Maurycy Minkowski. „U chorej siostry” .
*
SWIflT M 39 — 29 września 1906 r.
i
ramat wielkopob ski dosięgaćzda-
| je się najwyż
szego napięcia.
Napór i obro
na przybrały wszelkie cechy I ro zstrzy g a ją
cego sporu o śmierć i życie.
Jeszcze kołczan pruski chowa w zanadrzu zatrute strzały, które w pierś polską ude
rzą, jeszcze światu zdumiewać się przyjdzie nad niejednym aktem udoskonalenia techniki prześla
dowczej, -lćęz napięcie psychiczne, które rość ' poczęło , niesłychanie od pamiętnych dąLwarcińskich, doszło już do:zenitu. . Po stronie polskiej nie objęło ono jeszcze co prawda całego narodu. Przeciw
nie, mimo potężnego odporu, na jaki zdobyć się potrafiła dotąd stara dzielnica Bolesławowska, nie
przejrzane jeszcze szeregi znaj
dują się po za linią bojową. Po stronie nięmiecko-pruskiej sfana- tyzowane zęśtało bez mała .wszy
stko, co nadawało się na nagankę przeciw polakom. Obok rządu, obok machiny administracyjnej, obok szkoły, stanęła poważna część społeczeństw^, cała szlachta pomorska, brandenburska, śląska, liberalne mieszczaństwo niemiec
kie, kapitał, prasa,-cały; kościół protestancki, część katolickiego.
Istny pochód krzyżowy. I z sze
regów jego bije w niebo nowy hymn narodowy, Prus, hymn-bluź- nierstwo, wzywający Chrystusa natarczywie, niemal groźnie, by oddał kresy niemczyźnie. A prze
ciw potędze pruskiego Goliata, który samego Boga wprzęga w,swój zwycięski rydwan, staje niby drugi Dawid, mała Wielko
polska, świadoma, iż w samej so- bifci.ylkoA .czerpać męże^moc- do.
obrony, zamieniająca się coraz bardziej w wał niepodobny do zdobycia, ufna, iż przetrwa wszy
stko. Bój toczy się nieubłaganie, pierś o pierś. W szeregu stoi najlepsza, pozostała część zie- miaństwa, rosnący w siłę miesz
czanin, chłop, robotnik, nawet dziecko szkolne.
Z samego wiru tej walki do
chodzi nas niezwykła, niepospo- litem piórem skreślona książka, która rozsnuwa przed nami sze
reg dantejskich scen i obrazów, składających się na malowidło współczesnego stanu naszych kre
sów zachodnich.*) Dziwna książ
ka. Zbyt wiele w niej artyzmu, aby mogła być uznana za bro
szurę polityczną. Mimo niepo
wszednich zalet literackich, które autorowi jej dają prawo stanąć w rzędzie wybitnych naszych pi
sarzy, niepodobna jej też zali
czyć do literatury. Zbyt silnie kipi.na kartach jej życie praw
dziwe. Jestże okrzykiem cierpie
nia- dławionego narodu? I to nie.
Dzieło; p. Morawskiego nie jest ani skargą, ani odwołaniem się do jakiejkolwiek idealnej- instan- cyi. Ni;ę; jest nawet protestem.
Jest wejściem w głąb - własnego narodu dla dokonania oceny jego zdolności bojowej> i bystrym rzu
tem oka na szeregi nieprzyjaciel
skie. Mogłaby -uchodzić niemal za przedmiotowe rozważenie sił dwóch’ walczących obozów, gdy
by z samego ujęcia tematu nie biły, zgrzyty tragedyu Dusza te
go autora-poznańczyka, przeglą
dająca się w treści, tonie, nastro
ju. książki, q e st sama już doku
mentem arcyciekawym. Mało w niej miejsca dla wzruszeń li
rycznych. Myśl pracuje tu cięż
ko; . w twardych ramach rzeczy
wistości, trzeźwa, surowa, pozy
tywna, bez.złudzeń, prawie oschła, nawet pojęcia słuszności i gwałtu zdają się być dla' niejvpozycyą zbyt nierealną w sprawie z „nad- człowiękiem“ pruskim i nie wplą-
cze*ich nigdy do swego rachun
ku, czasem tylko ironią błyśnie spokojną, która w niczem zresztą nie zamąci wzorowej równowagi nerwów. Milczy tu sentyment
wszelki: miłości, czy nienawiści.
Lecz kiedy rzadko, niezmiernie rzadko przedrze się przez tę toń bez skazy niepohamowany odruch uczucia, czujesz, że tam na dnie biją źródła , gorące i że ^od : nich to Udzie;. ta moc ^ czarodziejska, która wśród najwyższych udrę
czeń pozwala zachować niewzru
szony hart ducha.
Obrazy poszczególne książki, to jakby stacye, przez które au
tor prowadzi nas w wędrówce po ziemi wielkopolskiej. Wędrówka to wśród wrażeń silnych, które szarpią i koją, przygniatają i pod
noszą na przemian.
Widzimy narodziny hakaty, jej równie przebiegłych, jak wy-
*) Franciszek Morawski: Z zachod
nich kresów. Szkice i rozpatrywania.
Kraków 1906. Str. 413.
trwałych twórców, prowadzi nas autor w sam środek nieprzyja
cielskiego obozu, na uroczystość ku czci Kennemana, gdzie fana
tyzm niemiecki wybucha drapież
ną pieśnią o białym orle, ogląda
my typy niemców poznańskich, lśnią się przed nami w stal za
kute szyki wojska pruskiego idziemy za kulisy warstatów pru
skiej opinii publicznej, zagłębia
my się w tajniki niemieckiej go
spodarki w Poznaniu, śledzimy fazy ostatnie kulturalnego podbo
ju Wielkopolski, przez chwilę wzrok nasz zatrzymuje się na tragedyi szkoły poznańskiej i na- przemian zwracamy się ku ogni
skom polskiej pracy .narodowej, aby szerokim . szlakiem • podążyć ku perspektywom nieznanego ju
tra, gdzie złocą'się wspaniałe ma
rzeni a ' duszy germańskiej o ńo- wych - Niemczech na wschodzie i płonie niezniszczalny ogień na
szych własnych nadziei.
Potędze pruskiej poświęca autor obrazy, które zedrzeć mu
szą z oczu polskich wszelką ilu- zyę. Nie łudźmy się. Wróg jest silny i możny, .jest doskonale przeciw nam uzbrojony, stąpa że
lazną stopą naprzód z całą świa
domością swego, wielkiego i trud
nego celu, gotów zdeptać wszyst
ko, co mu- stoi na drodze. Musi- my go- nienawidzić, lekceważyć go niepodobna. Przesuwają się przed nami w kalejdoskopowym pochodzie wszystkie ogniwa, tej potęgi. Oto na wielkiej rewii że
brana armia, fundament-państwa i jego główne narzędzie, które chroni zdobyczy już dokonanych i torować będzie drogę do no
wych »łupów, armia zwycięska z pod Sadowy, Sedanu i Paryża w całym blasku .swej drogo na
bytej chwały. Tłum publiczności otacza; ją pierścieniem i śledzi poruszenia przeglądu. Nie jestto zwykła, ciekawa gawiedź.' To dru
gie wojsko bez. mundurów, ci, którzy już służyli i ci, którzy nie.- bawemprzywdzieją mundurkróla pruskiego. Patrzą z zachwytem na te sprawne i karne szyki, związani z niemi’ nicią tajemną w jedno ciało moralne. Wśród nieruchomych, jakby ze śpiżu ula
nych szeregów jest i on, chłop polsKi, Bartek zwycięzca, który dziesiątkami tysięcy nosi karabin w pierwszej armii świata. Nie poznasz go po niczem: stoi,jak w hypnozie, wyczekujący komendy, która za chwilę może zabrzmieć, zbrojny, wrosły zda się w ziemię, przykuty do rydwanu potęgi pru
skiej. Olśniewający obraz. Wpraw
dzie prawem kontrastu nasuwa
Biblioteka Raczyńskich w Poznaniu.
się patrzącemu nań polakowi obraz inny, mniej wspaniały obraz życia „małych garnizonów", gdzie przy brzęku kieliszków odprawia się kult Bachusa i Wenery, ale zagadniętego prusaka nie zbije z tropu to przykre przypomnie
nie. Pakta są, niestety, prawdzi
we. Ale czegóż one dowodzą?
Oto tylko, że zbyt długo gnuśnie- je żołnierz pruski w niebezpiecz- nym spokoju. Czują to patryoci, czuje ogromna większość armii,
która palHSłą<do4>efthHło-nowycb—
zwycięstw i zdobyczy. Wpływy kupieckie i bankierskie wstrzy- ióują miecz pruski w pochwie-, ale" spodziewać się należy, że bieg wypadków da Prusom znowu spo
sobność do 1 wyjścia na drogę, zgodną z ich powołaniem.
! Lecz oto ta druga armia, bez mundurów, która zaiste nie pędzi żywota w bezczynności, ja k tam ta, armia, która, w j dążeniu do
„pokojowego" podbicia kresów Wschodnich nie zna spoczynku.
Pod znakiem czarnego orła mno
żą się i- zbroją zastępy nowych krzyżowców, wyruszających w po
le z ustawą w yjątkow ą. w 'dłoni Zamiast miecza, z obrożą szykan administracyjnych i pługiem ko
lonisty,-z elementarzem pruskim ii milionami komisyi, 'z piórem najemnego dziennikarza-L kredką kupiecką. Tu dobitniej, niż gdzie
kolwiek, odrodził się typ starego krzyżaka. Widzimy najdoskonal
sze wcielenie jego w ; posępnej i; groźnej sylwecie zgrzybiałego Kennemana. To prawy potomek tych, co niegdyś z malborskiej warowni wśród krwi i ognia dro
gę na wschód sobie torowali. Jak tamci, i on jest szczerym, gardzi obłudą, nie prawi na wzór tylu swych ziomków o dobrodziej
stwach kultury niemieckiej. :Nie, ón przychodzi tu prawem miecza, prawem podboju i o innem wie
dzieć nie chce. Od Polaków nie
żąda sympatyi dla swego narodu, nie żą
da wogóle niczego.
To wróg,—niech bro
ni się, jeśli może.
I polak broni się.
B r o n i się nie na wszystkich jeszcze polach, skupiając si
ły na punktach naj
bardziej zaatakowa
nych przez wroga, lecz pas obronny roz
szerza się ciągle. W y
rastają potężne twier
dze i drobne bastyo- ny polskie. Oto kwi
tnąca instytucya spó
łek zarobkowych,roz
sianych po calem Księstwie, w Pru
sach zachodnich i na Śląsku, rozpo
rządzająca 300 milionami marek.
Oto olbrzymia sieć kółek rolni
czych, stworzona przez niezapo
mnianego „króla chłopów wielko- W ręce oświeconego
ekonomicznie stanu polskich".
i silnego
I
Muzeum niemieckie w Poznaniu.
chłopskiego przesuwają się zwol
na losy tej ziemi? Pod naciskiem, wypychającym ~ żywioł polski ze wszystkich stanowisk, do których sięga dłoń rządu, • wytwarza się rzutkie • i przedsiębiorcze mie
szczaństwo. Poczucie narodowe coraz szersze czyni postępy. I nie wytępi go kij:pruskiego nauczy
ciela; przeciw nie,»pod razami je go 'wyrośnie generacya tęższa jeszcze, a napewrio czerwieńśza
od poprzedniej. •• ' . • ‘
Krzyżują - się cięcia ataku i obrony.. Błyska popędliwy ra-
pir ’ hakatystyczne- go rycerza, dmą sur
my w ojenne.'A tym czasem ' g e r m a ń s k i • d u c h 'z d o b y w c z y , duch-ekspansya, któ
ry istniał dawno przed mową warciń- ską Bismarka, przed
milionami ;koloniza- cyi i bractwem kre
sów wschodnich, ten, co na setki--lat przed
tem pochłonął -bez
powrotnie dwie trze
cie części polskiego
niegdyś Śląska, co oderwał od pnia słowiańskiego Pomorze i zaludnił brzegi Bałtyku aż po fińskie sie
dziby, ten sam wreszcie, co zwol
na wdzierał się w głąb Polski po za W artę za rządów jeszcze Rze
czypospolitej, począł zestawiać bilans germańskiej taktyki zdo
bywczej lat ostatnich, t w mia
rę, ja k zagłębiał się w cyfry za
wiłego rachunku, drętwiał z prze
rażenia. Nie było bowiem w ąt
pliwości: wśród pozornych powo
dzeń idea podboju na wschodzie cofnięta została o całe pokolenia.
Hakatyzm, ten taran i przedmu
rze niemczyzny, przedstawił mu się nagle jako bezmyślna i sza
lona tłuszcza, pędząca na oślep, dmąca dniem i nocą w tysiące trąb, które musiałyby zbudzić nawet umarłego wroga, podpala
jąca dla doraźnego ogrzania się całe bogate żniwo, które czekało na niemieckiego żniwiarza. I jął przyglądać się pilniej dziełu zni
szczenia. Jakże niedawne czasy, gdy niemieckość, nie budząca szczególnych wstrętów w Wiel- kopolsce, wolne, lecz pewne czy
niła tu zdobycze. A dziś!
W ogniu trzy przedtem spo- jn.cye^jozbudzon,y „fa
natyzm" polski, odporność wobec niemczyzny doprowadzona do ze
nitu. Szlachta uważa resztki swego mienia za własność naro
dową, chłop stał się patryotą, jakby • dziedziczył wprost całą przeszłość szlachecką Polski, ni
kły stan '"mieszczański1 urósł do znaczenia poważnego czynnika, cała ta ( falanga nabrała hartu, wyrobiła się moralnie i wytrzy
muje najcięższe ciosy. Jakież sukcesy osiągnął hakatyzm? Dziel
ny i przedsiębiorczy niegdyś pio
nier niemieckości na wschodzie przyzwyczaja się 'c o ra z bardziej polegać na złotodajnym opieku
nie, który nigdy nie, zawodzi, zawsze hojny,- zawszę rozrzutny na jego korzyść. .'.; Rolnik niemiec
ki, kuszony rosnącą ceną ziemi, coraz częściej , przechodzi do. jo li
Najnowszy symbol potęgi pruskiej w Wielkopolsce. Projekt zamku królewskiego w Poznaniu. Zresztą arcydzieło brzydoty i braku gustu.
Jest to doskonały okaz tak zw. „Kast rnenstil” pruskiego.
spekulanta, starającego się sprze
dać majątek temu, co da więcej.
Kolonizacya wykupuje całymi tu
zinami dobra niemieckie, nieza
leżny stan większych właścicieli niemieckich topnieje w oczach,
a ekonom rządowy zastępuje sa
moistnego posiadacza, zżytego z krajem, jak drzewo z ziemią, z której czerpie soki. Parcela-
cya, na którą izba uchwaliła już czterysta milionów, sprowadziła dotąd zaledwie 60,000 niemców do obu dużych dzielnic. A osad
nicy ci, to żywioł najmniej ruch
liwy, zwabiony przynętą dobro
dziejstw urzędowych, dążący do pełnego żłobu państwowej opieki, przy którym wymagania jego i apetyt rosną w tym samym stopniu, w jakim maleje odpor
ność wobec najmniejszych prze
ciwności. Na dobitek mimo sza
lonych wydatków rządu na te cele, mimo amerykańskiej iście re
klamy, napływ kolonistów zmniej
sza się z każdym rokiem, gdyż zaogniona atmosfera poznańska
odstrasza nowych ochotników.
Minusom tym dotychczasowej taktyki germanizacyjnej zaprze
cza energicznie hakatyzm, które
mu chodzi o nowe kredyty. Ale umysły mniej krewkie, a za to głębiej i dalej patrzące,'[spoglą
dają z coraz większym niepoko
jem na bieg wypadków. Praw
dziwy wielbiciel rozrostu niem
czyzny widzi, że źle się pokiero
wały sprawy na wschodzie. Jak jednak postąpić, by na nowo sku
tecznie nawiązać nici dawnej mądrej tradycyi germanizacyjnej, jest to problem niełatwy do roz
wiązania. I obudzony „fanatyzm"
polski i pędzące na oślep szalone koło hakatyzmu nie dadzą się zatrzymać. Pozostaje jedynie równolegle z otwartą represyą ży
wiołu polskiego wprowadzić na arenę .nowy czynnik, a raczej wznowić dawno zarzucony. Czyn
nikiem tym: krzewienie swobod
nej, nieurzędowej kultury nie
mieckiej. Barbarzyńskiemu obni
żeniu przez hakatyzm poziomu kulturalnego niemców poznań
skich przeciwstawić pragnie no
wy, rozsądniejszy, ale niebez
pieczniejszy dla nas prąd ger
mański pracę ducha, która uczy
nić ma żywioł niemiecki na nowo
zdolnym do cywilizacyjnych pod
bojów i swobodnej asymilacyi.
W myśl tej idei tpowstaje w sercu Wielkopolski dostępna dla szerokich warstw akademia niemiecka, wspaniałe Muzeum imienia cesarza Fryderyka, wzo
rowo urządzona i zasobna biblio
teka publiczna, licząca już dziś 180,000 tomów; zawładnięto pol
ską niegdyś fundacyą, biblioteką Raczyńskich; stanie niebawem w Poznaniu nowy świetny gmach niemieckiego teatru. Cały ten napór godzi w najsłabszą stronę polskości w Poznańskiem: w wy
jałowiony grunt naszego życia umysłowego. Gdy na polu go- spodarczem i politycznem w pew
nym stopniu wyrównało się dziś napięcie obustronnej energii, gdy potężnej pomocy, udzielanej przez rząd słabnącej przedsiębiorczości niemieckiej przeciwstawiliśmy wzmocnioną polską działalność prywatną, otwiera się przed na
mi nowy teren walki, na którym zdobywczy duch germański może z czasem skupić główne swe siły.
Jan Krzywda.
Z fow. Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie. Maurycy Minkowski. W Bóżnicy.
W polskiej krainie jezior
W głuchej puszczy przed chatą leśnika Rota strzelców stan ęła zielona.
A . M ickiewicz.
Kraj tak wód pełen, ta górna Sej- neńszczyzna, że można ją „krainą je zior" mianować.
Wodne płaszcze, nieraz ogromne, czasem wielowiorstowe i zielone leśne
Krajobraz z okolicy Sejn.
pokrycia — oto co ozdabia tę ubogą, chudą, piaszczystą ziemię augustow
ską.
Źle ona żywi mieszkańców swoich.
To też ci szukają dróg za
robku, nieraz bardzo dalekich.
Jeden taki szlak „za chlebem"
wiedzievąż zą ocean, do, Stanów Zjednoczonych,* gdzie; zarówno polscy- su wałcza nier. ja k i litew
scy „dzuki" nauczyli się trafiać, by zarobku poszukać i oszczędności nagromadzić.
Są w kraju jezior polskich miejscowości, gdzie nie spotkasz starszego człowieka, któryby nie widział ogromnego szmata światu.
Są . w • tymże,• kraj u' wsie, w których nie odnajdziesz bo
daj/jednego mężczyzny w wie-,
ku lat od osiemnastu do trzydziestu pięciu na miejscu.'" '
• Tak, tak. Wody miejscowe, choć rybne; i lasy, choć się opierają, jak mogą, -/drapieżnym toporom kupców drzewnych; i lekkie grunty augu
stowskie—mało tego, aby odrobinę do-' drobytu ludności zapewnić, pomimo jej pracowitości i wstrzemięźliwości.
:<•. • .. , ,*>. * . . -. i ■ ■ /,-., - * *
Kraj ten niegdyś był cichy. .
' Umiał znosić srogie prześladowanie politycz
ne i ciężkie ograniczenia religij ne.
I trw ał mężnie.
Ludność rdzennie pol
ska, która zajmuje w au- gustowskiem powiaty su
walski, sejneński i au
gustowski (te dwa osta
tnie częściowo) żyła zgo
dnie z ludnością litew
ską—przed tymi samymi ołtarzami gorące modły składając i w jednym Bogu pokładając nadzieję.
Szedł tu z pewnością pewien historyczny pro
ces lekkiego polszczenia się ludu, za
mieszkującego krainę jezior — i do
prawdy wolno nam ten proces nazy
wać naturalnym, albowiem szedł on naprzód, jak idzie promień światła lub powiew wiatru: bez żadnej woli ze strony ludzi, bez żadnej przemocy tembardziej, a już wszelkiej złości całkowicie obcy.
Wraz z pierwszemi przedblaska- mi przedświtów wolnościowych, jakie
Jeiioro Hańcza.
po zamknięciu poprzedniego panowa
nia dały się jakby^wyczuć, .podniosła się w tym cichym kraju—wojna. ■ ' •
Litewskie przebudzenie się naro
dowościowe sięgnęło i tu, wszędzie tam gdzie lud nie mówił po polsku, albo mówił po polsku jeszcze źle.?
I przebudzenie to przybrało odra- zu charakter ruchu nie obronnego ale napastniczego, nie idealnego ale dra
pieżnego... - - '?
Walka narodowościowa: znalazła
’ 1 K ' się-ódrazu na Terenie religijnym.
Musiała więc odrą-' zu też obniżyć, i. reli
gijność i . etyczny po
ziom walczących; stron.
• , Tó była konieczność-. * ■ * k • * « *
* m ** *•* ł I
> T A że na tym tere
nie stanęła — tłomacży
? / się. to faktem,' iż bu
dzicielami odrodzenia li
tewskiego byli księża...
Ruch litewski wy;
lęgł się w dwóch" semi- naryach/ duchownych:
kowieński era i sejneń-
Jezioro Snajgina. skiem.
Żniwa.
Mówił mi o tern, opowiadał trochę, pewien polski ksiądz, który musiał był, w czasie studyów teologicznych wynieść się do petersburskiego gimna- zyum.
— Czemuż to?—pytam.
— Wytrzymać nie można było z litwinami.
— Tacy przykrzy z natury?
— Nie, nie z natury. Ale przez metodę polityczną.
— Jakto ?
— A tak. Wszystkim nam, polakom, mówili wprost: „wy nielitwini przecież, to wy tu
do czego?.“
— I dokuczali?
— Ba! bili.
;/ kułakaini;;?-7* ęłSJi fizycznie nie było sposobu Wy- 7 trzymać... 7, ? , ?7 ? 7
;.Oczywiście,; księża,-; którzy rozpoczynali /•, swojej duchowpe ł wykształcenieJ od ;; próbowania
/Twardości swych pięści; na;
kach kleryków polskich, nie 7 J w a Chrystusa, i nie/ urocze
rabole ewangeliczne .poszli
^.y^-rjhosiópo święcie...
Ludność litewska odpolszczyła się już w „Krainie jezior". . Bo litewsku się mo.dliK po litewsku ‘śpiewa godzin
ki 1 gorzkie żale, po litewsku lłtahję odmawia do Pocieszycielki strapionych.
J Ale jodnówicielom litewszcżyżńy tego ynie Jdosy#. ■ &>•
• Chcą oni w części Polski uezyiiić język litewski panującym; Chcą pol
ską ludność augustowskiej ziemi po
zbawić polskiej litanii i polskiegb .ha- bóżeń$twa . m a j o w e g o . , • j
I walka wre-naokoło kościołów — . ****<''7^* * V •-<^*** • •• -
i * * *•w **
jakby to były- twierdze pograniczne.
niektórych parafiach doszft&ja- koś szczęśliwie do zgody,,; do / pbj&J5 u - mienja. Jedną niedziela1 poświęćoną jest ua polskie/ . druga ha litewskie
nabożeństwo: Tak jest-w Kepciowśkiej W innych gorzej znacznie: W Wej- sjęjśkłej, ?w 7 Berznięłnej dochodziło do starć? ilawet do b ó j w kościele, przed wielkim ołtarzem. A w Berzni- kach kościół do dnia dzisiejszego j est
L?.yć’>7; 77 ;• 7 ^
W Kopciowie właśnie, o którym
wspominam wyżej, spoczywają prochy
„jasnej bohaterki" powstania roku 1821 Emilii Platerówny.
„Dziewica-bohater", jak Mickie
wicz ją mianował, zmuszona przedzie
rać i przebijać się przez rosyjskie od
działy, cały dzień przeleżała w bagnie, około Trok.
Uszła ostatecznie bagnetów, ale nie zdołała wymknąć się ze szponów śmiertelnej febry, jaka pochwyciła ją w niezdrowym gnijącym moczarze.
W domu Abłamowiczów, w Justiano- wie, chorowała kilka miesięcy, aż w wi- lj ę.-. wigilii roku 1831 zmarła.
I
No, to zwołajcie zgroma
dzenie!
Leon ramionami wzruszył.
—- Teraz nie. — Trochę póź
niej.
— Ja czasu nie mam siedzieć w Paryżu teraz dłużej.
— Wy, a cóż wy?
Leon podniósł zdziwione oczy na Strońskiego i cofnąć je mu- siał, taki hart bił ze źrenic ge
newskiego delegata.
—Chcę pomówić z partyą i mój program przedłożyć...
— Wy? po co?
Stroński cofnął się dumny i wyzywający.
— Ja?... chyba nie wiecie, kim jestem i jakie zajmuję sta
nowisko. W takim razie daruj
cie—ale widzę, że staliście bardzo daleko od spraw partyjnych.
Na Leona uderzyły ognie. Te
go zarzutu bał się teraz strasz
nie. Rzeczywiście, znał wszystko tylko powierzchownie i zupełnie niespodziewanie został zamiano
wany przez konającego „następ
cą". Lecz za nic nie chciał, aby domyślono się, że tu tylko działał przypadek. Pragnął, aby przypi
sywano to jego wyniesienie się osobistym jego przymiotom i za
sługom.
Szybko więc odparł, miarkując cięcia.
— Nie potrzebujecie mi przy
pominać swego stanowiska—znam je dobrze. Ale również wy chyba
mego stanowiska nie znacie...
Grzegorzewski umierając, nazna
czył mnie swoim następcą...
— A!...
W brzydkiej twarzy Stroń
skiego zagrała teraz cała masa
Nie można było wtedy powie
dzieć, że to jest ciało Emilii Plater...
Pochowano ją pod obcem nazwiskiem Zielińskiej! Dopiero w lat kilkanaście kopciowski proboszcz, ks. Maciej Hel- man, postawił pomnik dziewicy-boha- terowi i położył na niewyszukanym kamieniu jej nazwisko i imię.
Podobiznę tego skromnego pomni
ka czytelnicy nasi znają: „Świat" po
dał niedawno jego ilustracyę.
A. Wł. 1
poczem rozmaitych uczuć z błyskawiczną szybkością następujących po sobie.
— Darujcie...—wyrzekł wre
szcie—nie wiedziałem.
I po chwili dodał zjadliwie:
— Więc dziedziczność tronu?
Znów się zatrzymał- rzekł:.
—- I... będziemy równie ar
bitralni, równie obsolutni, jak—
o n? — Równie arbitralny i równie absolutny — od
parł Leon.
Stroński skrzywił się pogardliwie.
— To źle... zresztą zobaczymy!
I szybko dorzucił:
— Ja chciałem wam zaproponować pewne us
tępstwo z owych trój kolo- ro wych, nacyonalistycz- nych idei. To trochę za
czyna razić i ... sprawę psuje...
— Co? co?
— Tak! my już w Ge
newie zrozumieliśmy to nakoniec. My tam na pe
wne małe ustępstwa się godzimy.
•' — Ale my nie zgo
dzimy się nigdy! — odparł Leon — i proszę... uważaj
my naszą rozmowę w tym względzie za zakończoną.
Skłonili się obaj, jak dwaj przeciwnicy, którzy
wyszli z pojedynku obron
ną ręką, i którzy pomimo pozorów zgody nie zapo
mną nigdy chwili, gdy je
den drugiego trzymał pod grozą rewolwerowej lufy.
Rozeszli się.
Przy grobie pozostała tylko Mazi a i Kręćki.
Oboje układali wieńce, prze
dłużali tę robotę, o ile mogli, aby jeszcze dłużej pozostać przy tej
mogile.
Wreszcie Kręćki pow stał z klęczek pierwszy i westchnąw
szy ciężko, wyrzekł bardzo pro
sto i serdecznie:
— Szkoda go!
I wówczas suche źrenice Ma
zi napełniły się łzami i biedne dziewczę przypadło do więdną- cych kwiatów, i całując je, pła
kało głośno.
Leon usiłował rozejrzeć się w sprawach partyjnych.
Wielką mu w tern pomocą była Mazia. /
Teraz przekonał się, że ta dziewczyna stała najbliżej Grze
gorzewskiego i była jego rzeczy
wistą, a może jedyną pomocą.—
Umysł jej był bardzo jasny i lo
giczny.—Widocznie Grzegorzew
ski cenił ją i przed nią jedną od
krywał wszystkie tajemnice.
Leon podziwiać musiał, z ja
kim talentem Mazia uczyła go — oświecała—kierowała nim, nigdy nie dając mu uczuć, o ile wyżej rozwiniętą była od niego umy
słowo.
Sztuka polska.
H. Piątkowski. „Empire” .
Takt ten, rozjaśniony jakimś nieśmiałym wdziękiem, dodawał coraz większego uroku chwilom, które ze sobą spędzali.
W czasie tych długich, sa
motnych rozmów, zrozum iał' Le
on jeszcze jedno.
Mazia kochała Grzegorzew
skiego.
Kochała go silnie, stale i wier
nie.
Dziś—razem ze śmiercią Grze
gorzewskiego, zamknęła w swem życiu księgę miłosną i odtąd ży
ła wspomnieniem i myślami zmar- łego.,
I Leon nie mógł oprzeć się zdziwieniu na myśl, że Grzego
rzewski przeszedł w życiu obok tej wielkiej miłości, nie widząc jej, nie odpowiadając wzajemnie.
A przecież on sam patrzał na Mazię, jak na dobrego kolegę, towarzysza, wiernego przyjacie
la—nic więcej. — Nie widział jej urody, jej wielkiego wdzięku—jej wyjątkowej inteligencyi.—Ciągnę
ła go tylko ku sobie Wilhelmin- ka, a owe zagadkowe jej narze- czeństwo ze zmarłym, dodawało jej uroku w oczach Leona i pod
nosiło do godności jakiejś wy
branej istoty. Postępowanie Wil
helminki z Leonem, zdumiewało go po prostu teraz, w kilka dni po pogrzebie Leon otrzymał bardzo uprzejmy bilecik, zapraszający go na herbatę.—Wilhelminka ubrana
czarne, siedziała przy kominku i w pełnej aluzyi rozmowie (bez przyznania się jednak otwartego), opowiadała Leonowi o wielkiej miłości, jaką czuł dla niej Grze
gorzewski.
— A pani? — zapytał Leon prawie bezwiednie.
Wilhelminka wzniosła oczy do góry i uśmiechnęła się smut
nie.
— Ja? mój Boże!... uwielbia
łam jego moralną siłę, potęgę...
— Ale czy go pani... kochała...
Piękna panna odparła wymi
jająco:
— Ja? zaręczyłam się z nim!
Byłabym bardzo dumną, zostawszy żoną takiego człowieka.
— A... więc... wyście mieli
się pobrać? J
— A cóż pan myślał innego?
Zapanowało milczenie.
Leon przypomniał sobie, że kiedyś Grzegorzewski srodze po
wstawał przeciw małżeństwu ta kiemu, ja k jest obecnie, nazywa
jąc je targiem obopólnym, poni
żającym godność, zwłaszcza ko
biecą.
Zdawało się, że Wilhelminka sprytem swoim odgadła myśli Le
ona, bo zaczęła mówić wolno, ko-
łysząc się na fotelu, tak, że z pod czarnej sukni Leon ciągle dostrze
gał brzegi liliowej jedwabnej spó
dnicy i nóżki, obciągnięte czarne- mi pończoszkami i wsunięte, mi
mo żałoby, w czerwone pantofel
ki wyszywane złotem.
— Ja wiem... — mówiła stu
dentka—Grzegorzewski był prze
ciwny małżeństwu, ale co pan chce... w ostatnich czasach zmie
nił swoje poglądy, choć się do te
go nie przyznawał. — Uczynił to przez wzgląd na mnie... Ja mam także s woj e zapatrywania na mał
żeństwo, ale co pan chce... mam rodzinę, rodziców w Warszawie...
muszę się z nimi liczyć. Słowem—
należę do pewnej sfery towarzy
stwa, w której panują wszech
władnie przesądy.
Urwała i z pewnym uśmie
szkiem dodała:
— I ja nie zdołałam się mi
mo wszystko po części od tych przesądów uwolnić!
I tak dalej mówiła dużo i dłu
go, przytaczała nawet gorętsze słowa zmarłego, jakby lękała się, by Leon nie powątpiewał o pra
wdzie jej słów.
On — przedłużał tę rozmowę i podsycał ją, a to dla dwóch po
wodów.
Przedewszystkiem, zbliżała go ona do Wilhelminki i tworzy
ła między nimi jakąś tajemną spójnię.
Po wtóre — to przedś wiadcze- nie, że Grzegorzewski kochał ją i był nawzajem przez nią kocha
ny, sprawiało mu bolesną rozkosz, z której nie umiał sobie zdać
sprawy. .
Wszystko to. zabierało mu bardzo dużo czasu i interesa han
dlowe kantoru Kwiatkowskiego i Sp. cierpiały na tern srodze.
Leon przestał dawać lekcye dzieciom Kwiatkowskiego i oby
wał się zupełnie bez obiadu.—-Żył chlebem, herbatą, albo mlekiem i był w ciągłem podrażnieniu i go
rączce.
Przedewszystkiem sprawa ro
zerwania pieczęci na drzwiach mieszkania G rz e g o rz e w sk ie g o i wykradzenia papierów zaczęła przybierać groźne rozmiary. Wszy
scy—cała party a była podejrzana i mocno trapiona przez rząd fran
cuski. Leon nie mógł wyjść ze swego mieszkania, aby nie pot
knąć się o agenta przebranego coraz to inaczej, a zawsze bar
dzo niezręcznie.
Finansowy stan partyi był po prostu rozpaczliwy. Niebyło
w kasie ani centyma, a. wyda
wnictwo było poważnie zaanga
żowane w drukarni i u Duroziera.
Drukarnia zwłaszca nagliła, i Le
on tracił głowę, obiecując z dnia na dzień. Należało również przej
rzeć owe listy, kwity, manuskryp- ta, korespondeneye pogrzebane w szopie, a tymczasem on nie wiedział kiedy to miał uczynić tak, aby ani Kręćki, ani Kwiat
kowski się nie domyślili.
Kręćki bowiem zaczął na se- ryo upominać Leona, aby wreszcie powrócił do równowagi i na seryo pracować zaczął. Prawie ciągle teraz spełniał podwójną pracę, gdyż swoją własną i robotę Le
ona. Raz jeden zagroził Leonowi przyjęciem innego pomocnika.
Leon żachnął się niecierpli
wie.
Chciał odpowiedzieć: „a to pan przyjmuj", lecz przypomniał sobie papiery i pozostał na miej
scu, bez ruchu, tylko z pod brwi ściągniętych chmurnie na Kręckie- go się patrzał.
Wreszcie Leon znalazł spo
sób zaznajomienia się z treścią zakopanych w szopie dokumen
tów. — Wieczorem powracał do kantoru, opowiadając konsierżce o nadliczbowych godzinach pracy i szybko wyjmował z jamy po kilkanaście sztuk papierów, a przeniósłszy je do kantoru, tam kopiował.
Na ten cel wynalazł sobie sam cyfrowany alfabet i choć z wielkim mozołem i nakładem pracy, jednak wszystko doku
mentnie i gorliwie przepisywać zaczął. Spieszył się, i nieraz świt zastawał go pochylonego nad biur
kiem. Wówczas dopiero zrozu
miał, ja k wielkie rezultaty wy
dawała energia Grzegorzewskie
go. Równocześnie wnikając w głąb sprawy, rozwijał w sobie zmysł agitatorski i dziwić się zaczynał samemu sobie — tyle projektów i pomysłów palić mu się jęło pod czaszką.
Pewnego wieczoru miał być na Glacierze, chciał odpocząć jeszcze przez chwilę i napić się
herbaty. Dziś miał z Mazią pomó
wić o materyalnej stronie wyda
wnictwa, które bądź co bądź, choćby za cenę krwi,- chcieli da
lej ciągnąć. Drukarnia nasyłała cią
gle swoich inkasentów, których Mazia, ja k mogła, zbywała. Lecz dalej ten stan rzeczy trwać nie mógł. Należało coś postanowić.
Lecz co?
Leon tracił głowę i wybierał się dziś na Glacierę, jak na ścię
cie.
Dochodząc do domu dostrzegł, jak jakaś jednokonna karetka za
trzymała się przed jego bramą.
Zdawało mu się, że zna tego ko-
7
S. Hirszenberg, „Przyjaciółki.
Sztuka obca.
- ObI