stowskie—mało tego, aby odrobinę do-' drobytu ludności zapewnić, pomimo jej pracowitości i wstrzemięźliwości.

:<•. • .. , ,*>. * . . -. i ■ ■ /,-., - * *

Kraj ten niegdyś był cichy. .

' Umiał znosić srogie prześladowanie politycz­

ne i ciężkie ograniczenia religij ne.

I trw ał mężnie.

Ludność rdzennie pol­

ska, która zajmuje w au- gustowskiem powiaty su­

walski, sejneński i au­

gustowski (te dwa osta­

tnie częściowo) żyła zgo­

dnie z ludnością litew­

ską—przed tymi samymi ołtarzami gorące modły składając i w jednym Bogu pokładając nadzieję.

Szedł tu z pewnością pewien historyczny pro­

ces lekkiego polszczenia się ludu, za­

mieszkującego krainę jezior — i do­

prawdy wolno nam ten proces nazy­

wać naturalnym, albowiem szedł on naprzód, jak idzie promień światła lub powiew wiatru: bez żadnej woli ze strony ludzi, bez żadnej przemocy tembardziej, a już wszelkiej złości całkowicie obcy.

Wraz z pierwszemi przedblaska- mi przedświtów wolnościowych, jakie

Jeiioro Hańcza.

po zamknięciu poprzedniego panowa­

nia dały się jakby^wyczuć, .podniosła się w tym cichym kraju—wojna. ■ ' •

Litewskie przebudzenie się naro­

dowościowe sięgnęło i tu, wszędzie tam gdzie lud nie mówił po polsku, albo mówił po polsku jeszcze źle.?

I przebudzenie to przybrało odra- zu charakter ruchu nie obronnego ale napastniczego, nie idealnego ale dra­

pieżnego... - - '?

Walka narodowościowa: znalazła

’ 1 K ' się-ódrazu na Terenie religijnym.

Musiała więc odrą-' zu też obniżyć, i. reli­

gijność i . etyczny po­

ziom walczących; stron.

• , Tó była konieczność-. * ■ * k • * « *

* m *

* *•* ł I

> T A że na tym tere­

nie stanęła — tłomacży

? / się. to faktem,' iż bu­

dzicielami odrodzenia li­

tewskiego byli księża...

Ruch litewski wy;

lęgł się w dwóch" semi- naryach/ duchownych:

kowieński era i sejneń-

Jezioro Snajgina. skiem.

Żniwa.

Mówił mi o tern, opowiadał trochę, pewien polski ksiądz, który musiał był, w czasie studyów teologicznych wynieść się do petersburskiego gimna- zyum.

— Czemuż to?—pytam.

— Wytrzymać nie można było z litwinami.

— Tacy przykrzy z natury?

— Nie, nie z natury. Ale przez metodę polityczną.

— Jakto ?

— A tak. Wszystkim nam, polakom, mówili wprost: „wy nielitwini przecież, to wy tu

do czego?.“

— I dokuczali?

— Ba! bili.

;/ kułakaini;;?-7* ęłSJi fizycznie nie było sposobu Wy- 7 trzymać... 7, ? , ?7 ? 7

;.Oczywiście,; księża,-; którzy rozpoczynali /•, swojej duchowpe ł wykształcenieJ od ;; próbowania

/Twardości swych pięści; na;

kach kleryków polskich, nie 7 J w a Chrystusa, i nie/ urocze

rabole ewangeliczne .poszli

^.y^-rjhosiópo święcie...

Ludność litewska odpolszczyła się już w „Krainie jezior". . Bo litewsku się mo.dliK po litewsku ‘śpiewa godzin­

ki 1 gorzkie żale, po litewsku lłtahję odmawia do Pocieszycielki strapionych.

J Ale jodnówicielom litewszcżyżńy tego ynie Jdosy#. ■ &>•

• Chcą oni w części Polski uezyiiić język litewski panującym; Chcą pol­

ską ludność augustowskiej ziemi po­

zbawić polskiej litanii i polskiegb .ha- bóżeń$twa . m a j o w e g o . , • j

I walka wre-naokoło kościołów — . ****<''7^* * V •-<^*** • •• -

i * * *•

w **

jakby to były- twierdze pograniczne.

niektórych parafiach doszft&ja- koś szczęśliwie do zgody,,; do / pbj&J5 u - mienja. Jedną niedziela1 poświęćoną jest ua polskie/ . druga ha litewskie

nabożeństwo: Tak jest-w Kepciowśkiej W innych gorzej znacznie: W Wej- sjęjśkłej, ?w 7 Berznięłnej dochodziło do starć? ilawet do b ó j w kościele, przed wielkim ołtarzem. A w Berzni- kach kościół do dnia dzisiejszego j est

L?.yć’>7; 77 ;• 7 ^

W Kopciowie właśnie, o którym

wspominam wyżej, spoczywają prochy

(6)

„jasnej bohaterki" powstania roku 1821 Emilii Platerówny.

„Dziewica-bohater", jak Mickie­

wicz ją mianował, zmuszona przedzie­

rać i przebijać się przez rosyjskie od­

działy, cały dzień przeleżała w bagnie, około Trok.

Uszła ostatecznie bagnetów, ale nie zdołała wymknąć się ze szponów śmiertelnej febry, jaka pochwyciła ją w niezdrowym gnijącym moczarze.

