• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 14 (7 kwietnia)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 14 (7 kwietnia)"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

r *

ŚWIAT

f

ROK 179 I ■

III.

apróżno Igelstróm opasał Warszawę po­

trójnym łańcuchem wojska, nap różno rozstawił straże ochronne na gościń­

cach idących' z' Krakowa, napróżno starał się zasłonić oczy i pozatykać uszy mieszkańcom stolicy — wieść o inzurekcyi krakowskiej i o racławickim tryumfie doszła do nich i swoje zdziałała.

Zapał rewolucyjny doszedł do najwyższego na­

tężenia. Główni przewódcy ruchu: szewc Kiliński, rzeźnik Sierakowski i bankier Kapostas z trudem utrzymywali go na wodzy. O konieczności powsta­

nia nikt już nie wątpił — chodziło tylko o tórmin.

Wskazał go sprzysiężonym—Igelstróm. Pełno­

mocnikowi rosyjskiemu przypadło w udziale przy­

łożyć lont do działa, na rosyan wymierzonego.

O Igelstrómie nawet jego rodacy (Pistor i inni) nie wyrażają się pochlebnie. Michał Ogiński (AfJ- tnóires) twierdzi, że on to był duchowym twórcą rzezi warszawskiej, Przytacza też czyjeś zdanie, że za rządów poprzednika Igelstróma, Siewersa, ni- gdyby do wybuchu rewolucyjnego w tej formie nie doszło. „Jakkolwiek było—pisze,—pełnomocnik rosyjski zrobił wszystko, co zrobić należało, aby polaków zniecierpliwić, rozdrażnić, a ciągłym uci­

skiem i prześladowaniem do wybuchu rozpaczy do­

prowadzić".

Zbliżały się święta Wielkanocne, rozkwitała wiosna. W sercach było wiosennie i zmartwych- wstańczo. Lud warszawski poweselał na duchu—

dawno niewidziany promień radości i nadziei opro­

mieniał twarze, błyszczał w spojrzeniach...

Nie mógł tego ścierpieć IgielsLóm. W swym, armatami obstawionym, pałacu wypracował plan zamachu, który miał tej radości i tym nadziejom koniec położyć. Według tego planu, w d. 18 kwie­

tnia, w Wielki Piątek, załoga polska miała być na­

padnięta znienacka i rozbrojona, arsenał zajęty i wojskiem rosyjskiem obsadzony. Aby zapobiedz

interwencyi ludu, miał on być osaczony i uwięzio­

ny w kościołach, gdzie,zgromadzi się na doroczny obchód „grębów".

Plan odkryto. Nie było chwili do stracenia.

Oddział artyleryi • polskiej, należącej do spisku, umieszczono potajemnie w arsenale, na wypadek napadu. Kiliński, otrzymawszy zapas broni siecz­

nej oraz pistoletów i ładunków, uzbroił kilkuset szewców, krawców i rzeźników, ukrywszy ich w swej kamieniczce na Szerokim Dunaju (nr. hip.

145; dziś nr. polic. 5). Rewolucyę uchwalono roz­

począć w nocy z Wielkiej Środy na Czwartek. Znak rozpoczęcia miał dać wystrzał.

Wszystko już było przygotowane, armaty w po­

rządku, kanonierzy przy - nich z lontami, konie osiodłane, wozy prochowe wytoczone—czekano tyl­

ko Kilińskiego z jego „dziećmi Warszawy". Ale minęła północ, przeszła godzina pierwsza i druga po północy—Kiliński nie zjawiał się. Trwoga i nie­

pokój zaczęły nurtować serca spiskowych...

Już szarzało, już w niepewnem świetle przed­

świtu można było rozeznawać przedmioty. Patrol ułanów królewskich, obcy, jak się zdaje, sprzysię- żeniu, objeżdżał ulice. .Nagle spostrzega oficera rosyjskiego, pędzącego wyciągniętym galopem. Na wołania: „Stój! kto jesteś?", oficer nie zatrzymuje się i pędzi dalej, co koń wyskoczy. Patrol daje do niego ognia... Ten wystrzał, nieobjęty programem, staje się hasłem wybuchu. Zaraz też nasi nacie­

rają na posterunki rosyjskie.

Pierwsze natarcie wyszło z koszar Mirowskich.

Ofiarą jego padła warta [na odwachu za Żelazną Bramą, przy ogrodzie Saskim.

W różnych punktach miasta rozlegają się strzały armatnie. Bramą Krakowską’’ wypada ze Starego Miasta tłum szewców z , szablami, gromada rzeźników z toporami. Śpieszą wszyscy do Arse­

nału. Jenerał Cichowski rozdaje broń i naboje.

Uzbrojeni, zwartym, choć bezładnym hufcem, pędzą na Miodową, gdzie mieszka znienawidzony przez wszystkich Igelstróm.

AŁ 1 A 7 I r w f o ł n i o 1 GGA t» 1

(2)

rosyjskie, prawie ucieka w popłochu,

ich między kwa- Rozwidnia się. Tu i owdzie oddziały rosyj­

skie występują na ulicę. Wysłańcy Kilińskiego uderzają w dzwony we wszystkich kościołach. Lud wysypuje się zewsząd. Ostrożniejsi, uchyliwszy okien, czają się przy nich z palcem na cynglu.

Już zaczęły się utarczki. Słychać strzały pistole­

towe i karabinowe. Mięsza się do nich co chwil parę grzmot armatni. Wojsko

wszędzie pokonane, rzuca broń, Galopują adjutanci. Najwięcej terą posła rosyjskiego i Zamkiem Królewskim. Stanisław Au­

gust, trzęsący się od stra­

chu, rozfryzowany, bez pudru' na włosach, i na twarzy, upewnia przy­

wódców ruchu pobla- dłemi usty: „Ja wasz!...

Ja z wami!“... Jedno­

cześnie ślejenerała By- szewskiego do Igelstrp- ma z radą przyjazną, aby kazał wojsku swemu broń

i ustąpił wraz z niem

z Warszawy, to —nieszczęścia uniknie.,. Poseł, dla dokła­

dniejszego omówienia sprawy,

posyła swego siostrzeńca majora Igelstróma. Pę­

dzącego do Zamku młodzieńca kula powstańcza trupem kładzie. Układy zerwane...

Krew leje się obficie. Padają od kul jenera­

łowie 'rosyjscy:. Miłaszewicz i Gagaryn. W ciasnej uliczce Koziej pospólstwo zatrzymuje i uśmierca spieszącego z depeszą adjutanta. Sypią się strzały z okien,, z dachów. Pałac Igelstróma atakuje woj­

sko i tłum od Miodowej i od Podwala. Obie ulice są zapchane piechotą i artyleryą. Nasi próbują posyłać tam kule armatnie z ukosa, z pod Bramy Krakowskiej i z „dziedzińca pałacu Rzeczypospo­

litej “ (dziś plac Krasiński). Rosyjskim artylerzy- stom zaczyna braknąć amunicyi. Igelstróm każę otwierać skrzynie z monetą miedzianą i nabijać działa olbrzymiemi pięciokopiejków-

kami z cyfrą Katarzyny 11-giej Powstańcy wdarli się tyłami, przez ogród Kapucyński do pałacu Tep-

pera (dziś dom Grabowskich na Miodowej) — z okien sypią grad kul na dom posła i.n a wojsko, stłoczone w ulicy. Żołnierzy ro­

syjskich ogarnia panika. „La­

chy “ nabierają w ich oczach po­

zoru istot nadprzyrodzonych: cza­

rowników czy demonów. Nie śmią

rej terować bez rozkazu, ale—drętwieją

każą przetaczać działa o kilkanaście kroków da­

lej—oni nie ruszają się z miejsca. Grożą im śmier­

cią, za nieposłuszeństwo, do głów przykładając pis­

tolety — oni stoją, jak wryci.

Bój najbardziej zażarty toczy się na placyku pomiędzy Kościołem Ś. Krzyża, kościołem Domini­

kanów Obserwantów (później dom Staszica, Towa­

rzystwo Przyjaciół Nauk i Akademja Medyko-chi- rurgiczna, dziś — giminazjum I-sze i cerkiew pra­

wosławna) i Szkołą Kadetów (dziś dom zwany Ka­

rasia). Istna kotłownia, dla oddziału rosyjskiego fatalna. Nasze wojsko i lud uzbrojony nacierają nań ze wszystkich przyległych ulic: Nowego Świa­

tu, Świętokrzyskiej, Oboźnej, Aleksandryi, Biernac­

kiej (dziś nieistniejącej). Padają też gęste strzały z okien, a ochotnicy, wdarłszy się na wieże ko-

Medal, wybity na pamiątkę stuletniej rocznicy Racławic

(Ze zbiorów p. H. Sadowskiego).

, Medal Racławicki.

( Z c zbiorów

p. H. Sadowskiego).

Oficerowie

ściołów: Dominikańskiego i Świętokrzyskiego; mie- Z cą stamtąd kule i kamienie. W tern miejscu padło najwięcej rosyjskich żołnierzy; tu również otrzy­

mali śmiertelne rany dwaj, wyżej wspomniani, je ­ nerałowie...

Przed Bogiem, potomnością i własnym naro­

dem, ty za to odpowiadasz, Igelstrómie! Zresztą

a la guerre comme a la guerre — a Zajączek z zu­

pełną słusznością zauważa, że w owej chwili wojna już od trzech tygodni była wypowiedziana i zaczę­

ta, że siły rosyjskie znajdowały się w liczbie przemożnej

(10,000 wojska regularne­

go na 2,000 naszej woj­

skowej załogi!) — że nawet akcyę orężną

już o białym dniu roz­

poczęto.

Pałac posła rosyj­

skiego, w fortecę zmie­

niony, przez dwa dni wytrzymywał przery­

wane ataki. Wreszcie w Wielki Piątek wieczorem Igelstróm zrozumiał, że jedy­

nym dla niego ratunkiem — ucieczka. Pali przeto w po­

śpiechu najtajniejsze tylko papiery, wydaje rozkaz, żeby więźniów polskich, znajdujących się w podzie­

miu pozabijano, i bocznem wyjściem (niektórzy twierdzą, że przez dach) wymyka się z adjutan- tami do sąsiedniego domu. Stamtąd Otoczony woj­

skiem, cofa się na „dziedziniec Pałacu Rzeczypos­

politej “, który wówczas był opasany murem i miał bramy obronne.- Bramy zamyka, wywiesza białą chorągiew—rozpoczyna układy o kapitulacyę. Był to tylko manewr, maskujący rejteradę. Zaledwie zaprzestano strzelać, rzuca się do ucieczki i naj­

jaśniejszymi zaułkami próbuje wydostać się z mia­

sta. Po drodze, nasze wojsko i ochotnicy dziesiąt- kują mu żołnierzy, zabijają oficerów. Pędząc na

oślep, wtłacza się w uliczkę Koźlą (w Nowem Mie­

ście), która wówczas nie miała wyj­

ścia, i widzi się uwięzionym w niej, niby rak w więciorku. Żołnierze muszą rozbierać jakiś dworek drewniany, aby otworzyć sobie przejście na Franciszkańska.

Tam znów sypią się na nich kule, pod których gradem bie­

gnie spłoszony oddział ulicą Za­

kroczymską, wypada wreszcie w po­

le i — oddaje się w opiekę stojącym pod Warszawą prusakom.

Przy Igelstrómie uszło żywcem z miasta za­

ledwie dwustu kilkudziesięciu rosyan. Znaczniej­

sza ich liczba uciekła za Wisłę i rozproszyła się po okolicy. W Warszawie pozostało około 3,000 zabi­

tych i około 5,000 wziętych do niewoli. Pozostało też 42 dział zabranych—oprócz innej broni i amunicyi oraz całego skarbca rosyjskiego w pałacu posel­

stwa i ważnych papierów w jego kancelaryi.

Oficer, któremu kazano zamordować więźniów, rozkazu nie spełnił. Szlachetnemu człowiekowi lud wyprawił owacyę. Z podziemi wyprowadzono, między innymi, Węgierskiego (nie poetę, który już nie żył) i młodego Potockiego. W kasie rosyjskiej, prócz banknotów, srebra i miedzi, znaleziono blisko

100,000 dukatów w złocie. Lud warszawski, od­

niósł ten cały skarb rządowi narodowemu. W za­

branych papierach znalazła się lista zdrajców po-

2

(3)

I

Podobizna Kościuszki po uwolnieniu przez Cesarza Pawła I-go (kiedy cierpiał jeszcze z powodu ran, otrzymanych pod Maciejowicami).

zostających na żołdzie rosyjskim. Posłużyła ona za corpus delicti przy sądzeniu ich i karaniu.

Z uwięzionymi obchodzono się jaknajłagod- niej. „Prześladowcy nasi — mówi Zajączek — nie mieli prawa spodziewać się tego, ale wspaniało­

myślność jest jedną z własności charakteru polskie­

go narodu". Według Niemcewicza („Pamiętniki czasów moich") jeńcy rosyjscy byli utrzymywani z największemi wygodami, a nawet zbytkami, ko­

sztem publicznym.

Miasto odetchnęło swobodniej. Ustanowiono natychmiast Radę nadzwyczajną, zastępczą, która miała zarządzać sprawami cywilnemi i wojskowe- mi aż do przybycia Kościuszki. Potwierdzono i umocniono w szystkie praw a, zapewnione narodo­

wi konstytucyą 3 maja. Ignacy Zakrzewski, zwa­

ny „kochankiem ludu“, został przywrócony ha stano­

wisko prezydenta. Komendantem miasta miano­

wano Mokronowskiego.

Warszawa obchodziła święta Wielkanocne we­

soło, pełna otuchy i nadziei. Otucha zawsze po­

trzebna i właściwa—ale nadzieja na zbyt słabych opierała się podstawach...

IV.

Pow stanie W arszaw y znalazło bezpośrednie echo w pow staniu W ilna. I tam powstańcy osią­

gnęli cel zamierzony — osiągnęli go nadto z m niej­

szym w ysiłkiem i bez stra ty w ludziach. Dzięki energji i przemyślności je n e ra ła Jasińskiego, zało­

ga rosyjska została znienacka zaskoczona i do nie­

woli wzięta.

Ustanowiono zaraz komisyę wojskową do są­

dzenia zdrajców. Hetman Kossakowski i Świejkow- ski, przekonani dowodami o zdradę kraju, zostali

powieszeni. ' '

Powrotnem echem odbił się ten sąd w W ar­

szawie. Zabrano się i nad W isłą do „oczyszczania domu". W szyscy patryoci domagali się stracenia winowajców, siedzących od kw ietnia w więzieniu.

Mimo protestów króla, osądzono ich i skazano n a śm ierć przez powiesze­

nie. Zostali straceni z tego wyroku: biskup Kossakowski (b rat h et­

mana), Ożarowski, Za- biełło i Ankwicz. Miał jeszcze podzielić ich los biskup Skarszewski, ale połączone staran ia kró­

la, prezydenta Zakrzew­

skiego i nuncyusza p a­

pieskiego, ocaliły mu życie. Naj win niej si, mia­

nowicie trzej przewódcy Targowicy: S z c z ę s n y P o to c k i, hetm an Bra- nicki i Rzewuski wynie­

śli się zawczasu zagra­

nicę. Osądzono ich za­

ocznie na śmierć, a kat-

(4)

powiesił na szubienicy ich portrety. — Akcya wo­

jenna- rozwijała się słabo. Kościuszko napotykał nieprzewidziane trudności w formowaniu wojska, w uzbrajaniu wieśniaków. Ogłosił w początkach maja uwolnienie od pańszczyzny, to zaś nie podo­

bało się szlachcie, która czyniła mu odtąd wszel­

kiego rodzaju utrudnienia.

Po kilku pomniejszych utarczkach, nastąpiła (8 czerwca) bitwa pod Szczekocinami—niekorzystna

dla polskiego oręża, i która odsłoniła „atuty" prze ciwnika.

Kościuszko przybył w to miejsce, ścigając ustępujący rzekomo korpus Denisowa. Był dobrej

myśli, a mając przed sobą równego liczbą nieprzy­

jaciela, nie wątpił o zwycięstwie.

Bitwa rozpoczęła się jakn aj pomyślniej. Pie­

chota rosyjska została złamana, jazda poszła w roz­

sypkę — zabrano nawet kilka armat przeciwnika.

Ale w chwili, gdy już miano tryumf ostateczny otrąbić,, następuje zmiana straszliwa— jakby się piekło rozwarło... W stronie, skąd nie spodziewa­

no się niczyjego natarcia, wybucha nagle okropna kanonada—kule armatnie ,kładą pokosem zaskoczo­

ne znienacka szeregi polskie. '

Z trudnością zrozumiano sytuacyę. Była bez­

nadziej ńą. 24,000 wojska pruskiego, z królem sa­

mym na czele, wystąpiło niespodzianie z ukrycia, aby siły nasze przełamać i zmiażdżyć. Orle oko polskiego wodza przedarło się przez zasłonę dy­

mów armatnich—zdał on sobie sprawę z niebezpie­

czeństwa—zatrąbić kazał do odwrotu. DN W ikto r Gomulicki.

Gabryela Zapolska.

Zaszumi Las

(H) isty odbierane od Ja­

sia, z kraju, przy­

czyniły się nie ma­

ło do podniesienia w nim tej burzy, któ­

ra szumieć w nim zaczynała.

Jaś pytał, nacierał— chciał wiedzieć, w jaki sposób Leon roz­

począł za granicą swą pracę dla kraju. Co mówią w kolonii? Ja­

kie mają nadzieje? Czy on, Leon, zajął już jakie stanowisko...

Leon umówionymi znakami, a właściwie alegoryą słów odpo­

wiadał, lecz zarazem kłamał, nie mając odwagi przyznać się przy­

jacielowi, jak nędzne i bezuży­

teczne dla sprawy było jego istnie-' nie. Jaś zaś jednak w listach tych zrozumiał i przeczuł, że Le­

on gnuśnieje w bezczynności i w ostatnim swym liście w silny

i energiczny sposób pobudzał swe­

go przyjaciela do innych i bar­

dziej dodatnich rezultatów swego pobytu w Paryżu.

— Co ja mu odpowiem? —- myślał z rozpaczą Leon, podczas gdy Kręćki kazał mu się cieszyć z podwyższenia pensyi—wyznam mu całą prawdę, może on mnie wyratuje z tej ślimaczej egzy- stencyi, z której wyrwać się po prostu nie mam odwagi.

Chciał pisać; z przestrachem uczuł, że nie jest w stanie stwo­

rzyć nawet kilku wierszy kore- spondencyi, które dawniej z taką łatwością i artystycznem zacię­

ciem pisywał nocami cąłemi.

Brakowało mu tematu.

W Paryżu — żył mało Pary­

żem, miał za mało wykształcenia, aby ogarnąć duchowo artystyczny rozwój kraju, z kolonią nie miał nic wspólnego, o czem że więc mógł pisać? wszystko dla niego było—obce!

Co zaś do noweli, i te zda­

wały mu się być oddzielone od niego całą przepaścią. Nerwowy niesmak, jaki wzbudzały w nim jego codzienne zatrudnienia, ga­

siły w nim iskry zapału i mło­

dzieńczego natchnienia.

Ustępował ostatni. Kilka koni pod nim za­

bito, w. obie nogi został kontuzyowany—nie ruszył się z miejsca jedak dopóki nie ujrzał ostatnich sze­

regów opuszczających pole bitwy w porządku. * Dzięki bohaterstwu Kościuszki oraz męstwu jenerałów: Eustachego ks. Sanguszki, Adama Po-

nińskiego, Bilińskiego i innych, armia polska unik­

nęła ostatecznego rozbicia. Straciliśmy 20 ofice­

rów (w ich liczbie jenerałów: Wodzickiego i Gro­

chowskiego), 600 żołnierzy i 24 armaty.

Kościuszko z ocalonem wojskiem pociągnął ku Warszawie; prusacy zaś w stronę Krakowa. Nie wróżyło to nic dobrego ostatniemu, słabo bronio­

nemu, miastu. Załogę jego tworzyły nowe, nie­

doświadczone zaciągi, przeważnie uzbrojeni w ko­

sy wieśniacy; mury miało zrujnowane, armat za­

ledwie osiem. Kościuszko, przed opuszczeniem Kra­

kowa kazał usypać okopy, lecz sam wątpił o ich sile obronnej. Pozostawił też komendantowi mia­

sta, młodemu Winiawskiemu, zapieczętowany roz­

kaz, żeby w razie nadejścia pruskiej armii w sile przemagającej odddał Kraków austryakom. Tak on uczynił, ale uczynił zapóźno. Prusacy, których—

jak się okazało później— było tylko 2,000, weszli do miasta i- opanowali je. Sprawa inzurekcyjna poniosła wielką klęskę.

Winiawskiego oskarżył później naród o zdra­

dę, i ten sąd krzywdzący przedostał się nawet do wielu książek. Ale on zgrzeszył jedynie młodzień­

czym brakiem rozwągi.

— Jutro trzeba będzie w pie­

cu zapalić i kantor zamieść—mó­

wił do siebie z gorżką ironią, le­

żąc po ciemku na swem hotelo- wem łóżku.

I słysząc za ścianą, jak Krę­

ćki chrapie, z szalonem rozżale­

niem wyciągał ku niemu zaciśnię­

tą pięść:

— Ach!... ty! ty!!! — mówił prawie półgłosem z niezwykłą nie­

nawiścią i żalem.

Teraz—Kręckiego winił i os­

karżał o wszystko. Gdyby nie Kręćki — on byłby dawno już po tamtej stronie Sekwany, gdzie lu­

dzie pracują, gdzie żyją, gdzie są wreszcie „ludźmi".

Młoda jego imaginacya galo­

powała gorączkowo, przedstawia­

jąc sobie obrazy tej pracy, któ­

rej nadawała potężne, olbrzymie znaczenie.

Skutki jej dla kraju rosły do gigantycznych rozmiarów i pod­

kopywały gniotących Polskę ol­

brzymów.— Najszaleńsze zamia­

ry obracały się w czyny i wybu­

chały nagle potężne i groźne, dy­

ktujące prawa i zmieniające do­

szczętnie obecnie ciężki stan rze­

czy.

4-

(5)

I on! on, Leon, musiał pa­

trzeć bezczynnie, jak tam drudzy pracują i sam dobijać się handlo­

wej karyery, która, jak kłoda zwa­

liła mu się u nóg, tuż na progu życia.

Kontrola Kręckiego, przyja­

cielska, serdeczna, ale mimo to...

kontrola—dla Leona, pragnącego .swobody i wolności przedewszyst- kiem, była strasznym ciężarem, gniotącym go codziennie i naj­

więcej przyczyniającym się do podniecenia jego nerwów.

