• Nie Znaleziono Wyników

Dzwonek świętej Jadwigi

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dzwonek świętej Jadwigi"

Copied!
57
0
0

Pełen tekst

(1)

Przez ś. p. K arola M iarkę

M ikołów— W arszawa.

N a k ł a d e m K a r o l a M i a r k i

Dzwonek świętej Jadwigi.

O rn isk i żyeia spółezesnego

w 3 aktach.

(2)

&

Obrazek % życia spóJczesnego

w 3 aktach

przez

ś. p. K a ro la M iarkę.

Mikołów — Warszawa.

N a k ł a d ę m K a r o l a M i a r W 1.

1910.

(3)

O s o b y :

f k y*} / p

Jan Czarniecki. , /

Barbara, jego żona.

ag ff

Kazimierz, ich syn, czeladnik ślusarski.

Anna, ich w y ch o w an ica.

Galka, handlarz.

Stach, s ta r y w o larz.

Lehman, fa b ry k a n t.

Wilhelmina, jego żona.

Hermina, ich córka.

Żebrak.

TJ

(4)

A k t I.

SCENA I.

( W d o m u C zarnieckiego n a Golębouńcach).

(B a r b a ra w y d o b y w a z p u d e ł k a sre b rn ą szpinką; je j m ą ż prze ch o d zi siet w i e l k i m i k r o k a m i po izbie).

Czarniecki. I pocóż w y d o b y w a s z tw ó j klej­

n o t? c z y się stro isz n a jak ą u ro c z y sto ść ?

Barbara. C zyż zapom niałeś, że dziś nasz K a­

zim ierz w św ia t daleki w y c h o d z i?

Czarniecki. W iem o tem , lecz nie pojmuję, dla czego sre b rn ą szpinkę, k tó rą szanujesz jak relikw ie, w łaśn ie dziś w y d o b y w a s z z u k ry c ia ?

Barbara. Cóż oprócz ciebie, k o ch an y m ężu, posiadam na św iecie d ro ższeg o oprócz sy n a na­

szego i sreb rn ej szpinki. S y n jed y n a czek , nadzieja i pociecha naszej staro ści, a s re b rn a szpinka d ro ­ g a p am iątk a po p ra -p rad ziad k u moim, k tó ry b ro ­ nił C zęsto ch o w y p rzeciw S zw ed o m i na pam ią­

tkę od b o h atersk ieg o p rz eo ra, księd za K ordeckie­

go, o trz y m a ł tę sre b rn ą szpinkę z ob razem M atki Boskiej C zęstochow skiej.

Czarniecki. W iem o tem , ale nie pojmuję, jaki z w iąz ek m iędzy sy n em i szpinką.

Barbara. S am mi często opow iadałeś, jak stra sz n e zepsucie panuje w w ielkich m iastach,

1*

(5)

dlatego też lęka się serce m acierzyńskie o dzie­

cię, które w m łodocianym w ieku w y s y ła m y do Berlina, gdzie tak w iele n ieb ezp ieczeń stw grozi jego cnocie i w ierze.

Czarniecki. I mnie to b ard zo obchodzi, lecz cóż ro b ić ? G d y b y śm y byli w łaścicielam i w iel­

kiego g o sp o d arstw a, Kazio nie b y łb y się uczył ślu sarstw a, ale oprócz c h a ty i m ałej za g ro d y nic nie posiadając, m usim y zab ezp ieczy ć jego los rz e ­ m iosłem ; dlatego koniecznie p o trzeb a, aby w ę d ro ­ w ał w św iat i w w ielkich fab ry k ach szukał udo­

skonalenia w rzem iośle. U fajm y w Bogu, że go zachow a od niebezpieczeństw a.

Barbara. S e rc e m oje b ard z o stro sk an e, w ie- rzaj mi, że mi żal, żeśm y go dali w y u c z y ć r z e ­ m iosła; lepiej, żeby b y ł zo stał w w iosce i podług naszego zw yczaju chw alił B oga. „C óż człow ie­

kow i pomoże, chociażby z y sk a ł c a ły św ia t, lecz p rzy tem duszę u tracił."

Czarniecki. Z każdego stan u m am y św ię ­ tych, rolników i rzem ieślników , żo łn ierzy i k ró ­ ló w ; próżne są tw oje o b aw y . Z resztą, naj­

w ięcej zależy od Kazia, jak sobie będzie p o stę­

pow ał.

Barbara. I od łaski Bożej. D latego te ż dam dziecku jako pam iątkę m oją sre b rn ą szpinkę z obrazem M atki Boskiej C zęstochow skiej, ab y go N ajśw iętsza P a n n a w sp o m ag a ła i chroniła od złego. W iesz k o ch an y Janie, że szpince mojej przypisuję całe nasze szczęście. G dym ją, b ędąc d ziew czyną, zgubiła, ileż się nap łak ałam nad tą s tra tą ; ty ś mi ją znalazł i oddał. B y ła to p ierw ­ sza p rzy c z y n a naszego poznania się, naszej m i­

łości. a później, dzięki N ajśw iętszej Pannie, n a sz e ­ go szczęśliw ego m a łże ń stw a . G dyś ciężko z a c h o ­

(6)

ro w a ł i w s z y s c y zw ątpili o tw ojem życiu, za w ie­

siłam na szy i tw e j po św ięco n ą szpinkę, a z a ra z ci się polepszyło. W iadom o ci, co m atk a m oja, B o ­ że św ieć jej duszy, op o w iad ała o szpince, jak ją n asz a rodzina od p ra -p ra d z ia d ó w sz a n o w a ła i s trz e ­ gła, jak św ię tą relikw ię, jak n ajd ro ż sz y skarb.

C zarniecki. I ja szanuję św ię tą pam iątkę i dlatego obaw iam się, a b y ś w ra z ze szpinką nie

w y sła ła z dom u naszego szczęścia.

Barbara. K azio je st całem szczęściem na- szem , jeżeli on będzie szczęśliw ym , to i m y z nim;

w p rzec iw n y m razie, co uchow aj B o ż e . . . ( P o d ­ c z a s o s t a t n i c h s ł ó w w c h o d z i G a ł k a , h a n d l a r z ) .

Gałka. Niech będzie p ochw alony Jezu s C h r y s tu s !

Czarniecki, Barbara (r a z e m). Aż na w ie k i!

W itam y P a n a serd eczn ie!

Gałka. D ostałem list z B erlin a z rozkazem , ab y m jak najspieszniej d o sta rc z y ł 40 w o łó w ; dla­

teg o jeszcze dziś udam się w p odróż i proszę, ab y ście w s z y s tk o p rzy g o to w ali, bo w ieczo rem r> godzinie 7 w y je ż d ż a m y z w ioski.

Barbara. Mój B oże, ta k nagle m am stracić m oje dziecię, k tó re dopiero w czo raj pow róciło z term in u ! ( p l ą c z e ) .

Gałka. Ej, m oja sąsiadko, nie m acie się cze ­ go sm ucić. F a b ry k a n t, do k tó reg o z a p ro w ad z ę K azim ierza, je st p o czciw ym i b a rd zo szlachetnym p an em ; m ów i do b rze po polsku, bo daw niej m ie­

sz k a ł w Poznaniu. D ziękujcie Bogu, że do tak zacnej fa b ry k i dostanie się w a s z sy n i z a ra z n a p ie rw sz y ra z pobierać będzie 20 ta la ró w m ie­

sięcznej p ła cy . T o w a rz y sz e pozazd ro szczą m u ta ­ kiego szczęścia.

(7)

Barbara. A czy fa b ry k a n t je st katolikiem ? Gałka. Ej, tego nie w iem ; a z re sz tą ta c y p a ­ now ie nie tro szcz ą się o w ia rę !

Barbara. T em gorzej, jeżeli przyjdzie K azi­

m ierz do p an a bez w szelkiej w ia ry .

Stach, ( w c h o d z ą c p o w o l i ) . Niech bę­

dzie . . . ( s i a d a n a l a w i e ) .

Gałka. I pocóżeś p rzy sze d ł S ta c h u ? Stach. Ano, kiedy mnie p r z y s ła li. . . Gałka ( n i e c i e r p l i w i e ) . P o co?

Stach. Ano, nie pojm uję, coście ta c y nagli?

Gałka (s a m d o s i e b i e). A niechże cię gęś kopnie! ( G ł o ś n o ) . I któż cię to p rz y s ła ł?

Stach. K to? ano, gospodyni.

Gałka. A cóż jej p o trz e b a ?

Stach. G o spodyni? tej nic nie p o trzeb a.

Gałka. A po cóż cię p rz y s ła ła ? Stach. Ano, po w as.

Gałka. I czegóż mnie niecierpliw isz i nie po­

w iad asz o co chodzi?

Stach. Ano chodzi o tego k o ślaw eg o w oła.

Gałka. I cóż w o ła ?

Stach. Ano, ano, b ezm ała zd y ch a. . Gałka. A to nieszczęście! k o sz to w a ł m nie 27 d u k ató w ! a ty gapiu, czem uż mi z a ra z nie po­

w ied ziałeś?

Stach. Ano, kiedyście się ciągle o co innego pytali.

Gałka. Oj z takim niedołęgą! W ięc p rz y g o ­ tujcie się na podróż; ja śpieszę do dom u, m oże się da u rato w ać. ( O d c h o d z i ś p i e s z n i e ) .

Barbara. A w y , S tachu, pojedziecie tak że do B erlina?

Stach. Ano podobno.

Barbara, 1 znacie B erlin?

(8)

Stach. Ja k w ła sn y dom ! w sz ak że tam co ty ­ dzień o dstaw iam w o ły ; ario!

Barbara. Pójdzie z w am i n asz K azim ierz;

to też dobrze, b o później będziecie n asze listy z a ­ bierać do niego.

Stach. Ano, jak napiszecie.

Barbara. T e ra z p o trz e b a za w o ła ć K azia; niech się z b ie ra ; A ndzia mu m usi pom ódz. ( O d c h o d z i ) .

Czarniecki. A ja pójdę do policyi po p aszp o rt ( z b i e r a s i ę d o o d e j ś c i a ) .

Stach. Anno, ( o g l ą d a s i ę n a w s z y s t ­ k i e s t r o n y , p o t e m s a m d o s i e b i e ) . Nie- m asz A n n e c z k i! ano to i ja pójdę ( o d c h o d z i ) .

Anna ( w c h o d z i ) . B oże mój, B oże mój, czy ja m y ślałam , że on ta k p rędko opuści n asz dom ! R ad o w ałam się, że p ozostanie jeszcze kilka, dni;

on tak i m iły, taki g rzeczn y , jego opow iadania tak zajm ujące, że p raw d ziw ie szczęśliw ą by łam w je ­ go to w a rz y stw ie . ( S t o i c h w i l k ę w z a m y ­ ś l e n i u , p o t e m k l a s n ą w s z y w r ę c e z w e ­ s o ł ą m i n ą ) . Ju ż w iem , co zrobię! pochow am n iektóre rz e c z y K azia, będ ą szukać, nie znajdą.

Oflłka nie będzie chciał czek ać i K azio m usi zostać.

( P o c h w i l c e n a m y s ł u s m u t n o ) . Rodzice m ogliby się b a rd zo ro zgniew ać... (z w e s t c h n i e ­ n i e m ) niema ra d y ! Z re sz tą c o b y na to sam pan K azim ierz pow iedział, g d y b y poznał. On szczęśli­

w y : w y u c z y ł się rzem iosła, pójdzie do w ielkiego m iasta, będzie bogatym panem , a ja ? biedna sie­

ro ta ! ( z a k r y w a t w a r z r ę k o m a , p o c h w i - 1 i). D rogiej m atki mojej nie zaznałam , bo mnie odum arła, k ied y ledw ie p arę m iesięcy liczyłam : o n ajukochańszym ojcu już od ośm iu lat nic nie słychać. Oj pam iętani dobrze ostatni dzień n a sz e ­ go pożegnania. D okoła o ta cza ł nas s tra s z n y ogień,

(9)

a w pośrodku uzbrojonej i w rz eszcząc ej zg rai w ią ­ zano w łańcuchy zbladłego ojca. W kilka dni pó­

źniej dzisiejsi moi rodzice zaw ieźli mnie gdzieś dc dużego m iasta. T am w b ram ie jednego z n ajw ię­

k szy ch dom ów , sp o strz eg ła m m iędzy żołnierzam i m ego kochanego ojca. W y b lad ły , zn ęk an y , s tru ­ mieniami mu Izy p ły n ęły , g d y m nie zob aczy ł.

D ość długo ro zm aw iał z C zarnieckim i, potem n a ­ chylił się ku mnie i p o cało w ał w u sta i czoło. U ści­

snąć mnie nie mógł, bo mu ta k stra sz n ie ręce w ty ł skrępow ali, że mu k ajd an y k re w z za paznokci W yciskały. W iem , że m ów ił jeszcze coś do miiie, ale już nie pam iętam co# bo b a rd zo w te d y p ła k a ­ łam. S ta rs z y zak o m en d ero w ał, żołnierze w sadzili ojca na w óz, a w oźnica podciął konie. P ró żn o k rzy czałam , próżno w y ciąg ałam ręce z a odjeżd ża­

jącym ojcem ; odw rócił się ty lk o , skinął g łow ą i znikł. Później opow iadano mi, że ojciec m iał kil­

ka w iosek w K rólestw ie P olskiem , że M oskale w sż y stk o zrabow ali, spalili i ojca zab rali ( r o z ­ p a c z l i w i e ) . Z abrali i nie oddali w ięcej. P rz e d trz e m a la ty o pow iadał nam nieszczęśliw y rodak, p o w racają cy z S y b e ry i, że na drodze d_o Sybexyi.

na wielkiej rzece W ołdze p rz y p rz e p ra w ie lód się załam ał, i że cała kom pania w y g n a ń c ó w ta m grób znalazła, a m iędzy nimi m iał by ć i mój k o chany ojciec ( z a ł a m u j ą c r ę c e , w z n o s i o c z y k u n i e b u ) : „O drogi ojcze, z łąc zo n y przed tronem p rzedw iecznego B oga z m a tk ą n ajdroższą, proście o pom oc dla w aszej s ie r o ty !“

Kazimierz. ( W c h o d z ą c p o d c z a s o s t a ­ t n i c h s ł ó w , z a t r z y m u j e s i ę c h w i l k ę , p r z y p a t r u j ą c s i ę m o - d l ą c e j s i ę d z i e w ­ c z y n i e ; p o t e m z b l i ż a s i ę d o n i e j ) : „I cóż to z a p rz y c z y n a sm utku p a n i? “

(10)

9 -

Anna (w z m i e s z a n i u ) . Pan Kazimierz mnie podsłuchiwał?

Kazimierz. D opiero co w szed łem i ty lk o o s ta ­ tnie sły sz a łe m sło w a m odlitw y o pom oc dla sie­

ro ty . C zyliż pani je st n ieszc zęśliw ą? Z w ierz mi się A nneczko, jeżeli będę m ógł, pew nie ci pom ogę.

Anna. P rz y p o m n ia ło mi się m oje siero ctw o w łaśn ie dziś, k ied y pan o d je ż d ż a s z ! ...

Kazimierz. T o cię mój odjazd m a rtw i? do­

p ra w d y ?

Anna ( ł z a w e m o k i e m s p o g l ą d a n a n i e g o ) .

Kazimierz ( b i o r ą c j e j r ę k ę ) . M oja An­

neczko, nie m a rtw się, w sz a k ż e nie odjeżdżam na z a w sz e ; z a ro c z e k lub d w a p o w ró cę i p rzy w io zę A nneczce najpiękniejszy upom inek z B erlina.

Anna. M oże w w ielkiem m ieście, w śró d u s tro ­ jonych dam m iejskich zapom ni pan o ubogiej w ie­

śniaczce.

Kazimierz. 1 o to A nneczko m ożesz mnie po­

są d z a ć ? nie zn asz K azim ierza. ( P o d a j ą c j e j f o t o g r a f i ę ) . O to, ile ra z y sp o jrzy sz na mój przypom nij sobie, że K azim ierz nigdy o tobie nie zapom ni. A cóż mi A n neczka d a w z am ian ?

Anna (s m u t n o). K iedy nie m am fo to g rafii!

lecz oto pierścionek pośw ięco n y , p am iątk a po nieznanej m atce, w ięc n ajd ro ższą spuściznę od­

daję panu.

Kazimierz. D o b ra A nneczko, będę chow ał pierścień jak o n ajd ro ż sz y s k a rb ; będzie to klejnot, z k tó ry m się nigdy nie ro złączę.

Barbara ( w o ł a z a s c e n ą ) . A nneczko, An- d z iu ! ( w c h o d z ą c ) . P rz y g o to w a ła ś w sz y stk o do podróży Kazia?,

(11)

Anna ( z b i e r a j ą c r z e c z y ) . Z araz będzie w szy stk o gotow e.

Barbara. I cóżeś dotąd ro b iła? b aw isz tu przeszło godzinę; m yślałam , że już w sz y stk o go­

tow e, a ty dopiero z a c z y n a s z ?

Kazimierz. Niech się m am eczka nie gniew a.

Barbara. Jak że się nie gniew ać, kiedy G ał­

k a za pół godziny odjeżdża, a w iesz przecie, że nie lubi czekać.

Kazimierz. W ostatniej chw ili chciałbym m a- m eczkę w idzieć w esołą, w ięc w y b a c z !

Anna ( k t ó r a t y m c z a s e m t ł ó m o c z e k z a w i ą z a ł a ) . Już w sz y stk o urząd zo n e m am e- czko złota.

Barbara. Nie m ożna się gniew ać na tak do­

bre dziatki. ( P r z y c i s k a o b o j e d o s i e b i e , a d z i e c i c a ł u j ą j e j r ę c e ) . A te ra z chodź Anneczko ze m ną, bo trz e b a p rzy sp o so b ić w ie ­ czerzę. ( O d c h o d z ą ) .

Kazimierz ( s p o g l ą d a j ą c z a n i e m i ) . D o­

b ra moja m atko, jakże ci się k ied y od w d zięczę?

(s i a d a j ą c n a k r z e ś l e ) . O dpocznę sobie jesz­

cze ra z przed odjazdem i pożegnam się z domem, k tó ry b y ł św iadkiem moich lat dziecinnych. Z e­

gnam w a s o b ra z y Ś w ięty ch , p rz ed k tórem i, klę­

cząc obok mojej pobożnej m atki, każdodziennie uczyłem się chw alić B oga! żegnam cię m iły k ą ­ ciku, w k tó ry m na łonie ojca p rzep ęd załem całe w ieczo ry , p rzysłuchując się zajm ującym o p o w ia­

daniom ż y w o tó w b o h ateró w O jczy z n y i Ś w ię­

ty c h ; żegnam w a s d rzew a, k tó re ście mnie tak często o b d a rzały ulubionym i ow ocam i, i ch o w a ­ łyście gniazda moich śpiew aków . t W c h o d z ą d o i z b y o j c i e c , m a t k a i G a ł k ą ) .

(12)

_ 11 —

Gałka. Zbiera] się K azim ierzu, bo konie na nas czekają, ż e b y nas kolej nie odjechała.

Czarniecki. O to paszp o rt, i spo d ziew an i się, że nie splam isz im ienia C zarnieckich. T rzy m aj się m ocno W ia ry św iętej, miej z a w sz e p rzed o c z y ­ m a p rz y k a z a n ie B oże, a Anioł Rafael, k tó ry p ro ­ w ad ził T o b iasza i ciebie szczęśliw ie d o prow adzi do rodziców , k tó rz y codziennie b ę d ą się m odlić o tw o ją pom yślność.

Barbara. D ziecię m oje, m a tk a tw o ja prosi cię ty lk o o jedno! K iedy dziś w św iecie ro zm n aża się o ziębłość w zg lęd em W ia ry , ty mój sy n u w y ­ pełniaj ściśle w sz y stk ie obow iązki w iern eg o k a ­ to lik a; w szęd zie i z a w sze, c z y na osobności, czy //■

w to w a rz y stw ie , w y z n a w a j z rad o ścią, że je ste ś sy n em naszego K ościoła św . ( S ł y c h a ć d z w o n w i e c z o r n y n a A n i o ł P a ń s k i ) .

Czarniecki. D zw on nas w z y w a , p o zd ró w m y N ajśw iętszą P a n n ę . ( W s z y s c y s i ę m o d l ą ) .

Barbara. D ługi m oże czas przem inie, zanim u s ły s z y s z głos naszeg o dzw o n u ; lecz i w B erli­

nie m ieszkają k ato licy i ch w alą B oga w naszych kościołach; i tam się codziennie o d z y w a ć będzie glos dzw onu ran o , w południe i w iecz ó r, p rz y p o ­ m inając ci, a b y ś w n ab o żn y m „ Z d ro w a ś“ szukał o b ro n y przed n ieb ezp ieczeń stw em św iata. D zie­

cię! jeżeli kochasz m atk ę : chcesz zo sta ć godnym tw e g o ojca synem , p rz y rz e c z mi, że każdodziennie ile ra z y w ie c z o rn y dzw on zabrzm i, po o d p ra w io ­ nej m odlitw ie usiądziesz w zaciszu i w m yślach p rzeniesiesz się do rodzinnego dom u; że sobie przypom nisz nasze o statn ie napom nienia. 1 m y w tym czasie o tobie m ów ić i m y śleć będziem y, a b y w jednej i tej sam ej chwili n asze m yśli po­

łączyć. Jeżeli m ej p ro śb y nigdy nie zapom nisz,

(13)

- 12 -

m ożesz by ć p ew n y m opieki N ajśw iętszej M aryi P a n n y , k tó ra nie dopuści tw eg o upadku na śliz- kiej drodze w ielkiego św ia ta. Na pam iątkę w eź- mij nasz klejnot, szpinkę z o b razem M atki Boskiej C zęstochow skiej, której pom ocy ta k czę sto do­

św iadczaliśm y. Niech ci za w sze przy p o m in a obo­

w iązki tw oje i tw oich rodziców , k tó rz y się spodzie­

w ają, że im będziesz p odporą w późnej starości.

Kazimierz ( u p a d a j ą c d o n ó g r o d z i c ó w ) . M atko, ojcze! bądźcie pew ni, że nigdy nie zapom ­ nę w a sz y c h p rzestró g . ( Ś c i s k a k o l a n a r o ­ d z i c ó w i o d b i e r a b ł o g o s ł a w i e ń s t w o , w m i l c z e n i u p o d a j e r ę k ę A n n i e , b i e r z e t ł o m o c z e k , o d c h o d z i . Z a s ł o n a s p a d a ) .

A k t II.

SCENA I.

( W d o m u L e h m a n a , f a b r y k a n t a w Berlinie).

( L e h m a n i W i lh e lm in a , jego żona).

Lehman. D zięki B ogu, o d k ry liśm y złodziei, k tó rz y o d d aw n a m aczali rę ce w mojej k a s i e _ ,

Wilhelmina. I jakżeście tego doszli?

Lehman. W iesz, że od kilku ty g o d n i niepoję­

tym sposobem ginęły z k a s y m niejsze lub w iększe sum y. P o n ie w a ż p rzy tem zam ku nie naruszono, słusznie dom yślaliśm y się, że to sp ra w k a jednego z dom ow ych. W z ią w sz y każdego na osobność, w y p y ty w a łe m się, k o goby o to posądzać m ożna?

W iększość g łosów p a d ła n a m łodego P olaka.

Wilhelmina. On m iałb y b y ć złodziejem ? C hło­

piec tak s k ro m n y ? '

Lehman. Z araz się dow iesz, tylko posłu­

chaj. O dym nareszcie przesłuchał i K azim ierza,

(14)

13 -

odpow iedział mi: P o d łu g m ojego zdania, jeden z pańskich p isarzy o k ra d a pana, a m oże te ż i w s z y s c y do spółki należą, bo ciągle budują, b a w ią się, s z a sta ją pieniędzm i, a n a to przecież, choćby n a w e t tr z y ra z y ty le pobierali pensyi, nig d y b y im nie sta rc z y ło . „W jak iżb y sposób dojść te g o ? “ z a p y ta łe m go, a on mi n a to: P o ­ zw ól panie, że p rze z kilka n ocy u k r y ty będę c z a ­ to w a ł. Z ara z na p ierw szej s tr a ż y udało m u się o d k ry ć złodzieja. D ziś o drugiej w nocy zapu­

k ał do m oich d rzw i, donosząc mi, że mój k a sy e r w y try c h a m i o tw o rz y ł żelazne podw oje i p o tró jn y zam ek u żelaznej k a sy , a z a b ra w s z y nieco pie­

niędzy, p o zam y k ał d rzw i n a p o w ró t i cichuteńko się w y m k n ął.

Wilhelmina. I nie p rz y trz y m a ł g o ?

Lehman. D o b rze zrobił. Z aw ołaliśm y nocnej s tra ż y i niespodzianie złap aliśm y ich w łaśn ie w tej chwili, k ied y się w dom u u k a s y e ra c ała kom pania m oim g roszem dzieliła.

W ilhelmina. W idzisz, że się nie zaw io d łam na K azim ierzu. J a um iem ludzi p o z n a w a ć ; dlatego nie u w ierzy łam , żeb y się on do te g o posunął.

Z oczu teg o dziecka m ożna w y c z y ta ć jego poczci­

w o ść ; w każdem jego poruszeniu, w k ażd em sło ­ w ie przebija się d obre w y ch o w an ie. T a pogoda na jego tw a rz y św ia d c z y o c z y stem sum ieniu; zło ­ czy ń ca tak nie w y gląda.

Lehman. P o d k ażdym w zględem zasługuje na n aszą w dzięczność, z k tó re j te ż będę chciał z a ra z mu się w y w ią z a ć . Ju ż mu pow iedziałem , że pod jego z a rz ą d oddam całą m oją fab ry k ę i kontrolę n o w y c h p isarz y , o k tó ry c h trz e b a się będzie p o starać.

Wilhelmina. A w ięc w sz y sc y k rad li?

(15)

- U Lehman. Bez w y jątk u .

Hermina ( w b i e g a d o p o k o j u ) . P ra w d a to mój ojcze, że K azim ierz w y k ry ł rab u sió w tw o ­ jej k a s y ?

Lehman. T ak, moje dziecię, i odtąd K azim ierz zo sta ł d y rek to re m całej fabryki.

Hermina ( c a ł u j ą c o j c a p i e s z c z o t l i ­ w i e ) . O jaki to w sp an ia ło m y śln y mój drogi t a ­ tuś. Ja b y m radziła, żeb y ś go p rz y ją ł za w spólnika z am iast D ietricha, za k tó reg o rzeteln o ść niczem- bym nie ręczy ła.

Lehman. P o m a ł u ... p o m a ł u ... m oje dziecię;

ta k w ielkich zasług nie zjednał sobie jeszcze.

Zdaje mi się, że go d o stateczn ie w y n a g ra d z a m , p o d w y ższając mu p en sy ę do ty sią c a ta la ró w . J e ­ śli tak dalej będzie postępow ał, to tam i o tem później m ożem y p o m ó w ić ... T e ra z m uszę śpie­

szy ć na giełdę, bo trz e b a się sta ra ć o n o w y ch pi­

sa rz y . ( Z a b i e r a s i ę d o w y j ś c i a ) .

Wilhelmina. I ja k azałam z ap rząd z, bo m u­

szę jeszcze przed południem z a ła tw ić kilka s p ra ­ w unków . (D o c ó r k i). A t y nie pojedziesz ze m ną?

Hermina (z c i c h a d o m a t k i ) . ' W iesz m oja m am eczko, że im ieniny ojczulka niedaleko, a ja jeszcze w iele m am p ra c y około poduszki, k tó ra m a b y ć mu na w iązanie. ( L e h m a n z ż o n ą o d c h o d z ą ) .

SCENA II.

Hermina (s a m a). Co za szczęśliw y dzionek, w nocy m arzy łam o nim, a rano rozpaczałam , w idząc p rz estrze ń , k tó ra biednego pracow nika oddziela ode mnie, córki bogatego fab ry k a n ta. W i­

(16)

— 15 -

docznie O p atrzn o ść B o sk a to zrząd ziła, że przez o d krycie krad zieży mój ojciec poznał szlach etn y c h a ra k te r m łodzieńca, k tó reg o od pierw szej chwili ta k szczerze pokochałam . Jeg o w y w y ż sz e n ie na d y re k to ra w p ro w a d z i go w to w a rz y s tw o w y ż ­ szy ch sta n ó w ; a ko ch ać d y re k to ra to przecież co innego jak p ro ste g o c z e la d n ik a . . . ( s m u t n o ) . Mój B o ż e ! . . . m arzę ciągle o nim, a któż mi z a ­ ręczy , że on odpow ie uczuciom biednej H erm iny.

( S p o j r z a w s z y w o k n o ) . W łaśn ie w ychodzi z f a b r y k i. . . zbliża się ku n a m . . . a jak tu w e j­

dzie, cóż mu p o w ied zieć? G d y b y to nie n asza skrom ność, w y z n a ła b y m m u w sz y stk ie uczucia m ojego se rc a , lecz tak, m y biedne stw o rz e n ia m u­

sim y czekać... ( s ł y c h a ć p u k a n i e d o d r z w i ) puka do d rz w i! jakże go p rz y w ita m ? usiądę, ab y nie sp o strz e g ł m ojego niepokoju ( s i a d a). C ze­

m uż nie w ch o d zi? Nie zaprosiłam , m oże odszedł...

( w o ł a ) w olno, p r o s z ę ! ( b i e ż y d o d r z w i , K a z i m i e r z w c h o d z i ) .

Kazimierz. P rz e p ra s z a m panią.

O w szem , ja p rzep raszam , że z ajęta nie sły szałam stukania,

z. P rz e p ra sz a m . . . m oże p rzeszk a- ukain pi.na L ehm ana.

Hermina. O jciec co ty lk o w y sz e d ł z domu za in te re s e m . . . ale m yślę, że w k ró tc e pow róci.

P ro sz ę siadać.

Kazimierz. N adejdę później.

Hermina. P a n z aw sz e ta k z ajęty , że n aw e t nie uw zględnia mojej p ro ś b y ?

Kazimierz. Jeżeli pani p o z w o li. . .

Hermina. P r z y tej sposobności chcę panu po­

dziękow ać za ocalenie naszego m ajątku.

(17)

- 16 —

Kazimierz. To by ło moim obow iązkiem , za k tó ry pan L ehm an sow icie mię w yn ag ro d ził.

Hermina. W ięc m oja w d zięczność pana nic nie obchodzi?

Kazimierz. O w szem , b a rd zo ją cenię, ale nie w iem , czy na nią zasłużyłem .

Hermina. B ard zo ś pan sk ro m n y , i zdaje się, że pragniesz, ab y św iat o tem nie w iedział.

Kazimierz. P rz y z n a m się, że m nie ś w ia t nie­

w iele obchodzi, a jeżeli pan L ehm an ze mnie z a ­ dow olony, jestem zupełnie spokojny. Ścisłe w y ­ pełnianie pow inności w zględem zw ierzchnika s w e ­ go uw ażam za rz e c z obow iązującą, konieczną.

T ak mnie n au czała m oja m atka, ta k m a w iał z a w ­ sze mój k o ch an y ojciec. T e wpoili w e m nie z a ­ sad y , podług ty c h postępując, nie szukam u św ia ta nagrody, a jeżeli ją zyskuję, u w ażam to za nie­

zasłużone dobrodziejstw o.

Hermina. Jakie to piękne z a s a d y . . . jakim one pana szlachetnem u d a ro w a ły c h a rak te re m . U fając w p ań sk ą zacność, p ro siłab y m pana o sz c z e rą odpow iedź. D la czego pan unikasz to ­ w a rz y s tw a , i jak się zdaje, szu k asz sam o tn o ści?.

Kazimierz. C h a ra k te r tu tejszy ch to w a rz y stw nie zgadza się z m ojemi zasadam i. W naszych stro n ac h panują staropolskie o b y czaje; m iłość b r a ­ te rsk a w iąże lo d ak ó w , życzliw ość zdobi każde to w a rz y stw o , b ezin tereso w n ą p rzy jaźn ią tchnie każde serce, a cnota gościnności nie zna granic.

Zupełnie przeciw nym c h a ra k te re m odznaczają^ się tutejsze to w a rz y s tw a . P ija ń stw o trz y m a g órę;

chciw ość w iąże chw ilow ą p rz y ja ź ń ; ro zp u sta jest godłem inteligencyi, a h a z a rd o w e g ry najm ilszą zabaw ą. Oj, u nas to zupełnie inaczej.

Hermina, To u w a s p ra w d z iw y raj, za k tó ­

(18)

. 1?

ry m tęsknię, od p ierw szej m łodości. O g dybym całe moje życie m ogła przepędzić m iędzy tw y m i rodakam i.

Kazimierz. W ątpię, c z y b y się pan L ehm an na to zgodził.

Hermina. A w ięc b y ła b y m panu b ard zo w d zię­

czną, żeb y ś pan zam iast u k ry w a ć się w sam o tn o ­ ści, częściej nas o d w iedzał i u p rzy jem n iał nam w ie c z o ry opow iadaniem o sw ojej o jczy stej ziemi.

Moi rodzice b ęd ą tem b a rd z o zadow oleni.

Kazimierz. Ż yczenia pani są dla m nie ro z ­ kazem .

Hermina. P a n zajm ująco o p ow iadasz. P ro sz ę , opisz mi bliżej ży cie w asz e g o ludu, n a p rzy k ła d c h a ra k te r d ziew cząt.

Kazimierz, D ziew oje n asze ży ją skrom nie i pobożnie w zaciszu rodzinnego dom u, a unikając w rz a w y w ielkiego św iata, nie tra c ą nigdy ty c h pięknych p rzy m io tó w , d o d ający ch każdej dziew ­ czynie ty le czaru jąceg o uroku.

Hermina. W ierz mi pan, że i dla m nie nie­

z nośnym je st ten g w a r w ielkiego m iasta, i g d y b y t y l k ^ o d e m nie zależało, całe życie p rzep ęd zi­

łabym pod spokojnem w iejskiem niebem . W ięc d usza moja sy m p aty zu je z uczuciam i jv asz y ch d zie w c z ąt; dlatego też m ożesz m nie pan śm iało u w ażać za sw oją rodaczkę.

Kazimierz. W dzięcznie przyjm uję tę ofiarę.

Hermina. Zgoda, ale sobie w y p ra sz a m , że podług w asz e g o zw y czaju , będzie m iędzy nami pailow cJa o tw a rto ść .

Kazimierz. P o s ta ra m się za słu ż y ć na zaufa- i nie pani i będę w d zięcz n y z a łask aw e w zględy,

którem i mnie pani z a sz c z y ca ć raczy sz.

D zwonelc św . J a d w ig i. p

(19)

( W i l h e l m i n a p o w r a c a ; c ó r k a w i t a ­ j ą c , c a ł u j e j ą w r ę k ę ) .

Hermina. P a n K azim ierz p rz y rz e k ł mi, że od­

tąd będzie cz ęstszy m u nas gościem i będzie nam opow iadał o sw oim kraju i sw oich ziom kach;

a w iesz m am o, że zajm ująco opow iada.

Wilhelmina. B ard z o nam będzie m iło w ita ć pana u siebie, tylko prosim y o c zęste odw iedziny.

D la zaw iązania szczerej przyjaźni, z a p raszam dziś na obiad.

( K a z i m i e r z c a ł u j ą c m a t k ę w r ę k ę , k ł a n i a j ą c s i ę H e r m i n i e , w y c h o d z i ) .

Hermina. Złota m am eczko, co to za szlach e­

tn y człowiek, a jaki m iły w to w a rz y stw ie . . . nikt z całej m łodzieży berlińskiej nie w y ró w n a mu w jego zacnym ch arak terze.

Wilhelmina. Dziecię, nie zapom inaj się, pam ię­

taj, że jesteś córką b ogatego fa b ry k a n ta i p ie rw ­ szego z królew skich liw erantów .

Hermina. M amo, n iew d zięczn aś! Zapom inasz o jego zasługach.

Wilhelmina. Oho, co z a w ie rn a ad w o k atk a.

Za zasługi hojnie go ojciec w y n a g ro d zi; w re s z ci^, vamiętaj, ż e nam nierów ny.

Hermina. Jeżeli c n o ty stan o w ią w a rto ś ć czło ­ w ieka, to przecież nie je st g o rsz y m od nas.

Wilhelmina. Nie lubię podobnej d y sp u ty , i dla­

tego jeszcze ra z cię napom inam , a b y ś się z K a­

zim ierzem obchodziła, jako z człow iekiem od nas zależnym , bo to ludzie na w sz y stk o z w ra c a ją u w a ­ gę. ( O d c h o d ź i).

(20)

— 19 — Akt II. (O dsłona 2).

SCEN A I.

,j ( W p o k o j u K a z im ie r z a s ły c h a ć dzw on).

Kazimierz ( p r z e ż e g n a w s z y s i ę ) . W itaj błoga chw ilo, w k tó rej p rzen o szę się m y ślą do rodzinnego dom u i obcuję z n ajdroższem i w św ie- cie osobam i. W łaśn ie- dziś już pew nie odebrali list mój, zasiedli około stołu, A nna go czy ta, a ojciec i m a te c z k a z zajęciem słuchają. Sąsie- dzi nie u w ierzą, że K azim ierz C zarniecki, ubogi ślu sarcz y k , d o słu ży ł się p o sad y d y re k to ra fabryki i pobiera rocznie 1000 ta la ró w pensyi. C zuję r a ­ dość i szczęśliw o ść drogich rodziców , k tó rz y w tej chwili klękają przed o b raze m N ajśw iętszej P a n n y dziękując Jej z a m oją pom yślność. Mój d o b ry P a n w y lic z y ł mi dziś k w a rta ln ą płacę z g ó ry 250 talaró w , upom inając, ab y m sobie s p ra ­ w ił piękny ubiór i urządził się w ygodniej, jak na d y re k to ra p rzy sto i. Ju tro odw iedzę m ag azy n y , a b y zakupić n o w y ubiór i ładne m eble. ( Z a m y ­ ś l a s i ę c h w i l ę ) . Ale czy ż się nie m ożna bez te g o o b e jś ć ? ... wiem , co zrobię! poślę rodzicom 150 talaró w , a re s z ta przecież w y s ta r c z y na k o ­ nieczne p o trzeb y . W sz a k ż e d o tąd w y ż y w iłe m się i przyodziałem , p o b ierając k w a rta ln ie 50 ta laró w . Dzięki Ci Boże, żeś mi dal sposobność o d w d zię­

czenia się drogim rodzicom !

Gałka ( w c h o d z i ) . D o b ry w ie c z ó r panu d y ­ rektorow i!

Kazimierz. A ... w itam p a n a G a ł k ę . . . cóżto, i już w iecie o t e m ? . . .

Gałka. W iem m oże jeszcze o w iększem sz c z ę ­ śc iu , k tó re pana d y re k to ra czeka.

Kazimierz. P ew n ie dobre now iny z Gołębo- 2*

(21)

- 20

w ic? Drogi panie, pow iadajcież prędzej, jak się pow odzi rodzicom , Annie i całej w io sce?

Gałka. S tąd nic now ego nie p rzy n o szę; ro­

dzice zdrow i, a z re sz tą idzie w sz y stk o s ta rą ko­

leją. P o niew aż odjeżdżałem nagle, w ięc ani pisać nie było czasu. P rz y b y w s z y do B erlina, dow ia­

duję się, że panu d y rek to ro w i służy niesłychane szczęście.

Kazimierz. Dzięki Bogu, o trzy m ałe m posadę, o której nigdy nie m a rzy łe m : ro zw aż sobie pan.

„tysiąc tala ró w rocznej p e n sy i!!“

Gałka. T o jeszcze nic naprzeciw ko tem u, co ja wiem.

Kazimierz. Ja nic nie w iem i nie chcę nic w ięcej.

Gałka. Lecz jak się zd arzy , to przecie pan d y rek to r ine odepchnie od siebie, co?

Kazimierz. Nie rozum iem pana.

Gałka. Bo pan d y rek to r jeszcze nic nie wie, na co się zanosi.

Kazimierz. C iekaw y jestem ... na co się zanosi?

Gałka. P a n d y re k to r p rzy sto jn y k aw aler, pen- syi ty siąc talaró w , z takiem i cnotam i i p rz y m io ­ tam i m ożna szczęście zrobić; ty siąc bo g aty ch dziew cząt rw a ć się będzie o pana.

Kazimierz. Mój panie, daj sobie spokój, co mi tam po tem.

Gałka. T rz e b a żąć i grab ić kiedy pora; kto czeka do jesieni, traci najlepsze ziarno; tak też z m łodzieńcem . M łody k a w a le r to w ęd k a, za k tó ­ rą się ty siące ty c h pięknych ry b e k ugania; sta ry , to jak zw ięd ły k w iatek, k tó ry k ażd y z p ogardą odrzuca.

Kazimierz. Ej, pow iedz mi pan lepiej co o Go- łębow icach.

(22)

- 21 -

Gałka. Nie, ja m uszę z panem d y rek to rem po­

m ów ić o w ażnym interesie, bo mam polecenie.

Kazimierz. Od k o g o ?

Gałka. T o tylko pod se k rete m m ogę panu po­

w iedzieć.

Kazimierz. P ro sz ę siadaj pan. ( G a ) k a p r z y ­ s u w a k r z e s ł o d o K a z i m i e r z a ) .

Gałka. Je d n a tu d ziew czy n a szaleje za tobą...

Kazimierz ( o b o j ę t n i e ) . Ej, co tam w ż a rty się baw ić.

Gałka. Ale to nie ż a rty ! m łoda, ładna, nie­

zm iernie b o g a ta ; h rabiow ie i baronow ie ubiegają się o nią.

Kazimierz (z s z y d e r c z y m u ś m i e c h e m ) . A ja ani hrabia, ani baron.

Gałka. Ale szaleje za to b ą ; ty ś w jej oczach w ięcej, jak ty sią c b aro n ó w .

Kazimierz ( f i g l a r n i e ) . I k tó ra ż to m nie uszczęśliw ić p rag n ie?

Gałka. Oj ślepa m łodości! w idzisz ją codzien­

nie i nie poznajesz się na miłości, k tó rą ja, obcy tu g ó rnoślązak p rz y p ierw szem spotkaniu się

J.zicw czyną odkryłem .

Kazimierz. Nie dom yślam się, a tem mniej w ierzę, bo w B erlinie nie znam n a w e t żadnej dziew czyny.

Gałka. Oj znasz ją do b rze i w idujesz się z nią codziennie.

Kazimierz. Nie rozum iem pana i dlatego p ro ­ szę nie trapić mojej ciekaw ości.

Gałka ( p o m p a t y c z n i e ) . H erm ina, córka pana L ehm ana.

Kazimierz. H a! h a ! h a! to zab aw n e! kpij so ­ bie pan z poczciw ych ludz:.

Gałka. A leż to sz cz era praw d a.

(23)

Kazimierz. Ja k ż e ś pan o d k ry f tę m iłość?

Gałka. C zekając na pana d y re k to ra , usiadłem na schodach, aż nad eszła panna H erm ina i dow ie­

d ziaw sz y się, kto i skąd jestem , zap ro siła mnie do ogrodu i tu się zdradziła.

Kazimierz ( p o w a ż n i e ) . Ż artuj pan ze mnie, ale nie z d z ie w c z y n y .. . przecież o na na szacunek zasługuje.

Gałka. A . . . ta k b ard z o ją szanujesz. Ej to d o b ry początek, bo z szacunku do m iłości nie­

daleko.

Kazimierz. S ługa pow inien sza n o w a ć rodzinę chlebodaw cy.

Gałka. I cóż to złego, jeżeli się có rk a chlebo­

d a w c y w tobie koch a?

Kazimierz. Ale pow iedzże mi pan, n a czem o pierasz tw oje zd an ie?

Gałka. W y p y ty w a ła się najprzód o tw oją rodzinę, a potem z uw ielbieniem w y c h w a la ła cno­

ty i zasługi pana d y re k to ra . Kazimierz. I cóż stą d ?

Gałka. Oho . . . um iem ja p o zn aw ać k o b jg t^ ! byłem po trz y k ro ć w d o w cem i znam się na m i­

łości tak dobrze, jak na podolskich w olach, a m o­

że i lepiej! S k o ro d ziew czy n a w y c h w a la m ło­

dzieńca, jest to najpew niejszym znakiem , że w nim aż po u szy zakochana.

Kazimierz. P rz y p u śc iw sz y że ta k jest, b y ło ­ b y to dla mnie nieszczęściem .

Gałka. Co mi to za nieszczęście, jeżeli m ło­

da i ładna có rk a bog ateg o fa b ry k a n ta dostanie się panu d y rek to ro w i.

Kazimierz. Ojciec n ig d y b y nie zezw olił na to, i prędzejby m nie w y d alił ze służby.

- 22 —

(24)

Galka. J a k się có rk a uprze, to i ojciec ze­

zw olić musi.

Kazimierz. P a ń s tw o L ehm an są ew angelicy.

Gałka. Ej, i cóż to p rzeszk ad za. P ie rw sz a m oja żona b y ła p rzech rzcian k ą, d ruga luterką, trz e c ia rusinką, a dopiero o sta tn ia rodzoną k a to ­ liczką, a zgad zaliśm y się.

Kazimierz. C hociażby rodzice moi dozwolili, czego nie m ożna p rz y p u szczać, ja jed n ak nigdy nie z a w a rłb y m m ieszanego m a łż eń stw a.

Gałka. Jeże li' ci o to chodzi, to sobie ją n a ­ w ró ć . Z ak o ch an a d z iew czy n a da się do w s z y s t­

kiego nakłonić.

Kazimierz. J a tam o tem nie w iem i nie chcę łapać ry b przed siecią.

Gałka. T ru d n o tego w odzić — Kto sam nie chce chodzić.

T rz e b a iść, bo tam m oje w o ły jeszcze pod go- łem niebem stoją. R o zw aż sobie w szy stk o , panie d y re k to rz e , a ju tro pom ów im y w ięcej o tem . (Z e- g n a j ą s i ę , o d c h o d z ą ) . (Z asłona spada).

Akt II. (O dsłona 3).

SCENA I.

( Sześć ty g o d n i -później).

( L e h m a n , W ilh e lm in a , i o n a jego i Galka),, Wilhelmina. Jeżeli pan w iesz jaki ratunek, doradzaj, a szczodrze panu n ag ro d zim y ; ty ś ziom ­ kiem K azim ierza, znasz jego rodzinę, a jak nam pański sługa S tach pow iedział, je steś zaw ołanym lekarzem i iużeś m nóstw o ludzi w yleczył.

G ałka. A przecież tu w Berlinie jest niem ało profesorów i doktorów .

- 23

(25)

_ 24 -

Wilhelmina. Ej, tutejsi lek arze nic nie rozu- m ią; pam iętam , że kiedy na w si zw ichnęłam no­

gę, s ta r y o w c zarz uleczył m nie zupełnie i to w krótkim czasie.

Gałka. P r o s z ę . . . cóż to za rodzaj c h o ro b y ? Lehman. L ek arze n a z y w a ją ją cho ro b ą serca.

Wilhelmina. P o zw ó l, że ja panu chorobę ob­

szerniej opiszę. N asza c ó rk a z a c zęła słabnąć, cera zbladła, na m iejsce daw nej w esołości n a stąp iła jakaś tę sk n o ta i sm utek, bo często w u k ry ciu p ła ­ k ała; co najdziw niejsza, n a n asze z a p y ta n ia od­

p o w iadała zaw sze, że żadnego bólu nie czuje.

N areszcie p rz y łą c z y ła się fe b ra n e rw o w a ta k g w ałto w n a, że lek arze zaczęli o jej życiu w ątpić.

Lehman. Na kilka dni p rz ed jej o statn ią cho­

ro b ą nagle bez w szelkiej p rz y c z y n y opuścił K a­

zim ierz m oią fa b ry k ę i poszedł do fab ry k i B orsika z a dozorcę.

Gałka. I nie oznajm ił panu p rz y c z y n y . Lehman. N apisał list do m nie, w y ra ż a ją c naj­

g łęb szą w dzięczność za w sz y stk ie dobrodziej­

stw a, o św iad czając zarazem , że dla w ażn y c h p rzy c zy n , k tó re zo stan ą tajem nicą, u m nie iINzej pozostać nie m oże. Żądałem piśm iennie i u s*n+e bliższego objaśnienia, lecz o trzy m a łem ty lk o tę odpow iedź, że go sum ienie obow ięzuje do tego

Wilhelmina. R o zw aż sobie pan tak dziw aczne postępow anie: u nas jako d y re k to r pobierał 1000 talaró w pensyi, a 11 B o rsik a zo stał za 400 dozorcą.

Cóż pan n a to ? . , , . „

Gałka. P ro s z ę opow iedzieć mi d alszy ciąg Wilhelmina. P o n iew aż córka w feb rze ciągle m a rz y ła o K azim ierzu i nieustannie d ziw ną Z mtn

(26)

— 25 —

prow adziła rozm ow ę, uznali le k arze z a niezbędnie potrzebne, a b y K azim ierza sprow adzić do siebie i pozw olić w idzieć go chorej.

Lehman. Ciężki to dla mnie b y ł k ro k ; p ro ­ sić chłopaka, k tó ry m oją służbą pog ard za, lecz cóż ojciec nie uczyni dla chorej jed y n aczk i?

Wilhelmina. P rz y sz e d ł K azim ierz i od tego czasu polepszyło się H erm inie; odw iedza ją co­

dziennie i w idocznie p o w ra c a zdrow ie. O to w ła ­ śnie dziś w y je ż d ż a H erm ina z lek arzem po p ie rw ­ s z y ra z na św ieże p o w ietrze.

Galka. W ięc w y z d ro w ia ła .

Wilhelmina. L e k a rz e p rzep o w iad ają, że jej cho ro b a nie łatw o do uleczenia, czem u w ie rz y -

•my, poniew aż naprzetnian ra z się jej polepsza, to znów pog arsza.

Gafka. Jeżeli co do rad zić m ogę, to koniecznie m uszę się z nią zo b aczy ć.

Lehman ( p a t r z ą c w o k n o ) . P r o s z ę . . . oto w łaśn ie odjeżdża. ( W s z y s c y b i e g n ą d o o k n a ) .

Wilhelmina. U w ażaj jak blada.

Lehman (z p r z e r a ż e n i e m). D la B o g a ! cóż w oźnica robi! ( s z y b k o o t w i e r a o k n o ) . W strz y m a j konie!

Wilhelmina ( r ó w n o c z e ś n i e ) . R atujcie dziecię m o je ! ( o m d l e w a , L e h m a n w r o z p a ­ c z y b i e g a o d o k n a d o d r z w i ) .

Gałka. U pam iętajcie się! konie zatrzy m an o . Wilhelmina (o c u c a s i ę). O B oże . . . moje d z iecię!

Lehman. Uspokój się . . . w sz y stk o dobrze . . . O zac n y m ło d z ie n ie c ! ... P a trz , K azim ierz rzucił się do koni i w n ajw ię k sz y m pędzie z a trz y m a ł je.

(27)

- 26

Gałka. To zuch! po ojcu w ziął odw agą. I dla czegóż w oźnica nie pom aga? konie się s p in a ją . . . m ogą go z a b ić ! . . .

Wilhelmina. P an ie lekarzu, pom agaj K azim ie­

rzow i !

Lehman. N ieszczęście! K azim ierz pod końmi!

Gałka. B ieżm y sam i na ra tu n e k . ( W y b i e ­ g a j ą ) .

SCENA II.

( G a l k a i L e h m a n w p r o w a d z a j ą p o ­ r a n i o n e g o K a z i m i e r z a i u s a d z a j ą g o n a k r z e ś l e ) .

Gałka. Oj żebym tu m ial ze so b ą balsam p u ­ stelnika, w y b o rn e to le k a rstw o na w sz y stk ie po­

dobne w ypadki. T y m czasem dajcie octu.

Lehman. Octu, octu! ( w y b i e g a ) .

Gałka. P o k aż ran ę ( r o z p i n a r ę k a w i o- g l ą d a r ę k ę ) . Dzięki Bogu, n iezlam ana, ciafo poranione, ale ż y ły i kość nienaruszona. ^

Lehman ( p r z y n o s i o c e t ) . No cóż, jakże tam ? oto ocet.

(W i l h e l m i n a i c ó r k a w b i e g a j ex-~

m i n a z a ł a m u j e r ę c e ) . _ ,

Wilhelmina. C zy ’ p raw d a, że K azim ierz b a r­

dzo potłuczony, że ręk ę złam ał?

Gałka. Ej, niema tam w ielkiego niebezpie­

czeń stw a; m łodem u to się prędko zgoi. Podajcie octu, może są jakie bandaże, przynajm niej chustka

płócienna? . . ■>

Hermina, O to ( p o d a j e s w o j ą c h u s t k ę . Gałka. A . . . to szkoda, k a w a łek stareg o P Hermina. Proszę, panie G ałka, zaw iążcie

prędko.

(28)

- 27 -

Gałka ( m a c z a w o c c i e i z a w i ą z u j e r ę- k ę). Zanim ocet obeschnie, to się ra n a zagoi pod ch u stk ą takiej pięknej panienki.

Wilhelmina ( d o c ó r k i). Dziecię, ty ś tak a zm ęczona, idź do sw ojej stan cy i, prędzej się uspo­

koisz.

Hermina. M nie nic nie je st ale on taki bla­

dy, p o trzebuje opieki.

Lehman. B ądź spokojna, m y się nim będzie­

m y opiekow ać.

Hermina. On dla m nie życie n a niebezpie­

c z eń stw o w y sta w ił, uznaję z a św ię tą pow inność pielęgnow ać jego ra n y dla mnie poniesione.

Lehman. H erm ino!

Gałka. Dajcie spokój. G dy ciężko chorow ała, K azim ierz p rz y c z y n ił się do jej w y zd ro w ien ia, pozw ólcie jej się o d w dzięczyć.

Kazimierz. R ozczula mnie w a s z a troskliw ość, nie jestem ta k sła b y , pozw ólcie mi w ra c a ć do domu.

Hermina. T o pan K azim ierz nie przyjm uje mojej usługi?

Gafka ( c i ą g n i e L e h r a a n a i W i l h e l m i ­ n ę n a s t r o n ę , p ó ł g ł o s e m). Nie sp rz eciw iaj­

cie się, niech go pielęgnuje; ja w a m ty m c zasem o d k ry ję p rz y czy n ę ch o ro b y w aszej córki i podam jed y n e lek arstw o , k tó re ją u leczy ć może.

Lehman. I cóż by ło p rz y c z y n ą c h o ro b y ? G ałka (t a j e m n i c z o). C ó rk a w a sz a cierpi na se rc o w ą chorobę.

Wilhelmina. A w y znacie n a to le k a rs tw o ? Gałka. T y lk o K azim ierz tę chorobę uleczyć m oże, bo on je st jej p rz y czy n ą .

Lehman. Nie rojuaygm pana.

Gałka. C órka / ^ ^ z ^ e a k o c h a ł a się w Kazi-

(29)

- 28 -

m ierzu, a poniew aż Kazim ierz opuścił dom w asz i znikł jej z oczu, u w ażała go za straco n eg o i to też było p rzy czy n ą jej choroby.

Wilhelmina. J a to już daw no poznałam . Lehman. A m nieś ani słó w k a o tem nie po­

w ied ziała?

Wilhelmina. Nie chciałam cię m artw ić, zna­

jąc tw ój popędliw y c h ara k ter.

Lehman. W tak w ażnej sp raw ie zam ilczać przed ojcem, kiedy chodzi o życie d z ie c ię c ia ? ...

Wilhelmina. C zy ż b y ś ty zezw olił n a taki z w iązek ?

Lehman. N i g d y ! ... O ręk ę mojej córki s ta ­ rają się hrabiow ie, a ia m iałbym ją w y d a ć za p ro ­ stego rzem ieślnika.

Gałka. W ięc ją wolicie w pędzić do grobu, aniżeli w idzieć przy boku poczciw ego m łodzień­

ca? C horoba w am pokazała, że b ez niego żyć nie może i przekonaliście się, że sam w idok je­

go w y p ro w ad ził ją z choroby. Jeżeli ich ro z łą ­ czycie, s tra tę jedynego dziecka będziecie m ieć na sumieniu.

Lehman. O biedny ojciec, cóż ja pocznę. M&fa droga w y p ro w ad ź Herm inę, m uszę z K azim ierzem cokolwiek sam nasam pom ów ić. ( M a t k a w y ­ p r o w a d z a c ó r k ę z e s o b ą , K a z i m i e r z c h c e t a k ż e o d e j ś ć ) .

Lehman. Zostań chw ilkę Kazim ierzu, mam do ciebie w ażn y interes.

Kazimierz. Jeżeli m ogę słu ży ć ?

Lehman. C hciałbym się w y w ią z a ć z w dzię­

czności, na k tó rą sobie zasłużyłeś.

Kazimierz. P ro sz ę pana . . .

Lehman. Nie p rz e ry w a j mi. Jeżeli w zględem mnie wielkie sobie zjednałeś zasługi przez o d k ry ­

(30)

cie Jotrów , k tó rzy b y mnie z czasem może byli zniszczyli, dzisiejsze w y b aw ien ie mojego dziecię­

cia z n ieb ezpieczeństw a daje ci p ra w o do jesz ­ cze w iększej w dzięczności. P o w ied z otw arcie, czem chcesz by ć w y n ag ro d z o n y . Żądaj śmiało, choćby połow ę m ojego m ajątku.

Gałka ( s z e p c e m u d o u c h a ) . W y g rałe ś, żądaj córki.

Kazimierz. A le . . . z a cóż mnie panie chcesz w y n ag ra d zać. Jeżeli byłem dziś ty le szczęśliw y z a trz y m a ć konie, to to ż sam o uczyniłbym i dla każdego obcego, a tem w ięcej dla n ajła sk a w sz e ­ go dobrodzieja m ojego.

Lehman. K tóregoś bez najm niejszej p rz y c z y ­ ny niedaw no opuścił.

Kazimierz. P a n i e . . . w ierzaj, że mnie do tego w a ż n a p rz y c z y n a spow odow ała, ale to zostanie tajem nicą.

Lehman. U bolew am nad tem , lecz moje su­

mienie św iad czy mi, żem ja do tego nie dał po­

w odu.

Kazimierz. B roń B oże! nie m ów ię tego, m o­

że przyjdzie czas, w którem pan poznasz, żem go tylko z życzliw ości opuścił.

Gałka. Jab y m to panu w y ja śn ił; mnie się zdaje, że pan K azim ierz uciekł p rzed panną H er- miną.

Lehman. I jakże się to zg adza panie G ałko z doniesieniem tw ojem o p rz y czy n ie choroby.

Gałka. Kazim ierz uczynił to z delikatności, lę­

kając się podejrzenia.

Lehman. Panie K azim ierzu, prosi cię ojciec chorującego dziecięcia, żebrze tw ój najw ierniejszy przyjaciel, pow iedz mi sz cze rą p raw d ę: „Kochasz H erm inę?"

- 29 —

(31)

— 30 —

Kazimierz. Z asłu ży ła na mój szacunek.

Lehman. Dalej nie sięga tw o je p rz y w ią z a n ie ? Kazimierz. P an ie . . . jestem p ro sty m rzem ieśl­

nikiem, synem ubogiego p ra co w n ik a; czy ż m iał­

bym b y ć zu ch w ały m i m ieszać spokój rodzinie zacnego p an a?

Lehman. W ięc nigdy nie m ów iłeś z córką o m iłości?

Kazimierz. Na honor, ani słó w k a.

( W i l h e l m i n a w c h o d z i )

Lehman. Słuchaj żono, płonne są d o m y sły pana Gałki. P o c z c iw y pan K azim ierz św iad czy się honorem , że nie b y ł p rz y c z y n ą do niepokoju naszej H erm iny.

Wilhelmina (z c i c h a d o m ę ż a ) . L e cz H e r­

m ina się p rzy zn ała.

Lehman. P ro sz ę , zaw o łaj H erm inę, a w y p a ­ now ie bądźcie łask aw i n a chw ilkę ustąpić do po­

bocznego pokoju, aż z có rk ą pom ów ię.

( K a z i m i e r z i G a ł k a w y c h o d z ą d o p r z y ­ b o c z n e j s t a n c y i, W i l h e l m i n a i d z i e p c

c ó r k ę ) .

Lehman. J a k sobie tu p o stąp ić? H erm ina jesz­

cze słaba, nie m ożna jej drażnić, a z drugiej stro n y , czyż ja, p ierw szy fab ry k a n t m ia sta i n a d w o rn y liw eran t króla m am dać córkę ubogiem u rzem ieśl­

nikowi, do tego k atolikow i?

Hermina ( w c h o d z ą c z m a t k ą ) . W o ła ­ liście mnie ojczulku?

Lehman. W iesz dziecię moje, jak ja cię ko­

cham ?

Hermina. C zy to nie św iad czą o tem ty siączn e dow ody tw ojej m iłości. O bsypujesz mnie nad m ia­

Cytaty

Powiązane dokumenty

ii. Uczniowie, korzystając ze wskazówek wypisanych na tablicy, przygotowują się do czytania. Nauczyciel przed rozdaniem tekstów informuje uczniów, że pracują samodzielnie nad

Przez częste a gromadne pielgrzym ki chrze- ścian do Ziemi Świętej i przez wojny krzyżowe dostała się ta zaraza z wschodu także na zachód, a w onym wieku

Z drugiej połowy XIX wieku pochodzi portret Andegawenki autorstwa Aleksandra Lesserà (1814-1884), dla którego wzorem stała się widocznie pieczęć majestatyczna Jadwigi,

Przez nią dokonała się chrystianizacja Wielkiego Księstwa Litewskiego i połączenie różnych kultur w duchu daleko posuniętej tolerancji, harmonijne łączenie lego

Ogłoszenie przez papieża Jana Pawła II królowej Jadwigi świętą spowodowało gwałtownywzrostpublikacjijej poświęconych.. Rok kanonizacji świętej Jadwigi Królowej w

Independentemente das reticências apresentadas por alguns padres católicos, pode-se observar que o nascimento deste movimento em Angola pode ser encarado como uma

rocznicy wybuchu powstania styczniowego Biblio- teka Narodowa (dalej: BN) w 'Warszawie przygotowała zęstaw odbitek tajnych czasopism polskich, ukazujących się w latach

1) Nauczyciel lub specjalista, wykonujący w szkole zadania z zakresu pomocy psychologiczno-pedagogicznej, prowadzący zajęcia z uczniem, po uzyskaniu zgody rodziców,