• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 51 (22 grudnia)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 51 (22 grudnia)"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

M 51 22grudnia 1906r.

Wygrzywalski. Modlitwa arabów

(2)

Newroza Rewolucyjna.

1 dwóch lat społe­

czeństwo n a s z e przebywa ciężką chorobę newrozy r e w o l u c y j n e j . Krwawa wojna ze­

wnętrzna z J a ­ ponią i o wiele krwawsze rozruchy wewnętrzne, strajki powszechne i częściowe, powodujące ruinę kraju, zama­

chy dynamitowe i mordy partyj­

ne, pogromy żydowskie, w ypra­

wy karne, bandytyzm, sądy wo­

jenne i połowę, huk bomb, trzask rewolwerów, salwy karabinowe, rewizye uliczne i popłochy, wresz- cia mania samobójcza wstrząsnęły nasz umysł i rozstroiły nerwy.

Od dwóch lat, wskutek okropnych warunków życia zbiorowego, je­

steśmy wszyscy chorzy na neu­

rastenię.

Jeżeli w rzadkich chwilach uspokojenia zdobędziemy się na chłodną analizę tej osobliwej cho­

roby. jak ą przebywamy, dojdzie­

my do wniosku, że za tło jej słu­

ży uczucie strachu. Objaw to na­

turalny i w danych warunkach nieunikniony. Ze wszystkich na­

szych instynktów najpierw otniej­

szym i najsilniejszym jest in­

stynkt samozachowawczy, ujaw ­ niający się lękiem przed niebez­

pieczeństwem rzeczywistem i uro- jonem.

Podczas wojny, rewolucyi, roz­

ruchów i zamieszek przedewszyst- kiem występuje u mieszkańców wzburzonego kraju śmiertelna oba­

wa o życie, zdrowie i mienie wła­

sne i najbliższych. Na takiem tle patologicznem z łatwością rodzą się i kwitną inne, nader rozlicz­

ne objawy newrozy politycznej.

Wiedzą o tem bardzo dobrze re- wolucyoniści, którzy jako pierw­

sze przykazanie

w

katechizmie swoim wypisali obowiązkowe pod­

sycanie i potęgowanie zbiorowe­

go strachu. Jeżeli bowiem natu­

ralna równowaga umysłu jest wrogiem wszelkiego zamętu, to blade widmo śmiertelnego lęku staje się jego sprzymierzeńcem potężnym. Teorya rewolucyjna kategorycznie wymaga od wy­

znawców swoich, aby za wszelką cenę nie dopuszczali do uspoko­

jenia tłumów. Budzić nastrój trw ożliw y w m asach, ustawicznie targać nerwy przerażonej ludno­

ści, spędzać sen słodki z jej po­

wiek, mącić jej uczucia, drażnić

wyobraźnię, paraliżować władze umysłowe, niepokoić, nękać i stra ­ szyć, jest kardynalnym a najpierw- szym obowiązkiem każdego agi­

tatora rewolucyi.

W braku niebezpieczeństw rzeczywistych stw arza się urojo­

ne, urządza się popłochy maso­

we, bez względu na nieuniknione ofiary, budzi się nienawiści i za­

wiści stanowe, drażni się instyn­

k ty tłumów najbardziej poziome, w końcu raz po raz rozpuszcza się wieści groźne, tajem niczeą zło­

wrogie, które z ust do ust poda­

wane, do olbrzymich a potwor­

nych wzrastają rozmiarów.

W takiej rozkładowej robo­

cie środkiem pomocniczym a na­

der .skutecznym staje się znana powszechnie zaraźliwość strachu.

Strach bowiem tak jest zaraźli­

wy, ja k śmiech lub ziewanie, a tak rozprzęgliwy, ja k światło lub ciepło. Lęk kilku osób, znaj­

dujących się w tłumie, udziela mu się błyskawicznie a niewidzialnie i przy biernej postawie mas w oka mgnieniu w ogólną przechodzi panikę. Jest też panika obja­

wem, nieodłącznym od wojen, re­

wolucyi i zamieszek, a zaś histo- rya panik zbiorowych, notowa­

nych przez pamiętnikarzy, cieka­

we rzuca 'światło na istotę ne­

wrozy rewolucyjnej.

Okazuje się, że epidemia stra ­ chu, podsycana i szerzona umie­

jętnie, może doprowadzić ludność do zdenerwowania, graniczącego z obłędem. Pisarze francuscy! Ca- banćs i Nass w książce, zatytu­

łowanej: „Newroza Rowolucyj- n a“ *) zastanawiające o objawach trwogi zbiorowej podają szcze­

góły. Autorzy pomieriienj stwier­

dzają fakt niezbity, że zawsze i wszędzie podczas przewrotów politycznych i klęsk żywiołowych strach odgrywał rolę pierwszo­

rzędną. Całe wieki średnie żyły i oddychały atmosferą . strachu.

W owych mrocznych czasach, kie­

dy mór, głód, . Wojny i pożary dziesiątkowały przerażoną lud­

ność, wybuchały paniki powszech­

ne, przechodzące w ataki maso- wegu obłędu. W rezydencyi bi­

skupiej Digne, późniejszej stolicy francuskiego departam entu 'Alp Niższych, dla zapobieżenia zara­

zie morowej, radzono zupełnie po­

ważnie o spaleniu m iasta wraz

*) „Biblioteka Dziel W yborowych"

Nr. 435.

z mieszkańcami. W Lotaryngi kobiety zjadały swe własne dzie­

ci ze strachu, mówiąc jedna do drugiej: dziś ty zjesz część me­

go dziecka, a ja jutro zjem część twego. Trędowaci, opętani, oraz czarownice siali w owych prze­

sądnych czasach trwogę zabobon­

ną pośród ludności, która tych nieszczęsnych oskarżała o zatru ­ wanie studzien i szerzenie cho­

rób. Stawionych przed sądem, skazywano na okropne męczar­

nie. Żydzi również byli przed­

miotem nienawiści tłumów. Po­

sądzano ich, że zarażali powietrze i przeciwne naturze wykonywali praktyki. Nie tyle fanatyzm re­

ligijny, ile uczucie strachu przed wyznawcami wiary Mojżeszowej, wywoływały pogromy i prześla- downaia żydów w wiekach śred­

nich.

Atoli najjaskraw sze objawy newrozy ogólnej w ystąpiły pod­

czas wielkiej rewolucyi francus­

kiej. Cała północna i środkowa Francya dotkniętą wówczas była dziwną epidemią, której dano na­

zwę Wielkiego Strachu. Nie trud­

no wytłomaczyć sobie pochodze­

nie tej epidemii. Przedewszyst- kiem usprawiedliwiały ją nieu­

stanne rabunki i napady, zwłasz­

cza - na prowincyi. Jeżeli Paryż wydany był na łup teroru i anar­

chii, to kraj cały cierpiał niepo­

miernie od zbrodniarzów i włó­

częgów, grasujących po polach i lasach. Nędza i głód, wywoła­

ne dwuletnim nieurodzajem, te- ror polityczny i społeczna anar­

chia sprawiły, że do niedawna bogata i oświecona Francya roi­

ła Się od 'żebraków, włóczęgów i łupieżców, którzy w biały dzień zorganizowanemi bandami ciąg­

nęli przez gościńce, obdzierali po­

dróżnych, rabowali pałace i zam­

ki feodalne, karygodnych dopusz­

czając się gwałtów, przynoszą­

cych ujmę rewolucyi i szerzących Wielki Strach pośród steroryzo- wanej ludności.

