r *
ŚWIAT
f
ROK 179 I ■
III.
apróżno Igelstróm opasał Warszawę po
trójnym łańcuchem wojska, nap różno rozstawił straże ochronne na gościń
cach idących' z' Krakowa, napróżno starał się zasłonić oczy i pozatykać uszy mieszkańcom stolicy — wieść o inzurekcyi krakowskiej i o racławickim tryumfie doszła do nich i swoje zdziałała.
Zapał rewolucyjny doszedł do najwyższego na
tężenia. Główni przewódcy ruchu: szewc Kiliński, rzeźnik Sierakowski i bankier Kapostas z trudem utrzymywali go na wodzy. O konieczności powsta
nia nikt już nie wątpił — chodziło tylko o tórmin.
Wskazał go sprzysiężonym—Igelstróm. Pełno
mocnikowi rosyjskiemu przypadło w udziale przy
łożyć lont do działa, na rosyan wymierzonego.
O Igelstrómie nawet jego rodacy (Pistor i inni) nie wyrażają się pochlebnie. Michał Ogiński (AfJ- tnóires) twierdzi, że on to był duchowym twórcą rzezi warszawskiej, Przytacza też czyjeś zdanie, że za rządów poprzednika Igelstróma, Siewersa, ni- gdyby do wybuchu rewolucyjnego w tej formie nie doszło. „Jakkolwiek było—pisze,—pełnomocnik rosyjski zrobił wszystko, co zrobić należało, aby polaków zniecierpliwić, rozdrażnić, a ciągłym uci
skiem i prześladowaniem do wybuchu rozpaczy do
prowadzić".
Zbliżały się święta Wielkanocne, rozkwitała wiosna. W sercach było wiosennie i zmartwych- wstańczo. Lud warszawski poweselał na duchu—
dawno niewidziany promień radości i nadziei opro
mieniał twarze, błyszczał w spojrzeniach...
Nie mógł tego ścierpieć IgielsLóm. W swym, armatami obstawionym, pałacu wypracował plan zamachu, który miał tej radości i tym nadziejom koniec położyć. Według tego planu, w d. 18 kwie
tnia, w Wielki Piątek, załoga polska miała być na
padnięta znienacka i rozbrojona, arsenał zajęty i wojskiem rosyjskiem obsadzony. Aby zapobiedz
interwencyi ludu, miał on być osaczony i uwięzio
ny w kościołach, gdzie,zgromadzi się na doroczny obchód „grębów".
Plan odkryto. Nie było chwili do stracenia.
Oddział artyleryi • polskiej, należącej do spisku, umieszczono potajemnie w arsenale, na wypadek napadu. Kiliński, otrzymawszy zapas broni siecz
nej oraz pistoletów i ładunków, uzbroił kilkuset szewców, krawców i rzeźników, ukrywszy ich w swej kamieniczce na Szerokim Dunaju (nr. hip.
145; dziś nr. polic. 5). Rewolucyę uchwalono roz
począć w nocy z Wielkiej Środy na Czwartek. Znak rozpoczęcia miał dać wystrzał.
Wszystko już było przygotowane, armaty w po
rządku, kanonierzy przy - nich z lontami, konie osiodłane, wozy prochowe wytoczone—czekano tyl
ko Kilińskiego z jego „dziećmi Warszawy". Ale minęła północ, przeszła godzina pierwsza i druga po północy—Kiliński nie zjawiał się. Trwoga i nie
pokój zaczęły nurtować serca spiskowych...
Już szarzało, już w niepewnem świetle przed
świtu można było rozeznawać przedmioty. Patrol ułanów królewskich, obcy, jak się zdaje, sprzysię- żeniu, objeżdżał ulice. .Nagle spostrzega oficera rosyjskiego, pędzącego wyciągniętym galopem. Na wołania: „Stój! kto jesteś?", oficer nie zatrzymuje się i pędzi dalej, co koń wyskoczy. Patrol daje do niego ognia... Ten wystrzał, nieobjęty programem, staje się hasłem wybuchu. Zaraz też nasi nacie
rają na posterunki rosyjskie.
Pierwsze natarcie wyszło z koszar Mirowskich.
Ofiarą jego padła warta [na odwachu za Żelazną Bramą, przy ogrodzie Saskim.
W różnych punktach miasta rozlegają się strzały armatnie. Bramą Krakowską’’ wypada ze Starego Miasta tłum szewców z , szablami, gromada rzeźników z toporami. Śpieszą wszyscy do Arse
nału. Jenerał Cichowski rozdaje broń i naboje.
Uzbrojeni, zwartym, choć bezładnym hufcem, pędzą na Miodową, gdzie mieszka znienawidzony przez wszystkich Igelstróm.
AŁ 1 A 7 I r w f o ł n i o 1 GGA t» 1
rosyjskie, prawie ucieka w popłochu,
ich między kwa- Rozwidnia się. Tu i owdzie oddziały rosyj
skie występują na ulicę. Wysłańcy Kilińskiego uderzają w dzwony we wszystkich kościołach. Lud wysypuje się zewsząd. Ostrożniejsi, uchyliwszy okien, czają się przy nich z palcem na cynglu.
Już zaczęły się utarczki. Słychać strzały pistole
towe i karabinowe. Mięsza się do nich co chwil parę grzmot armatni. Wojsko
wszędzie pokonane, rzuca broń, Galopują adjutanci. Najwięcej terą posła rosyjskiego i Zamkiem Królewskim. Stanisław Au
gust, trzęsący się od stra
chu, rozfryzowany, bez pudru' na włosach, i na twarzy, upewnia przy
wódców ruchu pobla- dłemi usty: „Ja wasz!...
Ja z wami!“... Jedno
cześnie ślejenerała By- szewskiego do Igelstrp- ma z radą przyjazną, aby kazał wojsku swemu broń
i ustąpił wraz z niem
z Warszawy, to —nieszczęścia uniknie.,. Poseł, dla dokła
dniejszego omówienia sprawy,
posyła swego siostrzeńca majora Igelstróma. Pę
dzącego do Zamku młodzieńca kula powstańcza trupem kładzie. Układy zerwane...
Krew leje się obficie. Padają od kul jenera
łowie 'rosyjscy:. Miłaszewicz i Gagaryn. W ciasnej uliczce Koziej pospólstwo zatrzymuje i uśmierca spieszącego z depeszą adjutanta. Sypią się strzały z okien,, z dachów. Pałac Igelstróma atakuje woj
sko i tłum od Miodowej i od Podwala. Obie ulice są zapchane piechotą i artyleryą. Nasi próbują posyłać tam kule armatnie z ukosa, z pod Bramy Krakowskiej i z „dziedzińca pałacu Rzeczypospo
litej “ (dziś plac Krasiński). Rosyjskim artylerzy- stom zaczyna braknąć amunicyi. Igelstróm każę otwierać skrzynie z monetą miedzianą i nabijać działa olbrzymiemi pięciokopiejków-
kami z cyfrą Katarzyny 11-giej Powstańcy wdarli się tyłami, przez ogród Kapucyński do pałacu Tep-
pera (dziś dom Grabowskich na Miodowej) — z okien sypią grad kul na dom posła i.n a wojsko, stłoczone w ulicy. Żołnierzy ro
syjskich ogarnia panika. „La
chy “ nabierają w ich oczach po
zoru istot nadprzyrodzonych: cza
rowników czy demonów. Nie śmią
rej terować bez rozkazu, ale—drętwieją
każą przetaczać działa o kilkanaście kroków da
lej—oni nie ruszają się z miejsca. Grożą im śmier
cią, za nieposłuszeństwo, do głów przykładając pis
tolety — oni stoją, jak wryci.
Bój najbardziej zażarty toczy się na placyku pomiędzy Kościołem Ś. Krzyża, kościołem Domini
kanów Obserwantów (później dom Staszica, Towa
rzystwo Przyjaciół Nauk i Akademja Medyko-chi- rurgiczna, dziś — giminazjum I-sze i cerkiew pra
wosławna) i Szkołą Kadetów (dziś dom zwany Ka
rasia). Istna kotłownia, dla oddziału rosyjskiego fatalna. Nasze wojsko i lud uzbrojony nacierają nań ze wszystkich przyległych ulic: Nowego Świa
tu, Świętokrzyskiej, Oboźnej, Aleksandryi, Biernac
kiej (dziś nieistniejącej). Padają też gęste strzały z okien, a ochotnicy, wdarłszy się na wieże ko-
Medal, wybity na pamiątkę stuletniej rocznicy Racławic
(Ze zbiorów p. H. Sadowskiego).
, Medal Racławicki.
( Z c zbiorów
p. H. Sadowskiego).
Oficerowie
ściołów: Dominikańskiego i Świętokrzyskiego; mie- Z cą stamtąd kule i kamienie. W tern miejscu padło najwięcej rosyjskich żołnierzy; tu również otrzy
mali śmiertelne rany dwaj, wyżej wspomniani, je nerałowie...
Przed Bogiem, potomnością i własnym naro
dem, ty za to odpowiadasz, Igelstrómie! Zresztą
a la guerre comme a la guerre — a Zajączek z zu
pełną słusznością zauważa, że w owej chwili wojna już od trzech tygodni była wypowiedziana i zaczę
ta, że siły rosyjskie znajdowały się w liczbie przemożnej
(10,000 wojska regularne
go na 2,000 naszej woj
skowej załogi!) — że nawet akcyę orężną
już o białym dniu roz
poczęto.
Pałac posła rosyj
skiego, w fortecę zmie
niony, przez dwa dni wytrzymywał przery
wane ataki. Wreszcie w Wielki Piątek wieczorem Igelstróm zrozumiał, że jedy
nym dla niego ratunkiem — ucieczka. Pali przeto w po
śpiechu najtajniejsze tylko papiery, wydaje rozkaz, żeby więźniów polskich, znajdujących się w podzie
miu pozabijano, i bocznem wyjściem (niektórzy twierdzą, że przez dach) wymyka się z adjutan- tami do sąsiedniego domu. Stamtąd Otoczony woj
skiem, cofa się na „dziedziniec Pałacu Rzeczypos
politej “, który wówczas był opasany murem i miał bramy obronne.- Bramy zamyka, wywiesza białą chorągiew—rozpoczyna układy o kapitulacyę. Był to tylko manewr, maskujący rejteradę. Zaledwie zaprzestano strzelać, rzuca się do ucieczki i naj
jaśniejszymi zaułkami próbuje wydostać się z mia
sta. Po drodze, nasze wojsko i ochotnicy dziesiąt- kują mu żołnierzy, zabijają oficerów. Pędząc na
oślep, wtłacza się w uliczkę Koźlą (w Nowem Mie
ście), która wówczas nie miała wyj
ścia, i widzi się uwięzionym w niej, niby rak w więciorku. Żołnierze muszą rozbierać jakiś dworek drewniany, aby otworzyć sobie przejście na Franciszkańska.
Tam znów sypią się na nich kule, pod których gradem bie
gnie spłoszony oddział ulicą Za
kroczymską, wypada wreszcie w po
le i — oddaje się w opiekę stojącym pod Warszawą prusakom.
Przy Igelstrómie uszło żywcem z miasta za
ledwie dwustu kilkudziesięciu rosyan. Znaczniej
sza ich liczba uciekła za Wisłę i rozproszyła się po okolicy. W Warszawie pozostało około 3,000 zabi
tych i około 5,000 wziętych do niewoli. Pozostało też 42 dział zabranych—oprócz innej broni i amunicyi oraz całego skarbca rosyjskiego w pałacu posel
stwa i ważnych papierów w jego kancelaryi.
Oficer, któremu kazano zamordować więźniów, rozkazu nie spełnił. Szlachetnemu człowiekowi lud wyprawił owacyę. Z podziemi wyprowadzono, między innymi, Węgierskiego (nie poetę, który już nie żył) i młodego Potockiego. W kasie rosyjskiej, prócz banknotów, srebra i miedzi, znaleziono blisko
100,000 dukatów w złocie. Lud warszawski, od
niósł ten cały skarb rządowi narodowemu. W za
branych papierach znalazła się lista zdrajców po-
2
I
Podobizna Kościuszki po uwolnieniu przez Cesarza Pawła I-go (kiedy cierpiał jeszcze z powodu ran, otrzymanych pod Maciejowicami).
zostających na żołdzie rosyjskim. Posłużyła ona za corpus delicti przy sądzeniu ich i karaniu.
Z uwięzionymi obchodzono się jaknajłagod- niej. „Prześladowcy nasi — mówi Zajączek — nie mieli prawa spodziewać się tego, ale wspaniało
myślność jest jedną z własności charakteru polskie
go narodu". Według Niemcewicza („Pamiętniki czasów moich") jeńcy rosyjscy byli utrzymywani z największemi wygodami, a nawet zbytkami, ko
sztem publicznym.
Miasto odetchnęło swobodniej. Ustanowiono natychmiast Radę nadzwyczajną, zastępczą, która miała zarządzać sprawami cywilnemi i wojskowe- mi aż do przybycia Kościuszki. Potwierdzono i umocniono w szystkie praw a, zapewnione narodo
wi konstytucyą 3 maja. Ignacy Zakrzewski, zwa
ny „kochankiem ludu“, został przywrócony ha stano
wisko prezydenta. Komendantem miasta miano
wano Mokronowskiego.
Warszawa obchodziła święta Wielkanocne we
soło, pełna otuchy i nadziei. Otucha zawsze po
trzebna i właściwa—ale nadzieja na zbyt słabych opierała się podstawach...
IV.
Pow stanie W arszaw y znalazło bezpośrednie echo w pow staniu W ilna. I tam powstańcy osią
gnęli cel zamierzony — osiągnęli go nadto z m niej
szym w ysiłkiem i bez stra ty w ludziach. Dzięki energji i przemyślności je n e ra ła Jasińskiego, zało
ga rosyjska została znienacka zaskoczona i do nie
woli wzięta.
Ustanowiono zaraz komisyę wojskową do są
dzenia zdrajców. Hetman Kossakowski i Świejkow- ski, przekonani dowodami o zdradę kraju, zostali
powieszeni. ' '
Powrotnem echem odbił się ten sąd w W ar
szawie. Zabrano się i nad W isłą do „oczyszczania domu". W szyscy patryoci domagali się stracenia winowajców, siedzących od kw ietnia w więzieniu.
Mimo protestów króla, osądzono ich i skazano n a śm ierć przez powiesze
nie. Zostali straceni z tego wyroku: biskup Kossakowski (b rat h et
mana), Ożarowski, Za- biełło i Ankwicz. Miał jeszcze podzielić ich los biskup Skarszewski, ale połączone staran ia kró
la, prezydenta Zakrzew
skiego i nuncyusza p a
pieskiego, ocaliły mu życie. Naj win niej si, mia
nowicie trzej przewódcy Targowicy: S z c z ę s n y P o to c k i, hetm an Bra- nicki i Rzewuski wynie
śli się zawczasu zagra
nicę. Osądzono ich za
ocznie na śmierć, a kat-
powiesił na szubienicy ich portrety. — Akcya wo
jenna- rozwijała się słabo. Kościuszko napotykał nieprzewidziane trudności w formowaniu wojska, w uzbrajaniu wieśniaków. Ogłosił w początkach maja uwolnienie od pańszczyzny, to zaś nie podo
bało się szlachcie, która czyniła mu odtąd wszel
kiego rodzaju utrudnienia.
Po kilku pomniejszych utarczkach, nastąpiła (8 czerwca) bitwa pod Szczekocinami—niekorzystna
dla polskiego oręża, i która odsłoniła „atuty" prze ciwnika.
Kościuszko przybył w to miejsce, ścigając ustępujący rzekomo korpus Denisowa. Był dobrej
myśli, a mając przed sobą równego liczbą nieprzy
jaciela, nie wątpił o zwycięstwie.
Bitwa rozpoczęła się jakn aj pomyślniej. Pie
chota rosyjska została złamana, jazda poszła w roz
sypkę — zabrano nawet kilka armat przeciwnika.
Ale w chwili, gdy już miano tryumf ostateczny otrąbić,, następuje zmiana straszliwa— jakby się piekło rozwarło... W stronie, skąd nie spodziewa
no się niczyjego natarcia, wybucha nagle okropna kanonada—kule armatnie ,kładą pokosem zaskoczo
ne znienacka szeregi polskie. '
Z trudnością zrozumiano sytuacyę. Była bez
nadziej ńą. 24,000 wojska pruskiego, z królem sa
mym na czele, wystąpiło niespodzianie z ukrycia, aby siły nasze przełamać i zmiażdżyć. Orle oko polskiego wodza przedarło się przez zasłonę dy
mów armatnich—zdał on sobie sprawę z niebezpie
czeństwa—zatrąbić kazał do odwrotu. DN W ikto r Gomulicki.
Gabryela Zapolska.
Zaszumi Las
(H) isty odbierane od Ja
sia, z kraju, przy
czyniły się nie ma
ło do podniesienia w nim tej burzy, któ
ra szumieć w nim zaczynała.
Jaś pytał, nacierał— chciał wiedzieć, w jaki sposób Leon roz
począł za granicą swą pracę dla kraju. Co mówią w kolonii? Ja
kie mają nadzieje? Czy on, Leon, zajął już jakie stanowisko...
Leon umówionymi znakami, a właściwie alegoryą słów odpo
wiadał, lecz zarazem kłamał, nie mając odwagi przyznać się przy
jacielowi, jak nędzne i bezuży
teczne dla sprawy było jego istnie-' nie. Jaś zaś jednak w listach tych zrozumiał i przeczuł, że Le
on gnuśnieje w bezczynności i w ostatnim swym liście w silny
i energiczny sposób pobudzał swe
go przyjaciela do innych i bar
dziej dodatnich rezultatów swego pobytu w Paryżu.
— Co ja mu odpowiem? —- myślał z rozpaczą Leon, podczas gdy Kręćki kazał mu się cieszyć z podwyższenia pensyi—wyznam mu całą prawdę, może on mnie wyratuje z tej ślimaczej egzy- stencyi, z której wyrwać się po prostu nie mam odwagi.
Chciał pisać; z przestrachem uczuł, że nie jest w stanie stwo
rzyć nawet kilku wierszy kore- spondencyi, które dawniej z taką łatwością i artystycznem zacię
ciem pisywał nocami cąłemi.
Brakowało mu tematu.
W Paryżu — żył mało Pary
żem, miał za mało wykształcenia, aby ogarnąć duchowo artystyczny rozwój kraju, z kolonią nie miał nic wspólnego, o czem że więc mógł pisać? wszystko dla niego było—obce!
Co zaś do noweli, i te zda
wały mu się być oddzielone od niego całą przepaścią. Nerwowy niesmak, jaki wzbudzały w nim jego codzienne zatrudnienia, ga
siły w nim iskry zapału i mło
dzieńczego natchnienia.
Ustępował ostatni. Kilka koni pod nim za
bito, w. obie nogi został kontuzyowany—nie ruszył się z miejsca jedak dopóki nie ujrzał ostatnich sze
regów opuszczających pole bitwy w porządku. * Dzięki bohaterstwu Kościuszki oraz męstwu jenerałów: Eustachego ks. Sanguszki, Adama Po-
nińskiego, Bilińskiego i innych, armia polska unik
nęła ostatecznego rozbicia. Straciliśmy 20 ofice
rów (w ich liczbie jenerałów: Wodzickiego i Gro
chowskiego), 600 żołnierzy i 24 armaty.
Kościuszko z ocalonem wojskiem pociągnął ku Warszawie; prusacy zaś w stronę Krakowa. Nie wróżyło to nic dobrego ostatniemu, słabo bronio
nemu, miastu. Załogę jego tworzyły nowe, nie
doświadczone zaciągi, przeważnie uzbrojeni w ko
sy wieśniacy; mury miało zrujnowane, armat za
ledwie osiem. Kościuszko, przed opuszczeniem Kra
kowa kazał usypać okopy, lecz sam wątpił o ich sile obronnej. Pozostawił też komendantowi mia
sta, młodemu Winiawskiemu, zapieczętowany roz
kaz, żeby w razie nadejścia pruskiej armii w sile przemagającej odddał Kraków austryakom. Tak on uczynił, ale uczynił zapóźno. Prusacy, których—
jak się okazało później— było tylko 2,000, weszli do miasta i- opanowali je. Sprawa inzurekcyjna poniosła wielką klęskę.
Winiawskiego oskarżył później naród o zdra
dę, i ten sąd krzywdzący przedostał się nawet do wielu książek. Ale on zgrzeszył jedynie młodzień
czym brakiem rozwągi.
— Jutro trzeba będzie w pie
cu zapalić i kantor zamieść—mó
wił do siebie z gorżką ironią, le
żąc po ciemku na swem hotelo- wem łóżku.
I słysząc za ścianą, jak Krę
ćki chrapie, z szalonem rozżale
niem wyciągał ku niemu zaciśnię
tą pięść:
— Ach!... ty! ty!!! — mówił prawie półgłosem z niezwykłą nie
nawiścią i żalem.
Teraz—Kręckiego winił i os
karżał o wszystko. Gdyby nie Kręćki — on byłby dawno już po tamtej stronie Sekwany, gdzie lu
dzie pracują, gdzie żyją, gdzie są wreszcie „ludźmi".
Młoda jego imaginacya galo
powała gorączkowo, przedstawia
jąc sobie obrazy tej pracy, któ
rej nadawała potężne, olbrzymie znaczenie.
Skutki jej dla kraju rosły do gigantycznych rozmiarów i pod
kopywały gniotących Polskę ol
brzymów.— Najszaleńsze zamia
ry obracały się w czyny i wybu
chały nagle potężne i groźne, dy
ktujące prawa i zmieniające do
szczętnie obecnie ciężki stan rze
czy.
4-
I on! on, Leon, musiał pa
trzeć bezczynnie, jak tam drudzy pracują i sam dobijać się handlo
wej karyery, która, jak kłoda zwa
liła mu się u nóg, tuż na progu życia.
Kontrola Kręckiego, przyja
cielska, serdeczna, ale mimo to...
kontrola—dla Leona, pragnącego .swobody i wolności przedewszyst- kiem, była strasznym ciężarem, gniotącym go codziennie i naj
więcej przyczyniającym się do podniecenia jego nerwów.
Kręćki przyzwyczajony od dziecka prawie do zajmowania
się i opiekowania kimś, podlega
jącym jego wpływowi—roztaczał teraz swą opiekę nad Leonem, nie czując nawet, jak zbyteczną nieraz i nieznośną jest ta opieka.
Dawniej młodsze siostry, póź
niej uczniowie byli dla niego przedmiotami nieustannego czu
wania. I teraz, gdy mu zabrakło takiego „u czn ia" , rzucił się na
Leona, jak na zdobycz, przewo
dząc mu, kierując jego wykształ
ceniem i broniąc go z dzikim upo
rem przed zetknięciem się z „Ko
lonią".
Z tego wynikło, iż Leon, nie mogąc swych czynów usunąć z pod ciągłej kontroli—usuwał przynaj
mniej myśli i rozkoszował się nadzieją tych marzeń, które go okrążały coraz silniejszą i więcej odurzającą siatką.
— Być tam! z nimi!— powta
rzał, gryząc czasem do krwi wargi.
Przy tern—jeszcze jeden fakt uszedł kontroli Kręckiego.
Nazajutrz, po bytności Wil
helminy w kantorze, Leon, zamia
tając rano podłogę, znalazł poroz
rzucane, zwiędnięte, lecz nie ze
schłe jeszcze fiołki.
Zebrał je z myślą wrzucenia
•do pieca.
Lecz pierwej — machinalnie podniósł rękę ku twarzy i woń delikatna i nadzwyczaj subtelna owionęła go dokoła.
Przez chwilę — Leon ujrzał przed sobą Wilhelminkę, posłyszał je j głos, jej śmiech, przeżył tę
chwilę, gdy spojrzała na niego, mówiąc:
— A więc to może pan, któ
ry...
I Leon, zamiast spalić fiołki, -włożył je w kantorową kopertę
i schował.
Lecz gdy do domu przyszedł, wyjął kwiatki z tej koperty,
•oznaczonej firmą i adresem kan
toru i przełożył je do innej, ró
żowej, którą kupił po drodze.
Tak wielką bowiem była je
go nienawiść do owego kantoru,
że nie chciał, aby Wilhelminka miała jakąkolwiek styczność z han
dlowymi interesami.
— Ona szczęśliwa, swobo
dna — myślał — żyje, pracuje, d z i a ł a , widuje Grzegorzewski e- ho—kto wie, może... kocha go!
a ja!...
W takim nastroju ducha znaj
dował się Leon, gdy Kwiatkowski oznajmił mu, iż podnosi mu pen- syę o dwadzieścia franków.
Kręćki, nie mogąc się docze
kać objawów radości ze strony Leona, wyszedł za interesami na miasto. Leon pozostał sam.
Zapalił gaz, jakkolwiek je szcze widno było.
— Niech najwięcej gazu wy
chodzi!— mówił sobie z dziecinną pasyą—niech wszystko się zruj
nuje w tej przeklętej jaskini.
Z nienawiścią spojrzał do
koła.
Te szare ściany, oklejone nudnym, głupim papierem, ten gaz wiecznie syczący, wióry i bi
buła na podłodze, w kącie paka z węglami i piec, ten piec znie
nawidzony, maltretowany jego od gorączki drżącą ręką od rana do wieczora.
— Katorga! — wyszeptał. — Katorga duszy i ciała!
Usta jego wykrzywił gorżki uśmiech ironii.
— I po co ci było głupcze uciekać z kraju?—myślał... po co to wszystko? Czy nie lepiej było iść na Sybir i tam cierpieć du
chową i cielesną męczarnię. Przy
najmniej wiedziałbyś, d la c z e g o cierpieć i lżej byłoby ci znieść tamtą niewolę niż handlową.
Drzwi kantoru otworzyły się cicho i stanął w nich młody chło
pak, odziany w zniszczone i zbyt duże na niego palto.
— Czy niema pana Kręckie
go—zapytał po francusku.
Leon, który w pierwszej chwi
li nie widział nowoprzybyłego, tylko jego głos słyszał—był prze
konany, że to weszła kobieta.
Podniósłszy głowę, poznał w przybyłym owego tajemnicze
go chłopca z sali geograficznej, który, ciągnąc go za rękaw, prosił:
— Mój panie, niech Grzego
rzewski mówi!
Serce zabiło w nim radośnie.
To był ktoś z kolonii, ktoś z tamtej strony Sekwany, z Gla- ciery!
— Proszę, niech pan wej
dzie!...— wyrzekł po polsku, tro
chę drżącym od wzruszenia gło
sem. 7 ' 'r. ‘
— A... to pan Polak!..,
— Tak! Pan Kręćki wyszedł, ale zaraz wróci. Może pan na nie
go zaczeka! Niech pan usiądzie.
— Dziękuję panu. Chętnie usiądę, bo już dwa dni chodzę po Paryżu całymi dniami! Szukam sobie miejsca.
— A!...
— Tak! tak! i wszędzie mnie odprawiają z kwitkiem. Byłem nawet u K., ale — mnie nie wpu
szczono.
Leon pomyślał, iż nie każdy może dostać „Rycerzy" na drogę życia.
— A jaki rodzaj zajęcia chiał- by pan znaleść? — zapytał, zbli
żając się do Władka.
— Mój drogi panie!—wyrzekł chłopiec, podnosząc na Leona wiel
kie, dziwne, roziskrzone źreni
ce—ja bym wszystko wziął — bo ja mniej więcej wszystko umiem,
byleby tylko z Paryża nie wy
jeżdżać.
— Jakto? Pan wszystko umie?
— No... tak... po trochu. Wo
jażowało się tu i tam—tu z cyr
kiem, tam z menażeryą, tu tak sobie... to i nauczyło się tego i owego.
W cieple kantoru zaczynała widocznie odżywać fantazya Wład
ka.
— A jakże!...— mówił dalej, mnąc czapeczkę' w ręku—p. Grze
gorzewski mnie zawsze łaje, gdy ja to opowiadam, ale słowo hono
ru, ja prawdę mówię. O! pan Grze
gorzewski, to będzie mnie miał na sumieniu.
— Dlaczego?
— Bo ja mu służyłem wier
nie, ja k ten pies — a on mnie wczoraj od siebie odegnał i ka
zał się na oczy nie pokazywać.
Ja też pomyślałem sobie — pójdę na drugą stronę Sekwany... to mnie karyerowicze i b u r ż u j e dopomogą i do nich przystanę!
Usta mu drżały i układały się w dziecinną podkówkę. ■ ■
— Ale pan Grzegorzewski będzie miał na sumieniu moją zmianę frontu.
— A cóż pan robił przed
tem?— zapytał Leon.
— Ja byłem przy panu Grze
gorzewskim.
— Jakto?...
— A no tak... pomagałem. Ja nawet po to przyjechałem do Pa
ryża...
I nagle pośpiesznie dodał:
— Bo ja byłem u introliga
tora i oprawiałem książki dla pa
na Grzegorzewskiego.
— Jakie książki?
— Różne. Zresztą—zapomnia
łem!
5
Zaciął usta, jakby żałując, że powiedział za dużo i zasunąwszy
się głębiej w krzesło, siedział na
dęty i osowiały.
Leon powrócił do swego za
trudnienia, bo uczuł, że Władek oddzielił się od niego moralnie ja kąś tajemniczą przegrodą.
Niemniej jednak od czasu do czasu spoglądał na siedzącego chłopca i znów uderzyło go to, co Wimpfen w sali geograficznej powiedział.
Delikatność rysów, owal twa
rzy, kobieca przejrzystość cery, ręce małe, nogi drobne, pomimo zbyt dużych butów i to coś, nie
określony j akiś, niezgrabny wdzięk młodej dziewczyny, pragnącej ko
niecznie przybrać męską postawę.
Patrząc tak na niego, Leon łamał sobie głowę, w jaki sposób rozpocząć z nim rozmowę. Chciał koniecznie dowiedziećsięcoś więcej o Grzegorzewskim, o nich wszyst
kich, tembardziej iż widocznie Władek obracał się w tern kole.
— A gdzie pan mieszka?—zapy
tał wreszcie, nie mogąc znaleść żadnego tematu, tak był zgorącz- kowany i podniecony.
— Na Glacierze—odparł Wła
dek—to jest, ja mieszkałem w kan- celaryi u pana Grzegorzewskie
go. Teraz już nigdzie nie miesz
kam.
— A!.,, to pan Grzegorzewski ma swoją kancelaryę na Glacie
rze?
— Tak i mieszka w tym sa
mym domu. Tam także mieszka panna Mazia i panna Wilhelmi
na, tylko o piętro wyżej. Tam my wszyscy mieszkamy, choć kon- sierżka bardzo z tego niekontenta
1 gniewa się, gdy są żur fixy.
— To są na Glacierze żur fixy ?
— A jakże... codzień u kogo innego. Każda pani ma żur fix,
a i panowie dają także żur fixy.
— A u pana Grzegorzewskie
go są żur fixy?
Władek spojrzał na Leona 2 pewnem oburzeniem.
— Pan Grzegorzewski to nie je st to, co wszyscy. On czasem chodzi na fix, ale on nie daje u siebie fixów. Pan Grzegorzewski je st co innego...
Fanatyczne uwielbienie brzmia- ło w tych ostatnich słowach.
— Pod którym numerem mie
szka pan Grzegorzewski?—zapy
tał nagle Leon, a głos mu drżał i rumieniec wystąpił na twarz, jakby popełniał w tej chwili ja
kiś czyn karygodny.
— Pod dziewiędziesiątym na czwartem piętrze.
— Dziękuję!...
Drzwi otworzyły się i wszedł Kręćki.
Zobaczywszy W ładka śmiać się zaczął.
— A cóż to?—zapytał—tutaj?
za czem? co .się stało!
Władek powstał i przestępu- jąc z miejsca na miejsce, wyrecy
tował:
— Ja przyszedłem prosić — może mi pan da jakie miejsce!
Kręćki szeroko oczy otwo
rzył.
— Miejsce? jakie? ja o ni- czem odpowiedniem nie wiem!
Zatrzymał się prawne przed Władkiem i patrząc prosto w oczy chłopcu, dodał:
— A w zresztą u nas tylko m ę ż c z y ź n i w kantorze pra
cują!
— Proszę pana!... przecież...
— No! no! już nic. Nic...
Kręćki przeszedł się po kan
torze i zdjął palto, które zawie
sił na haku.
Leon spojrzał na Władka i dostrzegł, że na twarz chłopca wystąpiły dwie purpurowe plamy.
Kręćki zwrócił się znów w stro
nę Władka.
— A dlaczegóż sięn ie popro
si pana Grzegorzewskiego o wy
szukanie miejsca? — zapytał.
— Ja się z panem Grzego
rzewskim... pogniewałem! —odpo
wiedział prawie szeptem Władek.
Kręćki ręce szeroko rozłożył.
— A!... to trzeba mi było za
raz powiedzieć! Naturalnie, sko
ro się takie dwie burzliwe natu
ry, ja k wasze, razem zejdą, to nie może być mowy o ustępstwach, o zgodzie.
— O nie! — przerwał Wła
dek — pan Grzegorzewski jest święty! je st anioł!... jest... wszy
stko, ale to proszę pana, ja k zaczną b a b y się wtrącać, ja k panna Mazia, panna Wilhelmin- ka, pani Jaskólska zaczną gospo
darować, to po prostu można gło
wę stracić!
Niepodobieństwem jest okre
ślić wzgardliwy ton, jakim W ła
dek wymówił słowo „baby“.
Kręćki znów prosto w oczy mu spojrzał.
— To się tak bardzo kobiet nie lubi? — zapytał z jakimś dwu
znacznym uśmiechem.
— Bardzo! — wyrzekł z ca
lem przekonaniem Władek — one mogą być bardzo mądre, mogą być dziesięć razy na medycynie, ale w robocie zawsze przeszka
dzają. Ja, naprzykład, panu Grze
gorzewskiemu wszystko przeba
czę,1 bo to... wielki człowiek, on może mnie nawet wylajać, wypę
dzić na mróz—nawet zabić—do
brze! ja nic nie powiem, ale ta
kie tam gęsi! a nie!... to zanadto.
— Więc pan Grzegorzewski pana wypędził?
Władek dumnie podniósł czoło.
— Nie! tego on nie zrobił!
To je st anioł, panu mówię... ale ja sam dla samego honoru nie
mogłem tam zostać!...
I nagle Władek zakrył twarz;
rękami i wybuchnął płaczem.
— Już go więcej nie zoba
czę! nie zobaczę!...
Łkał tak gwałtownie i ser
decznie, ze aż Leona w gardle dławić zaczęło.
Ze .zgorszeniem jednak spo
strzegł, że Kręćki dusi się od śmiechu.
Stanisław Ostrowski.
To ogromne przeobrażenie, jakie się dokonało w naszych czasach w dziedzinie upodobań formalnych—
przebija się także w twórczości Ostrowskiego. I on należy do tych u nas rzeźbiarzy, co wreszcie poko
nali klasycyzm. Jak dotąd: przeważ
nie twórca biustów,, przedstawiciel ludzi. Nie tylko inne pokolenie przed
stawia, nie tylko ludzi, którzy mają inne wyrazy twarzy, niż je mieli
ludzie z przed lat kilkunastu, nie tyl
ko inny krój ubrania, inny sposób czesania włosów, inne fryzury—ale
Ostrowski. Portret D-ra Kunceka.
6
Ostrowski. Chusta Św. Weroniki.
i inaczej także pojmuje on portret rzeźbiarski. Dzieło sztuki nie jest dla niego wierną kopią rzeczywistości, lecz transpozycyą rzeczywistości w ma- teryal rzeźbiarski—jest stworzeniem innej rzeczywistości, nieruchomej, ka
miennej, a tu rządzi on już sam i nagina i przekształca żywą naturę podług swoich własnych formalnych upodobań i celów.
Zrazu więc upodobania jego tkwi
ły silnie przy rzeźbie ąuattrocenta, a to pierwotne jego lgnięcie do wczes
nego renesansu do dziś nawet decy
dujący ma na jego sztukę wpływ.
Jak dawniej biust p. Bronisławy Ostrowskiej, prof. Bołoz Antoniewicza, tak dziś jeszcze biust p. Zagórskiej ma formę wczesnorenesansową. Lecz naogół stał się dziś już swobodniej
szym. Nie chodzi mu już dziś tylko o stwarzanie indywidualności silnie zaakcentowanych, wyrazistych, w czem je st jedynym u nas w tym rodzaju, ale o każdorazowe stworzenie jakiejś zajmującej bryły. Więc też zlewa głowę Kasprowicza z resztą masyw
nej bryły rzeźbiarskiej, głowę Miciń- skiego wychyla z bryły, nakształt sfinksowej uformowanej. Czyni to zawsze stosownie do swego pojmo
wania postaci. Unika więc tego wówczas, gdy mu chodzi o wyraz i gest młodej męzkiej twarzy na biu
ście p. Długoszewskiego, lub rzeźbia
rza p. Kunceka.
Wówczas, gdy się zabiera do pracy, ręką wiedzony jego drewniany instrument modelacyjny uwydatnia szerokie płaszczyzny i unika przytem ostrych ich krawędzi, tam, gdzie bryła idzie silnie w głąb, np. przy oczodołach, głąb tę nieco przesadza, lecz znów łagodnie, falisto w nią schodzi, a tymczasem padające świa
tło rzuca mu plamy światła i cienia i uwydatnia kształt postaci. Ma się wówczas wrażenie takich plam, jakie w malarstwo wprowadzili Manet, Cezanne, ale tylko nie tak ostrych, lecz łagodnych. Ostrowski pojmuje rzeźbę po malarsku, chodzi mu o syl
wetę postaci, choćby nawet cośkol
wiek odmienną, niż w rzeczywistości, byle pełną charakteru i stąd tyle życia, mimo całej indywidualnej sty- lizacyi, mają jego biusty; dlatego też, dla tej sylwety, tonuje on swe biu
sty na bronz, na czarno, na zielono, lub zostawia białymi, kiedy ten właś
nie kolor jego pojęciu najbardziej od
powiada.
Nie o „idealną“ tedy klasyczną linię chodzi Ostrowskiemu; gdyby mu o nią chodziło, zatraciłby malarskość swych rzeźb, a dowiódłby, że dbając jedynie o rysunek, nie ma poczucia
bryły.
Thorwaldsen i rzeźba, to dla nas dzisiejszych dwa krańce, wykluczają
ce się. Thorwaldsen—to Genelli, tc Cornelius, to rysownik, kaligraf. Po
czucie bryły i czynnik malarski dadzą się pogodzić — nigdy poczucie bryły i linia. Ostrowski wychodzi z wła
ściwego po rzeźbiarsku założenia:
bryły, sylwety i plamy cieniów.
Dwa są możliwe traktowania rzeźby: Klinger i Medardo Rosso Klinger za cel stawia sobie dokład ne, doskonałe naśladowanie natury Rosso upraszcza, pomija wiele pła
szczyzn, daje rzecz tak, jak ją widzi w przelocie, gdy nie ma czasu doj
rzeć szczegółów. Zajmuje go nadtc jedna strona postaci, inne traktuje jeszcze pobieżniej. Takie jest jegc upodobanie. Umie, gdy chce, wy
rzeźbić w manierze greckiej, średnio
wiecznej, renesansowej, barokowej, realistycznej.
Ostrowski—jak Rodin, jak Rosso upraszcza, pomija, tworzy sylwetę, maluje, lecz nie jak Rosso w spo
sób rozwiany, mglisty: Ostrowski akcentuje silnie i stanowczo. U nie
go nieprawda tkwi w zbytniem po
głębieniu wgłębień twarzy, w ich niej ednokro lnem powiększeniu, np.
kątów oczu, w których się kryją wzgórki łzawe. Lubi pomijać praw
dę anatomiczną, mimo, że równocześ
nie daje poznać, że ją dobrze zna.
że tu a tu pod pokładem mięśni i tłuszczu jest kość taka, a taka, a tam znów inna—i kość tę natych
miast uwydatnia.
W barokowym rysunku ust, sil- nem akcentowaniu oczodołów, wysta
jących kościach jarzmowych, braku
Ostrowski. Portret p-ni Zagórskiej.
Ostrowski. Portret p. Długoszowskiego. Ostrowski. Portret paru Mondschein.
ostrych linii na powiekach, upraszcza
niu, tonowaniu postaci, ruchach czę
sto gwałtownych, afektowanych—tkwi jego upodobanie, jego styl, indywi
dualność.
Patrząc na postać ludzką, czuje, z jakim rozmachem będzie ją robił w glinie i o rozmach mu głównie chodzi. Jego praca odznacza się pewnością ręki, mówi o jasnem anty
cypowaniu całości dzieła. W tym rozmachu, w którym ginie ścisła prawda rysunku, choć zostaje charak
ter, przejaw ia się skłonność do baro- kowania, a barok również odbiegał od prawdy dla smaku. Ostrowskiego nietylko nudziłoby ścisłe kopiowanie natury, lecz poprostu ręka mimowoli dałaby wyraz smakowi, tak dalece silną je st jego indywidualność rzeź
biarska. Gdy barok ma przejścia płaszczyzn ostre, Ostrowski, rzeźbiarz epoki pod znakiem Rodina, czyni je łagodne—przelewa.
Nie je s t tedy Ostrowski realistą, ale stylizatorem i stąd rzeźby jego m ają w sobie wiele pierwiastku de- ' koratywnego. W ym agają one dla siebie specyalnego otoczenia, specyalnycli interieurów. Jak rzeźba gotycka, re nesansowa, barokowa, klasyczna na
swojem miejscu znajduje się dopiero w średniowiecznych komnatach, w re nesansowych salach, w barokowych przybytkach, wśród klasycznych ko
lumnad, tak i ta rzeźba, która już nosi na sobie cechy nowego, stylu, wśród architektury i urządzenia no
wego stylu znaleźćby dopiero mogła
dla siebie miejsce odpowiednie.' Gdyż sztukę dzisiejszą wogóle pojmować trzeba jako wychodzącą wprost i w ra
cającą w dom. mieszkalny, w jasny przestronny dom.
To też np. zie
lono tonowany biust p. W onieli o nie
samowitych rysach wyobrażam sobie w buduarowej nie
co pracowni jak ie
goś dzisiejszego in- croyabla. Ton ogól
ny pokoju nieco cie
mny, dywanów ma
ło, linie mebli pro
ste, trochę kwia
tów. Na ścianach, w drewniane panele wpuszczone p r z e wrotnie pornografi
czne drzeworyty w rodzaju Aubrey Be- ardsley’a. Biust o- V bok biurka, na któ- rem leży Hebbel, Kleist, Poe.
Majolikowy biust p. Zagórskiej wyo
brażam sobie w ja-
kiemś interieur, którego styl musiałby być również zupełnie współczesny. Me
ble musiałyby być niezmiernie delikat
ne, takie, że żalby było na nie siadać.
W yobrażam sobie wszystko białe, śnież
nie białe i jasne, wesołe i smukłe.
Gruby dywan głuszyłby stąpanie.
Gdzieniegdzie kremowe plamy i linie
• <
Ostrowski.
ornamentów, kremowy też muszlin na nizkiem, a szerokiem oknie z kw ia
tami,' a na jego tle, jak B arbarka Józefa Pankiewicza, ten niezwykły biust. Na ścianach obrazki: lorda Leigh- tona „Psyche"; ów niezwykły renesan
sowy obrazek „No- lim etangere"; wiel
kiego m aga Lionar- da Mona Liza. Tu- bym przychodził na odpoczynek, tubym prawdopodobnie n aj
częściej myślał o erotykach pisanych i malowanych, o ko
ki eteryi, r u c h e m i wyrazem oczu o- V
b ja w ia n y c h pra
gnieniach, tęskno
tach, pożądaniach—
które same już s ta nowią treść życia, bezcelowych, ba
wiących się tylko sobą, nie na seryo, rozdrażnionych, hi- CĄ.S.
ji/. o t s . e w s k i . g o s t y c z n y c h , bla- dych— bo bez praw dziwej namiętności. Tuby leżał Homer i w nim najczęściej zapewne czytał
bym o Odysseuszu i syrenach. ,
Lwów. Maryan Olszewski.
I
Kolonie letnie dla dzieci miejskich wynalazł ksiądz Walter Bion, szwaj
car z Zurychu.
Było to w roku.1876..
Po raz pierwszy, od początków historyi, grupka uczącej. się dzia
twy, sześćdziesięcioro przeszło mal
ców, z ubogich rodzin robotniczych powędrowało ze świeżemi cenzurami i promocyami w góry, do lasu, na świeże powietrze.
Dwadzieścia pięć lat . V / orki społecznej.
W cztery lata potem dr. Stani
sław Markiewicz rzucił w „Gazecie Warszawskiej" projekt utworzenia po
dobnej instytucyi u nas. Za słowem nastąpił czyn natychmiast. Grono osób, śród których był Bolesław Prus, dr.
Gzy dotrzymaliśmy jej kroku je dnak?
Było to nie sposób.
W kraju naszym dwie instytucye kolonii letnich, warszawska i łódzka, zdołały doprowadzić liczbę wysyła
nych na wieś dzieci do kilku tysięcy ledwie. Mniej jak do pięciu tysięcy.
W Szwajcaryi są miejscowości, gdzie z kolonii letnich korzysta jede
naście dzieci na każdy tysiąc osób ludności.
W Niemczech liczba letnich kolo-.
nistów dochodzi do 50 tys.
We Włoszech do 20 tys.
W Danii do 14 tys.
W Anglii do 30 tys.
Nasze liczby wyglądają, nawet stosunkowo wzięte, dość skromnie.
Dlaczego?
Brak' funduszów.
Tylko połowę tych dzieci wysy
łać^ możemy, które się zgłaszają. Po
łowę z tych, dla których wysłanie na wieś stanowi kwestyę zdrowia, kwe
sty ę’ zmarnowanej młodości, kwestyę przyszłości i życia często. i
Kolonie letnie całym ciężarem budżetu swego leżą na ofiarności pry
watnej. i
Rząd opiekuńczy nie przyczynia się do tego dzieła ani groszem. f
Szkoła publiczna, która w thkiej Danii np. sama bardzo się troszczy o wysyłanie dzieci swoich na wieś wiecie, u nas ma inne troski. Jej
zdaje, że spełniła swoje, gdy zadała uczniom „wakacyonnyje zadaczi!..."
Przez lat dwadzieścia pięć przeto instytucya kolonii letnich na swój; bu
dżet, wynoszący prawie pięćdziesiąt tysięcy rubli rocznie, sama pracuje.
W tym budżecie członkowie figu
rują z sumą 5 tys; rb.
ofiary rozmaite wynoszą 18 tys: rb.
procenty od zapisów 11 tys. rb.
sprzedaże i koncerty 6*/z ti rb.
Zróbmy jeszcze uczciwą reklamę tym niewielu inśtytucyom, które ko
loniom letnim dają większe sumy:
Warsz. To w. -Ubezpieczeń 1000 rb.
Warsz. Tow. Kopalń węgla Zakłady żyrardowskie ’
Tow. przemysłowe „Leśmierz" 500 rb.
Rada kolei wiedeńskiej 500 rb.
K. Szajbler 300 rb'
1000 rb.
200 rb.
Zapisy trwają od stycznia do maja.
Za czyje pieniądze dzieci wyjeżdżają na wieś?
Prędko ruszyliśmy za Europą
w tern pięknem dziele.
Oględziny lekarskie kosztują dziewięćset rubli rocznie. Gdyby się udało uniknąć tego wydatku...Pritsche, dr. Chmielewski, dr. Gepner, A. Goltz, dr. W. Kosmowski, St. Le
szno wski i prof. A. Pawiński, zebra
nych w mieszkaniu inicyatora, posta
nowiło działać. W roku następnym wysłano już pierwszą grupę dzieci, pięćdziesiąt dwóch, na wieś.
Dziś, kiedy kolonie letnie obcho
dzą dwudziestopięciolecie zacnego swe
go żywota — więcej niż połowa tych, co je stworzyli — już nie żyje.
Tow. Kred. Ziemskie lokale dla trzech
• . . • • . koloni
Śród prywatnych ofiarodawców spotykamy nazwiska, ciągle się na listach dobroczynnych powtarzające:
bar. Kronenberga, pani Emilii Blocho- wej, p. St. Rotwanda, pani M. Szlen- kierowej i sukcesorów H. ^W awel
berga.
Towarzystwo utrzymywało swoim kosztem dziewięć kolonii. Trzy zaś utrzymywane były przez osoby pry
watne. Mianowicie:
o
Na dworcu kolejowym dzieci dostają się do rąk dozorcy, który jest za nie odpowiedzialny aż do powrotu i oddania ich w ręce rodziców.
W^Ciechocinku przez rodzinę H. Wawelberga. . . ! '
W Lesznie przez pp. Janostwa Bersohnów.'
W Sannikach przez pp. Natan---
sonów. r
Aby wyjechać na kolonię....
Dziecko musi odpowiedzieć pe
wnym warunkom:
Być istotnie chorem lub słabowitem.
Ubogiem.
Nie mieć z a ra ź liw e j choroby. V
I zaprezentować się w czystości.
Od stycznia do maja odbywają się oględziny lekarskie i czynności kwalifikacyjne. Oglę-.
dżiny kosztują towa- ystwo kolonii 900 rb.
rocznie; komitet na
myśla się, jakby tu te- ’ go wydatku się pozbyć.
Lekarze dają dzie
ciom 'stopnie ze zdro
wia: pałka dla najsłab
szych, dwójka dla sła
bych, trójka dla takich co to ujdzie i czwórka dla zdrowych. Kto ma stopień gorszy ten jest bliżej wsi.
Dzieci z trójką i czwórką muszą zostać w mieście.
interesującą jest tabela, wy
kazująca ile procent dzieci z różnych przyczyn nie wysłano na wieś.
w wypadkach proc.
Zamożność 215
Niestawienie się do biura 244 Fałszywy adres lub wy-
jazd
Wstąpienie do terminu
lub szkoły 6 0,2
8.4 9.4 2.5
w wypadkach
Niechlujstwo 150
Choroba zaraźliwa (prze
ważnie oczu) 164
Śmierć 3
Podstawienie 4
proc.
5,8 6,4 0,1 0,1
’ * * •
Raj ziemski, o którym niejedna istota wspominać będzie całe życie...