• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 37 (15 września)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 37 (15 września)"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

„W yzwolenie" rzeźba Józefa Gabowicza.

(2)

Niedoszłe powstanie polskie w r. 1877.

I.

yśl z b r ó j n e g o v w z n o w i en i a

sprawy polskiej w związku z tra­

dycyjnym anta­

gonizmem tu- recko-rosyjskim, który po cztery- kroć w ciągu niecałych stu lat krwawą zawieruchą napełniał wschód Europy, pokutowała w Pol­

sce, a zwłaszcza wśród emigra- cyi naszej, od połowy XIX wieku.

Ze zwycięską Turcyą do W arsza­

wy!—to marzenie drzemało w du­

szy dwóch pokoleń,’ popychało do czynnych usiłowań wybitne osobi­

stości ówczesnego wychodztwa, natchnęło Sadykapaszę do rom an­

tycznych planów poruszenia koza- czyzny i niezniweczone gorzkim zawodem, jak i zgotowała rachu­

bom polskim konferencya paryska z r. 1855, przeżyło ostatni jeszcze wysiłek zbrojny narodu.

W ojna krym ska nie położyła końca ścieraniu się sprzecznych

interesów na wschodzie i pokój/- utrzym ywał się obustronnem t y l- \Ł ko osłabieniem przeciwników. ‘ Zwolennicy rzucenia sprawy pol­

skiej przy sprzyjających okolicz­

nościach raz jeszcze na szalę szczęścia wojennego, widzieli już w bliskiej perspektywie nowy konflikt rosyjsko-turecki i koja­

rzyli z nim niezgasłe nadzieje rozwinięcia na nowo sztandaru niepodległości. W takiej intencyi odbyła się w r. 1875 misya wy­

słanego ze Lwowa za kordon Be­

nedykta Rahozy, który miał zba­

dać tam stan umysłów i podjąć próbę stworzenia organizacyi na- rodowo-rewolucyjnej. Młody emi- saryusz, schwytany i więziony przez kilka miesięcy, ledwie uszedł z życiem, przywożąc do Galicyi wiadomość, że wszystkie w arstw y w Królestwie nie tylko nie życzą

sobie żadnej ruchawki, ale ewen­

tualnym próbom wywołania jej staw iałyby energiczny opór. Nie- zrażona tern niepowodzeniem grupka lwowska nie dała przecież za wygranę. Postanowiła rozsze­

rzać swą ideę zwolna, starając się głównie o pozyskanie ludu wiej­

skiego. Rahoza w y je c h a ł do Szwajcaryi i w Bendlikonie wy­

dawać zaczął pismo agitacyjne

„Wici", które przygotowywać mia­

ło grunt pod nowe powstanie, rzucając już w pierwszym num e­

rze myśl wskrzeszenia organiza­

cyi narodowej „z czerwonym (t. j.

powstańczym) sztandarem na cze­

le". Tym razem z niezwykle sta ­ nowczym protestem przeciw ro­

bocie tej w ystąpiła emigracya, nie wyłączając osobistości, które w hierarchii powstania stycznio­

wego zajmowały najwyższe sto­

pnie. Również we Lwowie usiło­

wania Rahozy wywołały energicz­

ną kontrakcyę, której powagi swe­

go imienia użyczył zacny i p o ­ wszechnie szanowany Tadeusz Zu- liński. „Wici", nie znalazłszy do­

statecznego poparcia, po sześciu num erach przestały wychodzić i spraw a zdawała się być ubitą w zarodku.

Lecz niepowodzenie to oka­

zać się miało wkrótce złudnem i nietrwałem. Nadciągała już zwol­

na, coraz bardziej wyczuwać się dająca w powietrzu, burza nowej

wojny tureckiej, która w szer­

szych tym razem kołach, niż g ru ­ pa niefortunnego emisariusza z roku 1873, obudzić miała na nowo niewygasłe nadzieje.

Przez cały rok wisiało nad k ra ­ jem niebezpieczeństwo ruchawki

powstańczej. Powtórzyć się miały wszystkie dawne złudzenia i błę­

dy, miały przyjść nieodpowiedzial­

ne organizacye, uzurpujące sobie przywileje władzy narodowej, od­

żyć rachuby na pomoc zagranicz­

ną, a w kręgi ruchu porwaną być miała pewna część społeczeństwa, zbyt drobna, aby zamierzonego dzieła dokonać, w ystarczająca przecież, by wywołać katastrofę, mogącą pogrążyć kraj we krwi i gruzach. Równocześnie wszakże okazać się miało, iż w narodzie zebrała się już dostateczna suma doświadczeń, by zgnieść próbę po­

nownego kroku rozpaczy. W ybuch został zażegnany. W ypadki roku 1877 przedstaw iają się dziś jako walne zwycięstwo rozwagi pa- tryotycznej nad porywem nieutu­

lonego uczucia, zwycięstwo, któ­

rego dzieje należą do najmniej znanych, można prawie powie­

dzieć: do nieznanych zupełnie k a rt naszej historyi porozbiorowej.

* **

Gdy po zrzuceniu z tronu sułtana Abdul-Azisa stało się pe- wnem, żeRosya wystąpi zaczepnie

wobec Turcyi, postanowili zwo­

lennicy wplątania spraw y polskiej w wir oczekiwanego zatargu wo­

jennego przystąpić natychmiast do działania. Ze Lwowa wyszła myśl nawiązania stosunków z rzą­

dem tureckim . Duszą tego kie­

runku był W acław Wołodźko, emi­

g ran t z r. 1863, były inżynier w służbie tureckiej i literat, zna­

ny pod imieniem Koszczyca, mają­

cy zaufanego pośrednika w osobie Bolesława Holtza, zamieszkałego w Konstantynopolu, inżyniera dróg i mostów i również em igranta z r.

1863. Pierwsze próby zbliżenia nie dały określonego wyniku, gdyż właśnie wybuchła wojna serbska, która pochłonęła chwilowo całą uwagę rządu ottomańskiego! Do­

piero po • zawarciu zwycięskiego pokoju z serbami we wrześniu r. 1876, po ustąpieniu umysłowo rozstrojonego Murada i wstąpie­

niu na tron sułtański Abdul-Ha- mida, rząd P orty wziął pod uwa­

gę proponowaną sobie kombina- cyę. Na czele jego stał główny przedstawiciel • tureckiej partyi

wojennej, Midhat-pasza, nieubła­

gany wróg Rosyi, prący wszyst­

kiemu siłami do orężnej z nią roz­

prawy. W obec spodziewanego starcia wciągnięcie w grę pola­

ków przedstawiało się rządowi tu­

reckiem u jako horoskop nie do pogardzenia. Już w pierwszych

dniach po podpisaniu pokoju z Ser­

bią, Midhat powołał do.siebie emi­

g ranta polskiego z r. 1848, puł­

kownika wojsk egipskich Artura- beja (Zimmermana), zachęcił go do porozumienia się z rodakami w kraju i w ogólnikowych wyra­

zach przyrzekł ze swej strony udzielić usiłowaniom polskim ma­

terialnego i moralnego poparcia.

Relacyę o posłuchaniu swem u wielkiego wezyra wyprawił Zim- merman bez zwłoki do Lwowa.

Tu rzecz przyszła pod rozwa­

gę ścisłego koła, do którego oprócz Koszczyca wchodzili mię­

dzy innymi Giller i Alfred Młoc­

ki. Ułożono doraźną odpowiedź, zapowiadającą nadesłanie w krót­

kim czasie do Stambułu obszerne­

go i szczegółowego memoryału, którego napisanie poruczono Ko- szczycowi, a równocześnie, opie­

rając się na przyrzeczeniu pomo­

cy ze strony Turcyi, uchwalono przystąpić natychm iast do utwo­

rzenia organizacyi, której dano nazwę „Konfederacyi narodu pol­

skiego z roku 1876". Robota, pro­

wadzona na razie w ścisłej ta- j emnicy, postępowała szybko i ener­

gicznie. Pod koniec września or- ganizacya objęła już zapalniejsze żywioły w całym kraju; podjęto

(3)

również próbę nawiązania stosun­

ków z Warszawą, dokąd wyjechał w tym celu głośny w owym cza­

sie powieściopisarz Sabowski, re­

daktor „Dziennika mód" w Kra­

kowie. Na czele ruchu stanęła

„Rada generalna Konfederacyi na­

rodu polskiego", zwana krócej

„Radą konfederacką", lub „Gene­

ral icyą“, z tymczasową siedzibą we Lwowie. W skład jej wcho­

dziły przeważnie osobistości, nie odgrywające wybitniejszej roli w życiu publicznem. Prócz Ko- szczyca zasiadali tu: literat Szum­

ski, Kruk-Heidenreich, były ge­

nerał z r. 63, w owym czasie urzędnik kolei, Robert Thie-

me, rotmistrz z powstania, rysownik wydziału krajowe­

go i kupiec Edmund Riedl.

Nadto przewijali się przez kadry „generalicyi" rozma­

ici inni konfederaci przy­

godnie i w miarę mniejszych lub większych agend, gdyż żaden statut, ani regulamin nie obowiązywał. Głównymi działaczami i właściwymi twórcami organizacyi byli Koszczyc i Teofil Szumski.

Tej władzy naczelnej po­

dlegały „rady prowincyonal-

ne“ trzech zaborów: Galicyi, Po­

znańskiego i Królestwa. Do rady galicyjskiej wchodzili: dyrektor banku Simon, hr. Artur Gołuchow- ski, adwokat Semilski, inspektor kolei bar. Gostkowski i krawiec Niemczynowski, ex-kapitan z r. 63, późniejszy poseł do parlamentu.

W radzie poznańskiej zasiadali:

znany literat, pułkownik z r. 63 Callier, poseł Aleksander Guttry i Wł. Niegolewski. We Lwowie utworzoną została nadto delega- cya miejska, w której znajdowali się między innymi: Zima, Roma- nowicz, literat Widman, późniejszy prezydent miasta Dąbrowski i kil­

ku i nnych, przeważnie uczestników wypadków r. 63. W Królestwie wreszcie, o którego skórę głównie chodziło, konfederacya znaleźć musiała dla siebie grunt niezbyt podatny, gdyż nietylko nie udało się tu wprowadzić urządzeń na wzór Galicyi i Poznańskiego, ale naczelna władza ruchu, rezydują­

ca nominalnie w Warszawie, fak­

tycznie urzędowała we Lwowie.

Jednocześnie ustanowiono w naj­

ważniejszych punktach za grani­

cą pełnomocników, którym do po­

mocy dodani zostali agenci woj­

skowi i zalecono tworzenie od­

działów konfederacyi pod różnemi nazwami, żeby tern łatwiej od­

wrócić od nich uwagę i zatrzeć ślad związku ich krajem. Na An­

glię pełnomocnikiem został Wa­

lery Wróblewski, generał z cza­

sów komuny paryskiej, na Fran- cyę pułkownik Rydzewski, w Rzy­

mie hr. Wł. Kulczycki, były agent rządu narodowego w r. 63, w Kon­

stantynopolu Zimmerman. W Wie­

dniu, w Berlinie, Petersburgu—

rzecz charakterystyczna—nie było wcale pełnomocników. Tu agendy

odnośne spełniali zwykli konfe­

deraci. Pełnomocnicy otrzymali już we wrześniu od „generalicyi", a raczej od jej „oddziału wyko­

nawczego dla spraw zagranicz­

nych", obszerne pouczenie o swo­

ich obowiązkach. Głownem za­

daniem ich było starać się o po- ku,

Wacław Koszczyc. Teofil Szumski.

zyskanie opinii sprawy polskiej i

iż interes Europy wymaga, aby przy zbliżających się wypadkach kwestya polska została postawio­

ną na ostrzu miecza. Na wypadek zetknięcia się urzędowymi przed­

stawicielami mocarstw pełnomoc­

nik, nie zdradzając tajemnicy ist­

nienia organizacyi /i kraju i za­

chowując wszelką ostrożność, po­

winien był przekonywać ich, że w Polsce byłoby łatwo wywołać ruchawkę. „Nasz naród—miał za­

pewniać pełnomocnik słowami in- strukcyi — zawsze gotów! Byle

■iskrę rzucić. Gdyby tak Wysoka Porta zechciała, czy najjaśniejszy rząd Wielkiej Brytanii, ręczymy, my, emigracya, że poruszylibyś­

my cały kraj". Następnie zale­

cała instrukcya napomykać ogól­

nikowo, że: „Polska posiada nie­

wątpliwą dźwignię, czynnik waż­

ny w łonie narodu spoczywający, który zdoła dzielnie zaważyć na szali wypadków". Zagadnięty o ten

czynnik (którym była, rzecz pro­

sta, konfederacya) miał pełno­

mocnik zasłonić się tajemnicą i oświadczyć, że dopiero wówczas mógłby zagrać w otwarte karty, dyby odnośne mocarstwo „dało niewątpliwe gwarancye" Gwaran- cyą tą miało być dostawienie przez rząd owego mocarstwa na oznaczone miejsce w kraju—bro­

ni dla 100,000 ludzi, a przynajm- publicznej dla przekonaniejej,

pro

niej pierwszej raty . tego zapa­

su. Pełnomocnik londyński miał oprócz tego starać się obudzić wduńczykach chęć odzyskani a pół­

nocnego Szlezwiku, a Szwecyi przypomniećjej prawa do Finlan- dyi. Osobną wreszcie instrukcyę otrzymali przedstawiciele konfe­

deracyi w Stambule.

Organizacya w kraju rozpa- padała się na cywilną i wojsko­

wą. Do urzędów cywilnych przy­

wiązane były staropolskie nazwy wojewodów, kasztelanów, chorą­

żych, starostów i t. p. Organiza­

cya wojskowa nie doszła do skut- istniał tylko surogat jej w po­

staci dziesiątek i setek spis­

kowych pod komendą dzie­

siętników i setników. •

Wszystko to przeprowa­

dzone zostało z prawdziwie błyskawiczną szybkością, wy­

stawiającą świetne świadec­

two zdolnościom konspira­

cyjnym Koszczyca, ale też wszystko było powierzchow­

ne i docierało tylko do gra­

nicy, w której kończyły się gorętsze i zapalniejsze koła, a zaczynały się masy. Kon­

federacya, która rzutkością i zdolnością wytwarzania łu­

dzących pozorów, przy zupełnym braku rzeczywistej siły, dorównać miała nieraz na małą skalę ko­

mitetowi centralnamu z r. 1862, pod tym względem była tylko slabem odbiciem organizacyi przed- styczniowej. To podwójne niedo-

w pieniądzach i w ma- teryale ludzkim zaznacza rada konfederacka w jednym z okólni­

ków swych, rozesłanych pełnomoc­

nikom zagranicznym. „Trudność—

czytamy tam—którą pokonać mo­

żna będzie dopiero w chwili dzia­

łania jawnego, to zebranie po­

trzebnych funduszów. Wiadomo bowiem, że naród nasz, jak jest skorym do ofiarności, tak z dru­

giej strony ogól szerszy wskutek rozbudzenia nadziei nie zatrzy­

muje długo tajemnicy, a niepo­

dobna znowu każdego wezwane­

go do podatku narodowego zobo­

wiązywać przysięgą". Nie pobie­

rano więc danin i nie wciągano szerszych warstw do organizacyi, dając jej charakter jakgdyby ram tylko, które dopiero późniejsza jawna działalność miała wypeł­

nić. Jak rozpaczliwie pustą by­

wała kasa konfederacka, świad­

czy fakt, iż gdy z końcem r. 1876 wyprawić miano kuriera z me­

moriałem do Stambułu, na kosz­

ta podróży urządzić trzeba było składkę, która dała wszystkiego 80 złr. i z tą chudą sumką ruszyć musiał przedstawiciel konfedera-

magania

3

(4)

cyi w drogę. Było to prawdziwe mierzenie sił na zamiary, jakiego nawet Polska nigdy więcej nie oglądała. Liczono zresztą głów­

nie na pomoc mocarstw zagranicz­

nych, wobec których taż konfe- deracya postanowiła być hojną do ostatecznych granic. I tak Anglia otrzymać miała po rozbi­

ciu Rosyi wyspy bałtyckie i fiń­

skie z Kronsztadem, oraz Krym, w zamian za pomoc, która miała polegać na przewiezieniu włas­

nymi statkami broni na Żmudź i przeprawieniu legionu polskie­

go pod dowództwem generała Wróblewskiego. Turcyi prz.ypadł- by był cały Kaukaz. Co do Au­

stryi konfederacya nie zaliczała

W stuletnią rocznicę narodzin (1806 1831).

(2)

Wiara, z kosami, kordelasa­

mi i strzelbami- myśliwskiemi, wybierała się iść na armię regu­

larną, mury forteczne zdobywać.

Wzniosła, bohaterska, czcigodna naiwność! Bledną przy niej

epopeje Napoleońskie, tak samo, jak bledną ich boha­

terowie przy erojach llo- merowskich. Ostatni byli również bosko-naiwni.

Hufiec Platerówny, ma­

jącej za adjutanta młodą Maryę Pruszyńską, zorga- •

nizował się o s ta te c z n ie w Dangielach. Ruszono stąd na Dynaburg.

2 kwietnia zachodzi po­

wstańcom drogę oddział ro­

syjskiej piechoty. Platerów- na uderza nań, rozbija w puch — niedobitków do sromotnej ucieczki zmusza.

Po kilkudniowym, męczą­

cym pochodzie, staje w Je- ziorosach. Komendant twier­

dzy, wysyła przeciw zbliża­

jącym się dwie kompanye piechoty. Mieli napaść po­

wstańców niespodzianie, po­

bić i wziąć do niewoli. Ale Platerówna posiadała dobrą służbę wywiadowczą. Dzię­

ki jej, zanim jeszcze nie­

przyjaciel zbliżył się, obóz stał pod bronią Role zmie­

niły się. Rosyanie zamiast

jej wcale do mocarstw wrogich, przeciwnie przemyśliwała nad po­

zyskaniem jej dla swoich planów.

Miała wprawdzie Austrya utra­

cić na rzecz powstającej Polski Galicyę, w zamian atoli zyskała­

by kompensatę na Rosyi lub na nagrodzonej Kaukazem Turcyi, a nadto dynastyi habsburskiej ofiarować miano tron w Warsza­

wie. Polska, wykrojona z gra­

nic Austryi i Rosyi, powiększyć się miała o gubernię chersońską, umożliwiającą jej stworzenie flo­

ty na morzu Ćzarnem.

Z takimi planami i z takim zasobem sił przystąpiono do dzia­

łania.

DCN Ant. Chołoniewski.

napadać i bić, sami zostali na­

padnięci i pobici. Uciekających w popłochu, gnano po drodze wiodącej do Dynaburga. Po­

wstańcom błysnęła nadzieja, że

Emilia hr. Platerówna, według starego obrazu (w posiadaniu rodziny)

może tam—wedle starego żołnier*

skiego wyrażenia -„ n a karkach wrogów wjadą“. Nie wjechali. Za­

grodził im drogę batalion piecho­

ty i artylerya z dwoma działami.

Na Homerowe bohaterstwo- miej­

sca już nie było. Achilles, Hektor, Ajaks nie widzieli wymierzonych przeciw sobie armat... Przytem zawiodła pomoc z podchorążych.

Komendant twierdzy, wietrząc spisek, wysłał ich do armii Dy-

bicza.

Piękny, choć fantastyczny gmach, wzniesiony przez Plate- równę, w jednej chwii runął. Jej

hufiec, pod ogniem działowym, poszedł w rozsypkę. Miasteczka

i wioski, w których sztandar na­

rodowy zatknęła, zostały napo- wrót zajęte przez urzędowych władców. Ona sama musiała bocz- nemi drogami, w przebraniu, z na­

rażeniem życia, uciekać przed ści­

gającą ją nawałą...

Niebawem, ocalałą resztę swe*

go hufca połączyła z oddziałem Cezarego Platera, swego brata stryjecznego, i w towarzystwie jednej tylko Pruszyńskiej, udała się „borem, lasem" w okolice Upi­

ty, gdzie stał korpus Załuskiego.

Przyjęto ją wybuchem zapału.

W dniu 4 maja we wsi Przysto- wianach została, na właśną prośbę, zaliczona do oddziału wolnych strzelców.

Na cześć nowego towarzysza miano wyprawić ucztę żołnierską.

Gdy do niej siadano, roz­

legły się wystrzały. Nie­

przyjaciel napadł na obóz znienacka. A siły miał zna­

czne: dwa pułki jazdy, bry­

gadę piechoty i dwanaście dział dużego kalibru. Na czele wyprawy stali jene­

rałowie: S u lim a i M ali­

n o w s k i.

Pomimo, że losy walki były z góry przesądzone, powstańcy przyjęli ją i po bohatersku stoczyli. Tuż przy obozie wznosiła się góra, lasem zarosła. Na wierzchołku tej góry, wśród drzew, zajęli pozycyę obron­

ną, dla ułanów rosyjskich niedostępną. Kilkakrotnie piechota nieprzyjacielska, znana z nieugiętości, szła na bagnety, chcąc górę wziąć szturmem — odpie­

rano ją zwycięzko. Przez cztery godziny wróg, ze stratami wielkiemi, zdoby­

wać musiał zwolna, cal za calem, pole bitwy—wresz­

cie bohaterom zbrakło amu- nicyi. Ustępować zaczęli, szukając w gąszczach za-

(5)

Wojciech Kossak. Utarczka Emilii hr. Platerówny z kozakami.

słony przed nieprzyjacielem. Do­

strzeżonych rosyanie mordowali bez litości.

* Przez cały ciąg walki, Emi­

lia znajdowała się w pierwszym szeregu. Z wyniosłą pogardą śmierci, urągała wrogom, swoim dodawała odwagi. Wreszcie ujrza­

ła się otoczoną trupami. Z całego oddziału trzej tylko żywi przy

niej pozostali. Trzeba było ocalić życie, jeśli nie swoje, to choć to­

warzyszów

Drogi były rozmokłe od de­

szczu, zasypane gałęźmi. Czyniło to uciążliwym odwrót, ale utru­

dniało zarazem pogoń. Hrabianka słyszała kilkakrotnie, niemal tuż za plecyma, chrapanie ciężkich koni rosyjskich.

Noc spędziła w domku leśni­

ka; opuściwszy go przed świtem, dotarła wreszcie, po wielu tru ­ dach, do oddziału Załuskiego, któ­

ry rozłożył się obozem na brze­

gu rzeczki Dubisy. Wkrótce po­

tem, w towarzystwie Maryi Ra- szanowiczówny, udała się z Par­

czewskim pod Wilno.

Gdy dowództwo nad oddzia­

łami powstańczymi objął Chła­

powski, Platerówna została prze­

zeń mianowana kapitanem, dowo­

dzącym pierwszą kompanią pierw­

szego pułku litewskiego. Ten pułk, w kilka dni później, otrzy­

mał nazwę: 25-go liniowego, i zo­

stał wysłany do Kowna.

25 czerwca, bezpośrednio po bitwie pod Wilnem, rosyanie przy­

stąpili pod Kowno. Z powodu nie­

ostrożności pułkownika Kikiernic- kiego, most na Wilii nie został usunięty i nieprzyjaciel wtargnął po nim do miasta. Zawrzała wal

ka zażarta. Platerównie i jej od­

działowi wyznaczono miejsce na prawem skrzydle — miejsce, pod względem strategicznym jaknaj- gorsze, gdyż pozbawione wszel­

kiego punktu oparcia. W chwili najgorętszej, aby uniknąć zagła­

dy, zdobywa się na krok boha­

tersko rozpaczliwy: rzuca się ze swym oddziałem wprost na ko­

zaków, szablą i pistoletem drogę sobie toruje, i po usłanej trupa­

mi nieprzyjacielskimi drodze, wy- dostaje się na wolność...

Dftór w Justianowie. Pod topolą znajduje się po­

kój, w którym umarta Emilia hr. Platerówna.

Należał się jej odpoczynek—

ile ta bohaterka odpoczynkiem gardziła. W kilka dni później wi­

dzimy ją w gorącej rozprawie pod Bzawlami, gdzie pułk Giełguda wpadł w zasadzkę. Raport złożo­

ny głównodowodzącemu zazna­

cza, że w tej potyczce „szczegól- nem męstwem i odwagą odzna­

czył się kapitan Emilia Plater".

Była to ostatnia jej potyczka.

Zaraz potem wojsko powstań­

cze rozdzieliło się na trzy części, nad któremi objęli dowództwo:

Chłapowski, Rohland i Dembiń­

ski. Platerówna przeszła do od­

działu Chłapowskiego, licząc naj­

więcej na jego męztwo i spodzie­

wając się, że z nim przedostanie się do Królestwa—co było stałem jej pragnieniem. Zawiodły ją te nadzieje. Chłapowski, zamiast do Warszawy, skierował swój od­

dział w stronę Prus. Zaniepoko- jego kwatery pyta wprost: — Dokąd nas wie- Iziesz, jenerale? — Dowiedzawszy dę prawdy, rzuca ironiczne poże­

gnanie:— Szczęśliwej drogi. Jedz am. Co do mnie, dopóki iskrę ycia czuję w piersiach, bić się

>ede za ojczyznę!..

ona, biegnie do

Tegoż dnia opuszcza mało­

dusznego wodza i w towarzystwie Cezarego Platera oraz wiernej to­

warzyszki Raszanowiczówny, bo- cznemi drogami, w przebraniu

5

(6)

wieśniaczem, udaje się ku- grani­

cy Królestwa.

Przez dziesięć dni trójka bo­

haterska, o chłodzie i głodzie, od­

bywała męczącą drogę, krzepiąc się myślą, że przed nią Warsza­

wa, a w tej Warszawie rząd na­

rodowy, armia, dyktator...

Nocowano po lasach, żywio­

no się chlebem suchym — w każ­

dym głośniejszym szumie liści do- słuchywano się głosów zbliżającej się pogoni. Z ust Emilii ani razu

nie wybiegła skarga. Nagle, jede­

nastego dnia drogi—padła zemdlo­

na. Brat i przyjaciółka wzięli ją na ręce, do najbliższej chaty za­

nieśli. Z trudem otrzeźwiona, za­

ledwie wróciła do przytomności, rzekła:—Zycie moje kończy się...

Zostawcie mnie tu —sami idźcie służyć ojczyźnie, której możecie być jeszcze pożyteczni...

Miała gwałtowną gorączkę;

kroku postąpić nie mogła; stopy jej były pokryte ranami.

Cezary Plater zapytał o nazwę wsi, w której się znaleźli. Był to Ustianów, należący do Abłamo- wicza. Udał się do dworu, wyja­

śnił gospodarzowi w tajemnicy, kim jest jego chora krewna i pro­

sił o zaopiekowanie się nią. Pań­

stwo Abłamowiczowie zabrali Emilię pod swój, dach i serdecz­

ną troskliwością otoczyli. Rąsza- nowiczówna pozosta­

ła przy chorej — Ce­

zary Plater udał się do Warszawy.

Pomoc lekarska, czuła opieka, spokój zacisznej, oddalonej od zgiełku w o je n n eg o wioski, zdziałały swo­

je: Platerówna zaćzę.- ła przychodzić do zdro­

wia. I byłaby żyła dłu­

go jeszcze dla szczę­

ścia rodziny, dla do­

bra narodu, gdyby na­

gle na cichą wioskę nie spadła piorunująca .

a niespodziana wieść o — szturmie i kapitu- lacyi Warszawy.

Wieść była dla bo­

haterki ciosem śmiertelnym.

Ugodzona nim w samo serce, męczyła się jeszcze przez kilka­

naście tygodni, ale to już było tylko powolne konanie.

Zakończyła swój młody, pię­

kny, czci powszechnej godny ży­

wot 23 grudnia 1831 -r,—opatrzo­

na Świętymi Sakramentami i ści­

Grób Emilii hr. Platerówny

skając rękojeść szabli dłonią sty­

gnącą... v J

„Emilia Platerówna — mówi jej towarzysz broni i historyk — nie mogła i nie powinna była prze­

żyć swej ojczyzny*4.

A W małej książecz­

ce, poświęconej „Pol­

kom, które się szcze­

gólniej zasłużyły Oj­

czyźnie w powstaniu listopadowem44, autor­

ka (Felicya Boberska), mówiąc o Platerównie i jej towarzyszkach, dodaj e: „Nie uważamy ich za wzory do naśla­

dowania, ale szczere ich a bezgraniczne po­

święcenie zasługuje na uznanie44.

Mądre słowa... Pamiętać je­

dnak trzeba, że historya przed­

stawiała zawsze za najokropniej­

sze takie stany wojenne, w któ­

rych „dzieci i niewiasty chwytać za oręż musiały44...

W ikto r Gomulicki.

Członkowie Tow. dzienniarzy polskich we Lwowie.

l-zsy rząd od góry (z lewej ku prawej): Rolle Michał, Bolesławicz, Staniszewski, Zygm. Wasilewski, Kiczman, Poliński Roman, Popławski, Kolbuszowski Edm.

Kipman. Il-gl rząd: Kułakowski, Alfred Wysocki, Lilien, Wojnarowski I, Zwinger, Dąbrowski Woje., Kuncewicz Izydor, Szenderowicz Leop., Wojnarowski II.

II,-ci rząd: Lewicki Witold, Inlender Adolf, Waligórski, Milski Aleksander, Zieliński, Kucharski, Platon Kostecki, Krechowiecki A., Masłowski, Kucharski, Czapelski Tadeusz, Sarnecki Zygmunt, Laskownicki Bronisław.

T owarzystwo

dziennikarzy polskich.

Światek dziennikarski składa się w przeważnej części z „indywiduali­

stów" do zrzeszania się nie bardzo skorych. Przytem polemiczny chara­

kter polskiego szczególnie dziennikar­

stwa, wytwarza osobiste antagonizmy

i utrudnia współdziałanie, nawet po za pracą czysto zawodową. Ale z dru­

giej strony niepewność bytu i brak wszelkiego zabezpieczenia na starość muszą wcześniej czy później przezwy­

ciężyć i indywidualizm i polityczne antagonizmy i skierować pracowników pióra na drogę samopomocy. W Ga- licyi szczególnie zachęcał do tego przykład wiedeńskiej „Concordii", naj­

bogatszego i najlepiej zorganizowane­

go stowarzyszenia dziennikarskiego na świecie. „Concordia" złożona z kilku sto­

warzyszeń rozporządza wielomiliono­

wym majątkiem i opiekuje się swoimi członkami w każdym kierunku, daje utrzymanie podczas choroby, emerytu­

rę, pensye wdowie i sięrocińskie, doraźne zapomogi, pożyczki itd. Blizki przy­

kład podziałał na Lwów i Kraków i stworzył instytucyę, która po kilku­

nastu latach istnienia, je st ju ż poCon-

fi

(7)

Zarząd Tow dziennikarzy polskich we Lwowie.

Adam Krechowiecki. Kazimierz Skrzyński. Stanisław Peptowski. Karol Kucharski. Liberat Zajączkowski.

Teofil Merunowicz. Bronisław Laskownicki. Aleksander Milski.

cordii najlepiej zorganizowanem towa­

rzystwem dziennikarskiem w Austryi,

• o wiele silniejszem od obu towarzystw praskich i od towarzystwa węgier­

skiego. . . 7 \

1 „Towarzystwo dziennikarzy pol­

skich" zawdzięcza swoje założenie dziennikarzom podówczas najmłod­

szym. Starsi dziennikarze ze szkoły Lama, Rewakowicza, Stebelskiego i in.

współczesnych, owa cała cyganerya literacka lwowska, nie troszczyła się nigdy o byt na starość, jak nie tro­

szczyła się nawet o najbliższe jutro.

Przyzwyczajeni do życia z dnia na dzień, starsi dziennikarze szczycili się nawet do pewnego stopnia tem cy- gańskiem życiem, uważając je za gwa- rancyę swej niezawisłości. Dopiero młodsza generacya wniosła w dzien­

nikarstwo pierwiastek, że tak powiem,

„burżuazyjny", dążność do zapewnio­

nego bytu i uregulowanych materyal-*

nych stosunków.

Około roku 1892 w restaurcyi ho­

telu Warszawskiego we Lwowie, zwa­

nej krótko: „w Warszawie", zbierało się grono młodych dziennikarzy, z których niektórzy dziś dobrze i zaszczytnie znani są w prasie warszawskiej. Mię­

dzy innymi stałymi gośćmi bywali tam: dr. Błeszyński, Adam Dobrowol­

ski, Gabryel Górski, Wojciech Dą­

browski, Edmund Kolbuszewski, Bro­

nisław Laskowiecki, Ignacy Nikoro- wicz, Antoni Popławski, Roman Paliń- ski i inni. W tym to gronie powsta­

ła myśl założenia „Towarzystwa dzien­

nikarzy polskich" i wypracowany zo­

stał statut, który podpisali: sędziwy Flatau, Kostecki, Laskownicki, Wacław Masłowski, Milski i Rosowski. Po za­

twierdzeniu statutu w roku 1893 To­

warzystwo ukonstytuowało się, wybie­

rając pierwszym prezesem posła Teofi­

la Merunowicza, wiceprezesem ś. p.

Adama Asnyka, wówczas redaktora N.

Reformy, sekretarzem Laskownickiego, a skarbnikiem Wacława Masłowskie­

go. Dr. Adam Bieńkowski podjął się pracy, około zmiany statutów. Pierw­

sze kroki nowego stowarzyszenia by­

ły bardzo trudne, szczególnie wo­

bec opieszałości członków w płaceniu składek. Jeśli mimo to Towarzystwo doszło do poważnego majątku, to głó­

wną zasługę w tem mają skarbnicy, a przedewszystkiem Karol Kucharski i Wacław Masłowski, którzy, zastępu­

jąc kasyerów osobiście i niezmordo­

wanie zbierali składki, aż wreszcie przyzwyczaili już członków nowych do punktualności. Kiedy naprzykład Kucharski w pierwszych dniach mie­

siąca pojawił się w redakcyi, każdy wiedział, że niczem od zapłacenia składki uwolnić się nie zdoła. Przy- tem w wydziale czuwał on nad cało­

ścią zebranych funduszów i przemocą prawie przeszkadzał każdej uchwale, któraby narazić mogła Towarzystwo na wydatki, zanim byt jego będzie ugruntowany. W ciągu dalszych lat prezesami Towarzystwa i wicepreze­

sami byli Kazimierz Skrzyński, Michał Chyliński, wreszcie (dziś), Adam Kre­

chowiecki prezes i Karol Kucharski, wiceprezes. Wielkie zasługi około roz­

woju Towarzystwa, obok wymienio­

nych, położyli Bronisław Laskownicki, Aleksander Milski dzisiejszy skarbnik, który cały swój czas poświęca Towa­

rzystwu, dr. Adam Bieńkowski, ś. p.

Pepłowski, dr. Ostaszewski-Barański,

Edmund Kolbuszewski, Wojciech Dą­

browski i inni.

Dziś, po 12 latach istnienia, To­

warzystwo posiada majątek V4 milio­

na koron, udziela, członkom po 25 la­

tach należenia do związku lub w ra­

zie wcześniejszej niezdolności do pra­

cy, emeryturę w kwocie 1500 koron rocznie, daje pensye wdowie do 960 koron (obecnie ośmiu wdowom) pensye sierocińskie, zapomogi w razie choro­

by, pożyczki doraźne itd. Majątek To­

warzystwa wzrasta z każdym rokiem, głównie przez instytucye członków wspierających. Wielką sasługę ma Towarzystwo przez godną reprezenta- cyę dziennikarstwa polskiego na zja­

zdach czy to międzynarodowych czy słowiańskich. W tym kierunku naj­

większe zasługi położył były wicepre­

zes Towarzystwa ś. p. Skrzyński. Kie­

dy inne związki 6 wysyłają na takie zjazdy byle kogo, polskie Towarzystwo dobiera'także bardzo starannie swoją reprezentacyę i odgrywa też' na tych zjazdach pierwszorzędną rolę.. Na-Kon­

gresie n. p, w Rzymie. Polacy pod.wo­

dzą ś. p. Skrzyńskiego, tworzy.lt fa­

ktycznie najpoważniejszą grupę ‘ na­

rodową, na którą powszechną zwra­

cano uwagę. Były wiceprezes Towa­

rzystwa Michał -Chyliński J e s t dotąd prezesem zjazdów dziennikarzy sło­

wiańskich.

W roku 1903 obchodziło Towa­

rzystwo uroczyście pierwsze dziesię­

ciolecie swego istnienia wśród, sym- patyi całego społeczeństwa polskiego.

Fotografia dokonana podczas tego zja­

zdu obejmuje trzydziestu i kilku człon­

ków, zgrupowanych około nestora pol­

skich dziennikarzy we Lwowie Plato­

na Kosteckiego; po prawej stronie je ­ go miejsce zajmuje prezes Towarzy­

stwa Adam Krechowiecki.

A. /.

PODRÓŻE i PODRÓŻNI.

Najgłębszych wrażeń doznaje się najczęściej w podróży, którą się odbywa z konieczności, a nie dla wrażeń.

Czasem ważną jest siła wrażeń, nie­

raz ważniejszą jest ich ilość, ale zawsze i wszędzie najważniejszą jest ich jakość.

Jan Munzer.

7

(8)

Na ulicy Buffault Leon za­

trzymał się przy bramie kantoru.

Zadzwonił i Jules, milcząc, przyczepił mu do guzika od pal­

ta swoją latarnię i rzuciwszy okiem ną obie strony zupełnie pu­

stej ulicy, kosz swój z 'pleców zsunął i przed Leonem postawił.

W tej chwili otworzyła się furtka w bramie i równocześnie zbliżył się Robert.

— Bonne chance! — wyrzekli obaj bracia, kłaniając się Le­

onowi.

On zaczął gorąco ich ręce ściskać.

— Dziękuję wam—dziękuję!

— Niema za co—odparł znów Robert—niema za co...

A Jules dodał:

— Byle tylko nasza mam a ja ­ kich przykrości nie miała—to my jesteśmy bardzo kontenci, żeśmy

wam mogli oddać przysługę!

I raz jeszcze ukłoniwszy się, oddalili się teraz już razem, z mi­

nami zwycięzców.

• Leon zebrał wszystkie siły i przeniósł kosz do sieni. Prze­

chodząc mimo szybki, poza którą’

zaczerniła się sylwetka konsierżki, wyrzekł z całą swobodą, na jaką

się mógł tylko zdobyć w tej chwili:

— To ja, pani Mar­

tin — idę do kantoru — zapomnieliśmy bardzo ważnych papierów — muszę je wysłać pierw­

szą pocztą.

Konsierżka zamknę­

ła szybkę. Leon wziął z kąta ów kosz i za­

czął go taszczyć pod szopę, której oszklone okna dziwnie migotały w nocnej ciemni.

Wreszcie otworzyw­

szy drzwi — zdołał się dostać do wnętrza:

Wtedy upadł pra­

wie na klęczki i głowę na koszu położył. Pa­

piery okryte były ja ­ kąś szmatą, aby miały pozór galganów. Leon szmatę odgarnął i ręce w tę masę zanurzył.

Były to przeważnie li-

st.y, manuskrypta, wycinki z dzien­

ników z dopiskami, karteczki oder­

wane, zapisane adresami—koperty z markami poznaczonymi poczto­

wymi stemplami. Wszystkie trzy rozszarpane kawały Polski były

tam reprezentowane.

I to było wszystko—wszyst­

ko, co było trzeba, aby potępić całe rodziny, rozerwać ich istnie­

nie, okryć żałobą może pól kra­

ju! Cały łańcuch dokumentów, z którego inteligentne i przebiegłe sfory płatnych rządowych służal­

ców potrafią zrobić wyroki po­

tępienia, banicyi — zesłania, wię­

zienia czasem na resztę życia!

I Leonowi mdlały ręce, gdy zapuszczał je coraz głębiej w otchłanie tych „dokumentów", które milcząc, oskarżały, dowo­

dziły, zdradzały gorzej, niż naj­

czujniejsze i najbardziej płatne szpiegi.

Ogarnął go straszny, nieopi­

sany lęk. Dokoła było prawie cie­

mno—tylko latarenka, uczepiona u guzika jego palta, rzucała sła­

by ukośny promień na wierzch kosza i oświetlała początek owe­

go stosu, wydobywając na jaw niektóre listy i papiery. Leon roz- szerzonemi źrenicami wpatrywał

ll

Lingner. „Brzask” .

* l

j t A

się w tę biel, pociętą plamkami marek i pieczęci i nie śmiał ru­

szyć się, tak wielkimi wydały mu się te groźne świadki p r z e ­ s t ę p s t w , za które ludzie dru­

gich ludzi wiążą i jak dzikie zwie­

rzęta z a k r a t y wtrącają!

A były to przecież lepsze cząstki dusz, które miały wyższe i promienniejsze ideały, jak zwy­

kłą miarę życiowej mniej lub wię­

cej rozkosznej wegetacyi. Były to światełka tlące w duszach stu­

dentów, w sercach młodych dzie­

wcząt— były to piękne, gorące, wspaniałe m y ś l i głów, nie chcą­

cych ugiąć się pod jarzmem nie­

woli—pragnienia serc oburzonych niesprawiedliwością ekonomicz­

nych stosunków — pragnących c h l e b a i p r a c y dla wszyst- ldch—swobody dla kraju!

I zamiast jaśnieć jak krysz­

tał, te myśli ludzkie kryć się mu- siały—bo one, które przynosiły zaszczyt duszom, które je zrodzi­

ły—były w obecnym- ustroju ra­

ną, którą się zakrywa, grozą, na którą zapada więzienna krata, go­

rączką, którą chłodzi wilgoć cy­

tadeli, występkiem, za który ośle­

pią śniegi Sybiru!

Leon czuł, iż winien coś uczy­

nić z tą masą papierów— spalić je... schować wreszcie tak, aby nikt nie ośmielił się znaleść ich w tern ukryciu.

Nie chciał pozbywać się od- razu tej „historyi partyi", która była w tych papierach zawarta.

Chciał ją poznać—czuł, że musi to zrobić. Długą chwilę bił się z myślami, wreszcie podszedł do

4#

(9)

kąta szopy—odsunął duży szla­

ban, za którym robotnicy składa­

li przedmioty, mające być opako­

wane i znalazłszy szuflę do zesy- pywania trocin w paki łamliwych przedmiotów—zaczął kopać zie­

mię, dopomagając sobie rękami, paznokciami, gdy szuflla w zie­

mię wchodzić nie chciała.

Szopa bowiem nie miała po­

dłogi. Postawiono ją poprostu na ziemi, na dziedzińcu, powyry­

wawszy naprzód kamienie, bo pa­

ki na nich równo stać nie mogły.

Zrównano potem ziemię, która ca­

ła była zarzucona dość grubą warstwą wiórów, trocin, waty i kawałków papieru.

Leon kopał ów dół z całą od­

wagą, ale chwilami zatrzymywał się, bo brakło mu już sił i ręce mu mdlały. Lękał się, aby świt nie nadszedł i konsierżce nie przy­

szła ochota zaj rżeć, co on też ro­

bi w kantorze. Z trwogą spoglą­

dał w szyby, poza któremi jeszcze była ciągle noc czarna i wilgotna.

Wreszcie dół był dość duży, i Leon , wsypał w niego wszystkie papiery, wyścieliwszy wprzód dno i ściany gazetami i kawałkami

waty. Wreszcie pokrył to wszyst­

ko szmatą i przysypał ziemią.

Ubił ziemię i ugniótł nogami—po­

krył znów warstwą gnijących wió­

rów i trocin.

I gdy przysunął do ściany szlaban—oparł się o niego i za­

czął teraz aż jęczeć ze zmęcze­

nia.

W kącie w latarence świeca dogorywała.

Z rąk jego pokrwawionych i czarnych od ziemi wypadła szu­

fla—oczy z wyrazem osłupienia utkwił w ziemię. Nie mógł prze­

mówić ani słowa—zrobić ani je ­ dnego ruchu.

Odpoczywał.

Mówią chłopi—„cztery deski i cały świat". Na niskich, dre­

wnianych marach, nie pokrytych nawet całunem, stoi drewniana,

trumna, cały świnat, a w niej—

trup. • '

Białe prześcieradło, zwycza­

jem francuskim, pokrywa całe ciało aż.pod brodę.'N a przeście­

radle tu i owdzie rzucony jakiś kwiat ■ ubogi i napół w tern ze­

tknięciu się z trupem człowieka—

uwiędły., . . . ;

; Niema świec, niema zieleni, niemą krepy. Nic '—dó czego oko nasze przywykło—całej tej .deko­

racyjnej części, w którą w naszym kraju stroi się śmierć i odrywa od trupa oczy żyjących.

W tej nagiej poczekalni, zi­

mnej, białej, otwartej na rozcież, widnej jak szpitalna sala — tra­

giczniej, groźniej zaznacza się ma­

jestat śmierci, niż wśród czarnych draperyj, srebrnych galonów i se­

tek płonących świec.

Proch jesteś i w proch się obrócisz!

Ledwo nędzne okrycie na zesztywniałe ciało i kilka desek, które razem z tern ciałem w proch się rozpadną.

Lecz, kto raz widział takiego trupa, który wracał do ziemi pra­

wie nagi — ubogi, pozostawiający za sobą daleko wszystko, co mu cywilizacya za życia narzuciła, nie zapomni go już nigdy i wie­

cznie będzie miał w myśli.

— Proch jesteś...

Leon stał, jak przykuty u wej­

ścia poczekalni i wprost, w twarz Grzegorzewskiego patrzył.

Patrzył i poznać prawie nie mógł w tej masce zielonej, w tych oczach szklanych, strasznych,

w tych ustach otwartych—czaru­

jące rysy żywego, jego oczy czar­

ne, pełne blasku, usta, które zda­

wały się zawsze płonąć, jak kwiat granatu.

[ nie był to spokojny sen — o nie!

Grzegorzewski nie usnął", jak się mówi popularnie. — Grze­

gorzewski zdawał się być obalony w tę trumnę, związany—przyku­

ty do śmiertelnego posłania, i chwi­

lowo zapadłszy w niemoc, skar­

żył się wyrazem twarzy, rozpa­

czy pełnym jękiem, który uleciał przed chwilą z ust w pół otwar­

tych na swą- śmierć przedwcze­

sną, nie dozwalającą mu iść da­

lej, płynąć w górę i dźwigać ze sobą słabszych i wątpiących.

Dziedziniec szpitalny tymcza­

sem napełniał się ludźmi, którzy grupowali się według barw i prze­

konań, zupełnie jak w sali ge­

ograficznej na jakiejkolwiek uro­

czystości narodowej.

I Leon widział, jak grupy lu­

dzi nienawidzące Grzegorzewskie­

go, zatrzymywały się na progu poczekalni i z minami hypokry- tów, odziani ciemno, stali chwilę i patrzyli ze źle ukrytą ciekawo­

ścią w twarz zmarłego. Niektórzy przynosili nawet kwiaty, wieńce i składali je u stóp trumny tak, jak za życia składali na cześć Grzegorzewskiego in s y n u a c y e i obelgi. Kilkakrotnie Leon poru­

szył się, chcąc odepchnąć te kwia­

ty, lecz Kręćki wstrzymał go lek­

kim giestem i kilkoma słowami, wyszeptanemi uspakajającym to­

nem.

Opodal pod ścianą, kryjąc się przed wzrokiem ludzkim, sta­

ła Mazia i suchenii, zbolałemi oczami zdawała się wpijać w twarz zmarłego, jakby pragnęła zabrać obraz tej drogiej, martwej twa­

rzy, w źrenice swoje na resztę życia. Postarzała o jakie dziesięć lat, skurczyła się, zgarbiła.. Ru­

mieńce znikły. Twarzyczka wy­

ciągnęła się i oczy przygasły.

Nagle zaszumiało u wejścia.

W towarzystwie Jaskulskiej weszła Wilhelminka, odziana czar­

no, prawie w grubej żałobie. Su­

knię miała nową, doskonale skra­

janą, obcisłą na biodrach i sze­

roko rozkładającą się na dole.

Lekka narzutka obrzucona była falbanami z krepy. Na głowie nie­

duży kapelusz, z kokardą krepo­

wą, w formie alzackiej kokardy.

Poza nią Leon dosłyszał wy­

raźnie szmer kilku głosów:

— To... narzeczona!

Więc ona była istotnie na­

rzeczoną tego człowieka? On chciał swe życie, pełne gorączkowych marzeń, związać z istnieniem tej

dziewczyny?

Jakaż to wielka, niepospolita musiała być dusza tej kobiety!

Wilhelminka podeszła do trumny i na piersiach zmarłego złożyła duży bukiet fiołków.

Leon zapomniał o fiołkach, rozsypanych przez tę kobietę u niego na pościeli i cały dał się

porwać artystycznemu wrażeniu.

Ta smukła, królewska postać kobieca, cała prawie naga, wswych czarnych draperyach, pochylona nad tą prostą, szpitalną trumną i składająca ciemne, aksamitne kwiaty na piersi trupa...

Piękność tego kontrastu i gie- stu Wilhelminki odczuli wszyscy zebrani. Cały interes, całe zajęcie się zgromadzonych zwróciło się teraz ku nowo przybyłej. Trup Grzegorzewskiego schodził na dru­

gi plan. Szeptami pokazywano so­

bie piękną studentkę, która stała teraz wyprostowana obok trumny, jak wspaniały anioł śmierci, cały

czarny, z marmurowo-białą, pię­

kną w swym smutku twarzą.

I Leon zapatrzył się w nią, jak w tęczę, oderwawszy myśl od

trumny.

A przecież ciężył nad nim straszny dla niego obowiązek.

Rano—w kantorze—spytał go nagle Kręćki:

— Któż będzie mówił nad grobem?

— Kto będzie mówił?

— No tak. Przecież ktoś z wa­

szej partyi musi mieć mowę. Cóż- by to był za pogrzeb bez mowy.

Nie wiem, kto jest tam u was 9

Cytaty

Powiązane dokumenty

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

nie * się swem postanowieniem z Kręckim.—Leon ciągle jeszcze pozostawał pod wpływem Julisia. Bał się jego szyderstw, drwin i przycinków. spodziewałem się

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?", A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu

chim Lelewel był wielkim patryotą i znakomitym uczonym, ażeby więc uczcić pamięć tak zasłużonego męża, wystąpiliśmy z powyżej przytoczonym projektem,

Gdyby się udało uniknąć tego wydatku.... Pritsche,

czaiłeś się do pracy, zdaje mi się nawet, że polubiłeś ją i tylko przez.. dziecinny upór nie chcesz