Obj awy Wielkiego Strachu wy­

stępowały podczas rewolucyi fran­

cuskiej niemal zawsze w sposób jednaki, zarówno w m iastach jak na wsi. Zazwyczaj nagle pośród zdenerwowanychmieszkańcówroz- chodziła się wieść złowroga o przy­

byciu do danej miejscowości kil­

ku tysięcy bandytów, uzbrojonych od stóp do głów, niszczących -wszystko- po drodze i pozostawia­

jących za sobą zgliszcza i ruiny.

Wieści takie, zwykle wśród nocy, szerzył człowiek nieznany, zady­

szany z wielkiego pośpiechu, oznaj­

m iając przerażonej ludności, j a ­ ko widział na własne oczy za mu- 9

(3)

rami miasta tuman kurzu, wznie­

sionego przez całą armię łupież­

ców. Kiedy ten jeszcze mówił, nadbiegał inny człowiek i zapew­

niał, że słyszał na własne uszy dzwony, bijące na trwogę we wsi podmiejskiej, którą bandyci palą i łupią. Nie było przeto żadnej wątpliwości o bliskim na miasto napadzie i grabieży. Wówczas mieszkańcy zbroili się pośpiesz­

nie, tworzyli milicyę i wysyłali za mury miejskie silne podjazdy dla odparcia wroga. Przez całą noc aż do świtu gęste- patrole krążyły po wąskich uliczkach miasta, dzwony biły na alarm, a dymiące pochodnie jaskrawe dokoła rzucały światło. Trwoga zdejmowała najodważniejszych, kobiety ukrywały kosztowności swoje, drżąc o życie dzieci, a wło­

ścianie i motłoch miejski w pa­

nicznym strachu uciekał wraz ze swym skromnym dobytkiem, jak­

by za chwilę gród nieszczęsny zupełnej miał uledz ruinie. Go­

dzina mijała za godziną, noc za­

padała coraz czarniejsza, a strach śmiertelny doprowadzał ludzi nie­

mal do obłędu. Ale oto wraca straż wysłana, która w okolicach podmiejskich na przestrzeni kil­

ku kilometrów nie spotkała żad­

nego rozbójnika. Otucha wstę­

puje w serca mieszkańców, lęk słabnie, ustępują czarne nocy cie­

nie, a wschodzące słońce rozpra­

sza resztki zabobonnej trwogi.

Za kilka dni ludzie z uśmiechem na ustach opowiadają sobie o płon­

nych koszmarach nocnych.*) Epidemii Wielkiego Strachu ulegały podczas rewolucyi wszyst­

kie niemal prowincye Francyi po kolei, jak Alzacya, Normandya, Bretania, Owernia i inne. Pa­

nika zbiorowa nie ominęła rów­

nież Paryża.

W nocy z dnia 17 na 18 lip- ca 1789 roku rozeszły się wieści lotem błyskawicy po calem mie­

ście, jako silnie uzbrojona banda rozbójnicza ciągnie z Montmoren- cy do Paryża. Przerażenie ogar­

nia zdenerwowanych mieszkań­

ców, będących pod świeżem wra­

żeniem wypadków z 14-go lipca.

W oka mgnieniu całe miasto zry­

wa się na nogi, dzwony biją na alarm w dwunastu kościołach, mi- licya wychodzi za mury Paryża i... oprócz zająca, którego zabija, nic nie napotyka na drodze. Wów­

czas m aleńka armia, rozproszyw­

szy się po polach okolicznych, zabawia się w polowanie!

Wyprawa skończona. Prze­

rażenie po wsiach było wówczas

*) „Newroza Rewolucyjna" Caba- uesa i Nassa, str. 12.

jeszcze większe, gdyż wieśniacy, nie tak liczni, jak mieszczanie, i zgoła od napaści nie zabezpiecze­

ni, wyobrażali sobie, że przybycie rozbójników będzie ich zgubą osta­

teczną. Wieści z Paryża i Wer­

salu nadchodziły coraz potwor­

niejsze, teror szalał w. stolicy, gi­

lotyna „ręką machała stalową,"

padły koronowane głowy króla i królowej, rozsprzęgł się dotych­

czasowy porządek społeczny, two­

rzyły się groźne kluby polityczne i groźniejsze jeszcze bandy roz­

bójnicze, a blady strach ogarnął mieszkańców siół, m iast i m iaste­

czek francuskich. Prowincya drża­

ła przed Paryżem, a Paryż oba­

wiał się prowincyi; stały naprze­

ciw siebie dwa groźne obozy, oba zarówno zdjęte przerażeniem. L a ­ da powód w ystarczał wówczas, aby wywołać panikę w spokojnej wsi francuskiej. W ystarczało, by dziewczyna, pasąca gęsi, ujrzała na drodze kilku ludzi obcych, śpie­

szących do sioła, a cala wieś, a naw et całe parafie zrywały się na nogi i biegły same, nie wie­

dząc dokąd. Zdarzały się wypad­

ki, że kurz, wzniesiony na go­

ścińcu przez najspokojniejszych podróżnych, lub przez stado owiec, wywoływał straszną po domo­

stw ach wieśniaczych panikę. W ie­

śniacy w zabobonnej trwodze na śmierć się gotowali, odprawiano błagalne po kościołach wiejskich nabożeństwa, a proboszcz udzie­

lał owieczkom swym absolucyi, gdyż powszechne wówczas było we Prancyi przekonanie, że zbli­

ża się koniec świata.

Ale nie tylko zabobonni wie­

śniacy francuscy ulegali panice zbiorowej. Wielki Strach bowiem padał również na paryżan, na woj­

sko, a nawet na kluby polityczue.

W m aju 1792 roku arm ia fran­

cuska z Lille, dowiedziawszy się o klęsce rodaków pod Tournay, wielkim głosem wola, że to zdra­

da; przerażenie ogarnia żołnierzy, którzy rzucają się na generała Dillona i na znakomitego oficera Berthoisa, m ordując niewinnych wodzów na miejscu.

Innym razem sami Jakobini podlegają zarazie strachu. Pew­

nego dnia powstaje wśród nich przekonanie, że sala ich zebrań je s t podminowana i że w jednej chwili mogą być wysadzeni w po­

wietrze. W ybierają tedy delega- cyę, która rzecz całą bada i po starannych oględzinach gmachu klubowego przychodzi do wnio­

sku, iż niema najmniejszego nie­

bezpieczeństwa.

W szystkim wielkim katastro­

fom dziej owym towarzyszył strach

blady, lęk i panika. Drżeli ludzie z przerażenia, kiedy rzym skie ce­

sarstwo waliło się w gruzy, trzę­

śli się ze strachu podczas w y­

praw krzyżowych, wojen religij­

nych i chłopskich buntów, a po­

dział Polski i zawierucha Napo­

leońska wywołała cały szereg sa­

mobójstw i szaleństw, choć lek­

komyślni dla uśpienia sumień tań­

czyli na wulkanie. Po upadku Rzeczypospolitej szambelan kró­

lewski i znakomity rymopis, Sta­

nisław Trembecki, zdziecinniał w Tulczynie, twórca komedyi pol­

skiej, Franciszek Zabłocki, mąż wesoły, bujny, towarzyski, osiadł na wsi, przywdział suknię du­

chowną, przestał pisać, w końcu uległ melancholii, a wdzięczny śpiewak puławski, Franciszek Dyonizy Kniaźnin, dostał pomię- szania zmysłów.

Naturalną rzeczy koleją ne- wrozie politycznej na tle ogólne­

go przerażenia uległo państwo Rosyjskie podczas niefortunnej wojny japońskiej i rewolucyi we­

wnętrznej. Rzec bez przesady można, iż od dwóch lat mieszkań­

cy wszystkich prowincyi w strzą­

śniętego w posadach mocarstwa żyją podnieustającem dotąd dzia­

łaniem Wielkiego Strachu, posia­

dającego wiele podobieństwa do paniki z czasów rewolucyi fran­

cuskiej. Dość przypomnieć sobie historyę tych dwóch lat utrapio- nych, aby stwierdzić w życiu zre­

woltowanych narodów, ludów i sta­

nów typowe objawy newrozy po­

litycznej. Były to czasy śm ier­

telnego strachu wszystkich przed wszystkimi. Burżuazya lękała się proletaryatu, proletaryat oba­

wiał się urojonych i rzeczywistych czarnych secin, czarne seciny drżały przed rewolucyonistami, rewolucyoniści bali się wojska i rządu, a rząd bał się rewolucyo- nistów. Szczególniejszemu roz­

gorączkowaniu uległa ludność ży­

dowska, doprowadzona nieludz­

kimi pogromami do rozpaczy, i uciekająca tysiącami w szalonym popłochu z m iast i z miasteczek na lada pogłoskę o zbliżającem się nieszczęściu. Wiele miejscowości na Litwie, Rusi i w Królestwie, nie wyłączając W arszawy, nie­

dawno jeszcze były świadkami i terenem ogólnej paniki żydow­

skiej, a taki stan nienaturalnego podniecenia bynajmniej nie mi­

nął zupełnie, gdyż fala burzliwa za lada podmuchem może każdej chwili powrócić.

Jednocześnie wystąpiły wśród zdenerwowanej ludności in n e , a znane dobrze historykom obja­

wy newrozy rewolucyjnej, mia-

(4)

nowicie: pogarda śmierci, lekce­

ważenie życia własnego i bliźnich, mordy partyjne, zuchwały ban­

dytyzm, mania samobójcza, licz­

ne wypadki neurastenii i pomie­

szania zmysłów, oraz zdziczenie moralne, doprowadzające do kani­

balizmu i sadyzmu. Wszystko to już było i wszystko minęło, ja k ­

by dla stwierdzania sentencyi, że nic nowego pod słońcem.

Zastanawiająca je s t pogarda śmierci podczas rewolucyi i za­

mieszek. Ci sami ludzie, którzy wobec niebezpieczeństwa urojo­

nego drżą z przerażenia, w obli­

czu śmierci zdobywają się na sto- icyzm, graniczący z bohaterstwem.

W szystkie wybitne ofiary te- roru paryskiego, skazane na gi­

lotynę, umierały z taką odwagą, że prezes trybunału rewolucyjne­

go, Fouguier-Tinville, niektórym skazańcom kazał krew puszczać, aby ich mocy ducha pozbawić.

Zyrondyści, idąc na stracenie, śpiewali Marsyliankę, jako pieśń rewolucyi i chwały, Danton pa­

trzał z pogardą na przygotowa­

nia do egzekucyi i przed zgonem rzekł do towarzysza: „Pokażesz moją głowę ludowi, gdyż w arta je s t tego." W szyscy zwolennicy Robespierre’a umierali z heroiz­

mem, a nawet słaby Ludwik XVI wchodził na szafot z m ajestatycz­

nym spokojem. Nic dziwnego, że ludzie, nie ceniący życia włas­

nego, lekceważyli życie bliźnich i mordowali się nawzajem z za- dziwiającem okrucieństwem. Pod­

czas teroru mordy partyjne były masowe i jawne, bowiem rewolu- cya zwycięska nie potrzebowała uciekać się do zamachów i skry­

tobójstw, gładząc swych przeciw­

ników—ryczałtem. W szak wraz z Robespierrem zgilotynowano w ciągu paru godzin siedemdzie­

sięciu jego zwolenników. Giloty­

na „ręką machała stalową" sku­

tecznie i niezmordowanie.

A zaś każdemu zamętowi re­

wolucyjnemu stale i wiernie to­

warzyszy bandytyzm. W icherprze- wrotu mąci społeczeństwo aż do dna samego i na powierzchnię wyrzuca męty. Wiadomo, jak bardzo lękali się włóczęgów, łu ­ pieżców spokojni wieśniacy fran­

cuscy, gdy burza szalała w Pa­

ryżu. A bali się ich nie bez słusz­

nego powodu, gdyż zboża ścięte, zbiory poniszczone, dobytek spa­

lony świadczył wymownie, iż nie­

bezpieczeństwo nie zawsze było tylko tworem bujnej wyobraźni.

Obok częstych wypadków neu­

rastenii i obłąkania przewroty społeczne wytw arzają manię sa­

mobójczą. Ludzie, dotknięci ne-

wrozą, pozbawiają się życia z roz­

paczy i melancholii, z obawy przed śmiercią hańbiącą, z powo­

du ruiny materyalnej i nader czę­

sto z miłości. Podczas prześla­

dowań religijnych w Niemczech zjawiali się prorocy, nakazujący umartwienie, które powodowało samobójstwa zbiorowe i epide­

miczne. Fanatycy w chorobli- wem podnieceniu skazywali się dobrowolnie na śmierć głodową, na zakopanie żywcem w ziemi i na okropne całopalenie. Zrewo- lucyonizowana Francya nie unik­

nęła również tej strasznej epide­

mii, przyćzem stwierdzono, że nie tylko sam fakt samobójstwa, ale także jego rodzaj staje się zaraź­

liwym i liczne wywołuje naśla­

downictwa.

Widok krwi i trupów, zama­

chy i rzezie zazwyczaj budzą w tłumach popędy zbrodnicze.

Skoro pospólstwo' raz swój w stręt do mordów przezwycięży, wów­

czas daje folgę instynktom naj­

bardziej poziomym i z dziką roz­

koszą pławi się w posoce ludz­

kiej. Zabijanie staje się namięt­

nością, tak upajającą, ja k haszysz i jak kanibalizm okrutną, a na­

miętność ta przechodzi często w wyuzdanie lubieżne, znane pod nazwą sadyzmu.

Newroza rewolucyjna jest n aj­

większym wrogiem rewolucyi.

Wiedzą o tern dobrze obrońcy praw ludu i drżą przed tą hydrą złowrogą. Newroza polityczna wy­

tw arza anarchię, która wielką sprawę wolności spycha w topie­

le rozkładu, skąd tylkom ąż opatrz­

Fol. J. Gołcz. Wygrzywaiski. Nad Nilem.

nościowy wydobyć się może. Ato­

li nie każda rewolucya zdolna je s t wydać Napoleona, natom iast n aj­

częściej rodzi—Marata.

Stanisław Kozłowski.

(N as tró j zimowy.) Na dworze "pada ś n ie g ---

Puszysty, biały, miękki śnieg..

Spokojnie, cicho, równo, biało Aleje parku zasypało...

Srebrnym^się puchem drzewa puszą, Jak w bajce wszystko w krąg srebrnieje...

O, duszol Moja biedna duszol Śnieg zasypuje twe nadzieje — Spokojnie, równo, cicho, biało, Żeby ci nic, nic, nic już nie zostało...

O, sercel Moje biedne sercel Śmiertelne kładąfsię kobierce Na przepych twoich łąk — Umierasz cicho i4bez mąk...

Spokojnie, cicho, równo, biało, Powoli, sennie pada śnieg...

PatrzI Wszystko, wszystko przysypało — Marzenia, sny, nadzieje

I tylko w krąg bieleje Puszysty, miękki, biały śnieg...

I pada, pada, pada,

A jakaś twarz widmowo blada, Przez zmarzłe szyby ku mnie patrzy I smutne swe wytrzeszcza oczy...

A ból, do serca nie przypadłszy, W pąsowej krwi mej broczy I rubinowym szyje ściegiem Nie przysypane jeszcze śniegiem W mej duszy imię tw o je --- O, serce! sercel serce mojel...

Z dzisław Dębicki.

4

(5)

Z Salonu Kulikowskiego. Fot. J. Golct.

Wygrzywalski. Hamsin (wicher w pustyni).

Je- Wśród mnóstwa usposobień, tem­

peramentów i uzdolnień malarskich—

do najczęściej spotykanych liczymy dwa typy artystów: jeden ludzi roz­

ważnych, spokojnych—chłodnych, dru­

gich tak zwanych żywiołowców.

den i drugi rodzaj (a myślimy oczywiście tyl­

ko o ludziach zdolnych) wydaj e zazwyczaj bar­

dzo dobre rezultaty w Sztuce, gdyż to, czego żywiołowcom brakuje, to je st najczęściej opra­

cowanie, tern szczycą się pierwsi. Za to bezpośre­

dniością wrażeń, płem, aktualnością zwyczaj dominują wiołowcy.

Taką w łaśnie wiołową naturą malar­

ską je st W ygrzywalski.

Wszystko, cokolwiek w i­

dzimy z jego ręki, jest od razu, na gwałt,wprost, prędko, zaraz, w te p ę­

dy z natury chlastane.

Nie ma on czasu na re- fleksye, na kontempla- cye, m yśli literackie, czy inne jakiekolwiek z re sztą m yśli. On spie­

szy się, niecierpliwi, aby

mu jaki refleks nie zginął na marmurze, jaki ton nie uciekł z fali morskiej, lub jaskrawa barwa zachodzącego słońca nie spełzła,—spieszy się! Cała jego sztuka je st taką gonitwą w cwał

Wygrzywalski. Autoportret.

za naturą i to specyalnie za kolorem natury, ruch bowiem przyrody w i­

dzianej—mniej, lub wcale go nie inte­

resuje.

Oczywiście, że człowiek wyposa­

żony podobnem usposobieniem malar- skiem, musi być dobrym kolorystą— to też W y­

grzywalski nim jest! Pra­

ce obecnie prezentowane, a je st tego ilość spora, gdyż zajmują wszystkie ściany dużej sali wysta­

wowej, noszą cechy uro­

dzonego kolorysty: z Bo­

żej łaski.

Jakieś dwie nagie dul- cynej e, powiedzmy—szcze­

rze: rozebrane modelki, wraz ze spasionym jego- mością, któremu przypa- dło w udziale przedstawiać

„rzymskiego senatora",czy mecenasa jakiegoś antycz­

nego, który, kołysząc się na niepew nych nogach, śmieje się i goni w sposób całkiem nieantyczny. Ależ, bo to ma być „Bachanalia"!

Oczywiście antyku tyle tam — co u Styki chrze­

ścijaństwa w jego „Pierw­

szy ch chrześcij anach “. Ale proszę spojrzyć, jak „don­

ny" doskonale są malowane, jak słoń­

ce liże i oblewa im plecy, ja k św ietne m ają ryże fryzury, jak to wszystko: i pejzaż i w szelkie stw o­

rzenie żyw e j e s t praw dziw e, w efek­

cie, w kontraście barw nym , ja k sp ra­

w ia praw ie w rażenie ruchu przez niezw ykle silny, m igotliw y koloryt.

A takie „Igraszki fal", gdzie znów ja k a ś „płeć piękna" moczy nogi;

to w szystko, co nad niemi w wo­

dzie, ja k ie to żywe, ile barw y w tern siedzi, ile doskonałego efektu w tern morzu, i tych pomarańczowych odbi­

ciach wodnych. Znów rzecz dosko­

nała jako kolor, w rażenie, nastrój słoneczny.

Z m ałą fajeczką, tak ą oczywiście, ja k ą każdy „Modern" m alarz musi nosić w ustach, widzimy autora tych w szystkich obrazów na w łasnym por­

trecie. I tu św iatło słoneczne miga się i ucieka, a autor w pogoni za­

pomniał dorysować rąk porządnie, ale całość doskonała. Toż samo „Żona a rty ­ sty". Znów: barw y jasności, efekty, i śliczna kobieta, podobna oczywiście.

Jakiegoś mizeraka, o kolorze do­

brze wyczyszczonego miedzianego rą- dla, napadło kilkanaście rozebranych niew iast, cale nieskrom nych, i sposo­

bem przew rotnym dem onstrują, że

„Memento Vivere“ j e s t przyjem niej­

sze od „Mori"... T en obraz barw ą swą kusi; nieborak upadnie, upadnie, upa- dnie!

I ta k zawsze.

„Noc letnia" to znów—profuzya srebrno - zielonkawych tonów księży­

ca, m uskających dwoje ludzi, cału ją­

cych się.

„Capri" — powódź, hurag an kolo­

rów, skrzy się tu od barw , efektów, św iatła! Obraz ten autor dlatego n a­

zw ał „Tryptykiem ", ponieważ, za­

m iast w je d n ej, obraz w ystaw ił w trzech ramach. Ale to nic nie przeszkadza kolorowi...

(6)

Z Salonu Kulikowskiego.

Fol. J Golct. Wygrzywalski. Dziewczyna arabska.

Wizya „Colosseum" posiada to, co musi posiadać obraz robiony przez kolorystę: posiada urok tonu. Jest w tych zadumanych murach z wiel­

kiej przeszłości za wiele wspomnień, za wiele czaru ideowego, aby, jeśli artysta choć trochę w te formy wło­

ży duszy, nie osiągnąć rezultatu. Wy­

grzywalski dał efekt i stworzył rze­

czywiście dobry obraz nastrojowy.

„Morze z zachodem słońca" jest z pomiędzy pejzaży najlepszą pracą.

Natężenie efektu słonecznego rze­

czywiście niezwykłe.

Ful. J. .'Cola. W ygrzyw alski. Rybak.

No, a teraz zostawmy no­

wą i starożytną Europę, a udajmy się do Afryki, gdzie—

w Egipcie mianowicie — są- dzonem było autorowi wyma­

lować kilka interesujących obrazów.

Pielgrzymka do jakichś świętości tureckich, zaskoczo­

na „Hamsinem" je s t obrazem o delikatnym, choć bardzo sil­

nym efekcie świetlnym, do­

skonale p rz e p ro w a d z o n y m w całości. Dziwaczne stroje derwiszów i arabskich mara­

butów dały sposobność ma­

larzowi, rozmiłowanemu w nie­

zwykłości, do popisu wyjątko­

wego. Wszystko tu je st oso­

bliwe, dziwaczne niespodzie­

wane. Czujemy świat odmien­

ny, naszemu obcy!

Jakaś „Palma" czy „Zu- lejka" ociężale snuje się w „Ogrodzie Kairu" Cały urok Oryentu, namiętny spokój idzie od niej ku nam. Jakim spo­

sobem „Frank niewierny" zdo­

łał wygodnie wystudyować blaski i uroki słoneczne przez Allacha lak szczodrze na nią zesłane, nie wiem, lecz widocznie pozować musiała; inaczej nie egzystowałby ten dobry obraz. Coś psuje się nie tylko w Danii! Obraz parzy gorącem.

Aż mrużyć oczy wypada, patrząc na maluchną „Piramidkę". To wprost razi nasze okcydentalne oczy.

A jeśli „Owczarką egipską" za­

kończymy nasze wrażenia, obrazem już raz przez nas omawianym, dosko­

nałym w swym efekcie, to dojdziemy do wyniku, że w Wygrzywalskim

Sztuka nasza posiada artystę niezwy­

kle uzdolnionego, wybitnego kolory­

stę, najlepsze wróżącego nadzieje na przyszłość.

Władysław Wankie.

Nasze pamiątki.

Opodal m iasta Kołomyi, w Galicyi, w odległości jednego kilometra od dwor­

ca kolei, wznosi się dominujący nad po­

lami okolicznemi obelisk, na wzgórzu, postawiony w historycznem miejscu, w któ- rem dni.u 15 września 1485 r. król Ka­

zimierz Jagiellończyk przyjmował hołd od hospohara mołdawskiego Stefana, zwanego Wielkim.

Fakt ten opisują kronikarze nasi w następujący sposób:

Przyciśnięty przez sułtana Bajazeta, Stefan prosił króla polskiego o pomoc, okazując gotowość złożenia mu osobiste­

go hołdu. Kazimierz wyruszył tedy r. 1485 do Lwowa i przeprawiwszy się przez Dniestr pod Haliczem, przybył z 20.000 ruskiej i podolskiej szlachty pod Kołomyję. Tu, na otwartem polu, zwanem obecnie „na Kosaczowie", d. 15 września ustawiono pod rozbitym namiotem tron królewski, na którym zasiadł król, oto­

czony kołem stojących senatorów. Wkrót­

ce też nadjechał Stefan, a zbliżywszy się do namiotu, zsiadł z konia i rzucił przed nogi siedzącego króla chorągiew, ozdobioną herbem ziemi wołoskiej i sam padł na kolana przed tronem jego. Na­

stępnie złożył uroczystą przygięgę wraz ze swymi bojarami i pany radnymi, że królowi polskiemu wiecznie będzie po­

słuszny, tak sam, ja k i potomkowie jego, że bez woli króla żadnej wojny rozpo­

czynać nie będzie, że będzie miał tych samych, co król, przyjaciół i nieprzyja­

ciół. Potem wstawszy, królowi rękę ucałował, a wreszcie zaproszony na obiad królewski zasiadł do stołu z rad ą swoją.

Na miejscu, gdzie się historyczny ten akt odbył, mieszkańcy m iasta Koło­

myi, i okolicy wznieśli ze składek pu­

blicznych, zainicyowanych przez prof.

L. Wajgla, obelisk 14 stóp wysoki z n a ­ pisem: „Tu,w tem miejscu,Kazimierz Jagiel­

lończyk, król polski, w ks. Litewski, od­

bierał hołd wierności od Stefana, hospo­

dara Wołoszy i Multan r. 1485".

Pomnik, zbudowany ze zwykłego piaskowca, narażony jest na łatwe znisz­

czenie, zwłaszcza, że miejsce, na którem stoi, nie jest wcale ogrodzone. Opieka nad pomnikiem należy do m iasta Kołomyi, lecz rada miejska nie wiele zdaje się dbać o dalsze losy pamiątki. Tylko ko- łomyjskie „Koło polek", troszczy się o nią, urządzając co roku w d. 15 września obchód uroczysty ku upamiętnieniu peł­

nego chwały momentu z dziejów naszej ojczyzny. W r. b. zebrało się około pomnika do 3000 osób różnego stanu, do których wzniośle przemówił miejsco­

wy kapłan - patryota ks. Jan Ślęzak.

Lwów. Olar

6

(7)

r Nieznanej siostrze.

Jakże ci do twarzy Z tą zadum ania koroną na czole,

co ciche błyski ktadzie na twej skroni.

Zda m i się teraz, że się wszystkie bole w bezcenny kam ień zmieniły... I m arzy m i się, że widzę łz y perły, jak woni pełne kwiecie konwalii... że w rubiny zmienioną krew widzę— i niem i zdobię po.iniosłość ducha twego. O... tobie jest ładnie z taką koroną bezcenną, która objawia światu, żeś ty świętą.

A w twoich oczach niewinnej dziewczyny pełno jest sm utku, pełno zadumania, jakbyś nie z tego świata, ale senną królewną była, przed wieki zaklętą w sen nieprzespany, co śni o kochaniu..

I wśród marmurów leżąc marmurowa na wybranego królewicza czeka—

który się zjaw i p rzy srebrnem posłaniu widząc, że ona do życia gotowa,

i pocałunkiem w niej zbudzi człowieka...

Ja k w aureoli chodzisz w błyskawicy nagłych przeznaczeń, co nad tobą zw isły w chwili dziecięctwa... Może srebrnolicy

sierp'księżycowy jest twym smętnym bratem,- bo masz, na twarzy taką samą białość wygasłych planet, które się rozprysły

w sferach przestrzeni... Może ty za światem umartych m arzeń tęsknisz — przez to żałość na twoich ustach wycisnęła piętno

łzawej goryczy...

Nie wiem nic, choć czuję, żeśm y, jak białym trumiennym, welonem były objęte przez tęsknotę smętną...

Żeśm y do siebie były tak zbliżone, jak są na jednym grobie wyrośnięte tuje sztywne i ciemne i zaledwie szronem wezesnej jesieni nieco przypruszone, Kiedy to było.. na ja k im cmentarzu...

nie wiem... nie pomnę... A może przed wieki kaptan nas ja k i na ofiar ołtarzu

razem położył—i w tym zniczu świętym nasze dwie dusze, poprzez ognia rzeki razem się zbiegły i spłonęły razem...

Nie wiem... nie pon.nę, w ja k im to zaklętym kraju się działo... Mole m i się śniło...

Lecz myśląc o tern, plączę i zarazem wierzę, że niegdyś tak naprawdę było...

Jadw iga Lipińska.

Gabryela Zapolska.

Zaszumi Las

(51) troński wraz z całą swoją kliką już się znajdują na daw­

nych miejscach i tw arze internacyo- nalistów są wesołe, rozjaśnione, uszczę­

śliwione.

Farbacha nie ma pomiędzy nimi. Widocznie uznano, iż le­

piej będzie, aby się nie pokazy­

wał.

Nagle, ja k rój białych motyli, zaczęły się pojawiać w sali dru­

kowane kartki papieru. Kto je puścił pierwszy w kurs, dociec było trudno. Rozeszły się jednak z szaloną szybkością i w mgnie­

niu oka praw ie każdy z obecnych miał tak ą kartkę w ręku.

K artka ta brzm iała ja k na­

stępuje:

„W dniu 18 listopada 18... r., pan Leon Orlicki został obity szpicrutą przez pana Stanisława Parbacha przy zbiegu ulic Gla- ciery i bulwaru Arago. Obity nie tylko się nie bronił, ale zacho­

waniem się swojem zdradził ja k największe tchórzostwo.

Podpisano

Stanisław farbach."

Świstki te—dostały się prze- dewszystkiem do rąk arbitrów

i superarbitra.

Twarz Pociejld przy czyta­

niu owego druku zdradzała nie­

mal przestrach. Jaskulska aż po­

ciemniała od krwi, napływającej jej do twarzy. Jeden Lipski nie okazał najmniejszego zdziwienia i zaczął uważnie czytać ową k a rt­

kę z miną niezmiernie srogą i po­

ważną.

Zaciemniało, zaszumiało na­

gle w całej sali i nagle również ucichło. Wszyscy milcząc, spo­

glądali po sobie, niektórzy od­

kładali owe kartki, inni zwijali je i chowali. Wszyscy jednak zdawali się uważać te druki za rodzaj prologu, wstępu - do dra­

matu, który rozegrać się będzie musiał. I mimowoli oezy zwra­

cały się ku arbitrom, którzy po za stołem , wsunięci w niże okien, trzym ając w rękach owe nieszczę­

sne kartki, stali nieruchomi i jak­

by w ziemię_ wrośnięci.

Nagle do Pociej ki podszedł Lipski i giestem poprosił Jaskul­

ską, aby zbliżyć się zechciała.

— Łaskawy pan daruje —

wyrzekł Lipski szeptem —'ale ja- jako arbiter, zmuszony jestem prosić, ażebyśmy zastanowili się, czy możemy sądzić... honorowego człowieka, który został obity, nie bronił się i dał dowody tchó­

rzostwa!...

— Rzecz miała się inaczej!—

przerwala^gorączkowo Jaskulska.

. — Czy Farbach nie uderzył szpicrutą pana Orliękiego?

— Uderzył, ale...

. — A więc fakt pierwszy stwierdzony. T e ra z — idźmy da­

lej, czy pan O rlickiF arbachow i uderzenie oddał? .

— Orlicki wyrwał Farbacho­

wi z rąk szpicrutę i połamał ją...

— Farbach, inaczej twierdzi.

— Farbach po dokonaniu swe­

go podłego czynu uciekł i wsko­

czył. do dorożki.

Lipski uśmiechnął się iro­

nicznie.

- - Pan Orlicki mógł silnem uderzeniem zmusić Farbacha do pozostania na miejscu. .

Jaskulska aż skoczyła.

- Jakże to? bić się ha uli­

cy?... i ta k dosyć Polacy są ośmie­

szeni w Paryżu—nie należy więc dodawać, jeszcze im tem atu do nowych drwin.

Pociej ko nic nie mówił, tyl­

ko ta rł czoło i głową poruszał niespokojnie.

(8)

— Mojem zdaniem — podjął znów Lipski—jest konieczną rze­

czą, ażebyśmy się nad tern wszyst- kiem dobrze naradzili. — Może przejdziemy do przyległego po­

koju i tam postanowimy, co nam uczynić należy.

Pociejko natychm iast skiero­

wał się do drzwi, po za któremi znajdował się mały pokoik, w któ­

rym znajdowały się półki, pokry­

te książkami i trochę pism pol­

skich. Widocznem było, iż su- perarbiter potrzebuje uciec od tych wszystkich spojrzeń, skie­

rowanych ku niemu z rodzajem zapytania.

Z uprzejmego zwrócenia się Pociej ki ku Lipskiemu, Jaskul­

ska odgadła natychm iast, że wy­

nik narady wypadnie na zgubę Leona.—Widocznem było, iż Po­

ciejko powziął w stręt do człowie­

ka, którego „obito szpicrutą."

I rzeczywiście człowiek taki mo­

że być sto razy niewinnym i zdra­

dziecko napadniętym, zawsze no­

sić będzie na sobie rodzaj fatal­

nej plamy, odstręczającej od nie­

go sym patyę ogółu, jak b y jakiś fatalny stygm at trądu lub innej ehorob y.

G dy Pociejko z Lipskim zni­

kali ju ż za drzwiami pokoju, roz­

legł się szmer i zgromadzeni roz­

stąpili się z oznakami jakiegoś trwożliwego wstrętu.

Do sali wszedł Leon w towa­

rzystw ie Chodzika, Zagórskiego i Braumcwajga.

Zapanowało głuche milczenie.

Tylko wśród tej ciszy posły­

szano lekki szmer jedwabiu i dzwo­

nienie portebonheurów. To W il­

helm inka wysunęła się do przed­

pokoju, aby opuścić zgromadze­

nie.

Przechodząc mimo Leona, skrzyżowała się z nim wzrokiem.

I znów Leon ujrzał ów „szklany wzrok." który zmroził krew w je ­ go żyłach.

Lecz zastanawiać się nawet nad tym faktem nie mógł. Pod­

biegła ku niemu Jaskulska i drżąc cała wyszeptała:

— Przeczytajcie... zróbcie co z tern natychmiast... chcą zerwać sąd i ogłosić was niegodnym na­

wet sądu... Starajcie się... j a bę­

dę zwlóczyć...

W cisnęła Leonowi w rękę kartkę z oświadczeniem Parbacha i zniknęła we drzwiach,, po za któremi znajdowali się Lipski i Po­

ciejko.

Leon przeczytał ów druk i uczuł, ja k pot wystąpił mu na czoło. Należało coś zrobić natych­

miast. Leon czuł, iż wszyscy pa­

trzą na niego i czekają.

Oparł się o krzesło, które na­

potkał na drodze i patrzył przed siebie. Żałował w tej chwili, iż nie miał przy sobie rewolweru.—

Strzeliłby na oślep w tę zbitą ma­

sę, która go żarła z całą niena­

wistną ciekawością wzrokiem, nie zdając sobie sprawy, iż dla zado­

wolenia swoich rozpróżniaczonych ambicyi skazuje duszę ludzką na śmiertelną moralną torturę.

Lecz już Braumcwajg, Cho- dzik, Zagórski przeczytali porzu­

cone wszędzie na stolę, ha krze­

słach, na ławkach kartki i jedną pchnięci chęcią, zgromadzili się wszyscy koło Leona.

— Co czynić? — pytał szep­

tem Zagórski, tracąc widocznie w tym odmęcie głowę i nie mo­

gąc w swej czystej, uczciwej du­

szy starego entuzyasty, znaleźć rady na. bagno, które się powoli dokoła wznosiło.

Lecz Chodzik zacisnął pięści i rzucił przez zęby jedno tylko słowo:

Walić...

— Tak!—potwierdził Braum­

cwajg — należy bić,.zanim arbi­

trzy z narady wyjdą... Chodźmy!..

Lecz Leon powstrzymał ich jednym ruchem ręki.,

— Zostawcie mnie... tu o mój honor chodzi!,., wiem, co robię.

W jednej chwili wyprosto­

wał się, zapiął tużu- rek i oczy mu zais­

krzyły się pod ścią- gniętemi brwiami jak dwadziwne świ atełka.

Nie spiesząc się, pewnym, spokojnym krokiem podszedł ku Strońskiemu, który rozmawiał w tejże chwili z udaną non- szalancyą z jednym ze swych stronników.

I w wielką, nie­

mal uroczystą ciszę wpadł nagle odgłos silnie wymierzonego policzka i równocześ­

nie trochę drżącym głosem wymówione przez Leona głowo:

— Za lokaj a biją pana!...

I znów była ci­

sza, która trw ała se­

kundę jedną, ale by­

ła pełna grozy dzi­

wnej, niemal tragi­

cznej: Nagle porwał się okropny krzyk, łoskot, hałas przera­

żający.

Zawrzało, skłębi­

ło się i zewsząd roz­

legły się krzyki:

— Infamia! infamia!...

Stroński był trupio blady.

Natychm iast zaczął szukać ręką w kieszeniach tużurka i wyciąg­

nął z nich rewolwer, który skie­

rował przeciw Leonowi. Ten wi­

dział wybornie skierowaną ku so­

bie broń, lecz stał na miejscu jak zahypn o ty zo wąn y.

— Tern lepiej... niech się to skończy! — przemknęło mu przez głowę.

Strzał padł, lecz kula przele­

ciała nad głową wszystkich i utkwi­

ła we drzwiach. To Chodzik k a ­ stetem, który nadział na rękę, podbił ramię Strońskiego. W tej samej chwili ktoś ze strony in­

tern acyonali stów rzucił krzesłem w stronę Braumcwajga. Krzesło padło na głowę jednej ze studen­

tek i rozkrwawiło jej czoło.

I w tej ciasnej, zadymionej izbie, zdaleka od kraju, młodzież wysłana nieraz kosztem ciężkich ofiar ze strony rodziny na naukę, zabijała się, mordowała wzajem­

nie, pchana do tego po prostu żądzą wywyższenia się, szaloną ambicyą osiągnięcia przewagi, pierwszego., stanowiska, nie w k ra ­ ju, nie. dla przewodniczenia w j a ­ kiejś szlachetnej pracy, ale jedy­

nie dla zaspokojenia własnej py­

chy i wrodzonej chęci wichrze­

nia i nienawiści.

B, Zukendrahł. Ranna toaleta.

(9)

Krzyk, hałas, krzyżujące się razy i słowa zlewały się w strasz­

liwy chaos. Jakaś studentka cho­

ra na serce, dostała ataku, inni deptali po niej, nie zważając na prośby kobiet, które chciały ją

■z pod butów wydostać. Chodzik, uderzony silnie pięścią w piersi przez samego Strońskiego, otwie­

rał już ostry sztylecik, który miał przytwierdzony do kastetu.

Lecz Braumcwajg dojrzał ten ruch i wydarł mu z ręki morder­

cze narzędzie. Z pokoju przyle głego wybiegł Pociej ko blady, przerażony, za nim Jaskulska, któ­

ra natychmiast rzuciła się w sam wir walczących. Padł drugi strzał i kula znów utkwiła w ścianie tuż koło głowy Leona. On ciągle prze­

żuwał tylko jedną myśl „niech się to raz skończy!..." Nagle Kręć­

ki pochwycił go za ramię.

— Chodź pan ze mną!... — krzyknął prawie rozkazująco.

Lecz Leon oparty o ścianę, zdawał się ciągle oczekiwać na to... zakończenie i nie ruszał się z miejsca.

— Chodź pan ze mną!..-—po­

wtórzył Kręćki i pchnął Leona w otwarte drzwi przedpokoju.

Tu porwała ich masa rozsąd­

niejszych, mniej zapalczywych, którzy szukając swych palt, okryć, kapeluszy, uciekali do domu. Le­

on usiłował wyrwać si^ z rąk Kręckiego.

— Ja tam, ja tam muszę...—

bełkotał, rwąc się do sali, w któ­

rej huczało.

Kręćki ścisnął go tak za rę­

kę, iż zdawało się, że ma ochotę kości Leonowi zgruchotać.

— Chcesz pan, żeby panu w łeb strzelono?—zapytał.

— Mniejsza z tern!—odrzucił Leon.

— Dla pana... tak!... o pana nie chodzi, ale czy pan nie raczy zastanowić się nad tern, że tam w pomieszkania pana są całe sto­

sy kompromitujących papierów i adresów?... Więc znów ma zejść policya,'pieczętować— i oddawać ambasadzie wyroki śmierci na lu­

dzi, żyjących w kraju, którzy ci zaufali, wolność i życie swoje składając niebacznie w pańskie ręce?

Kręćki mówił szorstko, bru­

talnie. Twarz jego wyrażała wiel­

ką siłę i pogardę. Leon w jed­

nej chwili oprzytomniał. Odczuł,

iż Kręćki ma słuszność i zrozu­

miał, że bezcelowe pozwolenie zabicia się w bratobójczej walce byłoby donkiszoteryą. Obowią­

zek kazał mu bronić powierzone­

go sobie bezpieczeństwa tylu lu­

dzi. Kręćki odszukał swoje pal­

to i zarzucił mu na ramiona.

Trwało to wszystko zaledwie kil­

ka sekund. W sali wrzawa po­

tężniała z każdą chwilą. I nagle dał się słyszeć ochrypły głos Lip­

skiego.

— Panowie i panie—byliście świadkami zdradzieckiej napaści...

ogłaszamy tedy pana Orlickiego za... infamisa!

Ostatnie słowa pokryławrzawa.

Kręćki popychał przed sobą Leona i szarpiąc go, wyprowa­

dził wreszcie na schody.

— Ja pana do domu odwio­

zę—wyrzekł—i radzę nie wycho­

Tunel podmorski.

trg a re t

OUVR ES

riadukt

r

FOLKESTONE

ANGLIA

<9 Tym razem, zdaje się, usunięte zostaną trudności i przeszkody, które powstrzymały to świetne i wielkie przedsięwzięcie, jakiem jest tunel podmorski, łączący Anglię z Francyą.

Trudności — polityczne.

Bo pod względem technicznym rzecz ta jest

całkowicie roz­

wiązana. I wca­

le nawet niepo- trzeba jakiegoś szczególnego geniuszu, aby nakreślić odno­

śny projekt i potem go wy­

konać.

T echnika stała się w na­

szych czasach r z e m i o s ł e m względnie łat- wem, a trochę praktyki inży­

nierskiej wy­

starczy, aby jej zdobyczami o-

perować z zupełną swobodą.

Przeszkody, stawiane temu pro­

jektowi, pochodziły nie od natury lecz od ludzi. I nie od francuzów, lecz od anglików.

Obawiano się o potęgę wielko- brytańską, która stała się tak wielką dzięki temu także, że Anglia jest wy­

spą i że morze, gniewliwe i niebez­

pieczne, oddziela ją ze wszech stron Orog

dzić nigdzie z domu, dopóki pan nie poniszczy wszystkich papie­

rów i śladów swej działalności.

Mogą pana zastrzelić na ulicy, a inni za pana będą cierpieć...

Tak nie uchodzi, dość było awan­

tur po śmierci Grzegorzewskiego...

Leon czuł najzupełniej słusz­

ność słów Kręckiego, lecz w tej chwili nienawidził handlowca za jego logikę, zimną krew—za trak­

towanie możliwej jego śmierci w tak chłodny, obojętny sposób,

I gdy wsiadłszy w dorożkę, jechali w kierunku Glaciery, Le­

on zamykał oczy, aby nie wi­

dzieć upartej głowy i chłopskich rysów twarzy tego, który jego życie cenił tak mało a bezpie­

czeństwo i swobodę tych „dale­

kich" tak wysoko.

od nieprzyjaciół. Dzięki temu wyjąt­

kowemu położeniu strategicznemu jest ona nie tylko niezwyciężoną, ale na­

wet nie dającą się na prawdę zaata­

kować. Próbowano zniszczyć jej flo­

tę, ale nikt nie ośmielił się jej na­

jechać.

cA LAIS,

■ ?•

!v

el« - CB^nęNnK,

Wiadukt.

AiSanoatAZr

C Gr,s FVei

BOULOGNE

i

Mapka cieśniny Kalełańskiej,

Marzył o tern jeden Napoleon.

Chodząc po wybrzeżu w Boulogne, poznawał się z tern morzem, które było sprzymierzeńcem anglików i two­

rzył fantastyczny plan wysadzenia w Irlandyi korpusu francuskiego, wy­

wołania irlandzkiego powstania i zaa­

takowania Anglii tam, gdzie ona jest bezbronną': na macierzystym jej lą ­ dzie.

9

(10)

Projekt tunelu pod kanałem La Manche.

F R A N C U Z K I K O N IE C T U N E L U

Układ warstw skalnych pod morzem La Manche’y.

Za te marzenia zapłacił Napoleon dożywotniem ■więzieniem na wyspie św. Heleny.

Podobne marzenie snuł niedawno jakiś niemiecki domorosły strategik, który opracował plan najazdu Anglii przez korpus wojska niemieckiego.

Wystarczy tylko oszukać lub zwycię­

żyć straże statków, broniących brze­

gów angielskich i w jakimkolwiek punkcie wysp bryiańskich wysadzić paczkę wojowniczych niemców. Już oni dadzą sobie tam radę. Projekt to—humorystyczny.

Położenie wyspiarskie Anglii poz­

wala jej istotnie na niesłychany zby­

tek obchodzenia się bez narodowej armii. Żołnierze sązaciężni.jak w wie­

kach średnich, jak w starożytności.

Temu położeniu anglicy ufają.

Przecięcie tunelu.

Wielokrotnie podnoszona sprawa kanału Pas de Calais zawsze spoty­

kała się z ostrą opozycyą konserwa­

tywnych żywiołów Albionu,

— Wtedy Anglia przestanie być wyspą — wołali.

A gdy przestanie być wyspą, prze­

stanie być niezwyciężoną potęgą, a na­

w et przestanie być potęgą — dowo­

dzono.

Bano się zaś głównie — fran­

cuzów.

„Wróg dziedziczny" w Anglii — to francuz; jak we Francyi — to anglik.

Tak przynajmniej było przez kil­

ka wieków, aż do czasów — wczoraj­

szych. Obecnie to się zmieniło. Na­

przód Francya zwyciężona przestała być groźną. Potem wyludniona prze­

stała liczyć się za wroga.

Następnie wróg zjawił się trochę dalej na wschód:

w krainie barbarzyńskich moralnie a uzbrojonych srogo Niemiec. Z Fraiicyą należało się zbliżyć, pode­

przeć j ą nawet. Mówią też o sojuszu tajemnym.

Czy sojusz istnieje? to niewiadomo.

Ale stosunki francus­

ko-angielskie są dobre i stają się z dnia na dzień niemal lepszemi, w czem dużo je st zasługi króla Ed­

warda, poli tyka rostropnego i zręcznego.

Na tle zaś tak polepszonych, sto­

sunków można już teraz wybudować tunel.

Ostatni projekt tak się przedsta­

wia: Wejście do tunelu we Francyi będzie w Sangatte, nieco na południe od Calais. W Anglii tuż przy Do uvr e Tunel iść będzie linią wężową: na­

przód bardzo łagodnie odchylając się ku zachodowi, potem, blizko brzegu angielskiego, tworząc dwa ostre łuki.

Spadki pierwsze: 11 do tysiąca, wśrod- ku zaś pochylenie mieć będzie 5 do tysiąca.

Tunel będzie iść dość głęboko.

Pod dnem morskiem leży warstwa przemakalriej skały wapiennej; warstwę należy ominąć i tunel wy­

drążyć w drugiej skale, wapiennego gatunku również, ale nie przepuszcza­

jącej wody.

W najgłębszym miejscu tunel za­

nurzony będzie na 150 stóp angiel­

skich. Długość jego angielskich mil 90. Wystarczy kilkanaście minut jaz­

dy poęiągiem, aby z Francyi dostać się do Anglii. Obecnie najszybsze parowce potrzebują na to godziny.

Jedną z głównych trosk inży- nieryi będzie urządzenie drenów w tu­

nelu. Roboty te będą również kosz­

towne, i trudne jak sam tunel. Ka­

nały drenowe, wielkiemi spadkami odprowadzające wilgoć na francuzką i na angielską stronę, zakończą się głę-

10

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zaczynając układać mowę, sądził, że zdoła zaledwie skleić kilka wierszy—teraz zaś snuł mu się cały poemat, który zdawał się oddawna drzemać na dnie

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

nie * się swem postanowieniem z Kręckim.—Leon ciągle jeszcze pozostawał pod wpływem Julisia. Bał się jego szyderstw, drwin i przycinków. spodziewałem się

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu

Gdyby się udało uniknąć tego wydatku.... Pritsche,

czaiłeś się do pracy, zdaje mi się nawet, że polubiłeś ją i tylko przez.. dziecinny upór nie chcesz