Kręćki przyzwyczajony od dziecka prawie do zajmowania

się i opiekowania kimś, podlega­

jącym jego wpływowi—roztaczał teraz swą opiekę nad Leonem, nie czując nawet, jak zbyteczną nieraz i nieznośną jest ta opieka.

Dawniej młodsze siostry, póź­

niej uczniowie byli dla niego przedmiotami nieustannego czu­

wania. I teraz, gdy mu zabrakło takiego „u czn ia" , rzucił się na

Leona, jak na zdobycz, przewo­

dząc mu, kierując jego wykształ­

ceniem i broniąc go z dzikim upo­

rem przed zetknięciem się z „Ko­

lonią".

Z tego wynikło, iż Leon, nie mogąc swych czynów usunąć z pod ciągłej kontroli—usuwał przynaj­

mniej myśli i rozkoszował się nadzieją tych marzeń, które go okrążały coraz silniejszą i więcej odurzającą siatką.

— Być tam! z nimi!— powta­

rzał, gryząc czasem do krwi wargi.

Przy tern—jeszcze jeden fakt uszedł kontroli Kręckiego.

Nazajutrz, po bytności Wil­

helminy w kantorze, Leon, zamia­

tając rano podłogę, znalazł poroz­

rzucane, zwiędnięte, lecz nie ze­

schłe jeszcze fiołki.

Zebrał je z myślą wrzucenia

•do pieca.

Lecz pierwej — machinalnie podniósł rękę ku twarzy i woń delikatna i nadzwyczaj subtelna owionęła go dokoła.

Przez chwilę — Leon ujrzał przed sobą Wilhelminkę, posłyszał je j głos, jej śmiech, przeżył tę

chwilę, gdy spojrzała na niego, mówiąc:

— A więc to może pan, któ­

ry...

I Leon, zamiast spalić fiołki, -włożył je w kantorową kopertę

i schował.

Lecz gdy do domu przyszedł, wyjął kwiatki z tej koperty,

•oznaczonej firmą i adresem kan­

toru i przełożył je do innej, ró­

żowej, którą kupił po drodze.

Tak wielką bowiem była je­

go nienawiść do owego kantoru,

że nie chciał, aby Wilhelminka miała jakąkolwiek styczność z han­

dlowymi interesami.

— Ona szczęśliwa, swobo­

dna — myślał — żyje, pracuje, d z i a ł a , widuje Grzegorzewski e- ho—kto wie, może... kocha go!

a ja!...

W takim nastroju ducha znaj­

dował się Leon, gdy Kwiatkowski oznajmił mu, iż podnosi mu pen- syę o dwadzieścia franków.

Kręćki, nie mogąc się docze­

kać objawów radości ze strony Leona, wyszedł za interesami na miasto. Leon pozostał sam.

Zapalił gaz, jakkolwiek je ­ szcze widno było.

— Niech najwięcej gazu wy­

chodzi!— mówił sobie z dziecinną pasyą—niech wszystko się zruj­

nuje w tej przeklętej jaskini.

Z nienawiścią spojrzał do­

koła.

Te szare ściany, oklejone nudnym, głupim papierem, ten gaz wiecznie syczący, wióry i bi­

buła na podłodze, w kącie paka z węglami i piec, ten piec znie­

nawidzony, maltretowany jego od gorączki drżącą ręką od rana do wieczora.

— Katorga! — wyszeptał. — Katorga duszy i ciała!

Usta jego wykrzywił gorżki uśmiech ironii.

— I po co ci było głupcze uciekać z kraju?—myślał... po co to wszystko? Czy nie lepiej było iść na Sybir i tam cierpieć du­

chową i cielesną męczarnię. Przy­

najmniej wiedziałbyś, d la c z e g o cierpieć i lżej byłoby ci znieść tamtą niewolę niż handlową.

Drzwi kantoru otworzyły się cicho i stanął w nich młody chło­

pak, odziany w zniszczone i zbyt duże na niego palto.

— Czy niema pana Kręckie­

go—zapytał po francusku.

Leon, który w pierwszej chwi­

li nie widział nowoprzybyłego, tylko jego głos słyszał—był prze­

konany, że to weszła kobieta.

Podniósłszy głowę, poznał w przybyłym owego tajemnicze­

go chłopca z sali geograficznej, który, ciągnąc go za rękaw, prosił:

— Mój panie, niech Grzego­

rzewski mówi!

Serce zabiło w nim radośnie.

To był ktoś z kolonii, ktoś z tamtej strony Sekwany, z Gla- ciery!

— Proszę, niech pan wej­

dzie!...— wyrzekł po polsku, tro­

chę drżącym od wzruszenia gło­

sem. 7 ' 'r. ‘

— A... to pan Polak!..,

— Tak! Pan Kręćki wyszedł, ale zaraz wróci. Może pan na nie­

go zaczeka! Niech pan usiądzie.

— Dziękuję panu. Chętnie usiądę, bo już dwa dni chodzę po Paryżu całymi dniami! Szukam sobie miejsca.

— A!...

— Tak! tak! i wszędzie mnie odprawiają z kwitkiem. Byłem nawet u K., ale — mnie nie wpu­

szczono.

Leon pomyślał, iż nie każdy może dostać „Rycerzy" na drogę życia.

— A jaki rodzaj zajęcia chiał- by pan znaleść? — zapytał, zbli­

żając się do Władka.

— Mój drogi panie!—wyrzekł chłopiec, podnosząc na Leona wiel­

kie, dziwne, roziskrzone źreni­

ce—ja bym wszystko wziął — bo ja mniej więcej wszystko umiem,

byleby tylko z Paryża nie wy­

jeżdżać.

— Jakto? Pan wszystko umie?

— No... tak... po trochu. Wo­

jażowało się tu i tam—tu z cyr­

kiem, tam z menażeryą, tu tak sobie... to i nauczyło się tego i owego.

W cieple kantoru zaczynała widocznie odżywać fantazya Wład­

ka.

— A jakże!...— mówił dalej, mnąc czapeczkę' w ręku—p. Grze­

gorzewski mnie zawsze łaje, gdy ja to opowiadam, ale słowo hono­

ru, ja prawdę mówię. O! pan Grze­

gorzewski, to będzie mnie miał na sumieniu.

— Dlaczego?

— Bo ja mu służyłem wier­

nie, ja k ten pies — a on mnie wczoraj od siebie odegnał i ka­

zał się na oczy nie pokazywać.

Ja też pomyślałem sobie — pójdę na drugą stronę Sekwany... to mnie karyerowicze i b u r ż u j e dopomogą i do nich przystanę!

Usta mu drżały i układały się w dziecinną podkówkę. ■ ■

— Ale pan Grzegorzewski będzie miał na sumieniu moją zmianę frontu.

— A cóż pan robił przed­

tem?— zapytał Leon.

— Ja byłem przy panu Grze­

gorzewskim.

— Jakto?...

— A no tak... pomagałem. Ja nawet po to przyjechałem do Pa­

ryża...

I nagle pośpiesznie dodał:

— Bo ja byłem u introliga­

tora i oprawiałem książki dla pa­

na Grzegorzewskiego.

— Jakie książki?

— Różne. Zresztą—zapomnia­

łem!

5

(6)

Zaciął usta, jakby żałując, że powiedział za dużo i zasunąwszy

się głębiej w krzesło, siedział na­

dęty i osowiały.

Leon powrócił do swego za­

trudnienia, bo uczuł, że Władek oddzielił się od niego moralnie ja ­ kąś tajemniczą przegrodą.

Niemniej jednak od czasu do czasu spoglądał na siedzącego chłopca i znów uderzyło go to, co Wimpfen w sali geograficznej powiedział.

Delikatność rysów, owal twa­

rzy, kobieca przejrzystość cery, ręce małe, nogi drobne, pomimo zbyt dużych butów i to coś, nie­

określony j akiś, niezgrabny wdzięk młodej dziewczyny, pragnącej ko­

niecznie przybrać męską postawę.

Patrząc tak na niego, Leon łamał sobie głowę, w jaki sposób rozpocząć z nim rozmowę. Chciał koniecznie dowiedziećsięcoś więcej o Grzegorzewskim, o nich wszyst­

kich, tembardziej iż widocznie Władek obracał się w tern kole.

— A gdzie pan mieszka?—zapy­

tał wreszcie, nie mogąc znaleść żadnego tematu, tak był zgorącz- kowany i podniecony.

— Na Glacierze—odparł Wła­

dek—to jest, ja mieszkałem w kan- celaryi u pana Grzegorzewskie­

go. Teraz już nigdzie nie miesz­

kam.

— A!.,, to pan Grzegorzewski ma swoją kancelaryę na Glacie­

rze?

— Tak i mieszka w tym sa­

mym domu. Tam także mieszka panna Mazia i panna Wilhelmi­

na, tylko o piętro wyżej. Tam my wszyscy mieszkamy, choć kon- sierżka bardzo z tego niekontenta

1 gniewa się, gdy są żur fixy.

— To są na Glacierze żur fixy ?

— A jakże... codzień u kogo innego. Każda pani ma żur fix,

a i panowie dają także żur fixy.

— A u pana Grzegorzewskie­

go są żur fixy?

Władek spojrzał na Leona 2 pewnem oburzeniem.

— Pan Grzegorzewski to nie je st to, co wszyscy. On czasem chodzi na fix, ale on nie daje u siebie fixów. Pan Grzegorzewski je st co innego...

Fanatyczne uwielbienie brzmia- ło w tych ostatnich słowach.

— Pod którym numerem mie­

szka pan Grzegorzewski?—zapy­

tał nagle Leon, a głos mu drżał i rumieniec wystąpił na twarz, jakby popełniał w tej chwili ja ­

kiś czyn karygodny.

— Pod dziewiędziesiątym na czwartem piętrze.

— Dziękuję!...

Drzwi otworzyły się i wszedł Kręćki.

Zobaczywszy W ładka śmiać się zaczął.

— A cóż to?—zapytał—tutaj?

za czem? co .się stało!

Władek powstał i przestępu- jąc z miejsca na miejsce, wyrecy­

tował:

— Ja przyszedłem prosić — może mi pan da jakie miejsce!

Kręćki szeroko oczy otwo­

rzył.

— Miejsce? jakie? ja o ni- czem odpowiedniem nie wiem!

Zatrzymał się prawne przed Władkiem i patrząc prosto w oczy chłopcu, dodał:

— A w zresztą u nas tylko m ę ż c z y ź n i w kantorze pra­

cują!

— Proszę pana!... przecież...

— No! no! już nic. Nic...

Kręćki przeszedł się po kan­

torze i zdjął palto, które zawie­

sił na haku.

Leon spojrzał na Władka i dostrzegł, że na twarz chłopca wystąpiły dwie purpurowe plamy.

Kręćki zwrócił się znów w stro­

nę Władka.

— A dlaczegóż sięn ie popro­

si pana Grzegorzewskiego o wy­

szukanie miejsca? — zapytał.

— Ja się z panem Grzego­

rzewskim... pogniewałem! —odpo­

wiedział prawie szeptem Władek.

Kręćki ręce szeroko rozłożył.

— A!... to trzeba mi było za­

raz powiedzieć! Naturalnie, sko­

ro się takie dwie burzliwe natu­

ry, ja k wasze, razem zejdą, to nie może być mowy o ustępstwach, o zgodzie.

— O nie! — przerwał Wła­

dek — pan Grzegorzewski jest święty! je st anioł!... jest... wszy­

stko, ale to proszę pana, ja k zaczną b a b y się wtrącać, ja k panna Mazia, panna Wilhelmin- ka, pani Jaskólska zaczną gospo­

darować, to po prostu można gło­

wę stracić!

Niepodobieństwem jest okre­

ślić wzgardliwy ton, jakim W ła­

dek wymówił słowo „baby“.

Kręćki znów prosto w oczy mu spojrzał.

— To się tak bardzo kobiet nie lubi? — zapytał z jakimś dwu­

znacznym uśmiechem.

— Bardzo! — wyrzekł z ca­

lem przekonaniem Władek — one mogą być bardzo mądre, mogą być dziesięć razy na medycynie, ale w robocie zawsze przeszka­

dzają. Ja, naprzykład, panu Grze­

gorzewskiemu wszystko przeba­

czę,1 bo to... wielki człowiek, on może mnie nawet wylajać, wypę­

dzić na mróz—nawet zabić—do­

brze! ja nic nie powiem, ale ta­

kie tam gęsi! a nie!... to zanadto.

— Więc pan Grzegorzewski pana wypędził?

Władek dumnie podniósł czoło.

— Nie! tego on nie zrobił!

To je st anioł, panu mówię... ale ja sam dla samego honoru nie

mogłem tam zostać!...

I nagle Władek zakrył twarz;

rękami i wybuchnął płaczem.

— Już go więcej nie zoba­

czę! nie zobaczę!...

Łkał tak gwałtownie i ser­

decznie, ze aż Leona w gardle dławić zaczęło.

Ze .zgorszeniem jednak spo­

strzegł, że Kręćki dusi się od śmiechu.

Stanisław Ostrowski.

To ogromne przeobrażenie, jakie się dokonało w naszych czasach w dziedzinie upodobań formalnych—

przebija się także w twórczości Ostrowskiego. I on należy do tych u nas rzeźbiarzy, co wreszcie poko­

nali klasycyzm. Jak dotąd: przeważ­

nie twórca biustów,, przedstawiciel ludzi. Nie tylko inne pokolenie przed­

stawia, nie tylko ludzi, którzy mają inne wyrazy twarzy, niż je mieli

ludzie z przed lat kilkunastu, nie tyl­

ko inny krój ubrania, inny sposób czesania włosów, inne fryzury—ale

Ostrowski. Portret D-ra Kunceka.

6

(7)

Ostrowski. Chusta Św. Weroniki.

i inaczej także pojmuje on portret rzeźbiarski. Dzieło sztuki nie jest dla niego wierną kopią rzeczywistości, lecz transpozycyą rzeczywistości w ma- teryal rzeźbiarski—jest stworzeniem innej rzeczywistości, nieruchomej, ka­

miennej, a tu rządzi on już sam i nagina i przekształca żywą naturę podług swoich własnych formalnych upodobań i celów.

Zrazu więc upodobania jego tkwi­

ły silnie przy rzeźbie ąuattrocenta, a to pierwotne jego lgnięcie do wczes­

nego renesansu do dziś nawet decy­

dujący ma na jego sztukę wpływ.

Jak dawniej biust p. Bronisławy Ostrowskiej, prof. Bołoz Antoniewicza, tak dziś jeszcze biust p. Zagórskiej ma formę wczesnorenesansową. Lecz naogół stał się dziś już swobodniej­

szym. Nie chodzi mu już dziś tylko o stwarzanie indywidualności silnie zaakcentowanych, wyrazistych, w czem je st jedynym u nas w tym rodzaju, ale o każdorazowe stworzenie jakiejś zajmującej bryły. Więc też zlewa głowę Kasprowicza z resztą masyw­

nej bryły rzeźbiarskiej, głowę Miciń- skiego wychyla z bryły, nakształt sfinksowej uformowanej. Czyni to zawsze stosownie do swego pojmo­

wania postaci. Unika więc tego wówczas, gdy mu chodzi o wyraz i gest młodej męzkiej twarzy na biu­

ście p. Długoszewskiego, lub rzeźbia­

rza p. Kunceka.

Wówczas, gdy się zabiera do pracy, ręką wiedzony jego drewniany instrument modelacyjny uwydatnia szerokie płaszczyzny i unika przytem ostrych ich krawędzi, tam, gdzie bryła idzie silnie w głąb, np. przy oczodołach, głąb tę nieco przesadza, lecz znów łagodnie, falisto w nią schodzi, a tymczasem padające świa­

tło rzuca mu plamy światła i cienia i uwydatnia kształt postaci. Ma się wówczas wrażenie takich plam, jakie w malarstwo wprowadzili Manet, Cezanne, ale tylko nie tak ostrych, lecz łagodnych. Ostrowski pojmuje rzeźbę po malarsku, chodzi mu o syl­

wetę postaci, choćby nawet cośkol­

wiek odmienną, niż w rzeczywistości, byle pełną charakteru i stąd tyle życia, mimo całej indywidualnej sty- lizacyi, mają jego biusty; dlatego też, dla tej sylwety, tonuje on swe biu­

sty na bronz, na czarno, na zielono, lub zostawia białymi, kiedy ten właś­

nie kolor jego pojęciu najbardziej od­

powiada.

Nie o „idealną“ tedy klasyczną linię chodzi Ostrowskiemu; gdyby mu o nią chodziło, zatraciłby malarskość swych rzeźb, a dowiódłby, że dbając jedynie o rysunek, nie ma poczucia

bryły.

Thorwaldsen i rzeźba, to dla nas dzisiejszych dwa krańce, wykluczają­

ce się. Thorwaldsen—to Genelli, tc Cornelius, to rysownik, kaligraf. Po­

czucie bryły i czynnik malarski dadzą się pogodzić — nigdy poczucie bryły i linia. Ostrowski wychodzi z wła­

ściwego po rzeźbiarsku założenia:

bryły, sylwety i plamy cieniów.

Dwa są możliwe traktowania rzeźby: Klinger i Medardo Rosso Klinger za cel stawia sobie dokład ne, doskonałe naśladowanie natury Rosso upraszcza, pomija wiele pła

szczyzn, daje rzecz tak, jak ją widzi w przelocie, gdy nie ma czasu doj­

rzeć szczegółów. Zajmuje go nadtc jedna strona postaci, inne traktuje jeszcze pobieżniej. Takie jest jegc upodobanie. Umie, gdy chce, wy­

rzeźbić w manierze greckiej, średnio­

wiecznej, renesansowej, barokowej, realistycznej.

Ostrowski—jak Rodin, jak Rosso upraszcza, pomija, tworzy sylwetę, maluje, lecz nie jak Rosso w spo­

sób rozwiany, mglisty: Ostrowski akcentuje silnie i stanowczo. U nie­

go nieprawda tkwi w zbytniem po­

głębieniu wgłębień twarzy, w ich niej ednokro lnem powiększeniu, np.

kątów oczu, w których się kryją wzgórki łzawe. Lubi pomijać praw­

dę anatomiczną, mimo, że równocześ­

nie daje poznać, że ją dobrze zna.

że tu a tu pod pokładem mięśni i tłuszczu jest kość taka, a taka, a tam znów inna—i kość tę natych­

miast uwydatnia.

W barokowym rysunku ust, sil- nem akcentowaniu oczodołów, wysta­

jących kościach jarzmowych, braku

Ostrowski. Portret p-ni Zagórskiej.

(8)

Ostrowski. Portret p. Długoszowskiego. Ostrowski. Portret paru Mondschein.

ostrych linii na powiekach, upraszcza­

niu, tonowaniu postaci, ruchach czę­

sto gwałtownych, afektowanych—tkwi jego upodobanie, jego styl, indywi­

dualność.

Patrząc na postać ludzką, czuje, z jakim rozmachem będzie ją robił w glinie i o rozmach mu głównie chodzi. Jego praca odznacza się pewnością ręki, mówi o jasnem anty­

cypowaniu całości dzieła. W tym rozmachu, w którym ginie ścisła prawda rysunku, choć zostaje charak­

ter, przejaw ia się skłonność do baro- kowania, a barok również odbiegał od prawdy dla smaku. Ostrowskiego nietylko nudziłoby ścisłe kopiowanie natury, lecz poprostu ręka mimowoli dałaby wyraz smakowi, tak dalece silną je st jego indywidualność rzeź­

biarska. Gdy barok ma przejścia płaszczyzn ostre, Ostrowski, rzeźbiarz epoki pod znakiem Rodina, czyni je łagodne—przelewa.

Nie je s t tedy Ostrowski realistą, ale stylizatorem i stąd rzeźby jego m ają w sobie wiele pierwiastku de- ' koratywnego. W ym agają one dla siebie specyalnego otoczenia, specyalnycli interieurów. Jak rzeźba gotycka, re ­ nesansowa, barokowa, klasyczna na

swojem miejscu znajduje się dopiero w średniowiecznych komnatach, w re ­ nesansowych salach, w barokowych przybytkach, wśród klasycznych ko­

lumnad, tak i ta rzeźba, która już nosi na sobie cechy nowego, stylu, wśród architektury i urządzenia no­

wego stylu znaleźćby dopiero mogła

dla siebie miejsce odpowiednie.' Gdyż sztukę dzisiejszą wogóle pojmować trzeba jako wychodzącą wprost i w ra­

cającą w dom. mieszkalny, w jasny przestronny dom.

To też np. zie­

lono tonowany biust p. W onieli o nie­

samowitych rysach wyobrażam sobie w buduarowej nie­

co pracowni jak ie­

goś dzisiejszego in- croyabla. Ton ogól­

ny pokoju nieco cie­

mny, dywanów ma­

ło, linie mebli pro­

ste, trochę kwia­

tów. Na ścianach, w drewniane panele wpuszczone p r z e ­ wrotnie pornografi­

czne drzeworyty w rodzaju Aubrey Be- ardsley’a. Biust o- V bok biurka, na któ- rem leży Hebbel, Kleist, Poe.

Majolikowy biust p. Zagórskiej wyo­

brażam sobie w ja-

kiemś interieur, którego styl musiałby być również zupełnie współczesny. Me­

ble musiałyby być niezmiernie delikat­

ne, takie, że żalby było na nie siadać.

W yobrażam sobie wszystko białe, śnież­

nie białe i jasne, wesołe i smukłe.

Gruby dywan głuszyłby stąpanie.

Gdzieniegdzie kremowe plamy i linie

• <

Ostrowski.

ornamentów, kremowy też muszlin na nizkiem, a szerokiem oknie z kw ia­

tami,' a na jego tle, jak B arbarka Józefa Pankiewicza, ten niezwykły biust. Na ścianach obrazki: lorda Leigh- tona „Psyche"; ów niezwykły renesan­

sowy obrazek „No- lim etangere"; wiel­

kiego m aga Lionar- da Mona Liza. Tu- bym przychodził na odpoczynek, tubym prawdopodobnie n aj­

częściej myślał o erotykach pisanych i malowanych, o ko­

ki eteryi, r u c h e m i wyrazem oczu o- V

b ja w ia n y c h pra­

gnieniach, tęskno­

tach, pożądaniach—

które same już s ta ­ nowią treść życia, bezcelowych, ba­

wiących się tylko sobą, nie na seryo, rozdrażnionych, hi- CĄ.S.

ji

/. o t s . e w s k i . g o s t y c z n y c h , bla- dych— bo bez praw ­ dziwej namiętności. Tuby leżał Homer i w nim najczęściej zapewne czytał­

bym o Odysseuszu i syrenach. ,

Lwów. Maryan Olszewski.

I

(9)

Kolonie letnie dla dzieci miejskich wynalazł ksiądz Walter Bion, szwaj­

car z Zurychu.

Było to w roku.1876..

Po raz pierwszy, od początków historyi, grupka uczącej. się dzia­

twy, sześćdziesięcioro przeszło mal­

ców, z ubogich rodzin robotniczych powędrowało ze świeżemi cenzurami i promocyami w góry, do lasu, na świeże powietrze.

Dwadzieścia pięć lat . V / orki społecznej.

W cztery lata potem dr. Stani­

sław Markiewicz rzucił w „Gazecie Warszawskiej" projekt utworzenia po­

dobnej instytucyi u nas. Za słowem nastąpił czyn natychmiast. Grono osób, śród których był Bolesław Prus, dr.

Gzy dotrzymaliśmy jej kroku je ­ dnak?

Było to nie sposób.

W kraju naszym dwie instytucye kolonii letnich, warszawska i łódzka, zdołały doprowadzić liczbę wysyła­

nych na wieś dzieci do kilku tysięcy ledwie. Mniej jak do pięciu tysięcy.

W Szwajcaryi są miejscowości, gdzie z kolonii letnich korzysta jede­

naście dzieci na każdy tysiąc osób ludności.

W Niemczech liczba letnich kolo-.

nistów dochodzi do 50 tys.

We Włoszech do 20 tys.

W Danii do 14 tys.

W Anglii do 30 tys.

Nasze liczby wyglądają, nawet stosunkowo wzięte, dość skromnie.

Dlaczego?

Brak' funduszów.

Tylko połowę tych dzieci wysy­

łać^ możemy, które się zgłaszają. Po­

łowę z tych, dla których wysłanie na wieś stanowi kwestyę zdrowia, kwe­

sty ę’ zmarnowanej młodości, kwestyę przyszłości i życia często. i

Kolonie letnie całym ciężarem budżetu swego leżą na ofiarności pry­

watnej. i

Rząd opiekuńczy nie przyczynia się do tego dzieła ani groszem. f

Szkoła publiczna, która w thkiej Danii np. sama bardzo się troszczy o wysyłanie dzieci swoich na wieś wiecie, u nas ma inne troski. Jej

zdaje, że spełniła swoje, gdy zadała uczniom „wakacyonnyje zadaczi!..."

Przez lat dwadzieścia pięć przeto instytucya kolonii letnich na swój; bu­

dżet, wynoszący prawie pięćdziesiąt tysięcy rubli rocznie, sama pracuje.

W tym budżecie członkowie figu­

rują z sumą 5 tys; rb.

ofiary rozmaite wynoszą 18 tys: rb.

procenty od zapisów 11 tys. rb.

sprzedaże i koncerty 6*/z ti rb.

Zróbmy jeszcze uczciwą reklamę tym niewielu inśtytucyom, które ko­

loniom letnim dają większe sumy:

Warsz. To w. -Ubezpieczeń 1000 rb.

Warsz. Tow. Kopalń węgla Zakłady żyrardowskie ’

Tow. przemysłowe „Leśmierz" 500 rb.

Rada kolei wiedeńskiej 500 rb.

K. Szajbler 300 rb'

1000 rb.

200 rb.

Zapisy trwają od stycznia do maja.

Za czyje pieniądze dzieci wyjeżdżają na wieś?

Prędko ruszyliśmy za Europą

w tern pięknem dziele.

Oględziny lekarskie kosztują dziewięćset rubli rocznie. Gdyby się udało uniknąć tego wydatku...

Pritsche, dr. Chmielewski, dr. Gepner, A. Goltz, dr. W. Kosmowski, St. Le­

szno wski i prof. A. Pawiński, zebra­

nych w mieszkaniu inicyatora, posta­

nowiło działać. W roku następnym wysłano już pierwszą grupę dzieci, pięćdziesiąt dwóch, na wieś.

Dziś, kiedy kolonie letnie obcho­

dzą dwudziestopięciolecie zacnego swe­

go żywota — więcej niż połowa tych, co je stworzyli — już nie żyje.

Tow. Kred. Ziemskie lokale dla trzech

• . . • • . koloni

Śród prywatnych ofiarodawców spotykamy nazwiska, ciągle się na listach dobroczynnych powtarzające:

bar. Kronenberga, pani Emilii Blocho- wej, p. St. Rotwanda, pani M. Szlen- kierowej i sukcesorów H. ^W awel­

berga.

Towarzystwo utrzymywało swoim kosztem dziewięć kolonii. Trzy zaś utrzymywane były przez osoby pry­

watne. Mianowicie:

o

(10)

Na dworcu kolejowym dzieci dostają się do rąk dozorcy, który jest za nie odpowiedzialny aż do powrotu i oddania ich w ręce rodziców.

W^Ciechocinku przez rodzinę H. Wawelberga. . . ! '

W Lesznie przez pp. Janostwa Bersohnów.'

W Sannikach przez pp. Natan---

sonów. r

Aby wyjechać na kolonię....

Dziecko musi odpowiedzieć pe­

wnym warunkom:

Być istotnie chorem lub słabowitem.

Ubogiem.

Nie mieć z a ra ź liw e j choroby. V

I zaprezentować się w czystości.

Od stycznia do maja odbywają się oględziny lekarskie i czynności kwalifikacyjne. Oglę-.

dżiny kosztują towa- ystwo kolonii 900 rb.

rocznie; komitet na­

myśla się, jakby tu te- ’ go wydatku się pozbyć.

Lekarze dają dzie­

ciom 'stopnie ze zdro­

wia: pałka dla najsłab­

szych, dwójka dla sła­

bych, trójka dla takich co to ujdzie i czwórka dla zdrowych. Kto ma stopień gorszy ten jest bliżej wsi.

Dzieci z trójką i czwórką muszą zostać w mieście.

interesującą jest tabela, wy­

kazująca ile procent dzieci z różnych przyczyn nie wysłano na wieś.

w wypadkach proc.

Zamożność 215

Niestawienie się do biura 244 Fałszywy adres lub wy-

jazd

Wstąpienie do terminu

lub szkoły 6 0,2

8.4 9.4 2.5

w wypadkach

Niechlujstwo 150

Choroba zaraźliwa (prze­

ważnie oczu) 164

Śmierć 3

Podstawienie 4

proc.

5,8 6,4 0,1 0,1

’ * * •

Raj ziemski, o którym niejedna istota wspominać będzie całe życie...

Stopień 4-ty Brak miejsca

w wypadkach proc.

206 7,6 1547 59,5

Więc już ze stopniem trzecim nie dostało się na kolonię ani jedno dzie­

cko. A ze stopniem drugim przeszło setkę zostawiono jeszcze w mieście.

Brak miejsca — to znaczy brak środków.

Czy nie zastanawia was rubryka

„podstawienie"?

To znaczy, że matka, która uzy­

ska dla swego chorego dziecka kwa- lifikacyę na wyjazd, sprzedaje ją za p ar ę~ złotych matce dziecka zdrowego.

Niedomagania, najczęściej spoty­

kane u dzieci, są, według tabeli z ro­

ku 1904:

niedokrwistość 2659 przypadków

wątłość 1735

skrofuły [1533 „

wycieńczenie 984 „

Na kolonii.

Zapytajcie dzieci o ich wrażenia

szczere? - K

\ Odpowiedzą wam:

— To był raj!...

Kolonia letnia i dla tego zresztą, do raju porównana być może, iż i z niej je st się czasem wypędzonym.

W roku 1904 (ostatnie sprawozda­

nie,1 za rok 1905 jeszcze nie wyszło z druku) wydalono z kolonii aż trzy­

naście dzieci.

— I za co? — pytacie.

Oto nowa tabela tę słuszną wa­

szą ciekawość zaspokoi:

Za złe sprawowanie się 4 -

Podstawionych 4

Za kradzież 1

Za niezachowanie porządku 4.

Dzieci na koloniach oddane są pod stałą* opiekę dozorcom i osobnym

dozorczyniom, na każde z których wypada po 30 dzieci. To bar­

dzo dużo. Są kraje, gdzie do­

zorca dostaje do prowadzenia tylko dziesiątek dzieci.

Szczęśliwe kraje. My im możemy, jak dziś, tyl­

ko zazdrościć.

Karmione są na kolo­

nii dzieci specyalnie I to się nie wszystkim

na razie podoba.

Nie jeden robak powie wam:

— Za mało chleba...

I nieraz doda:

— Za dużo mlika...

Dzieci dostają kwar­

tę całą niezbieranego mleka dziennie i trzy ćwierci funta chleba.

Ale za to półfunta mię­

sa, bez kości licząc, co dzień. I jarzyn odpowie­

dnią ilość.

Cała ta sprawa żywie­

nia je st na koloniach umie­

jętnie postawiona, na zasadach długiego już doświadczenia oparta.

Ogólnym jej rezultatem je st to, że w czasie 29 dni pobytu na kolonii dziecka w wieku od 8—13 lat, przy­

bywa mu, przecięciowo cztery Junty,

t. j. tyle, ile dzieciom biednych klas naszych i w tym wieku przybywa normalnie—w ciągu roku.

10

(11)

...A

jeszcze gdy na kolonii letniej znajdzie się rzeczka, nie za głęboka i nie za miatka — co za rozkoszell...

nbk w /aZ . nuu

a.

SB •

<77 . »Ł

"z ł

7.’“"/ i’* - -

ł

-•tESSW t

• * ** 4 i

7*-

Rezultat nad wyraz dobroczynny.

Z innej tabeli przekonywam się, że właśnie na koloniach, utrzymywanych przez dobroczyńców na własny rachu­

nek przyrost dzieci na wadze je st naj­

większy. W Lesznie u pp. Bersonów stanowi on aż siedem i pół funta.

Prawdziwy rekord. W Sannikach pp.

Natansonów przyrost jest jeszcze im­

ponujący—pięć funtów i trzy ćwierci.

W Ciechocinku na kolonii p. Wawel­

bergów wynosi on bez drobiazgu pięć funtów. Wszędzie indziej liczby są mniejsze i spadają w Wilhelmówce aż do 3.11 i 1.8 funta. Szczególnem je st i to, że w Lesznie i w Sannikach nie było ani jednego dziecka, któremu nie przybyłoby na wadze, a w Cie­

chocinku takie znalazło się ledwo

jedno. ' ,

Do fizyologów należy już obja­

śnienie tego interesującego faktu, że stale dziewczętom przybywa około funta więcej na wadze przecięciowo aniżeli chłopcom. Dla dziewcząt przy­

rost ten wyrażał się w roku 1904 — 4.43, a dla chłopców tylko 3.11 funta.

Pierwszy warunek powo­

dzenia kolonii letniej.

Tu nie może być wątpliwości.

Tym pierwszym warunkiem je st—do­

bry dozorca.

On to może, jeden, sprawić, iż grosz publiczny, złożony na kolonie

letnie, przyniesie to maksymum zy­

sków społecznych, jakie przynieść po­

winien.

Towarzystwo zaopatruj e wpraw­

dzie dozorcę w bardzo obfite i dokła­

dne wskazówki zawierającą instru-

kcyę. Ta instrukeya jest nawet inte­

resującą lekturą, którą polecam pra­

wdziwym amatorom dobrej literatury.

Lepiej aniżeli wiele felietonów obja­

śni ona czytelnika o wewnętrznem życiu tego mikrokosmu, jakim jest ko­

lonia letnia. Ale instrukeya, to kilka łutów papieru. Aby uczynić z niej motyw i kierunek dobrego czynu, trze­

ba jeszcze, w danym wypadku: mieć kawałek ludzkiego serca w piersi i znać, przez instynkt albo z doświad­

czenia, tę szczęgólną istotę, która się nazywa dzieckiem.

Są ludzie, którzy wiedzą jakoś, bez nauki żadnej, co to je st dziecko.

Samorzutnie. Może dzięki doskonałej pamięci własnego dzieciństwa. I tacy są stworzeni na dozorców kolonii le­

tnich.

Tylko, niestety, iluż z nich los uczynił adwokatami, kupcami albo konduktorami kolejowymi?!...

_ W ciągu lat dwudziestu pięciu, czyniąc z konieczności wiele prób, między któremi sporo nieudanych, na­

sze Towarzystwo kolonii letnich do­

szło do jakiegoś personelu dozorców i dozorczyń, którym można powierzyć gromadkę dzieci.

Zadania takiego dozorcy są tru­

dne i liczne. Musi on dbać i o porzą­

dek na kolonii i o dobre obyczaje. Te pozostawiają zwykle wiele do życze­

nia, ba, nieraz są opłakane. Na ko­

lonie letnie dostają się dzieci wprost dzikie czasem. Trzeba je nauczyć żyć w gromadce, nie krzywdząc nikogo.

Co prawda, prędko się do tego przy­

zwyczajają, widząc, iż przez nikogo też nie są krzywdzone.

Zastanawiającem je st też, gdy się słucha opowiadań dozorców, jaki to surowy ludzki materyał dostaje się często w ich ręce. Są dzieci, co spo­

glądają na świat jak młode wilczki, z podejrzliwością i bojaźnią nieustan­

ną. Są, co nie umieją używać ani łyżki ani widelca. Są, co nie mają

pojęcia o tern jak się ukłonić. Są, co się nawet nie umieją uśmiechnąć.

System tworzenia na koloniach stałych par, umiejętnie dobranych, oddaje nie złe rezultaty w jakieraś uspołecznieniu takich dzieci. Lepsze jeszcze rezultaty wydaje system ży­

cia kolonią, pilnie dozorowaną przez ludzi, umiejących dozorować dzieci.

Wielkie prawo wychowawcze, oparte na imitacyi, oddaje nieocenione usługi dzikim dzieciom, instynktownie i me­

chanicznie przejmującym te dobre obyczaje, które napełniają całą atmo­

sferę otaczającego dziecko życia.

Trwa to tylko miesiąc na rok.

I w najlepszym razie parę lat tylko przez całą młodość, zawsze po miesiącu.

Ale niejednemu dziecku to wy­

starczy, aby spostrzedz głęboką ró­

żnicę, istniejącą między dwoma świa­

tami, między któremi oscylowało dotąd i aby potem już do lepszego z tych światów tęsknić, a potem i dążyć.

I dla tego zawsze uważałem i uważam kolonie letnie za jedna z wielkich naszych kulturalnych in-

stytucyi, o które bardzo, bardzo dbać-

powinniśmy. • .

Szwa/ozt/y.

11

Cytaty

Powiązane dokumenty

Skoro zostanie sobą, otrząśnie się z wpływów, to jego dziś już silny indywidualizm, zająć może niebawem wybitno stanowisko w sztuce.—Ory­. ginały dzieł

Zaczynając układać mowę, sądził, że zdoła zaledwie skleić kilka wierszy—teraz zaś snuł mu się cały poemat, który zdawał się oddawna drzemać na dnie

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

skonalania systemu obecnego, z którego istnieniem i to istnieniem przez długie jeszcze zapewne lata należy się liczyć. Szkoła próbna będzie doraźną realizacyą

wtarza się, drzwi się otwierają i w nich, ubrylantowa- na cała śniegiem, stoi Wilhelminka. — Czy wolno?!. Ma na sobie ten sam

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu