„W yzwolenie" rzeźba Józefa Gabowicza.
Niedoszłe powstanie polskie w r. 1877.
I.
yśl z b r ó j n e g o v w z n o w i en i a
sprawy polskiej w związku z tra
dycyjnym anta
gonizmem tu- recko-rosyjskim, który po cztery- kroć w ciągu niecałych stu lat krwawą zawieruchą napełniał wschód Europy, pokutowała w Pol
sce, a zwłaszcza wśród emigra- cyi naszej, od połowy XIX wieku.
Ze zwycięską Turcyą do W arsza
wy!—to marzenie drzemało w du
szy dwóch pokoleń,’ popychało do czynnych usiłowań wybitne osobi
stości ówczesnego wychodztwa, natchnęło Sadykapaszę do rom an
tycznych planów poruszenia koza- czyzny i niezniweczone gorzkim zawodem, jak i zgotowała rachu
bom polskim konferencya paryska z r. 1855, przeżyło ostatni jeszcze wysiłek zbrojny narodu.
W ojna krym ska nie położyła końca ścieraniu się sprzecznych
interesów na wschodzie i pokój/- utrzym ywał się obustronnem t y l- \Ł ko osłabieniem przeciwników. ‘ Zwolennicy rzucenia sprawy pol
skiej przy sprzyjających okolicz
nościach raz jeszcze na szalę szczęścia wojennego, widzieli już w bliskiej perspektywie nowy konflikt rosyjsko-turecki i koja
rzyli z nim niezgasłe nadzieje rozwinięcia na nowo sztandaru niepodległości. W takiej intencyi odbyła się w r. 1875 misya wy
słanego ze Lwowa za kordon Be
nedykta Rahozy, który miał zba
dać tam stan umysłów i podjąć próbę stworzenia organizacyi na- rodowo-rewolucyjnej. Młody emi- saryusz, schwytany i więziony przez kilka miesięcy, ledwie uszedł z życiem, przywożąc do Galicyi wiadomość, że wszystkie w arstw y w Królestwie nie tylko nie życzą
sobie żadnej ruchawki, ale ewen
tualnym próbom wywołania jej staw iałyby energiczny opór. Nie- zrażona tern niepowodzeniem grupka lwowska nie dała przecież za wygranę. Postanowiła rozsze
rzać swą ideę zwolna, starając się głównie o pozyskanie ludu wiej
skiego. Rahoza w y je c h a ł do Szwajcaryi i w Bendlikonie wy
dawać zaczął pismo agitacyjne
„Wici", które przygotowywać mia
ło grunt pod nowe powstanie, rzucając już w pierwszym num e
rze myśl wskrzeszenia organiza
cyi narodowej „z czerwonym (t. j.
powstańczym) sztandarem na cze
le". Tym razem z niezwykle sta nowczym protestem przeciw ro
bocie tej w ystąpiła emigracya, nie wyłączając osobistości, które w hierarchii powstania stycznio
wego zajmowały najwyższe sto
pnie. Również we Lwowie usiło
wania Rahozy wywołały energicz
ną kontrakcyę, której powagi swe
go imienia użyczył zacny i p o wszechnie szanowany Tadeusz Zu- liński. „Wici", nie znalazłszy do
statecznego poparcia, po sześciu num erach przestały wychodzić i spraw a zdawała się być ubitą w zarodku.
Lecz niepowodzenie to oka
zać się miało wkrótce złudnem i nietrwałem. Nadciągała już zwol
na, coraz bardziej wyczuwać się dająca w powietrzu, burza nowej
wojny tureckiej, która w szer
szych tym razem kołach, niż g ru pa niefortunnego emisariusza z roku 1873, obudzić miała na nowo niewygasłe nadzieje.
Przez cały rok wisiało nad k ra jem niebezpieczeństwo ruchawki
powstańczej. Powtórzyć się miały wszystkie dawne złudzenia i błę
dy, miały przyjść nieodpowiedzial
ne organizacye, uzurpujące sobie przywileje władzy narodowej, od
żyć rachuby na pomoc zagranicz
ną, a w kręgi ruchu porwaną być miała pewna część społeczeństwa, zbyt drobna, aby zamierzonego dzieła dokonać, w ystarczająca przecież, by wywołać katastrofę, mogącą pogrążyć kraj we krwi i gruzach. Równocześnie wszakże okazać się miało, iż w narodzie zebrała się już dostateczna suma doświadczeń, by zgnieść próbę po
nownego kroku rozpaczy. W ybuch został zażegnany. W ypadki roku 1877 przedstaw iają się dziś jako walne zwycięstwo rozwagi pa- tryotycznej nad porywem nieutu
lonego uczucia, zwycięstwo, któ
rego dzieje należą do najmniej znanych, można prawie powie
dzieć: do nieznanych zupełnie k a rt naszej historyi porozbiorowej.
* **
Gdy po zrzuceniu z tronu sułtana Abdul-Azisa stało się pe- wnem, żeRosya wystąpi zaczepnie
wobec Turcyi, postanowili zwo
lennicy wplątania spraw y polskiej w wir oczekiwanego zatargu wo
jennego przystąpić natychmiast do działania. Ze Lwowa wyszła myśl nawiązania stosunków z rzą
dem tureckim . Duszą tego kie
runku był W acław Wołodźko, emi
g ran t z r. 1863, były inżynier w służbie tureckiej i literat, zna
ny pod imieniem Koszczyca, mają
cy zaufanego pośrednika w osobie Bolesława Holtza, zamieszkałego w Konstantynopolu, inżyniera dróg i mostów i również em igranta z r.
1863. Pierwsze próby zbliżenia nie dały określonego wyniku, gdyż właśnie wybuchła wojna serbska, która pochłonęła chwilowo całą uwagę rządu ottomańskiego! Do
piero po • zawarciu zwycięskiego pokoju z serbami we wrześniu r. 1876, po ustąpieniu umysłowo rozstrojonego Murada i wstąpie
niu na tron sułtański Abdul-Ha- mida, rząd P orty wziął pod uwa
gę proponowaną sobie kombina- cyę. Na czele jego stał główny przedstawiciel • tureckiej partyi
wojennej, Midhat-pasza, nieubła
gany wróg Rosyi, prący wszyst
kiemu siłami do orężnej z nią roz
prawy. W obec spodziewanego starcia wciągnięcie w grę pola
ków przedstawiało się rządowi tu
reckiem u jako horoskop nie do pogardzenia. Już w pierwszych
dniach po podpisaniu pokoju z Ser
bią, Midhat powołał do.siebie emi
g ranta polskiego z r. 1848, puł
kownika wojsk egipskich Artura- beja (Zimmermana), zachęcił go do porozumienia się z rodakami w kraju i w ogólnikowych wyra
zach przyrzekł ze swej strony udzielić usiłowaniom polskim ma
terialnego i moralnego poparcia.
Relacyę o posłuchaniu swem u wielkiego wezyra wyprawił Zim- merman bez zwłoki do Lwowa.
Tu rzecz przyszła pod rozwa
gę ścisłego koła, do którego oprócz Koszczyca wchodzili mię
dzy innymi Giller i Alfred Młoc
ki. Ułożono doraźną odpowiedź, zapowiadającą nadesłanie w krót
kim czasie do Stambułu obszerne
go i szczegółowego memoryału, którego napisanie poruczono Ko- szczycowi, a równocześnie, opie
rając się na przyrzeczeniu pomo
cy ze strony Turcyi, uchwalono przystąpić natychm iast do utwo
rzenia organizacyi, której dano nazwę „Konfederacyi narodu pol
skiego z roku 1876". Robota, pro
wadzona na razie w ścisłej ta- j emnicy, postępowała szybko i ener
gicznie. Pod koniec września or- ganizacya objęła już zapalniejsze żywioły w całym kraju; podjęto
również próbę nawiązania stosun
ków z Warszawą, dokąd wyjechał w tym celu głośny w owym cza
sie powieściopisarz Sabowski, re
daktor „Dziennika mód" w Kra
kowie. Na czele ruchu stanęła
„Rada generalna Konfederacyi na
rodu polskiego", zwana krócej
„Radą konfederacką", lub „Gene
ral icyą“, z tymczasową siedzibą we Lwowie. W skład jej wcho
dziły przeważnie osobistości, nie odgrywające wybitniejszej roli w życiu publicznem. Prócz Ko- szczyca zasiadali tu: literat Szum
ski, Kruk-Heidenreich, były ge
nerał z r. 63, w owym czasie urzędnik kolei, Robert Thie-
me, rotmistrz z powstania, rysownik wydziału krajowe
go i kupiec Edmund Riedl.
Nadto przewijali się przez kadry „generalicyi" rozma
ici inni konfederaci przy
godnie i w miarę mniejszych lub większych agend, gdyż żaden statut, ani regulamin nie obowiązywał. Głównymi działaczami i właściwymi twórcami organizacyi byli Koszczyc i Teofil Szumski.
Tej władzy naczelnej po
dlegały „rady prowincyonal-
ne“ trzech zaborów: Galicyi, Po
znańskiego i Królestwa. Do rady galicyjskiej wchodzili: dyrektor banku Simon, hr. Artur Gołuchow- ski, adwokat Semilski, inspektor kolei bar. Gostkowski i krawiec Niemczynowski, ex-kapitan z r. 63, późniejszy poseł do parlamentu.
W radzie poznańskiej zasiadali:
znany literat, pułkownik z r. 63 Callier, poseł Aleksander Guttry i Wł. Niegolewski. We Lwowie utworzoną została nadto delega- cya miejska, w której znajdowali się między innymi: Zima, Roma- nowicz, literat Widman, późniejszy prezydent miasta Dąbrowski i kil
ku i nnych, przeważnie uczestników wypadków r. 63. W Królestwie wreszcie, o którego skórę głównie chodziło, konfederacya znaleźć musiała dla siebie grunt niezbyt podatny, gdyż nietylko nie udało się tu wprowadzić urządzeń na wzór Galicyi i Poznańskiego, ale naczelna władza ruchu, rezydują
ca nominalnie w Warszawie, fak
tycznie urzędowała we Lwowie.
Jednocześnie ustanowiono w naj
ważniejszych punktach za grani
cą pełnomocników, którym do po
mocy dodani zostali agenci woj
skowi i zalecono tworzenie od
działów konfederacyi pod różnemi nazwami, żeby tern łatwiej od
wrócić od nich uwagę i zatrzeć ślad związku ich krajem. Na An
glię pełnomocnikiem został Wa
lery Wróblewski, generał z cza
sów komuny paryskiej, na Fran- cyę pułkownik Rydzewski, w Rzy
mie hr. Wł. Kulczycki, były agent rządu narodowego w r. 63, w Kon
stantynopolu Zimmerman. W Wie
dniu, w Berlinie, Petersburgu—
rzecz charakterystyczna—nie było wcale pełnomocników. Tu agendy
odnośne spełniali zwykli konfe
deraci. Pełnomocnicy otrzymali już we wrześniu od „generalicyi", a raczej od jej „oddziału wyko
nawczego dla spraw zagranicz
nych", obszerne pouczenie o swo
ich obowiązkach. Głownem za
daniem ich było starać się o po- ku,
Wacław Koszczyc. Teofil Szumski.
zyskanie opinii sprawy polskiej i
iż interes Europy wymaga, aby przy zbliżających się wypadkach kwestya polska została postawio
ną na ostrzu miecza. Na wypadek zetknięcia się urzędowymi przed
stawicielami mocarstw pełnomoc
nik, nie zdradzając tajemnicy ist
nienia organizacyi /i kraju i za
chowując wszelką ostrożność, po
winien był przekonywać ich, że w Polsce byłoby łatwo wywołać ruchawkę. „Nasz naród—miał za
pewniać pełnomocnik słowami in- strukcyi — zawsze gotów! Byle
■iskrę rzucić. Gdyby tak Wysoka Porta zechciała, czy najjaśniejszy rząd Wielkiej Brytanii, ręczymy, my, emigracya, że poruszylibyś
my cały kraj". Następnie zale
cała instrukcya napomykać ogól
nikowo, że: „Polska posiada nie
wątpliwą dźwignię, czynnik waż
ny w łonie narodu spoczywający, który zdoła dzielnie zaważyć na szali wypadków". Zagadnięty o ten
czynnik (którym była, rzecz pro
sta, konfederacya) miał pełno
mocnik zasłonić się tajemnicą i oświadczyć, że dopiero wówczas mógłby zagrać w otwarte karty, dyby odnośne mocarstwo „dało niewątpliwe gwarancye" Gwaran- cyą tą miało być dostawienie przez rząd owego mocarstwa na oznaczone miejsce w kraju—bro
ni dla 100,000 ludzi, a przynajm- publicznej dla przekonaniejej,
pro
niej pierwszej raty . tego zapa
su. Pełnomocnik londyński miał oprócz tego starać się obudzić wduńczykach chęć odzyskani a pół
nocnego Szlezwiku, a Szwecyi przypomniećjej prawa do Finlan- dyi. Osobną wreszcie instrukcyę otrzymali przedstawiciele konfe
deracyi w Stambule.
Organizacya w kraju rozpa- padała się na cywilną i wojsko
wą. Do urzędów cywilnych przy
wiązane były staropolskie nazwy wojewodów, kasztelanów, chorą
żych, starostów i t. p. Organiza
cya wojskowa nie doszła do skut- istniał tylko surogat jej w po
staci dziesiątek i setek spis
kowych pod komendą dzie
siętników i setników. •
Wszystko to przeprowa
dzone zostało z prawdziwie błyskawiczną szybkością, wy
stawiającą świetne świadec
two zdolnościom konspira
cyjnym Koszczyca, ale też wszystko było powierzchow
ne i docierało tylko do gra
nicy, w której kończyły się gorętsze i zapalniejsze koła, a zaczynały się masy. Kon
federacya, która rzutkością i zdolnością wytwarzania łu
dzących pozorów, przy zupełnym braku rzeczywistej siły, dorównać miała nieraz na małą skalę ko
mitetowi centralnamu z r. 1862, pod tym względem była tylko slabem odbiciem organizacyi przed- styczniowej. To podwójne niedo-
w pieniądzach i w ma- teryale ludzkim zaznacza rada konfederacka w jednym z okólni
ków swych, rozesłanych pełnomoc
nikom zagranicznym. „Trudność—
czytamy tam—którą pokonać mo
żna będzie dopiero w chwili dzia
łania jawnego, to zebranie po
trzebnych funduszów. Wiadomo bowiem, że naród nasz, jak jest skorym do ofiarności, tak z dru
giej strony ogól szerszy wskutek rozbudzenia nadziei nie zatrzy
muje długo tajemnicy, a niepo
dobna znowu każdego wezwane
go do podatku narodowego zobo
wiązywać przysięgą". Nie pobie
rano więc danin i nie wciągano szerszych warstw do organizacyi, dając jej charakter jakgdyby ram tylko, które dopiero późniejsza jawna działalność miała wypeł
nić. Jak rozpaczliwie pustą by
wała kasa konfederacka, świad
czy fakt, iż gdy z końcem r. 1876 wyprawić miano kuriera z me
moriałem do Stambułu, na kosz
ta podróży urządzić trzeba było składkę, która dała wszystkiego 80 złr. i z tą chudą sumką ruszyć musiał przedstawiciel konfedera-
magania
3
cyi w drogę. Było to prawdziwe mierzenie sił na zamiary, jakiego nawet Polska nigdy więcej nie oglądała. Liczono zresztą głów
nie na pomoc mocarstw zagranicz
nych, wobec których taż konfe- deracya postanowiła być hojną do ostatecznych granic. I tak Anglia otrzymać miała po rozbi
ciu Rosyi wyspy bałtyckie i fiń
skie z Kronsztadem, oraz Krym, w zamian za pomoc, która miała polegać na przewiezieniu włas
nymi statkami broni na Żmudź i przeprawieniu legionu polskie
go pod dowództwem generała Wróblewskiego. Turcyi prz.ypadł- by był cały Kaukaz. Co do Au
stryi konfederacya nie zaliczała
W stuletnią rocznicę narodzin (1806 1831).
(2)
Wiara, z kosami, kordelasa
mi i strzelbami- myśliwskiemi, wybierała się iść na armię regu
larną, mury forteczne zdobywać.
Wzniosła, bohaterska, czcigodna naiwność! Bledną przy niej
epopeje Napoleońskie, tak samo, jak bledną ich boha
terowie przy erojach llo- merowskich. Ostatni byli również bosko-naiwni.
Hufiec Platerówny, ma
jącej za adjutanta młodą Maryę Pruszyńską, zorga- •
nizował się o s ta te c z n ie w Dangielach. Ruszono stąd na Dynaburg.
2 kwietnia zachodzi po
wstańcom drogę oddział ro
syjskiej piechoty. Platerów- na uderza nań, rozbija w puch — niedobitków do sromotnej ucieczki zmusza.
Po kilkudniowym, męczą
cym pochodzie, staje w Je- ziorosach. Komendant twier
dzy, wysyła przeciw zbliża
jącym się dwie kompanye piechoty. Mieli napaść po
wstańców niespodzianie, po
bić i wziąć do niewoli. Ale Platerówna posiadała dobrą służbę wywiadowczą. Dzię
ki jej, zanim jeszcze nie
przyjaciel zbliżył się, obóz stał pod bronią Role zmie
niły się. Rosyanie zamiast
jej wcale do mocarstw wrogich, przeciwnie przemyśliwała nad po
zyskaniem jej dla swoich planów.
Miała wprawdzie Austrya utra
cić na rzecz powstającej Polski Galicyę, w zamian atoli zyskała
by kompensatę na Rosyi lub na nagrodzonej Kaukazem Turcyi, a nadto dynastyi habsburskiej ofiarować miano tron w Warsza
wie. Polska, wykrojona z gra
nic Austryi i Rosyi, powiększyć się miała o gubernię chersońską, umożliwiającą jej stworzenie flo
ty na morzu Ćzarnem.
Z takimi planami i z takim zasobem sił przystąpiono do dzia
łania.
DCN Ant. Chołoniewski.
napadać i bić, sami zostali na
padnięci i pobici. Uciekających w popłochu, gnano po drodze wiodącej do Dynaburga. Po
wstańcom błysnęła nadzieja, że
Emilia hr. Platerówna, według starego obrazu (w posiadaniu rodziny)
może tam—wedle starego żołnier*
skiego wyrażenia -„ n a karkach wrogów wjadą“. Nie wjechali. Za
grodził im drogę batalion piecho
ty i artylerya z dwoma działami.
Na Homerowe bohaterstwo- miej
sca już nie było. Achilles, Hektor, Ajaks nie widzieli wymierzonych przeciw sobie armat... Przytem zawiodła pomoc z podchorążych.
Komendant twierdzy, wietrząc spisek, wysłał ich do armii Dy-
bicza.
Piękny, choć fantastyczny gmach, wzniesiony przez Plate- równę, w jednej chwii runął. Jej
hufiec, pod ogniem działowym, poszedł w rozsypkę. Miasteczka
i wioski, w których sztandar na
rodowy zatknęła, zostały napo- wrót zajęte przez urzędowych władców. Ona sama musiała bocz- nemi drogami, w przebraniu, z na
rażeniem życia, uciekać przed ści
gającą ją nawałą...
Niebawem, ocalałą resztę swe*
go hufca połączyła z oddziałem Cezarego Platera, swego brata stryjecznego, i w towarzystwie jednej tylko Pruszyńskiej, udała się „borem, lasem" w okolice Upi
ty, gdzie stał korpus Załuskiego.
Przyjęto ją wybuchem zapału.
W dniu 4 maja we wsi Przysto- wianach została, na właśną prośbę, zaliczona do oddziału wolnych strzelców.
Na cześć nowego towarzysza miano wyprawić ucztę żołnierską.
Gdy do niej siadano, roz
legły się wystrzały. Nie
przyjaciel napadł na obóz znienacka. A siły miał zna
czne: dwa pułki jazdy, bry
gadę piechoty i dwanaście dział dużego kalibru. Na czele wyprawy stali jene
rałowie: S u lim a i M ali
n o w s k i.
Pomimo, że losy walki były z góry przesądzone, powstańcy przyjęli ją i po bohatersku stoczyli. Tuż przy obozie wznosiła się góra, lasem zarosła. Na wierzchołku tej góry, wśród drzew, zajęli pozycyę obron
ną, dla ułanów rosyjskich niedostępną. Kilkakrotnie piechota nieprzyjacielska, znana z nieugiętości, szła na bagnety, chcąc górę wziąć szturmem — odpie
rano ją zwycięzko. Przez cztery godziny wróg, ze stratami wielkiemi, zdoby
wać musiał zwolna, cal za calem, pole bitwy—wresz
cie bohaterom zbrakło amu- nicyi. Ustępować zaczęli, szukając w gąszczach za-
Wojciech Kossak. Utarczka Emilii hr. Platerówny z kozakami.
słony przed nieprzyjacielem. Do
strzeżonych rosyanie mordowali bez litości.
* Przez cały ciąg walki, Emi
lia znajdowała się w pierwszym szeregu. Z wyniosłą pogardą śmierci, urągała wrogom, swoim dodawała odwagi. Wreszcie ujrza
ła się otoczoną trupami. Z całego oddziału trzej tylko żywi przy
niej pozostali. Trzeba było ocalić życie, jeśli nie swoje, to choć to
warzyszów
Drogi były rozmokłe od de
szczu, zasypane gałęźmi. Czyniło to uciążliwym odwrót, ale utru
dniało zarazem pogoń. Hrabianka słyszała kilkakrotnie, niemal tuż za plecyma, chrapanie ciężkich koni rosyjskich.
Noc spędziła w domku leśni
ka; opuściwszy go przed świtem, dotarła wreszcie, po wielu tru dach, do oddziału Załuskiego, któ
ry rozłożył się obozem na brze
gu rzeczki Dubisy. Wkrótce po
tem, w towarzystwie Maryi Ra- szanowiczówny, udała się z Par
czewskim pod Wilno.
Gdy dowództwo nad oddzia
łami powstańczymi objął Chła
powski, Platerówna została prze
zeń mianowana kapitanem, dowo
dzącym pierwszą kompanią pierw
szego pułku litewskiego. Ten pułk, w kilka dni później, otrzy
mał nazwę: 25-go liniowego, i zo
stał wysłany do Kowna.
25 czerwca, bezpośrednio po bitwie pod Wilnem, rosyanie przy
stąpili pod Kowno. Z powodu nie
ostrożności pułkownika Kikiernic- kiego, most na Wilii nie został usunięty i nieprzyjaciel wtargnął po nim do miasta. Zawrzała wal
ka zażarta. Platerównie i jej od
działowi wyznaczono miejsce na prawem skrzydle — miejsce, pod względem strategicznym jaknaj- gorsze, gdyż pozbawione wszel
kiego punktu oparcia. W chwili najgorętszej, aby uniknąć zagła
dy, zdobywa się na krok boha
tersko rozpaczliwy: rzuca się ze swym oddziałem wprost na ko
zaków, szablą i pistoletem drogę sobie toruje, i po usłanej trupa
mi nieprzyjacielskimi drodze, wy- dostaje się na wolność...
Dftór w Justianowie. Pod topolą znajduje się po
kój, w którym umarta Emilia hr. Platerówna.
Należał się jej odpoczynek—
ile ta bohaterka odpoczynkiem gardziła. W kilka dni później wi
dzimy ją w gorącej rozprawie pod Bzawlami, gdzie pułk Giełguda wpadł w zasadzkę. Raport złożo
ny głównodowodzącemu zazna
cza, że w tej potyczce „szczegól- nem męstwem i odwagą odzna
czył się kapitan Emilia Plater".
Była to ostatnia jej potyczka.
Zaraz potem wojsko powstań
cze rozdzieliło się na trzy części, nad któremi objęli dowództwo:
Chłapowski, Rohland i Dembiń
ski. Platerówna przeszła do od
działu Chłapowskiego, licząc naj
więcej na jego męztwo i spodzie
wając się, że z nim przedostanie się do Królestwa—co było stałem jej pragnieniem. Zawiodły ją te nadzieje. Chłapowski, zamiast do Warszawy, skierował swój od
dział w stronę Prus. Zaniepoko- jego kwatery pyta wprost: — Dokąd nas wie- Iziesz, jenerale? — Dowiedzawszy dę prawdy, rzuca ironiczne poże
gnanie:— Szczęśliwej drogi. Jedz am. Co do mnie, dopóki iskrę ycia czuję w piersiach, bić się
>ede za ojczyznę!..
ona, biegnie do
Tegoż dnia opuszcza mało
dusznego wodza i w towarzystwie Cezarego Platera oraz wiernej to
warzyszki Raszanowiczówny, bo- cznemi drogami, w przebraniu
5
wieśniaczem, udaje się ku- grani
cy Królestwa.
Przez dziesięć dni trójka bo
haterska, o chłodzie i głodzie, od
bywała męczącą drogę, krzepiąc się myślą, że przed nią Warsza
wa, a w tej Warszawie rząd na
rodowy, armia, dyktator...
Nocowano po lasach, żywio
no się chlebem suchym — w każ
dym głośniejszym szumie liści do- słuchywano się głosów zbliżającej się pogoni. Z ust Emilii ani razu
nie wybiegła skarga. Nagle, jede
nastego dnia drogi—padła zemdlo
na. Brat i przyjaciółka wzięli ją na ręce, do najbliższej chaty za
nieśli. Z trudem otrzeźwiona, za
ledwie wróciła do przytomności, rzekła:—Zycie moje kończy się...
Zostawcie mnie tu —sami idźcie służyć ojczyźnie, której możecie być jeszcze pożyteczni...
Miała gwałtowną gorączkę;
kroku postąpić nie mogła; stopy jej były pokryte ranami.
Cezary Plater zapytał o nazwę wsi, w której się znaleźli. Był to Ustianów, należący do Abłamo- wicza. Udał się do dworu, wyja
śnił gospodarzowi w tajemnicy, kim jest jego chora krewna i pro
sił o zaopiekowanie się nią. Pań
stwo Abłamowiczowie zabrali Emilię pod swój, dach i serdecz
ną troskliwością otoczyli. Rąsza- nowiczówna pozosta
ła przy chorej — Ce
zary Plater udał się do Warszawy.
Pomoc lekarska, czuła opieka, spokój zacisznej, oddalonej od zgiełku w o je n n eg o wioski, zdziałały swo
je: Platerówna zaćzę.- ła przychodzić do zdro
wia. I byłaby żyła dłu
go jeszcze dla szczę
ścia rodziny, dla do
bra narodu, gdyby na
gle na cichą wioskę nie spadła piorunująca .
a niespodziana wieść o — szturmie i kapitu- lacyi Warszawy.
Wieść była dla bo
haterki ciosem śmiertelnym.
Ugodzona nim w samo serce, męczyła się jeszcze przez kilka
naście tygodni, ale to już było tylko powolne konanie.
Zakończyła swój młody, pię
kny, czci powszechnej godny ży
wot 23 grudnia 1831 -r,—opatrzo
na Świętymi Sakramentami i ści
Grób Emilii hr. Platerówny
skając rękojeść szabli dłonią sty
gnącą... v J
„Emilia Platerówna — mówi jej towarzysz broni i historyk — nie mogła i nie powinna była prze
żyć swej ojczyzny*4.
A W małej książecz
ce, poświęconej „Pol
kom, które się szcze
gólniej zasłużyły Oj
czyźnie w powstaniu listopadowem44, autor
ka (Felicya Boberska), mówiąc o Platerównie i jej towarzyszkach, dodaj e: „Nie uważamy ich za wzory do naśla
dowania, ale szczere ich a bezgraniczne po
święcenie zasługuje na uznanie44.
Mądre słowa... Pamiętać je
dnak trzeba, że historya przed
stawiała zawsze za najokropniej
sze takie stany wojenne, w któ
rych „dzieci i niewiasty chwytać za oręż musiały44...
W ikto r Gomulicki.
Członkowie Tow. dzienniarzy polskich we Lwowie.
l-zsy rząd od góry (z lewej ku prawej): Rolle Michał, Bolesławicz, Staniszewski, Zygm. Wasilewski, Kiczman, Poliński Roman, Popławski, Kolbuszowski Edm.
Kipman. Il-gl rząd: Kułakowski, Alfred Wysocki, Lilien, Wojnarowski I, Zwinger, Dąbrowski Woje., Kuncewicz Izydor, Szenderowicz Leop., Wojnarowski II.
II,-ci rząd: Lewicki Witold, Inlender Adolf, Waligórski, Milski Aleksander, Zieliński, Kucharski, Platon Kostecki, Krechowiecki A., Masłowski, Kucharski, Czapelski Tadeusz, Sarnecki Zygmunt, Laskownicki Bronisław.
T owarzystwo
dziennikarzy polskich.
Światek dziennikarski składa się w przeważnej części z „indywiduali
stów" do zrzeszania się nie bardzo skorych. Przytem polemiczny chara
kter polskiego szczególnie dziennikar
stwa, wytwarza osobiste antagonizmy
i utrudnia współdziałanie, nawet po za pracą czysto zawodową. Ale z dru
giej strony niepewność bytu i brak wszelkiego zabezpieczenia na starość muszą wcześniej czy później przezwy
ciężyć i indywidualizm i polityczne antagonizmy i skierować pracowników pióra na drogę samopomocy. W Ga- licyi szczególnie zachęcał do tego przykład wiedeńskiej „Concordii", naj
bogatszego i najlepiej zorganizowane
go stowarzyszenia dziennikarskiego na świecie. „Concordia" złożona z kilku sto
warzyszeń rozporządza wielomiliono
wym majątkiem i opiekuje się swoimi członkami w każdym kierunku, daje utrzymanie podczas choroby, emerytu
rę, pensye wdowie i sięrocińskie, doraźne zapomogi, pożyczki itd. Blizki przy
kład podziałał na Lwów i Kraków i stworzył instytucyę, która po kilku
nastu latach istnienia, je st ju ż poCon-
fi
Zarząd Tow dziennikarzy polskich we Lwowie.
Adam Krechowiecki. Kazimierz Skrzyński. Stanisław Peptowski. Karol Kucharski. Liberat Zajączkowski.
Teofil Merunowicz. Bronisław Laskownicki. Aleksander Milski.
cordii najlepiej zorganizowanem towa
rzystwem dziennikarskiem w Austryi,
• o wiele silniejszem od obu towarzystw praskich i od towarzystwa węgier
skiego. . . 7 \
1 „Towarzystwo dziennikarzy pol
skich" zawdzięcza swoje założenie dziennikarzom podówczas najmłod
szym. Starsi dziennikarze ze szkoły Lama, Rewakowicza, Stebelskiego i in.
współczesnych, owa cała cyganerya literacka lwowska, nie troszczyła się nigdy o byt na starość, jak nie tro
szczyła się nawet o najbliższe jutro.
Przyzwyczajeni do życia z dnia na dzień, starsi dziennikarze szczycili się nawet do pewnego stopnia tem cy- gańskiem życiem, uważając je za gwa- rancyę swej niezawisłości. Dopiero młodsza generacya wniosła w dzien
nikarstwo pierwiastek, że tak powiem,
„burżuazyjny", dążność do zapewnio
nego bytu i uregulowanych materyal-*
nych stosunków.
■ Około roku 1892 w restaurcyi ho
telu Warszawskiego we Lwowie, zwa
nej krótko: „w Warszawie", zbierało się grono młodych dziennikarzy, z których niektórzy dziś dobrze i zaszczytnie znani są w prasie warszawskiej. Mię
dzy innymi stałymi gośćmi bywali tam: dr. Błeszyński, Adam Dobrowol
ski, Gabryel Górski, Wojciech Dą
browski, Edmund Kolbuszewski, Bro
nisław Laskowiecki, Ignacy Nikoro- wicz, Antoni Popławski, Roman Paliń- ski i inni. W tym to gronie powsta
ła myśl założenia „Towarzystwa dzien
nikarzy polskich" i wypracowany zo
stał statut, który podpisali: sędziwy Flatau, Kostecki, Laskownicki, Wacław Masłowski, Milski i Rosowski. Po za
twierdzeniu statutu w roku 1893 To
warzystwo ukonstytuowało się, wybie
rając pierwszym prezesem posła Teofi
la Merunowicza, wiceprezesem ś. p.
Adama Asnyka, wówczas redaktora N.
Reformy, sekretarzem Laskownickiego, a skarbnikiem Wacława Masłowskie
go. Dr. Adam Bieńkowski podjął się pracy, około zmiany statutów. Pierw
sze kroki nowego stowarzyszenia by
ły bardzo trudne, szczególnie wo
bec opieszałości członków w płaceniu składek. Jeśli mimo to Towarzystwo doszło do poważnego majątku, to głó
wną zasługę w tem mają skarbnicy, a przedewszystkiem Karol Kucharski i Wacław Masłowski, którzy, zastępu
jąc kasyerów osobiście i niezmordo
wanie zbierali składki, aż wreszcie przyzwyczaili już członków nowych do punktualności. Kiedy naprzykład Kucharski w pierwszych dniach mie
siąca pojawił się w redakcyi, każdy wiedział, że niczem od zapłacenia składki uwolnić się nie zdoła. Przy- tem w wydziale czuwał on nad cało
ścią zebranych funduszów i przemocą prawie przeszkadzał każdej uchwale, któraby narazić mogła Towarzystwo na wydatki, zanim byt jego będzie ugruntowany. W ciągu dalszych lat prezesami Towarzystwa i wicepreze
sami byli Kazimierz Skrzyński, Michał Chyliński, wreszcie (dziś), Adam Kre
chowiecki prezes i Karol Kucharski, wiceprezes. Wielkie zasługi około roz
woju Towarzystwa, obok wymienio
nych, położyli Bronisław Laskownicki, Aleksander Milski dzisiejszy skarbnik, który cały swój czas poświęca Towa
rzystwu, dr. Adam Bieńkowski, ś. p.
Pepłowski, dr. Ostaszewski-Barański,
Edmund Kolbuszewski, Wojciech Dą
browski i inni.
Dziś, po 12 latach istnienia, To
warzystwo posiada majątek V4 milio
na koron, udziela, członkom po 25 la
tach należenia do związku lub w ra
zie wcześniejszej niezdolności do pra
cy, emeryturę w kwocie 1500 koron rocznie, daje pensye wdowie do 960 koron (obecnie ośmiu wdowom) pensye sierocińskie, zapomogi w razie choro
by, pożyczki doraźne itd. Majątek To
warzystwa wzrasta z każdym rokiem, głównie przez instytucye członków wspierających. Wielką sasługę ma Towarzystwo przez godną reprezenta- cyę dziennikarstwa polskiego na zja
zdach czy to międzynarodowych czy słowiańskich. W tym kierunku naj
większe zasługi położył były wicepre
zes Towarzystwa ś. p. Skrzyński. Kie
dy inne związki 6 wysyłają na takie zjazdy byle kogo, polskie Towarzystwo dobiera'także bardzo starannie swoją reprezentacyę i odgrywa też' na tych zjazdach pierwszorzędną rolę.. Na-Kon
gresie n. p, w Rzymie. Polacy pod.wo
dzą ś. p. Skrzyńskiego, tworzy.lt fa
ktycznie najpoważniejszą grupę ‘ na
rodową, na którą powszechną zwra
cano uwagę. Były wiceprezes Towa
rzystwa Michał -Chyliński J e s t dotąd prezesem zjazdów dziennikarzy sło
wiańskich.
W roku 1903 obchodziło Towa
rzystwo uroczyście pierwsze dziesię
ciolecie swego istnienia wśród, sym- patyi całego społeczeństwa polskiego.
Fotografia dokonana podczas tego zja
zdu obejmuje trzydziestu i kilku człon
ków, zgrupowanych około nestora pol
skich dziennikarzy we Lwowie Plato
na Kosteckiego; po prawej stronie je go miejsce zajmuje prezes Towarzy
stwa Adam Krechowiecki.
A. /.
PODRÓŻE i PODRÓŻNI.
Najgłębszych wrażeń doznaje się najczęściej w podróży, którą się odbywa z konieczności, a nie dla wrażeń.
Czasem ważną jest siła wrażeń, nie
raz ważniejszą jest ich ilość, ale zawsze i wszędzie najważniejszą jest ich jakość.
Jan Munzer.
7
Na ulicy Buffault Leon za
trzymał się przy bramie kantoru.
Zadzwonił i Jules, milcząc, przyczepił mu do guzika od pal
ta swoją latarnię i rzuciwszy okiem ną obie strony zupełnie pu
stej ulicy, kosz swój z 'pleców zsunął i przed Leonem postawił.
W tej chwili otworzyła się furtka w bramie i równocześnie zbliżył się Robert.
— Bonne chance! — wyrzekli obaj bracia, kłaniając się Le
onowi.
On zaczął gorąco ich ręce ściskać.
— Dziękuję wam—dziękuję!
— Niema za co—odparł znów Robert—niema za co...
A Jules dodał:
— Byle tylko nasza mam a ja kich przykrości nie miała—to my jesteśmy bardzo kontenci, żeśmy
wam mogli oddać przysługę!
I raz jeszcze ukłoniwszy się, oddalili się teraz już razem, z mi
nami zwycięzców.
• Leon zebrał wszystkie siły i przeniósł kosz do sieni. Prze
chodząc mimo szybki, poza którą’
zaczerniła się sylwetka konsierżki, wyrzekł z całą swobodą, na jaką
się mógł tylko zdobyć w tej chwili:
— To ja, pani Mar
tin — idę do kantoru — zapomnieliśmy bardzo ważnych papierów — muszę je wysłać pierw
szą pocztą.
Konsierżka zamknę
ła szybkę. Leon wziął z kąta ów kosz i za
czął go taszczyć pod szopę, której oszklone okna dziwnie migotały w nocnej ciemni.
Wreszcie otworzyw
szy drzwi — zdołał się dostać do wnętrza:
Wtedy upadł pra
wie na klęczki i głowę na koszu położył. Pa
piery okryte były ja kąś szmatą, aby miały pozór galganów. Leon szmatę odgarnął i ręce w tę masę zanurzył.
Były to przeważnie li-
st.y, manuskrypta, wycinki z dzien
ników z dopiskami, karteczki oder
wane, zapisane adresami—koperty z markami poznaczonymi poczto
wymi stemplami. Wszystkie trzy rozszarpane kawały Polski były
tam reprezentowane.
I to było wszystko—wszyst
ko, co było trzeba, aby potępić całe rodziny, rozerwać ich istnie
nie, okryć żałobą może pól kra
ju! Cały łańcuch dokumentów, z którego inteligentne i przebiegłe sfory płatnych rządowych służal
ców potrafią zrobić wyroki po
tępienia, banicyi — zesłania, wię
zienia czasem na resztę życia!
I Leonowi mdlały ręce, gdy zapuszczał je coraz głębiej w otchłanie tych „dokumentów", które milcząc, oskarżały, dowo
dziły, zdradzały gorzej, niż naj
czujniejsze i najbardziej płatne szpiegi.
Ogarnął go straszny, nieopi
sany lęk. Dokoła było prawie cie
mno—tylko latarenka, uczepiona u guzika jego palta, rzucała sła
by ukośny promień na wierzch kosza i oświetlała początek owe
go stosu, wydobywając na jaw niektóre listy i papiery. Leon roz- szerzonemi źrenicami wpatrywał
ll
Lingner. „Brzask” .
* l
j t Asię w tę biel, pociętą plamkami marek i pieczęci i nie śmiał ru
szyć się, tak wielkimi wydały mu się te groźne świadki p r z e s t ę p s t w , za które ludzie dru
gich ludzi wiążą i jak dzikie zwie
rzęta z a k r a t y wtrącają!
A były to przecież lepsze cząstki dusz, które miały wyższe i promienniejsze ideały, jak zwy
kłą miarę życiowej mniej lub wię
cej rozkosznej wegetacyi. Były to światełka tlące w duszach stu
dentów, w sercach młodych dzie
wcząt— były to piękne, gorące, wspaniałe m y ś l i głów, nie chcą
cych ugiąć się pod jarzmem nie
woli—pragnienia serc oburzonych niesprawiedliwością ekonomicz
nych stosunków — pragnących c h l e b a i p r a c y dla wszyst- ldch—swobody dla kraju!
I zamiast jaśnieć jak krysz
tał, te myśli ludzkie kryć się mu- siały—bo one, które przynosiły zaszczyt duszom, które je zrodzi
ły—były w obecnym- ustroju ra
ną, którą się zakrywa, grozą, na którą zapada więzienna krata, go
rączką, którą chłodzi wilgoć cy
tadeli, występkiem, za który ośle
pią śniegi Sybiru!
Leon czuł, iż winien coś uczy
nić z tą masą papierów— spalić je... schować wreszcie tak, aby nikt nie ośmielił się znaleść ich w tern ukryciu.
Nie chciał pozbywać się od- razu tej „historyi partyi", która była w tych papierach zawarta.
Chciał ją poznać—czuł, że musi to zrobić. Długą chwilę bił się z myślami, wreszcie podszedł do
4#
♦
kąta szopy—odsunął duży szla
ban, za którym robotnicy składa
li przedmioty, mające być opako
wane i znalazłszy szuflę do zesy- pywania trocin w paki łamliwych przedmiotów—zaczął kopać zie
mię, dopomagając sobie rękami, paznokciami, gdy szuflla w zie
mię wchodzić nie chciała.
Szopa bowiem nie miała po
dłogi. Postawiono ją poprostu na ziemi, na dziedzińcu, powyry
wawszy naprzód kamienie, bo pa
ki na nich równo stać nie mogły.
Zrównano potem ziemię, która ca
ła była zarzucona dość grubą warstwą wiórów, trocin, waty i kawałków papieru.
Leon kopał ów dół z całą od
wagą, ale chwilami zatrzymywał się, bo brakło mu już sił i ręce mu mdlały. Lękał się, aby świt nie nadszedł i konsierżce nie przy
szła ochota zaj rżeć, co on też ro
bi w kantorze. Z trwogą spoglą
dał w szyby, poza któremi jeszcze była ciągle noc czarna i wilgotna.
Wreszcie dół był dość duży, i Leon , wsypał w niego wszystkie papiery, wyścieliwszy wprzód dno i ściany gazetami i kawałkami
waty. Wreszcie pokrył to wszyst
ko szmatą i przysypał ziemią.
Ubił ziemię i ugniótł nogami—po
krył znów warstwą gnijących wió
rów i trocin.
I gdy przysunął do ściany szlaban—oparł się o niego i za
czął teraz aż jęczeć ze zmęcze
nia.
W kącie w latarence świeca dogorywała.
Z rąk jego pokrwawionych i czarnych od ziemi wypadła szu
fla—oczy z wyrazem osłupienia utkwił w ziemię. Nie mógł prze
mówić ani słowa—zrobić ani je dnego ruchu.
Odpoczywał.
Mówią chłopi—„cztery deski i cały świat". Na niskich, dre
wnianych marach, nie pokrytych nawet całunem, stoi drewniana,
trumna, cały świnat, a w niej—
trup. • '
Białe prześcieradło, zwycza
jem francuskim, pokrywa całe ciało aż.pod brodę.'N a przeście
radle tu i owdzie rzucony jakiś kwiat ■ ubogi i napół w tern ze
tknięciu się z trupem człowieka—
uwiędły., . . . ;
; Niema świec, niema zieleni, niemą krepy. Nic '—dó czego oko nasze przywykło—całej tej .deko
racyjnej części, w którą w naszym kraju stroi się śmierć i odrywa od trupa oczy żyjących.
W tej nagiej poczekalni, zi
mnej, białej, otwartej na rozcież, widnej jak szpitalna sala — tra
giczniej, groźniej zaznacza się ma
jestat śmierci, niż wśród czarnych draperyj, srebrnych galonów i se
tek płonących świec.
Proch jesteś i w proch się obrócisz!
Ledwo nędzne okrycie na zesztywniałe ciało i kilka desek, które razem z tern ciałem w proch się rozpadną.
Lecz, kto raz widział takiego trupa, który wracał do ziemi pra
wie nagi — ubogi, pozostawiający za sobą daleko wszystko, co mu cywilizacya za życia narzuciła, nie zapomni go już nigdy i wie
cznie będzie miał w myśli.
— Proch jesteś...
■ Leon stał, jak przykuty u wej
ścia poczekalni i wprost, w twarz Grzegorzewskiego patrzył.
Patrzył i poznać prawie nie mógł w tej masce zielonej, w tych oczach szklanych, strasznych,
w tych ustach otwartych—czaru
jące rysy żywego, jego oczy czar
ne, pełne blasku, usta, które zda
wały się zawsze płonąć, jak kwiat granatu.
[ nie był to spokojny sen — o nie!
Grzegorzewski nie usnął", jak się mówi popularnie. — Grze
gorzewski zdawał się być obalony w tę trumnę, związany—przyku
ty do śmiertelnego posłania, i chwi
lowo zapadłszy w niemoc, skar
żył się wyrazem twarzy, rozpa
czy pełnym jękiem, który uleciał przed chwilą z ust w pół otwar
tych na swą- śmierć przedwcze
sną, nie dozwalającą mu iść da
lej, płynąć w górę i dźwigać ze sobą słabszych i wątpiących.
Dziedziniec szpitalny tymcza
sem napełniał się ludźmi, którzy grupowali się według barw i prze
konań, zupełnie jak w sali ge
ograficznej na jakiejkolwiek uro
czystości narodowej.
I Leon widział, jak grupy lu
dzi nienawidzące Grzegorzewskie
go, zatrzymywały się na progu poczekalni i z minami hypokry- tów, odziani ciemno, stali chwilę i patrzyli ze źle ukrytą ciekawo
ścią w twarz zmarłego. Niektórzy przynosili nawet kwiaty, wieńce i składali je u stóp trumny tak, jak za życia składali na cześć Grzegorzewskiego in s y n u a c y e i obelgi. Kilkakrotnie Leon poru
szył się, chcąc odepchnąć te kwia
ty, lecz Kręćki wstrzymał go lek
kim giestem i kilkoma słowami, wyszeptanemi uspakajającym to
nem.
Opodal pod ścianą, kryjąc się przed wzrokiem ludzkim, sta
ła Mazia i suchenii, zbolałemi oczami zdawała się wpijać w twarz zmarłego, jakby pragnęła zabrać obraz tej drogiej, martwej twa
rzy, w źrenice swoje na resztę życia. Postarzała o jakie dziesięć lat, skurczyła się, zgarbiła.. Ru
mieńce znikły. Twarzyczka wy
ciągnęła się i oczy przygasły.
Nagle zaszumiało u wejścia.
W towarzystwie Jaskulskiej weszła Wilhelminka, odziana czar
no, prawie w grubej żałobie. Su
knię miała nową, doskonale skra
janą, obcisłą na biodrach i sze
roko rozkładającą się na dole.
Lekka narzutka obrzucona była falbanami z krepy. Na głowie nie
duży kapelusz, z kokardą krepo
wą, w formie alzackiej kokardy.
Poza nią Leon dosłyszał wy
raźnie szmer kilku głosów:
— To... narzeczona!
Więc ona była istotnie na
rzeczoną tego człowieka? On chciał swe życie, pełne gorączkowych marzeń, związać z istnieniem tej
dziewczyny?
Jakaż to wielka, niepospolita musiała być dusza tej kobiety!
Wilhelminka podeszła do trumny i na piersiach zmarłego złożyła duży bukiet fiołków.
Leon zapomniał o fiołkach, rozsypanych przez tę kobietę u niego na pościeli i cały dał się
porwać artystycznemu wrażeniu.
Ta smukła, królewska postać kobieca, cała prawie naga, wswych czarnych draperyach, pochylona nad tą prostą, szpitalną trumną i składająca ciemne, aksamitne kwiaty na piersi trupa...
Piękność tego kontrastu i gie- stu Wilhelminki odczuli wszyscy zebrani. Cały interes, całe zajęcie się zgromadzonych zwróciło się teraz ku nowo przybyłej. Trup Grzegorzewskiego schodził na dru
gi plan. Szeptami pokazywano so
bie piękną studentkę, która stała teraz wyprostowana obok trumny, jak wspaniały anioł śmierci, cały
czarny, z marmurowo-białą, pię
kną w swym smutku twarzą.
I Leon zapatrzył się w nią, jak w tęczę, oderwawszy myśl od
trumny.
A przecież ciężył nad nim straszny dla niego obowiązek.
Rano—w kantorze—spytał go nagle Kręćki:
— Któż będzie mówił nad grobem?
— Kto będzie mówił?
— No tak. Przecież ktoś z wa
szej partyi musi mieć mowę. Cóż- by to był za pogrzeb bez mowy.
Nie wiem, kto jest tam u was 9