W domu Abłamowiczów, w Justiano- wie, chorowała kilka miesięcy, aż w wi- lj ę.-. wigilii roku 1831 zmarła.

I

No, to zwołajcie zgroma­

dzenie!

Leon ramionami wzruszył.

—- Teraz nie. — Trochę póź­

niej.

— Ja czasu nie mam siedzieć w Paryżu teraz dłużej.

— Wy, a cóż wy?

Leon podniósł zdziwione oczy na Strońskiego i cofnąć je mu- siał, taki hart bił ze źrenic ge­

newskiego delegata.

—Chcę pomówić z partyą i mój program przedłożyć...

— Wy? po co?

Stroński cofnął się dumny i wyzywający.

— Ja?... chyba nie wiecie, kim jestem i jakie zajmuję sta­

nowisko. W takim razie daruj­

cie—ale widzę, że staliście bardzo daleko od spraw partyjnych.

Na Leona uderzyły ognie. Te­

go zarzutu bał się teraz strasz­

nie. Rzeczywiście, znał wszystko tylko powierzchownie i zupełnie niespodziewanie został zamiano­

wany przez konającego „następ­

cą". Lecz za nic nie chciał, aby domyślono się, że tu tylko działał przypadek. Pragnął, aby przypi­

sywano to jego wyniesienie się osobistym jego przymiotom i za­

sługom.

Szybko więc odparł, miarkując cięcia.

— Nie potrzebujecie mi przy­

pominać swego stanowiska—znam je dobrze. Ale również wy chyba

mego stanowiska nie znacie...

Grzegorzewski umierając, nazna­

czył mnie swoim następcą...

— A!...

W brzydkiej twarzy Stroń­

skiego zagrała teraz cała masa

Nie można było wtedy powie­

dzieć, że to jest ciało Emilii Plater...

Pochowano ją pod obcem nazwiskiem Zielińskiej! Dopiero w lat kilkanaście kopciowski proboszcz, ks. Maciej Hel- man, postawił pomnik dziewicy-boha- terowi i położył na niewyszukanym kamieniu jej nazwisko i imię.

Podobiznę tego skromnego pomni­

ka czytelnicy nasi znają: „Świat" po­

dał niedawno jego ilustracyę.

A. Wł. 1

poczem rozmaitych uczuć z błyskawiczną szybkością następujących po sobie.

— Darujcie...—wyrzekł wre­

szcie—nie wiedziałem.

I po chwili dodał zjadliwie:

— Więc dziedziczność tronu?

Znów się zatrzymał- rzekł:.

—- I... będziemy równie ar­

bitralni, równie obsolutni, jak—

o n? — Równie arbitralny i równie absolutny — od­

parł Leon.

Stroński skrzywił się pogardliwie.

— To źle... zresztą zobaczymy!

I szybko dorzucił:

— Ja chciałem wam zaproponować pewne us­

tępstwo z owych trój kolo- ro wych, nacyonalistycz- nych idei. To trochę za­

czyna razić i ... sprawę psuje...

— Co? co?

— Tak! my już w Ge­

newie zrozumieliśmy to nakoniec. My tam na pe­

wne małe ustępstwa się godzimy.

•' — Ale my nie zgo­

dzimy się nigdy! — odparł Leon — i proszę... uważaj­

my naszą rozmowę w tym względzie za zakończoną.

Skłonili się obaj, jak dwaj przeciwnicy, którzy

wyszli z pojedynku obron­

ną ręką, i którzy pomimo pozorów zgody nie zapo­

mną nigdy chwili, gdy je­

den drugiego trzymał pod grozą rewolwerowej lufy.

Rozeszli się.

Przy grobie pozostała tylko Mazi a i Kręćki.

Oboje układali wieńce, prze­

dłużali tę robotę, o ile mogli, aby jeszcze dłużej pozostać przy tej

mogile.

Wreszcie Kręćki pow stał z klęczek pierwszy i westchnąw­

szy ciężko, wyrzekł bardzo pro­

sto i serdecznie:

— Szkoda go!

I wówczas suche źrenice Ma­

zi napełniły się łzami i biedne dziewczę przypadło do więdną- cych kwiatów, i całując je, pła­

kało głośno.

Leon usiłował rozejrzeć się w sprawach partyjnych.

Wielką mu w tern pomocą była Mazia. /

Teraz przekonał się, że ta dziewczyna stała najbliżej Grze­

gorzewskiego i była jego rzeczy­

wistą, a może jedyną pomocą.—

Umysł jej był bardzo jasny i lo­

giczny.—Widocznie Grzegorzew­

ski cenił ją i przed nią jedną od­

krywał wszystkie tajemnice.

Leon podziwiać musiał, z ja­

kim talentem Mazia uczyła go — oświecała—kierowała nim, nigdy nie dając mu uczuć, o ile wyżej rozwiniętą była od niego umy­

słowo.

Sztuka polska.

H. Piątkowski. „Empire” .

(7)

Takt ten, rozjaśniony jakimś nieśmiałym wdziękiem, dodawał coraz większego uroku chwilom, które ze sobą spędzali.

W czasie tych długich, sa­

motnych rozmów, zrozum iał' Le­

on jeszcze jedno.

Mazia kochała Grzegorzew­

skiego.

Kochała go silnie, stale i wier­

nie.

Dziś—razem ze śmiercią Grze­

gorzewskiego, zamknęła w swem życiu księgę miłosną i odtąd ży­

ła wspomnieniem i myślami zmar- łego.,

I Leon nie mógł oprzeć się zdziwieniu na myśl, że Grzego­

rzewski przeszedł w życiu obok tej wielkiej miłości, nie widząc jej, nie odpowiadając wzajemnie.

A przecież on sam patrzał na Mazię, jak na dobrego kolegę, towarzysza, wiernego przyjacie­

la—nic więcej. — Nie widział jej urody, jej wielkiego wdzięku—jej wyjątkowej inteligencyi.—Ciągnę­

ła go tylko ku sobie Wilhelmin- ka, a owe zagadkowe jej narze- czeństwo ze zmarłym, dodawało jej uroku w oczach Leona i pod­

nosiło do godności jakiejś wy­

branej istoty. Postępowanie Wil­

helminki z Leonem, zdumiewało go po prostu teraz, w kilka dni po pogrzebie Leon otrzymał bardzo uprzejmy bilecik, zapraszający go na herbatę.—Wilhelminka ubrana

czarne, siedziała przy kominku i w pełnej aluzyi rozmowie (bez przyznania się jednak otwartego), opowiadała Leonowi o wielkiej miłości, jaką czuł dla niej Grze­

gorzewski.

— A pani? — zapytał Leon prawie bezwiednie.

Wilhelminka wzniosła oczy do góry i uśmiechnęła się smut­

nie.

— Ja? mój Boże!... uwielbia­

łam jego moralną siłę, potęgę...

— Ale czy go pani... kochała...

Piękna panna odparła wymi­

jająco:

— Ja? zaręczyłam się z nim!

Byłabym bardzo dumną, zostawszy żoną takiego człowieka.

— A... więc... wyście mieli

się pobrać? J

— A cóż pan myślał innego?

Zapanowało milczenie.

Leon przypomniał sobie, że kiedyś Grzegorzewski srodze po­

wstawał przeciw małżeństwu ta ­ kiemu, ja k jest obecnie, nazywa­

jąc je targiem obopólnym, poni­

żającym godność, zwłaszcza ko­

biecą.

Zdawało się, że Wilhelminka sprytem swoim odgadła myśli Le­

ona, bo zaczęła mówić wolno, ko-

łysząc się na fotelu, tak, że z pod czarnej sukni Leon ciągle dostrze­

gał brzegi liliowej jedwabnej spó­

dnicy i nóżki, obciągnięte czarne- mi pończoszkami i wsunięte, mi­

mo żałoby, w czerwone pantofel­

ki wyszywane złotem.

— Ja wiem... — mówiła stu­

dentka—Grzegorzewski był prze­

ciwny małżeństwu, ale co pan chce... w ostatnich czasach zmie­

nił swoje poglądy, choć się do te­

go nie przyznawał. — Uczynił to przez wzgląd na mnie... Ja mam także s woj e zapatrywania na mał­

żeństwo, ale co pan chce... mam rodzinę, rodziców w Warszawie...

muszę się z nimi liczyć. Słowem—

należę do pewnej sfery towarzy­

stwa, w której panują wszech­

władnie przesądy.

Urwała i z pewnym uśmie­

szkiem dodała:

— I ja nie zdołałam się mi­

mo wszystko po części od tych przesądów uwolnić!

I tak dalej mówiła dużo i dłu­

go, przytaczała nawet gorętsze słowa zmarłego, jakby lękała się, by Leon nie powątpiewał o pra­

wdzie jej słów.

On — przedłużał tę rozmowę i podsycał ją, a to dla dwóch po­

wodów.

Przedewszystkiem, zbliżała go ona do Wilhelminki i tworzy­

ła między nimi jakąś tajemną spójnię.

Po wtóre — to przedś wiadcze- nie, że Grzegorzewski kochał ją i był nawzajem przez nią kocha­

ny, sprawiało mu bolesną rozkosz, z której nie umiał sobie zdać

sprawy. .

Wszystko to. zabierało mu bardzo dużo czasu i interesa han­

dlowe kantoru Kwiatkowskiego i Sp. cierpiały na tern srodze.

Leon przestał dawać lekcye dzieciom Kwiatkowskiego i oby­

wał się zupełnie bez obiadu.—-Żył chlebem, herbatą, albo mlekiem i był w ciągłem podrażnieniu i go­

rączce.

Przedewszystkiem sprawa ro­

zerwania pieczęci na drzwiach mieszkania G rz e g o rz e w sk ie g o i wykradzenia papierów zaczęła przybierać groźne rozmiary. Wszy­

scy—cała party a była podejrzana i mocno trapiona przez rząd fran­

cuski. Leon nie mógł wyjść ze swego mieszkania, aby nie pot­

knąć się o agenta przebranego coraz to inaczej, a zawsze bar­

dzo niezręcznie.

Finansowy stan partyi był po prostu rozpaczliwy. Niebyło

w kasie ani centyma, a. wyda­

wnictwo było poważnie zaanga­

żowane w drukarni i u Duroziera.

Drukarnia zwłaszca nagliła, i Le­

on tracił głowę, obiecując z dnia na dzień. Należało również przej­

rzeć owe listy, kwity, manuskryp- ta, korespondeneye pogrzebane w szopie, a tymczasem on nie wiedział kiedy to miał uczynić tak, aby ani Kręćki, ani Kwiat­

kowski się nie domyślili.

Kręćki bowiem zaczął na se- ryo upominać Leona, aby wreszcie powrócił do równowagi i na seryo pracować zaczął. Prawie ciągle teraz spełniał podwójną pracę, gdyż swoją własną i robotę Le­

ona. Raz jeden zagroził Leonowi przyjęciem innego pomocnika.

Leon żachnął się niecierpli­

wie.

Chciał odpowiedzieć: „a to pan przyjmuj", lecz przypomniał sobie papiery i pozostał na miej­

scu, bez ruchu, tylko z pod brwi ściągniętych chmurnie na Kręckie- go się patrzał.

Wreszcie Leon znalazł spo­

sób zaznajomienia się z treścią zakopanych w szopie dokumen­

tów. — Wieczorem powracał do kantoru, opowiadając konsierżce o nadliczbowych godzinach pracy i szybko wyjmował z jamy po kilkanaście sztuk papierów, a przeniósłszy je do kantoru, tam kopiował.

Na ten cel wynalazł sobie sam cyfrowany alfabet i choć z wielkim mozołem i nakładem pracy, jednak wszystko doku­

mentnie i gorliwie przepisywać zaczął. Spieszył się, i nieraz świt zastawał go pochylonego nad biur­

kiem. Wówczas dopiero zrozu­

miał, ja k wielkie rezultaty wy­

dawała energia Grzegorzewskie­

go. Równocześnie wnikając w głąb sprawy, rozwijał w sobie zmysł agitatorski i dziwić się zaczynał samemu sobie — tyle projektów i pomysłów palić mu się jęło pod czaszką.

Pewnego wieczoru miał być na Glacierze, chciał odpocząć jeszcze przez chwilę i napić się

herbaty. Dziś miał z Mazią pomó­

wić o materyalnej stronie wyda­

wnictwa, które bądź co bądź, choćby za cenę krwi,- chcieli da­

lej ciągnąć. Drukarnia nasyłała cią­

gle swoich inkasentów, których Mazia, ja k mogła, zbywała. Lecz dalej ten stan rzeczy trwać nie mógł. Należało coś postanowić.

Lecz co?

Leon tracił głowę i wybierał się dziś na Glacierę, jak na ścię­

cie.

Dochodząc do domu dostrzegł, jak jakaś jednokonna karetka za­

trzymała się przed jego bramą.

Zdawało mu się, że zna tego ko-

7

(8)

S. Hirszenberg, „Przyjaciółki.

Sztuka obca.

- ObI

-fr. w ] - \ i • w

'

a

-ip;

nia i tę liberyę. Na schodach’do­

strzegł wysoką postać mężczyzny, pnącą się ku górze. ; "

• * — Une visite pour vous! — rzekł konsie'rż do Leona. ' ■

' Równocześnie mężczyzna od­

wrócił się i Leon poznał w swym gościu pułkownika Montalemberta.

- - Ah! vous voila! — zawołał pułkownik, chwytając dłoń Leona w swe ręce—bałem 'się, czy pana

zastanę? .

— Pan pułkownik, do mnie?

— Naturalnie. Prowadź mnie, młody człowieku. '

Leon poskoczył naprzód i ot­

worzył drzwi swego mieszkania.

Pułkownik wszedł, obrzucił bacznem spojrzeniem' wszystkie kąty i wreszcie porwał Leona w swe objęcia. .. r

— Biedni wy!... biedni!— za­

wołał — pozostaliście, sami, bez..:

niego! ■ • ; ' :

Głos mu ■ drżał 'o d / wzrusze­

nia— kilkakrotnie ucałował Leona w głowę. " ' "r. ’’

— Jakże wy sobie teraz ra­

dzicie?—zapytał-

— Musimy! \

— Tak, tak — rozpoczętego dzieła nie należy rzucać. On był wielkim, genialnym umysłem, ale u was w kraju widocznie niewo­

la wyrabia w was tę genialność, tę potęgę... O! ty naprzykład, mło­

dy człowieku—wówczas na cmen­

tarzu zelektryzowałeś wszystkich.

Panna Wilhelminka opowiadała mi później treść twojej mowy!

Ależ to wspaniałe, wzniosłe, na­

tchnione!—Ogłuszał niemal Leona potokiem słów. Z ojcowską dobro­

cią trzymał jego rękę i patrzył w jego oczy z wyrazem wielkie­

go uwielbienia. Nagle—przybrał nie pojmuję...

minę nadzwyczaj poważną, p ra­

wie proroczą.

— Młodzieńcze!—wyrzekł po­

woli i dobitnie—młodzieńcze!... ty jesteś stworzony na to, aby objąć miejsce po Grzegorzewskim! I par- tya powinna zawołać...

Wyprostował się, oczy mu zaświeciły się nagle.

—- Le roi est mort... vive le roi! _z

Ściskał teraz tak mocno rękę Leona, że zdawało się, iż zgniecie ją w tym serdecznym uścisku.

Egzaltacya tego > starca zaczęła oddziaływać i na Leona. Przy tern miłość własna, podbudzona silnie, zaczęła w. nim grać , nie na żarty.

— Oh, ■ ten okrzyk byłby przedwczesny... — wyrzekł, wal­

cząc jeszcze z resztą woli, która mu nakazywała utrzymać p arty j­

ną tajemnicę.

Lecz pułkownik przerwał mu, uśmiechając się dobrotliwie.

—- Po co ze mną te tajem ni­

ce i wykręty?—zapytał—ja wiem dużo... panna Wilhelmina mi coś napomknęła o waszem... następ­

stwie. I naprawdę, trudno o lepszy wybór. Umierający był poprostu natchniony w tej chwili, gdy pa­

na wybierał... Teraz dopiero par- tya zakwitnie i naprawdę działać zacznie.

— Jakto? — obruszył się Le­

on — pan pułkownik krytykuje działalność mego poprzednika?

* ’ — Co znowu? -zaprotestował gorąco pułkownik—co znowu... tu chodzi tylko o stronę czysto ma- teryalną. Jakież mogło być wasze działanie, skoro nie mieliście ża­

dnych funduszów. Prawda?

:— Zapewne.

— A no, widzisz.. Grzego­

rzewski był genialnym, ale co do administracyjnej strony,darujcie...

nic nie zrobił dla sprawy. . :

— Oddawał jej wszystko, co posiadał.

' * —JTo -nic nie jest.

To zero. Ażeby partya była rzeczywiście potę­

gą imponującą innym i mogącą rozporządzać wszystkimi możliwymi środkami a przez to samo największą w k ra­

ju potęgą powinna nie liczyć się z groszem...

Wierzcie mnie staremu!

Grzegorzewski niechciał mnie słuchać, a tyle ra­

zy ofiarowałem mu swą pomoc. Ale on miał do mnie jakieś uprzedze­

nie i bardzo mnie to bolało!...

Leonowi przykro się zrobiło, gdy spojrzał

na zasmuconą twarz starca, który teraz usiadł na pobliskiem krze­

sełku i wsparłszy się na lasce, w ziemię patrzył.

— Być może, iż Grzegorzewski niesprawiedliwie z panem postę­

pował—wyrzekł gorąco—ale on był nerwowy i bał się skrępować jakiem iś zobowiązaniami, aby mu

potem ten ktoś swej woli nie na­

rzucał.

— Ależ ja byłbym tego nigdy nie czynił. Proszę mi wierzyć — nigdy!—Byłbym tylko dyskretnie złożył jakąś sumę i potem cofnął się w cień. Co najwyżej—popro­

siłbym o kilka egzemplarzy wa­

szych dzieł, jeżelibyście takowe wydali. Ale... jedno! Musielibyście mi dawać n aj pierwszy egzemplarz, a nawet korektę—pierwej, nimby się w świat rozeszło... • • ;

I z miną zdziecinniałego star­

ca dodał: , ••

— Mnie to sprawiałoby wiel­

ką rozkosz, że ja p i e r w s z y mam w ręku waszą pracę, choć niestety jej czytać nie mogę. Ale kto wie... zacząłbym się uczyć, może i ja mógłbym z wami pisać...

Ho! hoh

Śmiał się dobrodusznie i Le­

on uśmiechnął się także już cały podbity przez tego dobrego czło­

wieka, który tak gorąco się ku nim garnął i tak zdawał się ro­

zumieć duszę polskiego narodu.

— Ja tu...—zaczął znowu puł­

kownik — przychodzę do ciebie, moje dziecko, jako do nowego przewodnika partyi i oto... pona­

wiam moją prośbę. Oznaczcie sami sumę potrzebną wam na in- teresa sprawy — a ja regularnie takową na ręce twoje złożę... Nie odpychajcie ofiary starca, ; który stoi nad grobem! Proszę was o to!

Sztuka polska.

Al. Gierymski. Wschód księżyca.

zbiorów pp. Rappaporłów w Krakowie.

(9)

Niedoszłe powstanie polskie w roku 1877.

ni.

W wojsku tureckiem istniały od r. 1855 utworzone przez Sadyka-pa- szę * dwa legiony polskie: kozacki i dragoński. Drobna ta garstka, nie przenosząca kilkuset głów, wyczeki­

wała oddawna sposobności czynnego wystąpienia w ewentualnej wojnie Turcyi z Rosyą. Sposobność taka nadarzyła się teraz. Nie porozumie­

wając się z konfederacyą, a raczej niezależnie ód prowadzonej przez nią akcyi, postanowiły legiony polskie za zgodą rządu tureckiego wystąpić czynnie i wezwać „braci wygnańców po całej ziemi rozproszonych"

do zaciągania się pod ich sztandary z zamiarem wal­

czenia z Rosyą. Dowód­

cą legionów zamianowa­

ny został pełnomocnik konfederacyi pułkownik Zimmerman, pomocni­

kami jego były adjutant przyboczny Abdul-Azi-

sa podpułkownik Lisi-

kiewicz i emigrant z r. 1

48 major Sokulski, ad- jutantem kapitan Mło­

dzianowski. Otwarto biu- zaś dnia

Papież Pius IX.

ro werbunkowe,

5 maja „komitet emigracyi polskiej “ wydał odezwę pod­

pisaną przez Boi. Holtza,

Wł. Brzozowskiego i Bohdanowicza, wzywającą do łączenia się z legio­

nami, w wyrazach pełnych poetycz­

nego polotu. „Nasze miejsce—wołał komitet—je st obok Turcyi i z nami będą wszyscy przyjaciele wolności i porządku. Do broni zatem, — do

broni, którą nam sułtan wielkodusz­

nie oddał do rozporządzenia! Grzmot dział dochodzi już do naszych uszu.

Nie traćmy ani minuty! Roztargaj- my łańcuchy, krępujące naszego Bia­

łego Orła! W róg nie oprze się po­

łączonym naszym siłom. Chorągwie nasze zatkniemy nad ujściem Wisły, Niemna,- Dniepru i Dniestru!..." Ode­

zwa wyszła z pod pióra Rahozy, owego błędnego rycerza wolności, żołnierza i poety, entuzyasty o pięk­

nych, nadmiernie idealnych rysach, który niebawem już krw ią miał przy­

pieczętować zapał swój dla podjęte­

go działania. Po zwinięciu swych

„Wici" Rahoza przeniósł się był do Londynu i, pracując jako robotnik w dokach, wyczekiwał chwili, zapo­

wiedzianej w swym organie.- Na wieść o wypadkach na Wschodzie, bez grosza niemal, piechotą, dostał się do Tryestu, skąd przy pomocy konsula tureckiego udał się statkiem do

Stambułu, aby wstąpić jako szerego­

wiec do logionu. W cztery miesiące potem zginą! w Siedmiogrodzie.

Odezwa stambulska powtórzona została przez dzienniki w kraju, gdzie część prasy ostro przeciw niej wystąpiła. To samo uczynił zagra­

nicą twórca muzeum rapperswylskie- go Wł Plater, ogłaszając energiczny

protest w obcych pismach.

Wśród takich okoliczności zbli­

żała się historyczna chwila w ystą­

pienia papieża Piusa IX w obronie uciśnionej Polski. Jak wiemy już, powzięła konfederacya śmiałą myśl pozyskania dla swych celów głowy Kościoła katolickiego i myśl tę zło­

żyła w ręce skorego zawsze do usług Johns tona Butlera. Zabiegom wpły­

wowego i zręcznego anglika powiodło się pozyskać popularnego w świecie katolickim kardynała Manninga,

który wskutek nalegań ka­

tolickich torysów zgodził się przyjąć na siebie ro­

lę rzecznika ruchu wol­

nościowego w Polsce wo­

bec Piusa IX. Kulczyc­

ki ze swej strony oświe­

cał W atykan, że inicya- torami ruchu są ci sami właśnie ludzie, którzy przed paru laty energi­

cznie i głośno bronili wobec opinii świata spra­

wy pogwałconej unii na Podlasiu, a więc dobrzy k a­

tolicy. Papież zdecydował się wystąpić za Polską przy nadarzonej odpowiedniej spo­

sobności.

Sposobność tę trzeba było podać.

Postanowiono urządzić wielką piel­

grzymkę polską do Rzymu, natural­

nie nie pod flagą konfederacyi, której firma mogła była odstręczyć nietylko wpływowe osoby w kraju, ale i znacz­

ną część społeczeństwa. Sama na­

tomiast myśl pielgrzymki by­

ła łatw ą do urzeczywistnie­

nia, zwłaszcza wobec świe­

żych ciosów, jakie Kościół katolicki w Polsce poniósł.

W rozległej agi tacy i, jaką w tym celu rozwinięto we wszystkich trzech zaborach, wzięli też udział' zarówno ludzie, nie wiedzący nic o za­

mysłach konfederackich (ks.

Konst. Czartoryski, Żółtowski, księża Hołyński i Podolski), jak wtajemniczeni w nie (Gil-

ler, Młocki, Ufryjewicz), dzię­

ki czemu stanął wkrótce goto­

wy do wyruszenia w drogę zastęp oko­

ło 500 pielgrzymów z Galicy i, z Po­

znańskiego, ze Śląska, Królestwa i Litwy. W pielgrzymce liczono blizko 300 włościan, w tern znaczną liczbę unitów, około stu księży i sto

szlachty i mieszczaństwa.

osób z

Kardynał Manning.

W pierwszych dniach czerwca 1877 r.

wyjechała ona kilku partyami, które połączyły się na granicy i przyjęta w Wiedniu na uroczystem posłucha­

niu przez nuncyusza kardynała Jaco- biniego, należącego rzekomo do „w ta­

jemniczonych"', stanęła w dwa dni potem w Rzymie, gdzie przewodnic­

two nad nią , objął r kardynał Ledó- cho wski, głośna j uż‘ wówczas ofiara walki kulturalnej w Prusiech. ‘ Przy­

jęcie pielgrzymów polskich przez wiochów, nawet wrogich papizmowi, a tenf.bardziej katolicko usposobio- * nych, było nad wyraz gorące i zna­

lazło kulminacyjny swój punkt w śłyn- nem ucałowaniu ręki . cliłopa-unity przez jednego z biskupów włoskich na cmentarzu św.' Wawrzyńca. ’ .

-Dopiero podczas, bytności w Rzy­

mie spostrzeżono wśród oficyalnych przewódców pielgrzymki, że nieznane ręce przygotowują potajemnie akt polityczny, którego pielgrzymka ma się stać częściowo bezwiednem na­

rzędziem. Cofać się było za późno.

Wywarto więc tylko w odpowiednim duchu nacisk na koła watykańskie, lecz spotkał się on z również silnym, a przeciwnym naciskiem obecnych już w Rzymie angielskich opiekunów konfederacyi: kardynała Manninga,

kuzyna królowej lorda Dembig i pre­

zesa Towarzystwa literackiego przy­

jaciół Polski w Londynie, lorda Stuart- Rollanda. Dnia 12 czerwca odbyło się przyjęcie pielgrzymki polskiej u papieża. Po wysłuchaniu prze­

mowy kardynała Ledóchows kiego oraz adresów od galicyan i Wielko­

polan, które odczytali Konst. Czarto­

ryski i Pr. Żółtowski, Pius IX w asyście dwunastu kardynałów i okazałego orszaku zstąpił pomiędzy tłum chłopski i wypowiedział ową słynną mowę, która donośnem echem rozległa się w Europie, zelektryzo­

w ała Polskę i stała się podwaliną niezwykłej, do dziś trwającej popularności tego naczelnika Ko­

ścioła.

Jak brzmiał au­

tentyczny tekst prze­

mówienia papieskiego?

Dociec tego dziś niepodobna. Już wów­

czas obiegały trzy zna­

cznie różniące się wer- sye: tekst urzędowy łaciński, odmienny nie­

co tekst polski, ogło­

szony w dziennikach krajowych i roztelegra- fowany w fłómaczeniu do pism obcych przez przywódców pielgrzymki, pragną­

cych. teraz stępić ostrze sukcesów kon­

federacyi,* tekst trzeci, rzekomo auten­

tyczny, spisany z polecenia Kulczyc­

kiego, na gorąco, podczas posłuchania i obejmujący dygresye, improwizowa-

9

(10)

ne przez unoszącego się w wymowie papieża na kanwie przemówienia ułożonego z góry. Ten ostatni po­

stanowiła konfederacya rozpowszech­

nić wśród ludu w Polsce, co też bez zwłoki uczyniła, rozrzucając 30,000 egzemplarzy w języku polskim i 6,000 w języku litewskim.

Papież wspominał w przemówie­

niu swem do polaków o ucisku, ja ­ kiego zewsząd doznają, zachęcał do

cierpliwości, stałości i odwagi, pło­

miennymi słowy zapowiadał zbliżanie się „karzącego ramienia Boga, strasz­

nego sędzi i mściciela pokrzywdzonej swej dziatwy“, błogosławił „rozebra­

ne Królestwo Polskie i cały nieszczę­

śliwy naród polski", rozciągając to błogosławieństwo „na dusze i na ciała, na życie i na śmierć" i zakończył

słowami: „Jeżeli Bóg jest długo cier­

pliwy i miłosierny, to przychodzi czas, w którym się staje nieubłaga­

nym: miejcie nadzieję—módlcie się—

a ciemięzcy wasi runą i Królestwo Polskie powróci!"

Te właśnie najdrastyczniejsze ustępy nie znalazły się w tekście, ogłoszonym w dziennikach, poszły jednak między lud polski za pośred­

nictwem ulotnege pisma konfederacyi.

Oczywiście nie zaniedbała konfedera­

cya przedstawiać przebiegu pielgrzym­

ki jako swego walnego zwycięstwa i wykuwać z tego drogocennego kru­

szcu monety obiegowej dla agitacyi wśród swoich i obcych. W pierw­

szym rzędzie potrafiła poprawić swe papiery w Turcyi tak dalece, że suł­

tan zgodził się na wysłanie w po­

selstwie do rady konfederackiej Isken- der-beja (Z wierzch o wąskiego), sekre­

tarza szwagra swego Mahmud-Dama-

ta-paszy. •

Sukcesy konfederacyi były nie­

wątpliwe. Nie mając za sobą społe­

czeństwa, nie posiadając żadnych zgoła środków materyalńych, będąc w gruncie rzeczy tylko bezprzykładną mistyfikacyą, zdołała ona dzięki nie­

zwykłej i często podziwu godnej zręcz­

ności kilku ludzi, oraz szczęśliwemu dla siebie zbiegowi antogonizmów pań­

stwowych dokazać rzeczy, które na­

pełniać zaczynały poważniejsze umy­

sły w kraju coraz większą obawą.

Stawało się ja snem, że dwa mocar­

stwa, interesowane w przysporzeniu Rosyi jaknajwięcej kłopotów w domu, nie cofną się przed użyczeniem awan­

turniczej polityce konfederackiej da­

leko idącego poparcia, które wystar­

czy do wywołania rozlewu krwi w Pol­

sce. • Epizod z bronią turecką, wy­

słaną do Widdynu, którą udało się szczęśliwie zatrzymać w miejscu, sta­

wił pod tym względem wymowną i groźną przestrogą. Obecnie poło­

żenie stało się jeszcze poważniejsze, niebezpieczeństwo jeszcze bardzie wi­

doczne.

W takim momencie wysunął się na widownię główny autor wypadków polskich roku 1877: ks. Adam Sapie­

ha. Rola jego w tych tajemniczych, za kulisami tylko i zdała od światła dziennego rozgrywających się zdarze­

niach przez długi czas była przed­

miotem najsprzeczniejszych tłómaczeń.

Aż do zgonu księcia obiegały wyklu­

czające się wzajem opinie; podług jednej przystępował książę do kon­

federacyi jako przekonany jej zwo­

lennik i pragnął uchronić ją tylko od nieopatrznych kroków, których przy dotychczasowem kierownictwie nale­

żało się obawiać nawet ze stanowi­

ska polityki powstańczej; wedle dru­

giej miał na celu od pierwszej chwili unicestwienie wszczętego ruchu. Dziś nie ulega wątpliwości, że prawda była po stronie ostatniej wersy i.

W skuteczne powstanie w Polsce wierzyć mogli tylko zapaleńcy w ro­

dzaju Koszczyca, lub długoletni emi- granciy, jak Kulczycki i Wróblewski.

Lecz i emigracya okazała się scep­

tyczną. Dwukrotny uczestnik walki o wolność Zygmunt Miłkowski uchy­

lił się od znanych propozycji angiel­

skich, a z konfederacyą żadnych nie utrzymywał stosunków. Zaprotesto­

wał energicznie przeciw planom po­

wstańczym Plater, a zimną wodą oblała wysłańca generalicyi Polonia paryska. W kraju wszystko, co i miało myśleć realnie, nie tylko musiało być przeciw tajnemu związkowi, ale mu­

siało drżeć na myśl, że jakiś wy­

buch na małą skalę gotów się udać i sprowadzić nowe nieszczęścia. Do­

póki rzecz posiadała wszystkie cechy spisku studenckiego, dopóki układano tylko manifesty, mianowano pełno­

mocników zagranicznych i rozdawano godności wojewodów i kasztelanów, można było patrzeć na całą tę ro­

botę bez obawy. Lecz gdy ta teatral­

na, jak się zdawało, zabawa zaczęła z biegiem czasu nabierać znamion rzeczywistości, gdy położenie, zwła­

szcza po objawieniu przez rząd tu­

recki gotowości dostarczenia broni i po podejrzanie gorliwych zabiegach Johnstona, zaczynało robić się nie­

dwuznacznie groźnem, w kołach, łą ­ czących uczucia patryotyczne z trze­

źwą oceną sytuacyi, zrodzić się mu- siała myśl energicznego przeciwdzia­

łania. Akcya ofieyalna, jakiej użyto dla zatrzymania karabinów tureckich tym razem wystarczyć nie mogła.

Opanowanie ruchu, kryjącego się pod ziemią, przedstawiało się jako zada­

nie o wiele trudniejsze, niż niepusz- czenie transportu broni do kraju.

Oddziaływanie z zewnątrz nie roko­

wało wielkich nadziei. Trzeba było zejść w sam środek robót konfededac- kich, ująć ich ster w swe ręce i zręcz- nem działaniem unieszkodliwić. Tej trudnej sprawy podjąć się mogła

z widokami powodzenia tylko osobi­

stość, ciesząca się wyjątkową popu­

larnością w najszerszych kołach, a warunkowi temu odpowiadał w ca­

łej pełni „czerwony książę". Nie­

dawny powstaniec, więzień i banita, pan wielkiej fortuny i dziedzic sta­

rożytnego imienia, posiadał Adam Sa­

pieha ten szczególny urok, jaki wy­

wierają w Polsce magnaci, nie uchy­

lający się od ofiarnej służby publicz­

nej. Pamiętano mu, że w r. 1863 walczył jako prosty szeregowiec, ce­

niono, że nie wywyższał się po nad tłumy, że silniej, niż reszta arysto- kracyi, czuł swą solidarność ze spo­

łeczeństwem, a na ostatek opromie­

niała go jeszcze aureola zlekka za­

znaczanego przeciwstawiania się idei państwowej austryackiej, pewnego chłodu i rezerwy wobec sfer rządzą­

cych, pewnej nieprzystępności, obja­

wiającej się nieprzyjmowaniem żad­

nych godności, ani odznaczeń z rąk rządu, co wszystko czyniło księcia w’oczach mas postacią wyjątkowo

sympatyczną.

Wstąpienie Sapiehy do konfe­

deracyi poprzedzić musiało poufne porozumienie się z niektórymi kon- fedaratami, jak się zdaje, niezupeł­

nie przekonanymi o zbawienności roz­

poczętego -ruchu. Porozumienie to ułatwione było okolicznością, że w io­

nie konfederacyi znajdowało się kil­

ka oddanych księciu osób, jak dyre­

ktor banku i „wojewoda" Simon, go­

towych poprzeć jego plany. Ułożono się, aby od generalicyi wyszło za­

proszenie księcia do udziału w dal- szem działaniu. Jakoż na jednem z posiedzeń rady powstał Robert Thieme i wywiódłszy obszernie, że w interesie ruchu należałoby zapro­

sić do przewodnictwa jakąś znaną i powszechnie poważaną osobistość, zaproponował ks. Adama Sapiehę na prezesa. Nazwisko kandydata było tak popularnem, że nawet Koszczyc, zagrożony utratą dotychczasowego swego dominującego stanowiska, nie śmiał się sprzeciwiać. Wniosek Thie- mego przyjęto i jeszcze tej samej nocy wyjechał sam wnioskodawca do Kaltenleutgeben pod Wiedniem, aby zaproponować księciu przystąpienie do ruchu i objęcie jego kierowni­

ctwa.

Na trzeci dzień wrócił Thieme do Lwowa, przywożąc wiadomość, że ks. Sapieha zgodził się stanąć na czele konfederacyi. Chwila ta miała rozstrzygnąć o dalszych kolejach tworu Koszczycowego i dobroczynnie zaważyć na losach kraju, zagrożone­

go zbrojną ruchawką.

DCN Ant. Chołoniewski.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

War- chałowski — przedstawia się mniej więcej w kształcie gwiazdy, której promienie, wybiegające ;z jednego punktu, tworzą długie,

nie * się swem postanowieniem z Kręckim.—Leon ciągle jeszcze pozostawał pod wpływem Julisia. Bał się jego szyderstw, drwin i przycinków. spodziewałem się

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu

Gdyby się udało uniknąć tego wydatku.... Pritsche,

czaiłeś się do pracy, zdaje mi się nawet, że polubiłeś ją i tylko przez.. dziecinny upór nie chcesz