• Nie Znaleziono Wyników

KAZIMIERZ KUTZ BĘDZIE SKANDAL AUTOPORTRET. współpraca. robert siewiorek

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "KAZIMIERZ KUTZ BĘDZIE SKANDAL AUTOPORTRET. współpraca. robert siewiorek"

Copied!
22
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

K AZIMIERZ

KUTZ

BĘDZIE SKANDAL

AUTOPORTRET

w s p ó ł p r a c a

robert siewiorek

w Y D A w N i C t w o0Z N A k k r A k Ó w 2 0 1 9

(4)
(5)

ROZDZIAŁ I

Matka miała do mnie stosunek osobny. Uważała, że jestem jej jedy- nym udanym dzieckiem i cały czas się o mnie bała. Z czasem wszyscy przyzwyczaili się do tego, że na jej uczuciowym koncie zajmowałem pozycję luksusową. F1

Moja siostra strasznie kochała matkę, choć sama nie była przez nią kochana. W rodzinie istniała jakaś osobliwa tradycja, która pozba- wiała matki miłości do córek. Babka też matki nie lubiła, podobnie jak dwóch pozostałych córek, za to wyraźnie wyróżniała chłopców.

I ona, i moja matka uważały, że kobiety są czymś mniej udanym.

Chcąc nie chcąc, moja siostra pogodziła się z tym. Miała kłopoty z małżeństwem. Jakiś facet ją zostawił, wyszła za byle kogo i pomagała matce, opiekując się nią do ostatnich dni. Mnie też darzyła wielką miłością. Uważała, że jestem człowiekiem szczęśliwym, bo mi się udało, bo uciekłem ze śląskich familoków.

Z czasem matka i siostra zamieszkały w sąsiednich domach w No- wych Tychach, mieście sypialni, wymyślonym przez architektów od zera, jak Nowa Huta. To było bardzo nowoczesne miasto, z nowymi drogami i komunikacją miejską. Sąsiadowało ze starymi Tychami, tymi z browarem, które stanowiły niegdyś dobra książęce. Osadzała się w nim na przykład młoda inteligencja techniczna, Ślązacy wyeman- cypowani i młodzi ludzie na dorobku.

Moi bliscy zamieszkali na jednym osiedlu. Pierwszy był starszy brat, który po powrocie z wojny został ślusarzem i dojeżdżał do pracy

(6)

w pewnej starej firmie w Burowcu, dzielnicy Szopienic. Ale w końcu wpadł na pomysł, by kupić sobie kawalerkę i się z tych podłych Szo- pienic wynieść. W perspektywie cała rodzina miała plan, że gdy ojciec skończy pracę na kolei, to wszyscy się tam przeniosą. Za starszym bratem przeniosła się więc siostra, potem matka.

Kazimierz Kutz z rodzicami

(7)

Drugi brat pozostał w Gliwicach, gdzie ukończył Politechnikę.

Został specjalistą od wysokich kominów, ale i tak był idiotą, bo choć wykombinował bardzo wiele wynalazków, nic z tego nie miał. Oszu- kiwali go, zabierali mu te jego patenty, albowiem był naiwny.

Poza nim pozostali moi najbliżsi zamieszkali w trzech sąsiednich domach, rzecz jasna też w Tychach. I byli niesłychanie szczęśliwi, albowiem doświadczyli cywilizacyjnego szoku: z familoka bez bie- żącej wody i z wygódką na zewnątrz trafili do mieszkań z łazienkami.

Żyli tam sobie wygodnie, nawzajem sobie pomagali i się odwiedzali.

Rodzinne Szopienice matka opuściła bez cienia żalu. Nazbyt się w familoku umordowała, by spoglądać za siebie.

Dzieciństwo wspominam jako śpiewanie z matką w chórze. Takie chóry powstawały przed wojną na całym Górnym Śląsku, na fali euforii po przyłączeniu do Polski. Na nasze śpiewanie chodziliśmy dwa razy w tygodniu, do takiej dużej sali ze sceną.

Występowałem w chórze rewelersów i śpiewałem na użytek świąt religijnych. Gdy moja matka była młoda, a ja miałem ze trzy lata, na Śląsku był zwyczaj, że śpiewacy wyjeżdżali razem na weekendy do Jury Krakowskiej albo na Żywiecczyznę. Jeśli się wyjeżdżało w sobotę, to się zostawało na całą niedzielę, chodziło się po górach i śpiewało.

Niejedno małżeństwo się na takich wyjazdach wykluło.

Ojciec też był aktywny, należał do Towarzystwa Gimnastycznego

„Sokół”, zresztą w „Sokole” się z matką poznali. Już jako czteroletni facecik na gimnastykę tam chodziłem, bo ojciec, gdy jeszcze był młody, to z nami gimnastykę szwedzką uprawiał. Był wybitnym gimnastykiem, w drążku wręcz znakomitym. F1A

W dwunastotysięcznych może wtedy Szopienicach działało kilka klubów sportowych, w każdej dzielnicy był klub. A że rodziny były wtedy wielodzietne, czasem taki klub składał się z dwóch rodzin. Na Rabie, gdzie mieszkała moja matka, działał klub „Kościuszko”. Mię- dzy domami mieli swoje boisko, a rządziła tym interesem matrona z jednego z okolicznych szopienickich rodów. Była menedżerem i trenerem tego klubu. Na meczach siedziała obok bramki, zawzięcie

(8)

dyrygując, pomstując i wrzeszcząc na tych swoich synów i zięciów, gdy źle grali, że kolacji nie dostaną. Po tych meczach urządzano wielkie pranie i cały klub na sznurach wisiał.

Boisko starego klubu, który nazywał się Vierundzwanzig, czyli dwadzieścia cztery – bo założono go w 1924 roku – otaczał wysoki płot, bo chodziło im o to, żeby kibice bilety na mecze kupowali. Ale że to była najbiedniejsza dzielnica, jak był mecz, to wzdłuż tego płotu faceci stali gębami do desek przylepieni i zaglądali przez szpary.

Niektórzy mieli nawet drabinki, a inni własne dziury, przez które nikt inny meczu nie mógł oglądać.

Też przed wojną powstał osiedlowy klub przy hucie, który nazywał się Atlas. Bardzo porządne piłkarstwo. Raz w roku przyjeżdżał na gościnny mecz z Atlasem Ruch Chorzów, któremu przez wiele lat kibicowałem. Piłka nożna była na Śląsku zabawą proletariacką, zaję- ciem dla bezrobotnych hutników i górników. Wszyscy grali. W Szo- pienicach każda dzielnica miała swoją reprezentację, więceśmy cały rok z rówieśnikami grali mecze i westki, czyli rewanże. Ponieważ byłem szybki, grałem jako prawy środkowy. Boisko znajdowało się Piramida „Sokołów”, 1917 – ojciec Kazimierza Kutza leży na środku, pierw- szy z prawej

(9)

na łące, potem z tego park zrobili. Kilkaset metrów dalej, przy ulicy, stał skromny hotelik. Kiedy na mecz przyjeżdżała jakaś zamiejscowa drużyna, to stacjonowała właśnie w nim.

Nasz plac do gry był przed tym boiskiem. Tuż za płotem panował STS, klub poważny. Czasem granie z nim źle się dla nas kończyło – wszystko zależało od tego, kto komu dołożył i kto akurat wtedy w dzielnicy rządził. Gdy myśmy wygrywali, a oni rządzili, to ze złości spuszczali nam wpierdol. Kto z nas mógł, wiał wtedy w straszliwym popłochu. Potem były mediacje, że już nigdy więcej, ale mijał jakiś czas i znowu było mordobicie.

Jeszcze przed wojną zapisałem się do zuchów, do młodzieży To- warzystwa Gimnastycznego „Sokół” i przykościelnego teatrzyku, bo nauczycielka od religii namówiła mnie do wystąpienia w roli małego Jezusa Chrystusa. Wedle tradycji niemieckiej nauczycielki musiały być pannami. Moja była stara, siwa i bardzo oddana Bogu. Także wedle tradycji niemieckiej dzieci bito trzcinką. Za nieprzyzwoite słowo wyciągało się otwartą dłoń i ona siepała dziesięć razów. Za grzechy cięższe wypinało się tyłek i dostawało się wedle taryfy nauczyciela.

Raz mały Wilimowski dostał nawet w dawno nie myte stopy.

Jezuska grałem w blond peruczce opadającej na ramiona ze złotą opaską na czole, gwiazdką nad głową i białych szatkach po kostki.

Gdy w otoczeniu sześciu aniołów wchodziłem na scenę, wszyscy klaskali, a gdy po nawróceniu Murzynka błogosławiłem jego i całą ludzkość, ludzie płakali, niektórzy szlochali, i długo bili brawa. Bar- dzo lubiłem odgrywać Jezuska, bo za kulisami mogłem oglądać, jak się moje aniołki rozbierały, a potem ubierały. Były o głowę wyższe i pączkowały im piersiątka. Dwóch matek nie było stać na majtki dla córek. Patrzyłem na nie z zachwytem przez szparę w parawanie, odkryły mnie już po pierwszym przedstawieniu, ale tylko zachicho- tały: były bezczelnie swobodne i bezecne w swojej niewinności. Na zawsze zapamiętałem, jak w swoich anielskich szatkach siedziały na podłodze i naciągały białe skarpety na chude nogi. Ha! Miałem tu własne niebo i zabrałem je ze sobą w świat.

(10)

Tak więc doświadczenia teatralne zdobyłem bardzo wcześnie.

I wcześnie zrozumiałem, jak wielką władzę nad ludźmi daje bycie na scenie.

* * *

Przez ten mój wcześnie rozkwitły erotyzm matka myślała, że je- stem nienormalny. Kiedy miałem cztery lata, matka zaprowadziła mnie do ojca chrzestnego. Mieszkał z żoną w innej dzielnicy, na Burowcu, byłem tam pierwszy raz. Gdy przyszliśmy, w domu była tylko jego żona, więc rozsiadły się w kuchni z moją matką i zaczęły gadać, o mnie zapominając. Goniłem się z psem dookoła krzesła, gdy nagle w drzwiach ukazała się śliczna dziewczynka. Oniemiałem.

Podszedłem do niej i powiedziałem, że jest najpiękniejsza na świecie jak letni poranek w słońcu. Objąłem ją i pocałowałem w usta. Odda- wała mi pocałunki i tuliła się. Obie baby zdrętwiały, matka musiała nas rozdzielać i nasza wizyta u chrzestnego szybko się skończyła.

Pamiętam to dokładnie, bo matka odkryła to wtedy na wizycie, choć na podwórku ciągle zajmowałem się dziewczynami.

W przedszkolu w klasztorze u boromeuszek przeżyłem bardzo poważny romans, gdy w teatrzyku prowadzonym przez siostrzyczki grałem krasnoludka. Jedna z dziewczynek piekielnie mi się podobała, toteż zakochałem się na zabój, ale przechodziłem okres zawstydzenia i tylko ukradkiem ośmielałem się na nią patrzeć. Na szczęście na koniec roku był bal maskowy. Dopiero na tym balu zaprosiłem ją do tańca i dzięki masce mogłem się na moją ukochaną napatrzeć do upojenia, bez obaw o nią poocierać, nasycić się nią jakoś. Wirowaliśmy w unie- sieniu i nie wypuściłem jej z rąk. Była malutka, jeszcze mniejsza ode mnie, i lekka jak balonik na odpuście. Kiedy w szkole filmowej ogląda- łem taniec w maskach w Romeo i Julii Franco Zeffirellego, doznałem wstrząsu, bo już dawno przeżyłem podobne erotyczne zauroczenie. F2 Kiedy matka zaprowadziła mnie do szkoły, posadzili mnie w pierw- szej ławce. Miałem koszulę w drobną kratkę, morski sweterek bez

(11)

rękawów i dwa kolorowe pomponiki pod grdyką. Wszystko było dziełem rąk Anastazji. W drugiej ławce zauważyłem śliczną dziew- czynkę w okularach. Już po pierwszym dzwonku wziąłem ją za rękę, pchnąłem za szafę, objąłem i pocałowałem w usta. Nie broniła się.

Ledwo zaczęła odwzajemniać pocałunki, nakrył nas nauczyciel i matka została wezwana do szkoły. Dzięki radykalnej metodzie wychowaw- czej matki pojąłem, czym jest grzech, a dzięki nabytej świadomości – a także by obłaskawić matkę, bo posądzała mnie o nienormalność – zacząłem się uczyć i wkrótce zostałem najlepszym uczniem w klasie.

Zanim trafiliśmy na osiedle kolejowe w Szopienicach, mieszkali- śmy w nędznym i ciemnym mieszkaniu przy fabryce serów, śmier- dzącej takiej, ale ja te sery uwielbiałem.

Potem było lepiej, ale też biednie. Za płotem domu na osiedlu kolejowym była ogromna zajezdnia lokomotyw, gdzie składowano różne rzeczy. O tylną ścianę naszego familoka opierała się sterta węgla i wilgotnego miału. Któregoś dnia odkryliśmy, że ta wilgoć przenika Trzecioklasista – w drugiej ławce z prawej

(12)

przez mur, a po ścianie zapierdala grzyb. Matka dostała reumatyzmu, więc nie dziwne, że chciała stamtąd uciec.

W naszym kolejowym familoku żyły cztery rodziny, każda inna.

Sąsiedzi z naprzeciwka, Kubicowie, byli Niemcami. Mieli swoje życie i nikt nigdy się w to nie wtrącał, nigdy też nie doznali od nas żadnej przykrości. Na górze mieszkał Warzecha, hallerczyk, patriota. Miał kupę synów i śliczną córkę Reginę. Spod Kędzierzyna przyjechali.

I byli jeszcze Stareccy, Ślązacy.

Moja matka żyła w wielkiej przyjaźni z tymi Warzechami. Wa- rzeszka, bardzo dobra kobiecina, zawsze chętnie pomagała. Jak się do niej wchodziło, żeby coś pożyczyć, to zawsze siedziała i cerowała.

Miała tych czterech chłopów, to tylko skarpety cerowała.

Wybuchła okupacja i nagle dzieci Kubiców, córka i syn, wstąpili do Hitlerjugend. Ale nie szkodzili ani nam, w końcu rodzinie powstań- czej, ani temu Warzesze. Przypuszczam, że o przeszłości Warzechy władze niemieckie nie od Kubiców się dowiedziały. Tak czy inaczej, wykopali Niemcy Warzechów z mieszkania do jakiejś piwnicy, gdzie ci siedzieli do końca wojny. Ale jak się tylko Niemcy ze Śląska wynieśli, stary Warzecha ze swoim synem Józkiem natychmiast zapisał się do ludowej Milicji Obywatelskiej, dostali po karabinie – i w te pędy pognali do Kubiców, żeby się zemścić. Kubica akurat spał, bo wrócił z roboty, więc Warzecha wyciągnął go z łóżka przed dom w samych gaciach. Zaczęli z synem wrzeszczeć na biedaka, pod śmietnik go postawili i kazali trzymać ręce w górze.

– Chuju francowaty, ja cię zaraz kropnę! – wrzeszczał Warzecha.

Stoi biedny Kubica w tych gaciach, Kubiczka zawodzi wniebogłosy, Józek celuje karabinem i zerka na ojca, kiedy nacisnąć spust. Ale stary nadal wrzeszczy i złorzeczy, przeklina i oskarża. A Kubica stoi i płacze. W końcu Józek się załamuje i też wpada w straszny szloch.

I tak kończy się to rozstrzeliwanie, bo stary, gdy się ocknął z tego oratorskiego szału, to rozeźlił się na syna, opierdolił go i poszli do domu. Bo tak naprawdę to Warzecha nie miał zamiaru Kubicy roz- strzelać, tylko chciał mu dopieprzyć.

(13)

Ale biedny Kubica i tak pół roku później umarł na raka. Pewnie po tym przeżyciu. Poczciwy był z niego Niemiec, jak rzadko który wtedy.

Ci Niemcy, którzy w 1940 roku przyjechali na Śląsk na mecz z Ru- chem Chorzów, budzili trwogę. Piłkarska drużyna SS miała pokazać śląskim podludziom, jak się uprawia sport. Esesmanów przyjechało wtedy chyba ze stu, w większości oficerów. Na trybunie były takie biedniutkie ławki, na których oni, zamiast siedzieć, stali. W Ruchu grał wtedy prawy pomocnik Morgała, śniady jak Arab, bardzo szybki, świetny technicznie. Jest może jedenasta czy dwunasta minuta, idzie atak z naszej strony i ten Morgała jak nie jebnie w słupek – i bramka!

Straszna afera. Esesmani zaczęli wrzeszczeć, strzelają w powietrze, więc my z tych trybun spierdalamy byle dalej. Kątem oka widzę tylko, że szkopy zaczynają bić tych naszych piłkarzy – kilku ciężko pobili, jak się później dowiedziałem. Ledwo żywy przez ten płot skoczyłem – i do domu.

W mieszkaniu mieliśmy dużą i długą kuchnię z kachlokiem, czyli piecem kaflowym, który grzał na okrągło. To w niej toczyło się życie, jak to na Śląsku. W sypialni stało łóżko rodziców, gdzie my, trójka dzieci, spaliśmy w nim w nogach. Był tam jeszcze taki bardzo malutki pokoik, który stał się pokojem brata, Henryka, gdy wrócił okale- czony z wojny. Brat miał tam biurko i zamykał się, by pisać. Kiedyś nauczyciel geografii kazał nam opisać swoje mieszkania – wskazać, gdzie śpimy, a gdzie pracujemy. Gdy wyszło, że śpię w nogach i nie mam na czym pisać, przyszedł do mojego domu i wymusił na ro- dzicach, by i mnie sprawili biurko. Odtąd miałem własne biurko w dużym pokoju.

Ten pokój był rzadko używany, a więc i słabo opalany. W niedzielę przyjmowało się w nim gości. Niemal cała rodzina ze strony matki mieszkała w Szopienicach. Bardzo matkę lubili, więc po niedzielnej mszy przychodzili do nas, a matka częstowała ich ciastem lub obiadem.

W niedzielę matka podawała kluski i pieczeń, często z królika, bośmy króliczki sobie hodowali. Podczas okupacji odpowiadałem w domu – bo każdy domownik miał jakieś obowiązki – za kartki

(14)

żywnościowe i zakupy spożywcze. Byłem w tym mistrzem, bo po- trafiłem dobrze te kartki spożytkować, a na mięsie od dziecka znałem się świetnie. Przychodziłem do masarza i wybierałem: tego 20 deko, a tego pół kilo, i dawałem kartki. Jako rodzina powstańcza – ojciec był powstańcem śląskim – nie byliśmy na volksliście, więc kartki mieliśmy najgorsze. Trzeba było rządzić przydziałami bardzo pre- cyzyjnie, zwłaszcza że gąb do wyżywienia było sporo: mama, ojciec, trzech braci i dwie siostry.

Ale choć miałem ledwie dziewięć czy dziesięć lat, radziłem sobie niezgorzej, bo łatwo nawiązywałem kontakty i byłem bystry. Wszyst- kiego musiało starczyć na cztery niedziele – i starczało. Czasem też kupowało się coś na boku, jeździło się do krewnych.

Przede wszystkim kupowałem mięso na rosół, zawsze wołowinę z kością. To była moja specjalność, bracia mieli inne. Starszy był od zaopatrzenia cieplnego: drzewo, węgiel. Na Śląsku wszyscy dostawali deputaty węglowe. W piwnicy panował porządek, węgiel sypało się do jednej przegrody, ziemniaki do drugiej. Było też miejsce do kiszenia kapusty – kiedyśmy wszyscy ją deptali, było wielkie święto. Na jesieni kopalnia ogłaszała, że już sprzedaje te deputaty, więc jeździło się po nie do najbliższej kopalni, do „Wieczorka”. Szło się do znajomego kuczera, czyli węglarza, umawialiśmy się na przykład na 5 paździer- nika, a on przywoził nam węgiel pod piwnicę.

Jesienią nastawała szczególna mobilizacja: czy chłopi ze wsi już jadą? Czy ziemniaki będą dobre? Matka miała stałego i spraw- dzonego dostawcę, ale i tak na próbę zawsze gotowała parę bulw.

Chłopskie fury, które najeżdżały nasze kolejowe osiedle, były po brzegi wyładowane kapustą i ziemniakami. Każdy chłop miał swój stały rewir handlowy, swoją miejscowość, dzielnicę. W ustalonym dniu przyjeżdżali do nas, a baby i dzieci wylatywały z familoków, tworząc za tymi wozami radosny kondukt żywnościowy. Rozsadzała nas biologiczna radość.

Przy familokach były też chlewiki. Każda rodzina taki miała. Ho- dowała w nim króliki albo – jeśli nie miała piwnicy – trzymała tam

(15)

węgiel i ziemniaki. Tyle że to było ryzykowne, albowiem po osiedlach grasowały szajki zawodowych złodziei, wielce w rabowaniu chlewi- ków wprawnych.

A królik był delikatesem, o tak! Myśmy hodowali też szynszyle na futerka, którymi podszywało się dziecięce płaszczyki.

W sobotę kobiety wszystko myły. Dom musiał błyszczeć, bo przecież tyle tego pyłu zewsząd spadało. Do czyszczenia miejsc wspólnych, czyli schodów, sieni i podwórka, ustalano rodzinne so- botnie dyżury.

Latem musiałem przedsiębrać dalekie wyprawy, żeby znaleźć trawę dla królików. Bo trawy u nas było mało, lepsze trawy były parę kilo- metrów na południe. Przeważnie to były pola prywatne, więc trzeba było działać dyskretnie. Zabierałem jakiś mały, nie budzący podejrzeń worek, do tego sierp – i kosiłem zapas na dwa, trzy dni. Poza tym gotowałem zwierzętom ziemniaczane oszkrabiny, czyli obierki, które trzeba było posypać mąką z otrąb – po latach dokładnie pokazałem to w Paciorkach jednego różańca. Magiczny był ten moment, kiedy parujące oszkrabiny się odcedzało i mieszało z otrębami. Zapach tego był cudny, fantastyczna inhalacja. Zdarzało się, że nawet te oszkrabiny królikom podżerałem.

Na święta, kiedy króliki były już dorosłe, pojawiał się problem, bo ojciec za cholerę nie umiał żadnego zwierzęcia zabić. Przeważnie więc baby to robiły. Mieliśmy taką sąsiadkę, która potrafiła zarąbać królika jak gdyby nigdy nic. Nie z okrucieństwa jednak zarąbywała, ale z są- siedzkiej uczynności. Bo u nas wysoka kultura sąsiedzka panowała.

Chłopskim zwyczajem, który do tych wszystkich naszych fami- loków przenikał, kobiety spotykały się co sobota, żeby na przykład upiec ciasto, ale tak naprawdę na klachy, czyli plotkowanie. Albo żeby pośpiewać.

Przy familokach budowano lauby, czyli zadaszenia z ławkami. Tam te baby siedziały i czekały na swoich chłopów, aż przyjdą z roboty.

Nasz familok był przy drodze, więc lauby były z tyłu. Cicho w nich było i baby mogły słyszeć, czy się czasem w kuchni ziemniaki nie

(16)

gotują albo co nie przypala. Od czasu do czasu nasłuchując, klachały sobie, a przy okazji wymyślały, jak tych swoich chłopów za mordy trzymać. Całe systemy misterne opracowywały, więc bardzo ciężko było takiemu chłopu sobie zaszaleć. I dobrze, bo na Śląsku był prob- lem z alkoholizmem. W takich Szopienicach, gdzie żyło ze trzy tysiące chłopa, knajpek było ze sto. Chlali z biedy, rozpaczy i beznadziei.

Ale za moich czasów było już lepiej. Robotnicy mogli zarobić na godne życie, państwo niemieckie porządne ukształtowało pewne wzorce życia publicznego, wśród których najważniejsza była praca – jedyna droga awansu społecznego dla Ślązaków. Mój ojciec u szczytu swojej kariery został dyżurnym ruchu na ogromnej stacji i dostawał 210 złotych – akurat tyle, byśmy nie zaznali nędzy i mieli w niedzielę mięso. Jako Ślązak w niemieckim państwie osiągnął szczyt kariery na kolei. Wielki był w tym udział matki i nas, bośmy wszyscy uczyli go alfabetu Morse’a, który strasznie ciężko mu do łba wchodził. To była nasza inwestycja w dobrobyt rodziny. Gdy go zaliczył, zaczął pracować na stawidle i mógł już zakładać czerwoną czapkę. Puszczał pociągi towarowe. Co trzy minuty otwierał takie okno w ścianie całej ze szkła, wkładał czapkę i dawał znak, że odbiera kolejny pociąg.

Cieszył się, że mu dzieci rosną, że jakieś szkoły kończą, ale do swego ojcostwa nie przykładał się kompletnie i był bardziej naszym kumplem. Poza tym, że był alkoholikiem, nie miał żadnych przywar.

Człek był z niego bardzo pogodny i łagodny, tyle że z nieustannym poczuciem grzechu, że pije. W towarzystwie robił się bardzo zabawny, w przypływie dobrego humoru grał na akordeonie. Kiedy się wzruszał, fałszował okrutnie, a czasem popłakiwał przy pieśniach powstańczych.

Żenowało nas to: ojciec znowu ślimta. Ale on już taki był.

* * *

Kiedy przyszła wojna, my, rodzina powstańcza, nie otrzymaliśmy volkslisty. Szuraliśmy po dnie; ojca wodzili na publiczne egzekucje, a matka siwiała pod piecem. Za gonitwy ojca pod Górą Świętej Anny

(17)

w 1921 my, jego synowie, tuż po ukończeniu szkoły powszechnej wywożeni byliśmy w głąb Rzeszy, by przez rok u bambrów odpoku- tować jego patriotyczne szaleństwo. Wylądowałem w ogrodnictwie państwa Grundmanów w Tillendorfie pod Bolesławcem. To była bardzo porządna rodzina, traktowali mnie jak syna, mieszkałem w pokoiku na poddaszu, stara bona cerowała mi skarpetki, a obok mieszkały cztery dziewczyny, córki okolicznych wójtów, uczennice ogrodnicze. Nie było w ogóle niemieckich mężczyzn, bo był już rok 1943 i wszyscy byli na wojnie. Wszystkie samce były z obcych krajów, z Serbii, Czech albo z Anglii, jeńcy małego obozu, którzy każdego ranka dochodzili do pracy. I ja, prawiczek z Górnego Śląska.

A dwadzieścia młodych Niemek, przykulonych do ziemi, pieliło dzień w dzień schludne grządki; hodowaliśmy nowalijki i nasiona, które co sobota rozwoziłem po bogatszych domach w Bunzlau. Rano byłem pierwszy na nogach, obchodziłem gospodarstwo, od czasu do czasu znajdowałem prezerwatywy pod ławkami werandy, to był znak, że kolejny turnus rekrutów wyruszał na front. W te dni wygłodniałe kobiety zbierały się pod bramą koszar, czekały na jej otwarcie, potem dorywały się do umundurowanych chłopców i zaciągały ich do swo- ich pustych łóżek. Moje cztery córeczki okolicznych wójtów przy- prowadzały swoich żołnierzyków na ławki pod rozłożyste platany.

Nie mogły ich ciągnąć na górę, bo pod nimi była sypialnia Grund- manów. Kiedy odkrywałem ślady ich seksualnych upojeń, leciałem na piętro, budziłem je i zmuszałem do sprzątania, bo gdyby Stary odkrył prezerwatywy, mogło być piekło. Z czasem stałem się ich doradcą seksualnym i powiernikiem sercowych komplikacji. Uważały, że przyjechałem do Tillendorfu z wielkiego miasta i o seksie muszę wiedzieć więcej niż one razem. Na wspólnej kolacji z okazji święta narodowego pojawiło się wino domowej roboty i wszystkim ude- rzyło do głowy. Leżałem już w łóżku, gdy pojawiły się moje córeczki okolicznych wójtów. Były w nocnych koszulach i chichotały, nim się zorientowałem, obsiadły moje łóżko, wsunęły dłonie pod moją kołderkę i wzięły się za macankę, obezwładniły mnie, a Anne-Marie,

(18)

największa z nich i imponująco piersiasta, odrzuciła kołdrę, wlazła na mnie, chwyciła mojego małego – bo sterczał jak przydrożny słu- pek – i włożyła do swojej dziurki. Rany Boga! Myślałem, że mnie wchłonie, jej piersi chlastały mnie po gębie. Potem druga, trzecia i czwarta zrobiły to samo, a małemu w to graj! W końcu wypełzłem spod ich młodych ciał i zacząłem uciekać, zleciałem po schodach, przebiegłem przez całe ogrodnictwo, aż do skarpy, na której rosły stare czereśnie całe w owocach. Schowałem się za pierwszą z brzegu i spojrzałem za siebie. Dwie ogromne polewaczki wirowały dostoj- nie i rzęsistymi strugami użyźniały nasze nowalijki. W moim pokoiku paliło się światło.

O zmierzchu wokół Bunzlau grasowały bandy kobiet, polowały na mężczyzn i gwałciły brutalnie. Znalazłem się w łańcuszku tego zjawiska. Mogłem domagać się odszkodowania za prześladowania wojenne, ale ta myśl przyszła mi do głowy dopiero po przyłączeniu NRD do zachodnich Niemiec. Grundmanowie byli starymi ludźmi, z czasem przejąłem wszystkie sprawy zewnętrzne, jeździłem trój- kołowym tryumfem pod dobre adresy, doręczałem w koszyczkach nowalijki i kasowałem marki. Transportem konnym dowoziłem ja- rzyny do obozów pracy. Na drodze do Wizowa, gdzie budowano ko- palnię miedzi, był mały żydowski obóz, zaludniony „muzułmanami”

w pasiakach. Zawsze miałem przygotowaną skrzynkę z jarzynami, na terenie obozu odsłaniałem dziurę w desce i wypychałem je, rzucali się na zieleniznę i umykali co sił w nogach do baraków. Z polecenia szefa w magazynie nasion podjąłem wojnę z plagą myszy. Miałem trzydzieści sześć sprężynowych pułapek i dzięki wrodzonej inteli- gencji wytępiłem je w dwa miesiące. Kiedy zameldowałem Staremu o opanowaniu mysiej inwazji, włożył na nos swoje grube okulary, zajrzał mi w twarz i powiedział: „Junge, du bist begapt!”, i klepnął mnie w plecy, a jego ojciec, cudowny, bodaj stuletni staruszek, na- uczył mnie szczepić winogrona.

W wolne niedziele chodziłem z grzechem wójtowych córek po łą- kach nad Bobrem i którejś niedzieli na wydeptanej ścieżce spotkałem

(19)

SPIS TREŚCI

Tadeusz Lubelski, Wstęp . . . 5

Rozdział I . . . 15

Rozdział II . . . 45

Rozdział III . . . 88

Rozdział IV . . . 128

Rozdział V . . . 138

Rozdział VI . . . 148

Rozdział VII . . . 153

Rozdział VIII . . . 174

Rozdział IX . . . 199

Rozdział X . . . 218

Rozdział XI . . . 236

Rozdział XII . . . 262

Rozdział XIII . . . 280

Rozdział XIV . . . 291

Rozdział XV . . . 304

Rozdział XVI . . . 323

Rozdział XVII . . . 339

Rozdział XVIII . . . 349

(20)

Epilog . . . 382

Jerzy Illg, Kutz pisarz . . . 385

Indeks osób . . . 395

Źródła ilustracji . . . 407

(21)

Książka powstała na podstawie rozmów Kazimierza Kutza z Robertem Siewiorkiem Projekt okładki i wyklejek

Witold Siemaszkiewicz

Fotografia na pierwszej stronie okładki Stanisław Jakubowski/PAP

Opieka redakcyjna Jerzy Illg

Weryfikacja merytoryczna Tadeusz Lubelski Redakcja tekstu Damian Warszawski Adiustacja

Magdalena Granosik Korekta

Artur Czesak Urszula Horecka Indeks

Artur Czesak Wybór ilustracji Jerzy Illg

Damian Warszawski Łamanie

Edycja

Copyright © by Kazimierz Kutz i Robert Siewiorek Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2019 ISBN 978-83-240-5919-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2019. Printed in EU

(22)

Cytaty

Powiązane dokumenty

Na trzydniowej konferencji uczestnicy mieli okazję wysłuchać kilkudzie- sięciu referatów dotyczących między innymi: demografii starości, opieki ro- dzinnej i instytucjonalnej

Mam tutaj przede wszystkim na myśli sposób, w jaki autor Die Traum- deutung ujmuje w swoich pracach związek między sensem i popędem w obrębie ludzkich zjawisk psychicznych. Na

Wypowiedzi zniechęcające Wypowiedzi wzmacniające Miałaś się uczyć – co

Szczególnie, jak to jest środek sezonu, jak jest dużo pszczół, to wtedy jest matkę trudno znaleźć, ale właśnie znakuje się matki, chociaż nieznakowaną też w sumie

Jeśli chodzi o chleb, to chleb kosztował taniej od zboża, dlatego że ceny się nie zmieniały, i wtedy po prostu te ceny były takie, że wiadomo, że trzeba

Trochę lepiej przedstawia się sprawa samej stolicy Roztocza i jednej z „pereł polskiego Renesansu” - Zamościa, ale publikacje na temat tego miasta są już w

Potem, [kiedy] już się robiło [zdjęcia] na kolorowych filmach, to praktycznie każdy (nawet w markecie) potrafił [je] w miarę sensownie wywołać.. To [był]

Odpowiednikiem realnej drogi ruchu fizycznego jest abstrakcyjna droga, którą rozpatruję w sensie religijnym, analizując różnice znaczeniowe pięciu wybranych czasowni- ków: