• Nie Znaleziono Wyników

Wspomnienia Artura Gruszeckiego

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Wspomnienia Artura Gruszeckiego"

Copied!
59
0
0

Pełen tekst

(1)

Wspomnienia Artura Gruszeckiego

Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej 67/2, 173-230

(2)

Π.

M A T E R I A Ł Y

I

N O T A T K I

P a m ię tn ik L ite ra c k i L X V n , 1976, z. 2

W SPO M N IEN IA ARTURA G RU SZECK IEG O

Opracował ALEKSANDER FIUT

W spomnienia sw oje, obejm ujące dzieciństwo i m łodość do r. 1879, Artur Gru­ szecki spisyw ać zaczął pod koniec życia. Jedyna datowana karta autografu pozwala zlokalizow ać czas ich pisania na okolice 1927 roku. Do chw ili obecnej rękopis przechow ywała córka pisarza, Aniela Gruszecka-Nitschowa. W ypada wszakże przy­ pomnieć, że zaraz po w ojnie podjęte zostały starania o jego publikację w redagowa­ nej przez Kazim ierza W ykę „Twórczości”. Do druku w prawdzie nie doszło, ale sporządzono w ówczas m aszynopis tego tekstu, posiadający teraz dużą wartość z uw agi na zaginięcie kilku kart oryginału. Na rękopis, pozbawiony karty tytu ło­ w ej, składa się obecnie 46 kart o wymiarach 34 X 21 cm, obustronnie zapisanych atram entem, czytelnie i praw ie bez skreśleń, po lew ej połow ie każdej stronicy; prawa połowa stanow i rodzaj szerokiego marginesu, na którym autor notował uzupełnienia: czasem pojedyncze słowa, dodane dla w iększej plastyczności wyrazu, a czasem małe całości, jakby później przypomniane. Num eracja stronic nie zacho­ w uje pełnej ciągłości. Tak w ięc, poczynając od owej karty datowanej, która bez w ątpienia pow stała w cześniej (na co w skazuje syntetyczny rodzaj zapisu, a także zniszczenie i przyżółcenie papieru), rękopis zachow uje ciągłą num erację od 1 do 31, w pisaną przez autora atram entem. Natom iast num eracja fragm entów w cześn iej­ szych naniesiona została ołówkiem , innym pismem (może przez redakcję „Twór­ czości” ?). Pow yższa obserwacja pozwala hipotetycznie odtworzyć proces powstawania w spom nień. A w ięc najpierw opisał Gruszecki sw oje lata akadem ickie oraz pobyt w W arszawie, później zaś powrócił w okres dzieciństwa i w zbogacił zaw arty na karcie datowanej obraz lat spędzonych na U niw ersytecie Jagiellońskim .

N iniejszą publikację wspom nień Gruszeckiego oparto na autografie, a zagubiony jego fragm ent uzupełniono z maszynopisu. Zgodnie z edytorskim i sugestiam i Wyki zawartość luźnej karty autografu została częściowo w łączona w tekst głów ny, po­ zostałą zaś jej część zam ieszczono w przypisie. Sygnałem początku i końca tych w łączonych fragm entów są gwiazdki, których funkcję każdorazowo precyzuje odpo­ w iadająca im adnotacja u dołu stronicy. Tekst Gruszeckiego przytoczono w iernie, z zachowaniem jego w łaściw ości językowych, m odernizując jedynie ortografię oraz interpunkcję.

Bardzo serdecznie dziękuję Panu Profesorowi H enrykow i M arkiewiczowi za w szechstronną i życzliwą pomoc w opracowaniu niniejszej publikacji.

[DZIECIŃSTWO]

W spom nienia dzieciństw a są zawsze otulo n e m głą, w k tó re j chw ila­ m i m ajaczeją nikłe, rozw iew ne, ledw o zaznaczone o brazy n iew y raźny ch zd arzeń i ludzi. T ylko od czasu do czasu, tu ż n a kraw ędzi, gdzie ciągnie

(3)

się w d al n ie p rz e jrz y sta m gła, w y stę p u ją nag le bardzo w y raźn e, p raw ie jask raw o ośw ietlone poszczególne obrazy czasu i ludzi, zapom niane i zasnute m rokiem w gw arze życia codziennego.

O to w chodzi św. M ikołaj, bardzo w ysoki, z o g ro m n ą b iałą brodą, w in fu le, z p asto rałem w ręce, a w ra z z n im n iski p achołek z dw om a koszykam i. N as tro je dzieci, dziew czynka i dw óch chłopaków *, tu lą się do m a t k i 2, k tó ra u p ew n ia św . M ikołaja, że dzieci są grzeczne. Sw. M iko­ łaj odsłonił jed en koszyk, w y ją ł brzozow ą pozłoconą rózgę i pogroziw szy n ią w łożył do koszyka, zaś po chw ili obdarow ał nas jabłk am i, orzecham i i chlebem św iętojańskim .

I now y obraz.

W czesny poranek, n a stole w dziecinnym p ok oju św ieca łojow a w lichtarzu , obok n a podłużnej ciem nej tacce szczypce do objaśniania k n o ta, i n as tro je , w koszulkach, boso, ro z p a tru je m y z zach w y tem dary, k tó re św. M ikołaj złożył n a m ały m stoliczku w ro g u pokoju. Co za skarby! W o w aln y m b iały m p u d e łk u całe gospodarstw o folw arczne: drzew a z czubam i jasn o zielon y m i um ocow ane n a b iały m kółku; k row y brązow e; konie czerw one; dom z czerw onym dachem ; ciem ne k u ry , ja sk ra w y kogut; czerw one cielęta; białe owce i te n rozkoszny zapach św ieżej farb y , surow ego drzew a! Od te j p o ry św . M ikołaj przez ty le la t i po ty lu la ta c h b y ł i je s t p rz e n ik n ię ty zapachem zabaw kow ym .

W jak iś czas po ty m p a m ię tn y m św. M ikołaju, po ożyw ionej zabaw ie śnieżkam i i ślizganiu się n a obszern y m p o d w ó rz u 3, zbudził m n ie i siostrę głęboki, św iszczący i g w ałto w n y kaszel m ego braciszk a Zygm usia, śn ia­ dego b ru n ecik a, b ard zo wesołego. O jc ie c 4 i m atk a s ta li zaniepokojeni

n ad jego łóżeczkiem . Z ygm usia przeniesiono do p o k o ju rodziców.

W dzień p rzyszedł d oktor, b ardzo w ielk i pan, w ogóle w ow ym czasie w szyscy dorośli b y li d la m n ie b ardzo w ysokim i, a le d o k to r szcze­ gólnie b y ł w ysoki, g ru b y , z w y sta ją c y m brzuchem , n a k tó ry m w isiał błyszczący łańcuszek złoty. D oskonale w idziałem te n łańcuszek, bo s ta ­ łem pom iędzy jego g ru b y m i k olanam i, a on głaskał m oje w łosy tłu s tą , m iękką rę k ą i coś m ów ił z m atk ą.

1 Starsza siostra pisarza, Kazimiera, ur. 1850 lub 1851, później żona Jana Krum - łowskiego, w yższego urzędnika D yrekcji Skarbowej w Krakowie; Artur, ur. 1852, oraz Zygm unt, m łodszy jego brat, zm arły w w ieku 7 lat. Tę i następne inform acje biograficzne o rodzinie autora wspom nień zawdzięczam córce pisarza A nieli G r u- s z e c k i e j - N i t s c h o w e j (zmarłej 1 8 I V 1976 w Krakowie).

2 Antonina G r u s z e c k a z domu L ö b l , zmarła przed ukończeniem przez

pisarza gimnazjum.

s Gruszeccy m ieszkali w Samborze.

4 Wincenty G r u s z e c k i (zm. 1974) piastował dobrze płatny urząd komisarza D yrekcji Skarbowej Adm inistracji Lasów w Galicji. Legenda rodzinna głosiła, że Gruszeccy w yw odzą swój ród z folw arku czy też zaścianka Grusza w Lubelskiem. Dziadek ojca pisarza, Bartłom iej, brał udział w konfederacji barskiej, podczas której znalazł się na Ukrainie i tam już pozostał.

(4)

W S P O M N IE N IA A . G R U S Z E C K IE G O 175

W kilka d n i w eszła m atk a do dziecinnego p o k o ju i pow iedziała gło­ sem sm u tn y m i słodkim :

— Chodź, pożegnaj się z Zygm usiem .

Z aprow adziła m nie do środkow ego pokoju, z drzw iam i oszklonym i, w ychodzącym i n a g anek o d ogrodu. Zdziw iły m n ie palące się w dzień św iece, a jeszcze bard ziej Z ygm uś śpiący w tru m ie n c e o k ry te j k w iatam i. Nie rozum iałem , że um arł, a gd y m atk a załzaw iona pow tórzyła:

— Pożegnaj Z ygm usia — chciałem go ucałow ać.

G dy zbliżyłem się do tru m ie n k i, ojciec c h m u rn y i sm u tn y , stojący w głębi pokoju, w y cierając zapotniałe, zapew ne z łez, o k u lary zaw ołał surow o:

— Idź do swego pokoju!

P rzez okno k u ch en n e w idziałem później dosyć ludzi na podw órzu i przez fro n to w y ganek w yniesiono tru m n ę z Zygm usiem .

N a w iosnę i w lecie, gdy b y łem u w ażn y i grzeczny w czasie lekcji, z m am ą szliśm y na grób d a rn io w y Zygm usia. M am a sadziła k w iaty , a po odm ów ieniu m odlitw y w olno m i było baw ić się n a cm entarzu, co bardzo m n ie cieszyło, bo g rab arz m iał dw oje dzieci w m oim w ieku. Po p ew n ym czasie zabroniono m i te j zab aw y i m am a częściej b ra ła siostrę m o ją ze sobą, a m nie zostaw iała w dom u, pozw alając biegać i baw ić się w n a ­ szym ogrodzie.

Sam otność dzieci tr w a zawsze bardzo k rótko, zawsze znajd ą się to w a ­ rzysze, a od bied y w y starczy drzew o, roślina, kam ienie.

W praw dzie ogród nasz b y ł otoczony p ark a n e m , ale czyż p a rk a n może stanow ić przeszkodę dla chłopaków ? Przeciw nie, on ty lk o podnieca am bicję, ażeby u sun ąć ja k najszybciej tę niew łaściw ą przeszkodę do w spólnej zabaw y i zw iedzenia dalszych stron.

W krótce zaw arłem osobistą znajom ość z dw om a chłopcam i, k tó ry c h zapew ne w ięcej nęcił nasz ogród owocowy aniżeli chłopak m łodszy od nich.

Je d en z nich, M aciek Kołczykiew icz, z ln ia n ą czu pryn ą, k ręp y , silny, m iał w ielkie ręce i um iał kląć dosadnie, ju ż b y ł uczniem pierw szej k lasy n o rm a ln ej.

D rugi, Feliks P erski, jasn y blondyn, sw yw olny, sko ry do kłótni, w y d ra p y w a ł się ja k k o t n a każde drzew o.

W idocznie w idzieli m o ją nieudolność w p rzełażeniu p ark an a, bo zaw­ sze przychodzili tą n a jk ró tsz ą drogą do naszego ogrodu. Od nich nau czy ­ łem się szlach etny ch g ier dziecinnych: w „guziki” , w „ch ap ank ę”, w „kiczkę” i inne, ja k w zająca, zbójów , w chow anego.

Nie pam iętam , czy rodzice pozw olili n a zabaw ę z ty m i chłopcam i, przypuszczam , że tak , bo czasem jad a liśm y w sp ó lny podw ieczorek u nas w pokoju.

K iedy, jak i dlaczego przeprow adzili się rodzice z tego dom u, nie w iem i nie pam iętam , dow iedziałem się później od m atki, że chorow a­

(5)

łem n a zapalenie mózgu. Z p rzeb ieg u te j choroby p a m ię ta m jed n ą chw i­ lę, że jech ałem przez m iasto, n ad e m n ą k łęb iły się c h m u ry odsłaniające chw ilam i jasn e słońce. W y jeżdżałem z m atk ą w K a rp a ty dla w zm ocnienia.

D opiero od czasu zm iany m ieszkania w spom nienia n a b ie ra ją pew nej logicznej w yrazistości i ciągłości.

Dom, do którego przep row ad zili się rodzice, b y ł m u ro w an y , p a rte ro ­ w y, z pięciu oknam i frontow ym i, oddzielony od ulicy D rohobyckiej w ą­ skim kw iatow ym ogródkiem . W chodziło się do niego od podw órza, n a k tó ­ ry m w głębi b y ły sta jn ie i d rew u tn ia. W sieni by ły drzw i n a p raw o do kuchni, obok zaszalow ane w ejście n a stry ch . Z lew ej stro n y drzw i do ja ­ dalnego pokoju, w k tó ry m stało m oje łóżko, a w p ro st drzw i w ejściow ych były drzw i do obszernego p o koju tzw. baw ialnego. M ieszkanie składało się z pięciu pokoi. N a jp ie rw jad a ln y , d ru g i pokój ojca, trzeci sypialnia m a tk i i siostry, czw arty baw ialn y , w p iąty m z drzw iam i do kuchni, zam ieszkała b a b k a ze s tro n y m atk i, M aksym ow iczów na z dom u.

K ie d y w pro w ad ziła się do n as, nie pam iętam . B y ła to szczupła k o­ bieta, „śred n ieg o ” w zrostu, nosiła b ia ły czepeczek przez dzień n a gładko uczesanych siw aw ych w łosach. T w arz m iała suchą, z ład n y m i rysam i, zwłaszcza oczy b y ły piękne, ale w ia ł z nich chłód, w u stach surow ość i dum a. Głos m iała p rzy je m n y , zwłaszcza gdy m ów iła z m o ją m am ą i siostrą, k tó ra b y ła jej ulubienicą, i gdy urodziła się siostrzyczka Ju lc ia 5, k tó re j ko ły sk a sta ła p rz y łóżku m atk i, starszą siostrę w zięła b abk a do swego pokoju.

S tosunków ojca z b ab k ą nie m ożna b yło nazw ać w zorow ym i i czu­ łym i. B y ły zresztą u p rzejm e, ale w czasie obiadu p a d a ły czasam i docinki i k ry ty c z n e uw agi ta k z jed n ej ja k i z d ru g iej stro ny .

W p atrzo n y w ojca i w idząc w n im doskonałość pod k ażd ym w zglę­ dem , s ta ra łe m się usilnie n aśladow ać go w e w szystkim , w chodzie, r u ­ chach, spojrzeniu, w uśm iechu. Ojciec czy ty w ał dużo i długo, i jak k o l­ w iek książki m n ie n u d z iły i najczęściej nie rozu m iałem treści, czytyw a­ łem i ja. D opiero zakaz ojca p rze rw a ł tę zabaw ę. N aśladow nictw o ojca nie ograniczało się ty lk o do z e w n ętrzn y ch jego właściwości, ale s ta ra ­ łem się dostroić i kopiow ać jego usposobienie i uczucia. Cokolw iek ojcu się podobało, ja się ty m zachw ycałem , n ie zd ając sobie spraw y, dlaczego; a n a co ojciec się ch m u rzy ł i z czego b y ł niezadow olony, ja podzielałem te uczucia i n a tu ra ln ie przesadzałem , ja k zw ykle niedołężny uczeń swego niedoścignionego m istrza.

Nie pam iętam , jak ą drogą i ja k im sposobem zab rn ąłem aż do o tw a r­ tej niechęci w zględem babki, ale p rzy p o m inam sobie, że raz, gdy m atk a i b a b k a z a ję te b y ły szyciem , b a b k a m ów iła coś n iekorzystnego o ojcu i m usiałem pow iedzieć babce coś b ardzo niew łaściw ego, bo m a tk a kazała m i klęczeć w ro g u pokoju, z tw a rz ą do ściany. B ył to najw y ższy w y m iar

s Julia, młodsza siostra pisarza, później żona Grabowskiego, adwokata w P rze­ m yślu.

(6)

W S P O M N IE N I A A . G R U S Z E C K IE G O 177

k a ry , gdyż nas nigdy nie bito an i klapsow ano, i doskonale pam iętam , ja k b ardzo znielubiłem babkę, p atrzałem na n ią „ja k w ilk ” , w edług jej słów, i ty lk o n a rozkaz całow ałem jej rę k ę po obiedzie i n a dobranoc.

Ja k o rozpieszczony chłopak m usiałem zapew ne jej nieraz dokuczać, gdyż i ona w sto su n k u do m nie była surow a, n iec h ę tn a i bezw zględna.

S to su nk i nasze dom ow e, tak ie m iłe, h a rm o n ijn e i spokojne, popsuły się od czasu zam ieszkania babki. U tw o rzyły się, ja k m i się zdaw ało, dw a stro n n ictw a, z jed n ej stro n y babka, m a tk a i siostra, z d ru g iej ojciec i ja. P am iętam , że ojciec i m atk a, dotychczas nadzw yczaj zgodni, czy­ nili sobie jakieś w ym ów ki, p atrzy li n a siebie chm urn ie i ojciec staw ał w m ej o bronie za różne d ro b n e przekroczenia.

Z siostrą, jako ulubien icą babki, jak k o lw iek baw iliśm y się zgodnie, przychodziło do sporów , k łó tn i i zawsze m iałem pod rę k ą słowa, ja k m i się zdawało, bardzo złośliw e: idź cackać się z babcią! i zryw ałem za­ baw ę.

P am iętam , że n a w e t do m atk i, bardzo d o b rej, łagodnej i kochającej, m iałem jak ieś żale i p re te n s je z pow odu n iec h ę tn y c h d la ojca rozmów; bab k i z m atk ą i g dy raz m am a p rzyoblekła m nie w czystą bieliznę, co zaw sze czyniła, m ia łe m bow iem w ów czas ósm y rok , zaczęła m i rob ić w ym ów ki, że p rze stałe m ją kochać, n ie jeste m p osłuszny i d o b ry ja k daw niej, ro zp łak ałem się rozczulony i pow iedziałem w śró d łez: „Ju z i babcię będę kochał” .

S łow a m oje po w tó rzy ła m am a babce i ojcu i dlatego u tk w iły m i w pam ięci.

Z daje się, że przy rzeczen ia nie dotrzy m ałem , bo nie m ogę złowić pam ięcią an i jed n ej chw ili czułego czy serdeczniejszego zbliżenia się do babki.

W łaściciel dom u, w k tó ry m m ieszkaliśm y, Ż y d L ejzo r Reich, w ysoki, z długą czarną brodą, zawsze bojący się, aż do śm ieszności, naszego psa, Jazona, m ieszkał w sąsied n im dom u, k tó reg o podw órze łączyło się z n a ­ szym. Za jego dom em ojciec w ydzierżaw ił w ielki ogród, w ed ług m ego ów czesnego w y o b rażen ia olbrzym i, p rzecięty sześciom a a le jam i drzew owocowych zam y kający m i cztery pola, orane co ro k u pod jarz y n y , k a r ­ tofle, kuk u ru d zę. G ranicą od stro n y południow ej b y ła b y stro p ły n ąca m łynów ka, od niej w stro n ę ulicy D rohobyckiej ciągnął się g ru b y i w y ­ soki m u r z jed n ą f u rtk ą okutą, zak rato w an ą, zaw sze zam kn iętą, i m u r te n oddzielał nasz ogród od ogrodu k ry m in a łu , gdyż poza ty m ogrodem w znosił się b u d y n e k są d u okręgow ego, p rzero b io ny z klasztoru, do k tó re ­ go należał niegdyś i ogród tz. k ry m in a listó w i nasz. N ajw iększą, n a j­ w spanialszą zaletą tego ogro d u był sta w w ro g u ogrodu, z praw dziw ą w yspą porosłą olcham i, a połączoną ze sta ły m ląd em m ostkiem z b a - laskam i, bardzo chw iejnym , z desek zm urszałych, a k tó ry w razie w ojny, pościgu, n ap a d u bardzo łatw o staw ał się m ostem zw odzonym po w y jęciu desek.

(7)

T en staw , otoczony w ysokim i, p o n u ry m i olcham i, z tą w yspą i z ty m zw odzonym m ostem , b y ł nie ty lk o dla m nie, ale dla w szystkich m oich kolegów niedoścignioną doskonałością, n ieb iań sk im darem , podziw ianym i u p ragn io n ym przez w szystkich chłopców.

Nie psuło naszych zach w ytów i u w ielb ień lekcew ażenie w y sp y i m o­ stu przez dziew częta z m o ją sio strą n a czele, dla k tó ry c h w yspa z d rze ­ w am i b y ła bło tn ista, p e łn a żab i kom arów , sam zaś m ost dziuraw y, chw iejący się i n iep otrzeb n y . Mimo m oich gorących próśb i zachęty sio stra nie chciała baw ić się n a w yspie, pod pozorem , że ta m m okro i błotnisto, a co n ajw ażniejsze, że ta m są p ijaw k i i żaby!

M usiałem się z n ią baw ić pod olbrzym im i kasztanam i w pobliżu f u rtk i w m irrze, a przez k ra tę z obaw ą p a trz a łe m n a a re sz ta n tó w sk u ­ ty ch k ajd an am i, p rzechadzających się po ogrodzie.

Nie zaniedbyw ałem jed n a k w yspy, n ap ra w d ę b ło tn istej, i nauczony dośw iadczeniem , dla niepoznaki m y łem w staw ie buciki. Z dradziły m nie m okre pończochy. O trzy m ałem su ro w y zakaz chodzenia n a w yspę sam e­ m u, a jed y nie pod dozorem ojca lu b m atki.

Z pow odu m ałej siostrzyczki, zajęć dom ow ych m atk a tylko w yjątko w o chodziła ze m ną do oddalonego dość znacznie staw u , jeśli je d n a k u w aża­ łem n a lek cji języ k a niem ieckiego, któreg o m nie uczyła — w y sy łała dla dozoru służącą ze m ną; nato m iast z ojcem b yłem bardzo często n a w yspie.

Ojciec w staw ał rano. M atka, siostry, b a b k a i dw ie służące, jed n ą z n ich b y ła m am ka, sp ały jeszcze — i w ychodził do ogrodu, jak ty lk o pogoda b y ła m ożliw a. O jcu zawsze ja tow arzy szy łem i pies Jazon, g a tu n e k szpica, bardzo p rzy w iązan y do ojca, w esoły i p ojętn y .

O jciec przechadzając się p y ta ł m nie zadaw anych przez m atk ę słów ek niem ieckich i uczył poglądow o b o tan ik i w sposób b. zajm u jący, bo p rze­ p la ta n y h isto rią i anegdotą. D opiero je d n a k p rzy zw ierzętach, a zw łasz­ cza p tak a c h byłem n ie stru d z o n y w słu ch an iu i p y tan iach , i to zam iło­ w anie do p tak ó w pozostało m i n a zawsze.

Jed n eg o dnia zaprow adził m n ie ojciec do olbrzym io rozrośniętego k rz a k u ag re stu niedaleko sta w u i pokazał m i gniazdo pokrzyw k i z pisk lę­ tam i, z a b ra n ia ją c m i n a w e t zaglądać w sw ej nieobecności.

Te nagie p isk lęta z o tw a rty m i dzióbkam i, piszczące cichutko, ta ich m a tk a przeraźliw ie jęcząca n a gałęzi i fru w a ją c a tu ż n a d n am i zrobiły n a m n ie w ielkie w rażen ie i nie om ieszkałem pochw alić się tą tajem n icą p rze d m am ą i siostrą.

M atka p rz y ję ła tę now inę dość obojętnie, ale sio stra chciała koniecznie, zobaczyć to gniazdo. R ano z ojcem i ze m n ą nie m ogła się zdecydow ać pójść, bo zbudziłaby babkę, w k tó re j pokoju spała, u p rosiła jed n a k ojca, ażeby w ciągu d n ia zobaczyła gniazdo.

Poszliśm y sk ra d a jąc się cicho i ostrożnie, sio stra n a w idok p isk lą t p ro ­ siła ojca szep tem o pozw olenie w zięcia do rę k i pisklęcia, a po stanow czej odm ow ie ofiarow ała się bardzo skw apliw ie k arm ić m aleń stw a m uszka­

(8)

W S P O M N IE N I A A . G R U S Z E C K IE G O 179

mi. Ojciec zabronił. W k ilk a d n i zastaliśm y gniazdo p u stk ą, ja k ojciec przypuszczał, k o t albo w ro n y gnieżdżące się w olszynie zjad ły pisklęta. Od tego zniszczenia p isk lą t i słów ojca długo, b ardzo długo nie znosiłem k otów i nie cierp iałem w ron.

W łaściciel dom u, L ejzor, m iał dużo dzieci, pom iędzy k tó ry m i dwóch chłopaków , Ł em a i M ortko, było m niej w ięcej w m oim w ieku. B yły też dw ie dziew czynki, Hane, bardzo ład n a i m iła blondynka, i E sterk a z czarnym i, błyszczącym i oczyma. Zacząłem baw ić się z nim i, ale i ojciec, i m atk a zabronili m i tego, bo to b ru d n e Żydziaki. U ległem z żalem , bo w śró d nich byłem zaw sze p ierw szym i m iałem posłuch.

W ty m czasie przyszli do n as z w izy tą Ja ś S kw ierczyński, sy n k o m i­ sarza D yrekcji S karbow ej, chłopak p rzy jem n y , ale w y strzeg ający się nadzw yczajnie p o w alania błotem bucików i u b ran ia, że n a w e t n a w yspę nie poszedł, i Hugo, zd rob n iale G unio, L in h a rd t, sy n n a d ra d c y D yrek cji S k arb u, w k tó re j m ój ojciec b y ł kom isarzem . T en G unio b y ł to nik ły, szczupły blondynek, lekcew ażony przez nas, gdyż b y li u m nie K ołczy- kiew icz i P ersk i, ob y d w aj uczniow ie d ru g iej k lasy szkoły n o rm aln ej, co zaw sze w zbudzało m ój szacunek dla nich.

O co nam poszło i dlaczego przyszło do bójki, nie w iem , ale pam ię­ tam m oje upokorzenie i w styd, gdy zw ym yślałem ich od sztubaków , a w szyscy trz e j, bo i S kw ierczyński chodził do d ru g iej klasy, d rw ili ze m nie, że n a w e t sztu b ak iem nie jestem , że nic nie um iem , n a w e t „E in m alein s” ! 6

Isto tn ie nie um iałem po niem ieck u rachow ać, a oni ze śm iechem w ołali: „In die E selsbank!’’ 7, co doskonale zrozum iałem , i p rzed rw iw ając m nie w yszli z ogrodu. Ich d rw in y i p rzykrość upokorzenia, że nie cho­ dzę do szkoły, u tk w iły m i żywo w pam ięci.

P o d koniec la ta dow iedziałem się, że pójdę do szkoły. M atka ubole­ w ała nade m n ą i słyszałem , ja k ojcu tłom aczyła, że jestem za m łody i n ad to dziecinny, ojciec jed n a k nie zm ienił sw ego postanow ienia.

C erem onia w p isy w an ia m nie do szkoły nie zostaw iła żadnego śladu w m ych w spom nieniach, p am iętam tylko, że nauczyciel D zieńdziniew icz, dobry, m iły, u śm iech n ięty p y ta ł m nie w sw oim p o ko ju z przedm iotów szkolnych w obecności ojca, p rz y ją ł m nie do trzeciej k lasy i pow ie­ dział:

— Będziesz p ierw szym w klasie.

— Nie ja, ty lk o K ołczykiew icz, bo on w ięcej um ie — odpow iedziałem , za co nauczyciel m n ie pochw alił m ówiąc:

— Bardzo dobrze, zawsze trz e b a być spraw iedliw ym .

P a m ię ta m doskonale D zieńdziniew icza palącego fa jk ę n a długim cy­ buchu, jego m ieszkanie zapełnione książkam i, jego d o b ry uśm iech. N ie­

6 Tabliczka mnożenia. 7 „Do oślej ław ki!”

(9)

długo jed n a k b y ł m oim nauczycielem , u m a rł tejż e zim y. O jciec ku pił n a lic y ta c ji dużo książek po n im i opow iadał m i później, że rz ą d za n ielo jaln o ść przeniósł go za k a rę z n auczyciela gim nazjalnego n a nau czy ­ ciela szkoły n o rm aln ej.

O dprow adzony przez m atk ę w szedłem do w ielkiej sali p e łn e j uczniów , w rzasków , pisków , naw oływ ań. Z an im zjaw ił się nauczyciel, poznałem dośw iadczalnie, co to je s t „ p rz ty k ” i „kręcik” , z p rz ty k a om al że k re w nie poszła m i z nosa, a z k rę ć k a m iałem czerw one uszy. W te n sposób w itali re p e te n c i nowo przybyłego.

W szedł nauczyciel, uciszyło się i w sk azan y u czeń odm ów ił szkolną m odlitw ę po niem iecku. P a trz ą c n a nauczyciela zobaczyłem p o rtre t cesa­ rz a au striack ieg o w złoconych ram ach .

P o godzinie dano m i „sera” . O dbyw a się to w te n sposób, że d eli­ k w e n t siad a n a śro d k u ław k i, a sąsiedzi z p raw e j i lew ej stro n y cisną k u środkow i z całych sił. Zw ykle w y sk ak u je w yciskany ja k ko rek z b u telk i m usująceg o n a p o ju i p ad a n a ziem ię k u ogólnej uciesze.

W k ilk a d ni w iedziałem , że d y re k to r szkoły, ksiądz greckokatolicki Skobielski, nazyw a się „Ł asica”, że je s t zły i zaw zięty. N ie znając go n a oczy, nie obaw iałem się go ta k bardzo, n ato m ia st stróż szkolny S e ­ b a stia n , w y słu żo n y żołnierz, w zbudzał w e m nie nie ty lk o szacunek, ale ogrom ną obawę. O pow iadano bow iem , że jeśli je s t w do b ry m hum orze i uczeń m u się podoba, to w yliczając d elik w en to w i naznaczoną k a rę nie bierze rózgi brzozow ej nam oczonej w słonej w odzie, lecz suchą, k tó rej u d e rz e n ia są m niej bolesne.

Sebastian , niem ło d y b lo nd y n z łagodnym i niebieskim i oczyma, s tą ­ pał tw a rd o i ru c h y m iał ociężałe. W szyscy b aliśm y się go, bo w ow ym czasie uw ażano rózgę za bardzo pożyteczny, czasem za je d y n y środ ek p e­ dagogiczny do zachęty, uw agi i pilności ucznia.

B ardzo często, n iem al codziennie, dochodziły nas, w klasie będ ą­ cych, płaczliw e i jęczące echa egzekucji, bo d y re k to r Skobielski nie ty l­ ko ze w zględów pedagogicznych, ale, ja k m ów iono w klasie, dla w ła ­ snego zadow olenia stosow ał bardzo obficie rózgi, a za jego przy k ład em szli in n i nauczyciele, z w y ją tk ie m m łodego k a te c h e ty , ks. G ruszczyńskie­ go, k tó ry co najw y żej daw ał n iesfo rn y m „p acy ” , u d erzen ia dłoni płaską stro n ą linii.

N au k a w naszej klasie trw a ła od godziny 8-m ej ra n o do 12-tej i od 2-giej do 4-tej. Języ k iem w y k ład o w y m b y ł języ k niem iecki, a cztery godziny n a ty d zie ń b y ły pośw ięcone n auce tzw . Landesprache 8, to je st dw ie godziny n a polskie i dw ie n a rusk ie.

Polskiego uczył nas, po śm ierci Dzieńdziniew icza, R usin Carewicz. N om inalnie istn iał su ro w y zakaz d y re k to ra Skobielskiego u żyw an ia w k la ­ sie języ k a polskiego, ale poniew aż żaden z uczniów , z w y ją tk ie m dwóch

(10)

W S P O M N IE N IA A . G R U S Z E C K IE G O 181

N iem ców , kolonistów z K ran zd o rfu , i dw óch A u striak ów , bliźniaków K o m a n ó w 9, nie u m iał w ysłow ić się po n iem iecku, w ięc zakaz w isiał w praw dzie n a d n a m i ja k m iecz D am oklesa, ale m y w szyscy rozm aw ia­ liśm y ty lko po polsku, ty m ch ętn iej i uporczyw iej, że b y ł zakazany, ty l­ ko wówczas, gdy podejrzew aliśm y, że pod drzw iam i k lasy podsłu chu je d y re k to r lu b b elfer, w y k rzy k iw aliśm y słow a niem ieckie bez zw iązku.

W klasie n ie było żadnych różnic stanow ych, m ajątk o w y ch lub w y ­ znaniow ych, co p raw d a było tylko dwóch Żydów : B arbar, sy n doktora, k tó ry leczył Zygm usia, i W itz, sy n adw okata. W szyscy R usini bez w y ­ ją tk u m ów ili ze sobą i z n am i ty lk o po polsku, a owi R usini b y li p rze­ w ażnie z licznych zaścianków szlacheckich z okolic Sam bora, ja k H oro- dyscy z Horodyszcz, B ereźniccy z B ereźnicy, K ulczyccy, Terleccy, C zaj­ kow scy, B aranieccy itd.

W klasie nie popłacała pilność, n au k a, w zorow e obyczaje, ty lk o dziel­ ność i siła z jed n ej stro n y , zaś um iejętn o ść podpow iadania i przesyłania zadań z drugiej stro n y .

Z daw ałoby się, że te n u stró j p ierw o tn y naszej k lasy b y ł krzy w d zący dla słabych i m ałych, jed n a k rów now aga b y ła zachow ana. W śród kole­ gów — a było nas przeszło pięćdziesięciu, zaś ilość ogólna uczniów szkoły przeszło 350, z czego byliśm y bardzo dum ni, bo gim n azjum liczyło m niej uczniów — otóż w klasie było w ielu, zw łaszcza ze wsi, chłopców po 15, 16, 17 lat, k tó ry m sy p ały się w ąsiki. Ci zajm ow ali n a tu ra ln ie o statnie ław ki, jako· nieu ki, w pobliżu „ław ki o ślej” , i oni u trz y m y w a li h arm onię i porządek w śró d kolegów . K ażdy m ały i w ą tły m iał swego p ro te k to ra , k tó ry go b ro n ił w razie niespraw iedliw ości lu b przem ocy.

M iałem i ja sw ego p ro te k to ra w osobie kolegi H orodyskiego. B y ł to sm u k ły blo n d y n , może 16-letni, łagodny i pow olny. O bow iązkiem m oim było dzielić się z n im d ru g im śniadaniem , k tó re przynosiłem z dom u, zdarzało się jed n ak , że m ój starszy kolega b y ł w y jątk o w o głodny albo też w y rw ał m nie z opałów koleżeńskich, w ów czas k upow ałem na poblis­ kim ry n k u śledzia z beczki za dw a cen ty i b u łk ę za centa.

T aką kw otę pieniężną m iew ałem dość często, bo to m atk a, to ojciec d aw ali m i kilka centów n a k u p n o precli, p iern ik a lu b m akagigi, p rzy n o ­ szonych do szkoły w koszyku przez bardzo sta rą , n ie c h lu jn ą Ż ydów kę, i zam iast ty ch przysm aków , k tó re m iały uzupełnić śniadanie, kupow ałem pożyw niejsze przysm aki dla p ro tek to ra.

Pew nego ra z u zw ierzył m i się, że ja k ty lk o skończy czw artą klasę, ojciec odda m u gospodarstw o po nieboszczce m atce, będzie m iał konia, k ro w ę i ożeni się.

Te obrazy jego przyszłości olśniły m nie i m iałem d la niego ty m w iększy szacunek.

I jeszcze jedno w spom nienie o H orodyskim . Jed n eg o dnia zap row a­ dził m nie po szkole do sk lep ik u żydowskiego. K upiec n a la ł dw a kieliszki

(11)

w ódki różow ej, a obok położył d w a m igdały w cukrze czerw onaw ym . Po w y piciu w ódki i zjed zen iu w y b o rn y ch m igdałów zrobiło m i się n ie­ dobrze i zachorow ałem k u u tra p ie n iu kupca, a H orodyski zaw ołał p o ­ gardliw ie:

— G łup i sm arkacz!

W róciłem do dom u osłabiony, m am a kazała m i iść do łóżka. Posłuszny zakazow i H orodyskiego nie pow iedziałem nic o w ódce, ale przez długi czas sam zapach w ódki sp ra w ia ł m i obrzydzenie i dziw iłem się, że ojciec i goście m ogą ją pić.

W spom nień złączonych z k lasą trzecią, oddział A, nie posiadam żad­ n y c h z w y ją tk ie m po szukiw ania w in n y ch o b razy cesarza. W k lasie było dw óch K om an n ó w bliźniaków , k tó ry c h ojciec, u rzę d n ik podatkow y, po ­ borca czy oficjał, ty p o w y N iem iec, z w ygoloną tw arzą, w cylindrze, ochrzcił jed neg o F ranciszkiem , d rugiego Józefem , zapew ne n a cześć p a ­ n u jąc e g o cesarza austriackiego, F ran ciszk a Józefa. B yli to chłopcy c h m u r­ ni, osowiali, obydw aj ru d zi, piegow aci, źle m ów iący po polsku, z k tó ry m i żaden z n as się nie zadaw ał i nie baw ił. W ołano n a n ich zawsze „ F ran c- jó zefy ”, a złośliw i d o d aw ali d ru g ie przezw isko: „ K a jz e rk i”, synonim bułek.

To d ru g ie przezw isko doprow adzało bliźniaków do pasji, co nas za­ chęcało do w iększego dokuczania. W śród różnych k ala m b u ró w słowa: „ K a jze rk i” , m ówiono, g d y b y li w pasji: „N ie zjem cię, K ajzerk u , boś w strę tn y , F ran cjó zefie” . D okuczano im i p ro stackim i w yrazam i, bo sy ­

now ie M azurów z p rzedm ieścia i szlach ty zagonow ej nie p rzebierali w dosadnych słow ach. B liźniacy p o sk arży li się ojcu, a te n zażądał u k a ­ ra n ia w in n y c h od gospodarza naszej k lasy, Ronow icza.

B ył to starzec bezzębny, w ysoki, szczupły, z tw a rz ą w ygoloną, z m a­ lu tk im i oczkami i ze św iecącą łysiną. M iał tę właściwość, że przem aw iał 0 k ażdej, choćby n a jd ro b n iejszej rzeczy z w ielk ą uroczystością i n abo żeń ­ stw em . Z b y t su ro w y m n ie był, p rzy n a jm n ie j nas, siedzących w p ierw ­ szych ław kach, nie pam iętam , ażeby k a ra ł rózgą.

D ochodzenie w stęp n e n ie w y k ry ło w inow ajcy, a przezw iska: „ F ran c- jó zefy ” i „ K a jze rk i” , b y ły pow szechne, nie ty lk o w oddziale A, ale 1 w oddziale B. Je d n a k w obec naszego p rze stęp stw a lekcew ażenia im ie­ n ia cesarza nauczyciel w y stą p ił z pom pą. W idzę go jeszcze stojącego n a grad u sie i przem aw iającego długo po niem iecku, a m y sta liśm y dla w ięk ­ szej uroczystości w ław kach. N ie p a m ię ta m w cale, co m ów ił, w reszcie za k a rę nie w olno n a m było w y jść z k lasy w czasie pau zy i pod odpo­ w iedzialnością „ bankaufseher’o w ”, kolegów p iln u jący ch p orządku na w yznaczonej ław ce, m ieliśm y w y p isać ty le a ty le ra z y ja k ą ś sen ten cję

niem iecką.

N ie popraw iło to w n iczym losu bliźniaków , n a to m ia st o n i przystoso­ w a li się do nas, a gdy śm y p rzeszli do gim nazjum , b y li dopuszczeni do

(12)

W S P O M N IE N IA A . G R U S Z E C K IE G O 183

koleżeństw a, tro ch ę oschłego z pow odu ich austriackości, chociaż oby­ dw aj głośno p rzy zn aw ali się do narodow ości polskiej.

W czw artej klasie n o rm a ln ej, o ile pam iętam , po raz pierw szy zazna­ czyła się w śró d nas różnica narodow ościow a.

Do naszej k lasy został p rz y ję ty z inn ej szkoły B azyli Hyczko, chło­ p a k k ręp y , g ru b y , p y zaty , m iał czerw one policzki i nos dziw nie m ały. O bok niego siedział T u rek , m izerny, blady, ogólnie łu b ian y , syn dok tora pow iatow ego. N agle posłyszeliśm y g n iew n y głos Hyczki:

— I d y k ’czortu! T y Lach, a ja R u s y n — i p raw ie rów nocześnie za­ częli się bić.

T u re k jako słabszy uległ, ale ta jego k lęsk a n a ru sz y ła h on or klasy, przecież jak iś obcy p rzy b łę d a try u m fo w ał, a do tego nie m ożna b y ło do­ puścić. N a jp ie rw sponiew ierano Hyczkę, k tó ry w zyw ał R usinów n a po­ moc, i w k ró tce k lasa rozdzieliła się n a dw a obozy. Polski b y ł znacznie liczniejszy, ale R usini b y li bard ziej zawzięci, b ru ta ln ie js i i krzy kliw si. W ejście nauczyciela uciszyło i uniem ożliw iło czy nn ą w alkę, ale różnica narodow ościow a zaczęła się pogłębiać. R usini rzu c a li drw iące p y ta n ia w ro d zaju : „gdzie w asza P o lsk a?” „gdzie w asz k ró l? ” „gdzie w ojsko?” Nie u m iejąc im odpowiedzieć, b ro n iliśm y się w yzw iskam i: „głupi Iw a n ” , „ R usyn to sw y n ia ”, a n aw et z do b rą w ia rą m ów iliśm y, że m ają czarne podniebienie.

T en s ta n w o je n n y stopniow o się u spokajał, w iększość drob nej szlach­ ty, chociaż w y zn an ia greckokatolickiego, połączyła się z nam i, nie z ry ­ w a ją c jed n a k z R usinam i, a ju ż każdej soboty po sp adn ięciu śniegu 0 różnicy narodow ościow ej m ow y nie było, w szyscy w spólnie biliśm y się z Żydam i.

Za m oich czasów w eszło w zw yczaj, p ilnie przestrzeg an y , że uczniaki szkoły n o rm aln ej, a często i z niższego gim nazjum , grom adziliśm y się licznie w pobliżu ce rk w i unickiej, stojącej n a w zgórzu. W dole zaś b y ła dzielnica żydow ska B lich. Je śli Ż ydziaki n as n ie atakow ali, część ucz­ niów zbiegała z górki n a B lich i zarzucała Ż ydów i Ż ydów ki śnieżkam i. Ż ydziaki w ybiegali tłu m n ie i gonili uciekający ch aż pod cerkiew . Do­ p iero w ów czas rozpoczynała się p raw dziw a zabaw a w bitw ę, a głów nie chodziło o niedopuszczenie Ż ydów do zdobycia naszych śnieżków ułożo­ n y c h w piram idę. Czasem udaw ało się Żydom zająć naszą pozycję, ale z reg u ły m y odp ieraliśm y n a p a d i goniliśm y zw yciężonych aż pod p ierw ­ sze dom y n a Blichu.

N ie obeszło się, ażeby te n czy ów n ie oberw ał guza, zakrw aw ionego nosa, napuch n ięteg o policzka lu b ucha, nie m ów iąc o pow alanych, czasem 1 ro zd a rty c h u b ran iach , ale tego ro d za ju p rzy g od y stan o w iły u ro k za­ baw y.

„F ran cjó zefy ” R o m a n y m ieszkali tu ż obok p lacu b itw y , nie b ra li je d ­ nak, o ile pam iętam , n ig d y udziału w zabaw ie. Oni, k ilk u N iem ców z po­ bliskich kolonii i Żydzi w sp orach narodow ościow ych w naszej klasie

(13)

zachow yw ali n eu traln o ść, co nie uchroniło ich od w ym y ślań i sz tu rc h ań - ców ta k z jed n ej ja k i z d ru g iej stro n y .

Z w y ją tk ie m jed y n ie K om anów i kolonistów w szyscy in n i synow ie urzęd n ik ó w i zniem czonych Czechów u w ażali się za Polaków i nic w spól­ nego nie m ieli z R usinam i, k tó rz y chełpili się sw ą austriackością i w ie r­ nością cesarzowi.

U nas w dom u n ig d y rodzice nie zaznaczali, n ie po dk reślali sw ej polskości i p a trio ty z m u w obec nas, dzieci, i od najw cześniejszego dzie­ ciń stw a n ig d y m i n a m yśl n ie przyszło, że m ógłbym należeć do inn ej narodow ości aniżeli do polskiej, n ajdoskonalszej i n ajszlach etniejszej na świecie.

W dom u dow iedziałem się, i to ta k m im ochodem , że M oskale i N iem ­ cy, nie nazy w an i p raw ie n ig d y inaczej ja k Szw abam i, są w rogam i n a j­ gorszym i Polaków . M oskali n ig d y nie w idziałem [...]

Szw abów znałem i w idyw ałem , n ap aw ali m n ie w strę te m i odrazą, bo naszym zdaniem , to je s t m oim i kolegów , każdy Szw ab b y ł tchórzem p o dłym i zdradzieckim i ty lk o dzięki opiece w o jsk a m ieszka chwilow o w Polsce, zajm u jąc dobrze p ła tn e urzęda.

Ojciec, jeżeli chciał dosadnie sk ry ty k o w ać ujem n e stro n y ja k ie jś oso­ by, m ów ił to n em pogardy: „to szw abska n a tu r a ”.

U n as w klasie do n ajgo rszy ch w yzw isk, w k tó ry c h m ieściło się liz u ­ sostw o, szpiegostw o, z dom in u jącą w łaściw ością tchórzostw a, używ ano słów : „ ty Szw abie” , i podobnej o b raz y n ig d y nie puszczano płazem .

Do Szw abów zaliczali się n a tu ra ln ie u rzędn icy z Czech, k tó rz y zaw ­ sze b ardzo jask raw o zaznaczali sw ą przynależność do Niemców.

O R usinach nie pam iętam , ażeby u nas w dom u m ówiono źle i z po­ gardą. O jciec w y ra ż ał się o n ich pobłażliw ie, to n em p a n a m ówiącego o służbie, żarto w ał z ich le n istw a i zabobonów. M atka dosyć chętnie śp iew ała ru sk ie pieśni u sy p iając dzieci, a n a m w olno było rozm aw iać po ru sk u ze służbą dom ow ą, k tó ra z zasady odpow iadała po polsku. P a ­ m iętam , że do k u ch ark i p osłany przez m atk ę po zapałki pow iedziałem : „dajte m e n i sirk i” , „ ja nie m am sia rk i”— ofuknęła, a gdy w dalszym ciągu w y jaśn iałem po ru sk u , czego chcę, pow iedziała z gniew em : „niech panicz idzie ta k m ówić na w ieś, do chłopów , ale nie do m nie!”

Ż ydów uw ażaliśm y za zupełn ie obcych, przew ażnie b ied n y ch p rzy b łę­ dów, sk azan y ch n a w ieczną w ęd ró w k ę za um ęczenie C h ry stu sa. D la nas, dzieci, b y li oni przew ażnie ty lk o śm ieszni sw ą bojaźliw ością, zabaw ną w ym ow ą i p rzek ręcan iem słów polskich, sw ym u b ran iem , pejsam i, ja r- m ułk ą, a posiadali tę zaletę, że z n ich zawsze było m ożna zakpić, zażarto ­ w ać, i to b ezkarnie, zresztą ich w rodzony, ja k n am się zdaw ało, b ru d , zapach czosnku i cebuli, w reszcie częste p a rc h y o dstręczały nas od nich. W yzwisko: „ ty Żydzie” , lu b złośliw sze: „ ty p a rc h u żydow ski”, nie było n a w e t w dro b n ej części ta k o braźliw e jak : „ ty Szw abie p rze k lęty !”

(14)

ia-W S P O M N IE N IA A . G R U S Z E C K IE G O 185

sie n a pierw szy m k u rsie, w tem do k lasy w eszli w k o n fed eratk ach T u re k i M raw inczyc, sy n u rzęd n ik a z Czech przybyłego. R usini n atrząsali się z k o n fed e ra te k i ich rogów , m y zaś b y liśm y olśnieni i zachw yceni. M ra­ w inczyc z du m ą opow iadał, że jego starszy b ra t, uczeń szóstej k lasy gim nazjaln ej, m a nie ty lk o k o n fed eratk ę, ale czam arkę i żupanik. N a tu ­ ra ln ie m arzen iem każdego z nas b y ła k o n fed e ra tk a i praw dopodobnie k ażdy z n as p rosił rodziców o kupno.

P o dw óch dn iach i T u rek , i M raw inczyc przyszli bez k o n fed eratek . N a usiln e p y ta n ia T u re k odpow iedział, że jego m atk a pozw ala m u u ży ­ w ać k o n fed eratk i, gdy z n ią idzie, ale nie do szkoły, zaś M raw inczyc odrzekł z goryczą: „O jciec nie pozw ala ani m nie, an i b r a tu ” .

Jed n ak że n a r y n k u Sam borskim , n ajp ię k n ie jsz y m n a św iecie, jak m i się zdaw ało, i gdzie co w ieczora zgrom adzała się sp aceru jąca publiczność n a jed n e j lin ii k w a d ra tu zabudow anego, a rów nież w ogrodzie publicz­ n y m zw anym „V olksgarten”, tu ż p rzy sądzie obw odow ym , coraz częściej po jaw iali się chłopcy, p raw d a, że przew ażnie m ali, ale w k o n fed eratk ach i żupanikach.

A było to w m aju 1861 roku.

Jedneg o dnia, g d y ju ż u b ra n y w y b ierałem się do szkoły, m atk a zam iast k apelusza podała m i ko n fed eratk ę. Radość m o ja b y ła n ad zw yczajna i z d u ­ m ą szedłem do szkoły.

Tuż p rzy b ram ie w chodow ej spo tk ałem się z M aćkiem K ołczykiew i- czem, z k tó ry m łączy ły m nie od d aw n a p rzy jacielsk ie stosunki. Zdziw ił się zobaczyw szy k o n fed e ra tk ę i pow iedział m i sw oim szorstkim głosem , że zostanę w ypędzony ze szkoły, bo „Łasica” , tj. d y re k to r ks. Skobielski, zab ro n ił ja k n ajsu ro w iej noszenia odznak polskich. W y jaśn iłem K ołczy- kiew iczow i, że jeśli ojciec i m atk a dali m i k o n fed e ra tk ę , to w iedzą, że w olno ją nosić.

Po pierw szej godzinie w p ad ł do k lasy d y rek to r, niski, szczupły, z n ie­ spokojnym i ruch am i; n a w ygolonej tw a rz y m iał zawsze, p rzy n ajm n iej d la nas, uczniów, jak ą ś gniew n ą zajadłość, a m ałe, p rzen ikliw e oczy zda­ w ały się przeszyw ać n a w skroś, gdy o stro spojrzał.

P rz y jego w ejściu zerw aliśm y się z ław ek, a on idąc w stro n ę p ro fe­ sora spojrzał n a szaragi p rzy b ite do ściany. N agle zrobił szybki zw rot k u szaragom , w yciągnął ręk ę i pochw ycił m oją k o n federatk ę.

— Wem, gehö rt das D ing da? 10 — p o trząsn ął k o n fed eratk ą.

K ilk a głosów w ym ieniło m oje nazw isko, a on sp ojrzaw szy z gniew em n a m nie, zawołał:

— H eraus! 11

Zaledw ie w y su n ąłem się z ław k i i stan ąłem n a w o ln y m przejściu,

k rzy k n ą ł: ^

10 „Do kogo należy ta rzecz?” 11 „Precz!”

(15)

— In die K a n zelei! 12

S am szedł bardzo szybko przodem , a ja tu ż za nim . Nie pam iętam , 0 czym m yślałem , czy o k o n fed eratce, czy o karze, n ie m iałem zresztą czasu, bo ju ż znalazłem się w k a n c ela rii d y rek to rsk iej. N ajp ierw zauw a­ ży łem długi, p ro sto k ątn y , żółtaw y stół i ogrom ny p o rtre t cesarza.

D y re k to r z k o n fed e ra tk ą w rę k u zasiadł w pob liżu ro g u stołu, p rzy k tó ry m stałem . M ówił coś do m nie ostro i głośno, ja k zw ykle, po n ie­ m iecku, ale nie pam iętam , o czym , bo m nie zajm ow ał ty lk o los konfede- ra tk i. N ie w iem , z jakiego pow odu, może pow iedziałem coś niew łaści­ wego, dość że w pad ł w pasję, schw ycił w ielkie k a n c e la ry jn e nożyce 1 uciął je d e n róg k o n fed eratk i. To okaleczenie u kochanej czapki było zbyt dojm ujące, zaw ołałem po polsku:

— To m oja k on fed eratk a! — i w y ciągnąłem po n ią rękę. D y re k to r zerw ał się z fo tela i k rzy k n ął:

— D u polnischer Lausbub! ich w e rd ’dir zeig en ! 13

Schw ycił za taśm ę od dzw onka i do k a n c ela rii w szedł, ciężko stąpając, c h m u rn y S ebastian, k tó re m u d y re k to r rozkazał, w ru sk im języ k u , w ym ie­ rzy ć m i chłostę d w u n a stu rózeg „bez szta n iw ”, czyli, ja k m y m ów iliśm y, n a gółkę. S eb astian u ją ł m n ie za ram ię, a d y rek to r, gdyśm y b y li p rzy drzw iach, jeszcze zaw ołał z p asją:

— B e z szta n iw !

Co praw d a, nie m iałem poczucia, że dopuściłem się podw ójnej zbrodni, bo odezw ałem się po polsku w p rz y b y tk u d y rek to rsk im i zrobiłem rę k ą ru c h zaborczy, n ato m iast jasno u św iadom iłem sobie, że je d y n y m r a tu n ­ kiem od bolesnej chłosty je s t ucieczka. Z k a n c ela rii d y re k to ra w ychodzi­ ło się n a k o ry ta rz, k tó ry od stro n y ulicy m iał n o rm a ln e drzw i, przez nie w chodzili nauczyciele i in te re sa n c i do d y rek to ra, g d y głów na b ram a, przeznaczona dla uczniów , b y ła zam k n ięta zawsze w czasie lekcji.

W yszedłszy n a k o ry ta rz d o jrzałem d rzw i od ulicy lekk o p rzy m kn ięte, w y szarp n ąłem ram ię z rę k i S eb astian a i ja k k u la ru n ą łe m przez drzw i n a ulicę. S eb astian nie gonił m nie, coś k rzy k n ą ł, a ja pędziłem bez tc h u do dom u.

O pow iedzieć m u siałem całe to p rzejście z d y re k to re m oddzielnie m a t­ ce, babce i ojcu. N a d ru g i dzień n ie poszedłem do szkoły, dopiero n a trzeci czy cz w a rty dzień. I k o n fed eratk a, i ucieczka przed chłostą nie m iały żadnych n astę p stw , p rzy n a jm n ie j nie u tk w iły m i w pam ięci. Znacznie później, gdy byłem ju ż w gim nazjum , dow iedziałem się od ojca, że w y ­ rażen ie d y rek to ra: „polnischer L a u sb u b", zaw ierało w sobie o brazę n a ro ­ dow ości i d y re k to r u n ik a ją c sk arg i puścił w n iepam ięć spraw ę z kon fe­ d e ra tk ą .

W czw artej klasie, jak o dziew ięcioletni chłopiec, z w ielk im zam iło­

12 „Do kancelarii!”

(16)

W S P O M N IE N I A A . G R U S Z E C K IE G O 187

w aniem czyty w ałem p ren u m e ro w a n y przez ojca „ P rzy jaciel L u d u ” w y ­ d a w a n y w Lesznie 14. K ilk a roczników było u nas, k tó re stano w iły dla m n ie n ie tylk o n ie p rz e b ra n y sk a rb w iedzy, ale, co było dla m nie w aż­ niejsze wówczas z pow odu k łó tn i z R usinam i, pism o to daw ało m i n ie ­ zliczone dowody, że P olska i P olacy są w ielkim , najszlach etniejszym narodem , k tó ry z pow odu sąsiedztw a N iem ców i M oskali popadł chw ilo­ wo w o kropną niew olę.

W każdym n u m erze spoty k ałem liczne p rzy k ła d y z ró żn ych czasów, jac y śm y b y li dzielni, odważni, szlach etn i i sp raw ied liw i i ja k n as oszu­ kiw ano i w yzyskiw ano. Rosła w e m nie du m a narodow a, uw ielbienie dla Polski, a nienaw iść i w zg ard a do w rogów. M arzyłem bardzo często, zwłaszcza gdy pozwolono m i wziąć ze sobą do ogrod u s ta rą szablę u ła ń ­ ską, że jestem w odzem niezw yciężonego oddziału, że w szystkich Szw a­ bów i M oskali zw yciężam , biorę do niew oli, a ich wodzów i cesarzy ścinam w bitw ie. T ych wodzów i cesarzy p rzed staw iały d la m nie w ogro­ dzie bodiaki, w ielkie pokrzyw y, łobody, w ogóle w ysoko rosnące chw as­ ty , k tó re ścinałem szablą z w ielkim zam iłow aniem .

Z m o ją starszą o ro k sio strą p róbow ałem rozm aw iać o treści p rzeczy­ ta n y c h w „P rzy jacielu L u d u ” w iadom ości, ona je d n a k lekcew ażyła m nie i jak o b ra ta młodszego, i jako chłopca, a w ięc coś niższego od dziew czy­ ny. Raz, p ełen zap ału po p rzeczy tan iu „ P rzy ja cie la L u d u ” , zacząłem jej opow iadać n ajnow szą w iadom ość o bitw ie z T a ta ra m i pod Lignicą, opa­ trz o n ą ry cin ą n a pół s tr o n y 15, a ona podniosła głos n a m nie, że jej przeszkadzam w n au ce i że jej nie obchodzą jakieś ta m bitw y . Przyszło do głośnej k łó tn i, b ab k a i m atk a b y ły po jej stronie; rozgniew any zapo­ w iedziałem , że n ik o m u prócz o jcu nie opow iem nic o sobie a n i o szkole. Skończyło się oczyw iście n a pogróżce, zw łaszcza wobec m atk i, k tó ra dla m nie b y ła zawsze b ard zo dobrą, w yro zu m iałą i cierpliw ie w y słuchi­ w ała m ej gadaniny.

R eligia w n aszy m ro d zin n y m życiu nie o d g ryw ała w y b itn ej roli. Nie w idziałem ojca m odlącego się, nie spow iadał się i do kościoła nie uczęsz­ czał, z w y ją tk ie m n aro dow ych nabożeństw , czynił to jed nak , ja k głośno m ów ił p rzy stole, ze w zględów p atrio ty czn y ch , nie słyszałem jed n a k nig­ dy, ażeby ojciec ro b ił m atce jak ieś w ym ów ki lu b n a trz ą sa ł się z jej pobożności lu b babki.

M ów iłem codziennie pacierz ran o i w ieczorem , n a jp ie rw z m atk ą, a gdy podrosłem , sam półgłosem recy to w ałem O jcze nasz i Zdrow aś M ario, z końcow ym d o d atk iem o A niele Stróżu. G dy przy szedł czas go­

14 „Przyjaciel Ludu” w ydaw any w Lesznie w latach 1834— 1849, redagowany przez Jana Poplińskiego i innych; jedno z pierwszych pism polskich ilustrowanych; zam ieszczał artykuły z historii i literatury polskiej oraz folkloru.

и Autor ma chyba na m yśli artykuł O p ie r w s z y m wpadnieniu T atarów do

Polski („Przyjaciel Ludu” 1839, nry 38—39), zawodzi go w szakże pamięć — artykuł

(17)

rącego n a s tro ju religijnego p rzed pow stan iem i w czasie pow stan ia styczniow ego, należałem , idąc za p rzy k ład em m atki, do gorących i p ra ­ w o w iern y ch katolików , co trw a ło z m ały m i zm ianam i aż do p iąte j k lasy g im n azjaln ej.

W m ieście b y ły dw a kościoły katolickie. Kościół p a ra fia ln y , fara, zbudow any n a w zniesieniu, ze sm u kłą w ieżą, w e w n ątrz bardzo bogaty, jak m i się zdaw ało, bo p rzeład o w an y obrazam i, ołtarzam i, feretro n am i, a drugi b y ł kościół B ern ard y n ó w , sto jący pom iędzy b u d y n k iem gim naz­ ja ln y m a szkołą n o rm aln ą. Kościół w ielki, pow ażny, n a w e t posępny, do którego m y, uczniowie, chodziliśm y n a m sze i n abożeństw a obow iązu­ jące.

Proboszczem w ow ym czasie b y ł ks. Jed liń ski, kanonik. Człowiek wysoki, chudy, z w ielkim spiczastym nosem , u sta m iał szerokie, a w argi w ąziutkie. Raz do ro k u w izytow ał naszą szkołę w czasie n a u k i religii, u dzielanej przez w ikarego ks. G ruszczyńskiego, m iłego, w esołego i d o b ­ rego, któregośm y bardzo lubili.

K siądz k an o n ik Jed liń sk i, ja k słyszałem p rz y obiedzie od ojca, m iał „szw abską n a tu r ę ” i zabronił w szelkich m an ifestacji narodow ych.

Tego sam ego dnia m atk a w zięła siostrę i m n ie do kościoła OO. B er­ nard y n ó w .

Z astaliśm y dużo ludzi, ale docisnęliśm y się do ław ki. W głów nej n a ­ w ie ustaw io n y b y ł w ysoki k a ta falk , n a n im czarn a tru m n a , n a k ry ta w ień­ cem ciern io w y m ze sp ły w ający m i czarnym i w stęgam i, n a k tó ry c h w iel­ kim i b iały m i lite ra m i w ypisane b y ły słowa: „Boże, zbaw Polskę!”

S to jąc w ław ce ro zejrzałem się po kościele, było m nóstw o p a ń i p a­ nów , praw ie w szyscy czarno u b ran i.

N astrój b y ł ta k i sm u tn y , że chciałem płakać, a łzy ciekły m i z oczu w b rew woli.

Do w ielkiego o łta rza podeszło dużo księży, w szyscy w czarnych o rn a ­ tach. Zaczęły się egzekw ie za pięciu poległych w d n iu 7 k w ie tn ia w W a r­ szaw ie 16.

G dy u stóp tru m n y , otoczonej m n ó stw em jarzących się świec, księża skończyli sw e nabożeństw o, nag le w szyscy p rzy w tó rze organów zaczęli śpiew ać klęcząc: Boże, coś Polską...

Z nałem tę p ieśń i słow a, bo m a tk a i b a b k a często ją śpiew ały, ale posłyszana w kościele, p rz y ta k im k a ta falk u , śp iew an a przez setki ludzi z ogrom nym przejęciem i łzam i, w yd ała m i się m odlitw ą, k tó ra w prost idzie do nieba, i z w ielkiego ro zczulenia zacząłem w głos płakać i szlo­ chać. D opiero groźba m atk i, że w y prow adzi m nie z kościoła, uciszyła do pew nego sto p n ia m ój głośny płacz.

16 B yli to: robotnik-m etalow iec Karol Brendel, uczeń szkoły realnej Michał A rcichiewicz, szewc Adam Filipkiew icz oraz dwaj w łaściciele ziem scy — Marceli K arczewski i Zdzisław Rutkowski. Data śm ierci błędna: polegli 27 II 1861.

(18)

W S P O M N IE N I A A . G R U S Z E C K IE G O 189

Z rozm ow y rodziców p rzy w spólnej k o lacji dow iedziałem się, że w szystkie P o lk i były, ale żadnej N iem ki lu b Czeszki.

T en n a stró j p a trio ty c z n y objaw iał się w naszej szkole ty m , że w b rew zakazow i d y re k to ra i m im o ro zpędzania nas przez policję i strażn ików grom adziliśm y się p rzy k apliczkach i M ękach P ań sk ic h za m iastem i udekorow aw szy je w ieńcem cierniow ym oraz w stęgą papierow ą czar­ n ą z napisem : „Boże, zbaw P o lsk ę”, śpiew aliśm y Boże, coś Polskę... i Chorał U jejskiego. W dom u n iem al codziennie słyszałem pieśni i b ra ­ łem udział w śp iew an iu ró żn y ch pieśni p atrio ty czn y ch i innych.

B abka, ja k ty lk o w stała, śpiew ała sw y m dość dźw ięcznym , ale i pis­ kliw y m głosem : K ie d y ranne w sta ją zorze..., a w ciągu dnia: W ilija , n a ­ szych strum ieni..., A lp u h a rę, K to m e w estchnienia, k to m e łzy..., Pada liście z drzew a..., P atrz, K ościuszko..., ale też i o Ludgardzie, o czarnych kru k ach , o L u d m ile ...17

P ieśn iam i bab ki nie zachw ycałem się w cale, n u d ziły m nie, natom iast bardzo lu b iłem nadzw yczaj m iły i dźw ięczny śpiew m a tk i i prosiłem p rz y każdej n ad arzającej się sposobności o pieśni, ale bo też m atk a um iała takie, k tó re m nie zachw ycały, jak: N ie w iem , ja ka spadnie kara..., Za N iem en h e t precz..., O w olności i o sławie..., B artoszu, Bartoszu..., Jeszcze Polska..., H ej koled zy..., P am iętaj, żeś P o lk a ...18 i w iele innych. W szystkie n iem al polskie p atrio ty czn e pieśni, k tó re n uciłem i znałem w życiu, pochodzą od m atk i z czasów p rzed - i pow staniow ych.

W ogóle gdzie ty lk o b y w aliśm y z rodzicam i w m ieście czy n a w si, nieodzow ną częścią odw iedzin b y ły w ow ym czasie chóralne pieśni p a ­ trioty czne, surow o zakazyw ane przez policję i staro stw o pow iatow e i obwodowe. Śpiew ała je d n a k cała ludność m im o zakazów , pociągania do odpow iedzialności i k a r pieniężnych. Na ró w n i z in n y m i śpiew ali te p ieśn i synow ie i córki u rzędników Niem ców i Czechów, k tó rz y m ieli nas germ anizow ać, i ta k do gorących p atrio tó w n ależał m ój kolega N ah - lik, sy n sta ro sty pow iatow ego, rów nież S tein g rab erzy, K aud elka, Schw es- tk a, F ru h w irth i inni.

N adeszły w akacje.

17 K i e d y ranne w s ta ją zorze... — F. K a r p i ń s k i e g o ; Wilija, naszych str u ­ mieni..., Alpuhara, K tó ż m e westchnienia, kto m e łz y policzy... — fragm enty K o n ­ rada Wallenroda A. M i c k i e w i c z a ; Leci liście z drzewa... — W. P o l a Ś piew z mogiły; Patrz, Kościuszko... — R. S u c h o d o l s k i e g o Polonez Kościuszki;

o Ludgardzie — zapewne Duma Luidgardy, czyli L ukierdy F. K a r p i ń s k i e g o ; o czarnych krukach — może Kruk. Piosnka litew ska W. S y r o k o m l i ; o Ludm i­ le — B. K i c i ń s k i e g o Ludm iła w Ojcowie. Duma.

18 Nie dbam, jaka spadnie kara... — piosnka Feliksa z III cz. Dziadów A. M i c ­ k i e w i c z a ; Za Niemen het precz... — A. B i e l o w s k i e g o Rozłączenie; O w o l ­

ności i o sławie..., a w łaściwie: O ojczyźnie i o sławie... — W. P o l a Obóz m o s ­ k ie w sk i pod Kownem', Bartoszu, Bartoszu... — K r a k o w ia k Kościuszki, anonimowa

pieśń z okresu insurekcji kościuszkowskiej; Hej koledzy — może Hej koledzy! dalej

w koło..., anonimowa pieśń pt. Hej! nadzieja jeszcze z nami!; Pamiętaj, żeś Polka...

(19)

M atka z dziećmi, a było nas ju ż tro je , w y jechała, ja k zw ykle, na le t­ n ie m iesiące do Spasa, w si k arp ack iej za S ta ry m Sam borem , położonej n a d D niestrem , w okolicy bardzo ład n ej. W Spasie m ieszkał zarządca lasów rządow ych, N iem iec L esser G ustaw . Szczupły, bladożółty czło­ w iek z długim i siw ym i faw o ry tam i. Żonę m iał niską, tłu śc iu tk ą , g a d a tli­ w ą. C órka ich dorosła, p an n a O tylia, zaznaczyła się w m ej pam ięci jako w ysoka, tęg a i siln a panna, k tó ra m nie dość pogardliw ie tra k to w a ła , a jej b ra t R udolf, uczeń gim nazjaln y , nie chciał baw ić się ze m ną, a jeśli m u siał ze w zględu n a sw ych rodziców , to d aw ał mi uczuw ać sw ą łaskę. N ie lu b iłem tego dom u i w y p raszałem się od odw iedzin.

Z p o b y tu w Spasie p am iętam ty lk o jed e n szczegół. W raz z n am i była w tej m iejscow ości K aro lin a C zaderska, ładna, w y sm u k ła b ru n e tk a z m a­ to w ą tw arzą. Mąż jej, Ju lia n , b y ł adw o k atem i p rzy jaźn ił się z ojcem , by ł to w esoły, bardzo m iły człow iek, z bro d ą ciem ną, rozw ianą, ja k m ów ił, rew o lu cy jn ą, ażeby drażnić w ygolonych Szwabów.

Otóż m a tk a i C zaderska u b iera ły się po kąp ieli w D niestrze, gdy nadszedłem p rzy p ad k iem i z rozkazu m atk i m iałem się w ykąpać. Roze­ b rałe m się i niezdecydow any stałem n ad zim ną w odą. W tem posłysza­ łem głos C zaderskiej:

— Tego syn k a to ju ż pani podrzucono lu b zam ieniono, to przecież istn a m ałp a — i zaśm iała się dźw ięcznie i wesoło ze swego konceptu.

Co jej m atk a odpow iedziała, nie w iem , bo skoczyłem do wody. To określenie m nie jak o m ałp y przez piękną p an ią K arolcię u tk w iło w e m nie i później sp ytałem :

— M amo, czy ja n a p ra w d ę m ałpa?

— Ł a d n y nie jesteś, ale i m ałpą nie jesteś, ty lk o człow iekiem , pani K arolcia żartow ała.

Nie zapom niałem je d n a k tego ż a rtu i gdy daw niej sta ra łe m się być blisko niej, słuchać jej dźwięcznego głosu i śm iechu, u n ik ałe m jej od te j pory, co zw róciło uw agę m atk i, i ty lk o raz m i pow iedziała, gdy nie chciałem w ejść do pokoju, w k tó ry m ona była:

— To niegrzecznie uciekać przed gośćmi.

W GIMNAZJUM

Mimo św iadectw a z ukończonej czw artej k lasy dopiero w stęp ny egzam in upow ażniał do zapisu n a ucznia gim nazjalnego.

G im nazjum m ieściło się w sta ry m , obszernym , sklepionym n a p a rte ­ rze b u d y n k u piętrow ym . D aw niej b y ła to pięcioklasow a szkoła jezuicka, założona w r. 1680. Po k asacji zakonu m iasto u trzy m y w ało tę szkołę, aż w reszcie w r. 1810 rzą d au stria c k i o b jął zarząd gim nazjum .

W śród nas, uczniów , u trzy m y w ało się podanie, że szkoła ta zawsze b yła polską i ty lk o n iep ra w n ie zag rab ili ją A ustriacy.

(20)

W S P O M N IE N IA A . G B U S Z E C K IE G O 191

pionej klasy, pierw szej od w ejścia na praw o, z trz e m a w ielkim i oknam i, um ieszczonym i ta k w ysoko od podłogi, że n aw et ro sły uczeń nie m ógł dojrzeć, co się dzieje n a ulicy.

Egzam in w stęp n y b y ł dla nas, czw artoklasistów , tylk o form alnością. N a jp ie rw jed e n z uczniów przeczytał u stę p „aus d em L eseb uch” 19, n a ­ stęp n ie eg zam in ujący p y ta ł in n y ch o treść, o zdaniach, o częściach m o­ w y, k oniugację, deklin ację, pisow nię ty ch i ow ych słów. P o tem b y ły p y ta n ia po niem iecku z rachunków , dodaw anie, odejm ow anie, m noże­ nie, dzielenie liczb całkow itych, w reszcie ksiądz n a w y ry w k i p y tał z re - ligii.

D y re k to r K ośm iński, R usin, blo nd y n z m ały m ja sn y m w ąsem , szeroki w ram ionach, sta ra n n ie uczesany, w czarny m dług im surducie, z p ie rś­ cieniam i n a k ró tk ic h palcach, zawsze z łagodnym , lisim uśm iechem , p rz e p a tru ją c y z d rw iący m niedow ierzaniem każdego w stęp n iak a od stóp do głow y, odczytał nazw iska p rz y ję ty c h do gim nazjum , m nie jed n a k rue w ym ienił. Czułem krzy w dę, ale bałem się odezwać. N astępnie od­ czytał listę n ie p rzy ję ty c h , bez m ego nazw iska, w reszcie rzekł do m nie po niem iecku:

— D u bist noch zu ju n g , dein V a ter soll k o m m e n 20.

Z m artw iłem się ty m bardzo i z płaczem poszedłem do domu.

N a drugi dzień sp raw a się w y jaśn iła. W edług p rzep isu w stę p u ją c y do gim nazju m p o w inien skończyć d ziesiąty rok życia, zaś ja w sierpniu, czyli, ściślej m ówiąc, osiem d n i przed w stęp n y m egzam inem , skończyłem dziew ięć lat. Ojciec w niósł w te d y podanie do d y rek c ji gim nazjalnej z prośb ą o p rzy jęcie m nie w poczet uczniów , o czym rozstrzygało grono nauczycielskie. J e d n a k p rzed o trzy m an iem pozw olenia pozw olono m i uczęszczać n a lekcje.

Z p o rad y rep eten tó w , a z pozw olenia uczniów w yższych klas, nie w olno było inaczej nazyw ać p ierw szą klasę ja k „ infim a”, dru g ą klasę „secunda”, trz e cią „ g ra m a ty k a ”, czw artą „ sy n ta k sa ” , p ią tą „p o ety k a” , szóstą „ re to ry k a ”, siódm ą „fizy k a”, ósm ą „filozofia” . Te tra d y c y jn e n a ­ zw y klas m iały dowodzić, że to gim nazjum było i je s t czysto polskie. W praw dzie zakazano ty c h nazw , k aran o za odpowiedzi, jako oznakę k rn ąb rn o śc i i nieposłuszeństw a, ale rozkaz ogółu uczniów m iał w iększą pow agę od d y rek to ra i profesorów . R usini n azy w ali k lasy ta k sam o ja k m y, ty lk o N iem cy i Żydzi w y łam y w ali się z tej solidarności.

G dy w szedłem do k lasy , m iałem w rażenie, że je ste m w śró d obcych. W szyscy ci d rąg ale ze szlach ty zaściankow ej i z przedm ieszczan, do k tó ­ ry c h w idoku ta k p rzy w y k łem , p rze stali chodzić do szkoły, n ato m ia st b a r­ dzo dużo now ych kolegów , przew ażnie synow ie szlach ty Sam borskiej, sanockiej, tro c h ę p rzem yskiej i p ry w aty ści, synow ie urzędników z m a­ ły ch m iasteczek.

19 „Ze zbioru czytanek”.

(21)

I co było bardzo p rzy jem n e, że ta ,,in fim a ” b yła zupełnie polską, bo w szy stk ich uczniów było przeszło pięćdziesięciu, a w śró d n ich Polaków 28, R usinów coś trz y n a stu , a resz ta N iem cy i Żydzi. W iedliśm y rej w klasie nie ty lk o z pow odu przew agi liczebnej, ale różniliśm y się od re s z ty w ych o w an iem i zamożnością.

W szystkie p rzedm ioty, z w y ją tk ie m relig ii i nieobow iązkow ej n a u k i tz. „Landessprache”, w y k ła d a li po niem ieck u profesorow ie N iem cy, Cze­ si lu b R usini. Ci p ierw si n asi g im n azjaln i profesorow ie ro zp ły w ają się w m ej pam ięci w n ieu c h w y tn ą szarzyznę, z w y ją tk ie m pro feso ra m a te ­ m aty k i, F ra n ca Naćka, religii, ks. Podgórskiego, i języ k a polskiego, Ba- łu ta.

F ra n c N ack b y ł to N iem iec w ysoki, gru b y, z w ielkim brzuchem . W iecznie spocony late m czy zim ą, w y cierał łysin ę i tw a rz w ygoloną k r a ­ ciastą, czerw onaw ą, w ielką c h u stk ą i tą sam ą c h u stk ą w y cierał o k rąg ła- w y, b u lw iasty nos z tab aki, k tó rą n am iętn ie zażyw ał. T w arz m iał p ry sz­ czatą i czerw one policzki, k tó re n a b ie ra ły b a rw y p raw ie g ranato w ej, gd y się złościł, co zdarzało się bardzo często w klasie. Nosił obszerne, k ró tk ie su rd u ty , a od w iosny do późnej jesieni chadzał w białej kam i­ zelce i białych, obcisłych spodniach, od k tó ry c h jask raw o o db ijały jego

olbrzym ie, czarne, sznuro w an e ciżm y. N a głowie zim ą czy la te m nosił w ysoki cylinder, a w rę k u g ru b ą laskę. M ieszkał na ulicy D rohobyckiej u w dow y B u lw an k i i n o rm a ln ie n azy w aliśm y go B ulw ą, ta k z pow odu k s z ta łtu nosa ja k i n azw isk a jego gospodyni. P ro feso r w klasie siedział n a podw yższeniu p ro sto k ątn y m , n a gradusie, n a k tó ry m b y ło krzesło d la niego i m ały stół. Otóż N ack, g d y zasiadł n a krześle, k ład ł z lew ej s tro n y n a sto lik u tab a k ierk ę czarną, okrągłą, rogow ą, a w y ta rłsz y ły s i­ n ę i tw a rz ch u stką k rac iastą , odchrząk iw ał i m ałym i, p rzen ik liw y m i oczym a, otoczonym i tłuszczem w odził po klasie, w k tó re j było cicho, ja k m akiem siał, i w ołał g ru b y m głosem w sk azu jąc otłuszczonym palcem

w te n sposób:

— Du, der d ritten B a n k, der v ie r te ! 21

W y rw an y w ychodził z ław k i i sta w ał p rz y czarnej tablicy. Zaczynało się od łagodnych w y m yślań, g d y odpow iedź b y ła n iedokładna, od słów:

— D u Esel!... D u Taugenichts!... D u S c h a fs k o p f!22

G dy m im o ty ch upo m n ień uczeń nie u m iał rozw iązać zadania, sypał w yzw iskam i: S chelm ! H allunke! V e rflu c h te r D u m k o p f23 itd., a słow nik w y m y śla ń m iał obfity i p rze p lata ł różnym i groźbam i.

Sam , zapew ne z pow odu otyłości, nie ru szał się z krzesła, lecz k azał in n y m w y w o łan y m uczniom , k tó ry c h nazw iska, często przekręcając, od czytyw ał ze swego czerw onego k atalo g u , b łęd y popraw iać.

21 „Ty, z trzeciej ław ki czw arty!”

22 „Ty ośle!... Ty nicponiu!... Ty barania głow o!” 25 „Szelma! Łotr! Przeklęty głupiec!”

Cytaty

Powiązane dokumenty

osoby relatora 1/3 - inne materiały dokumentacyjne dot..

Praca dotyczy zastosowania techniki tolerancyjnego uśredniania do obliczania częstości drgań własnych pierścieniowych płyt kompozytowych z mikrostrukturą powodującą, że

Ponadto oświadczam(y), że praca nie została złożona do druku w żadnym innym czasopiśmie ani nie została opublikowana w jakiekolwiek innej formie (również

cylindrycznego słupa, składający się z głowicy, trzonu i bazy, zwykle podtrzymujący pewne partie budowli; czasem pełnią funkcję dekoracyjną, stanowi podstawę pomnika lub

zostałem wyznaczony przez Urząd Pracy do przymusowych prac na Poligonie Podgórskim,który by ł pod zarządem wojskowym.. Był ze mną także chor .Olszewski

Tak więc tu dopiero Maciej Bibiela dowiaduje się, że Skarbnik zniknął w ścianie, i nie należy zapamiętywać tego miejsca, bo węgiel runie tam na człowieka; że

Taka podwoÂjna perspektywa zajeÎc jest formalnaÎ gwarancjaÎ tego, zÇe studium historii filozofii beÎdzie w stanie nie tylko przyczynic sieÎ do poszerzenia wie- dzy kleryka na

3 Narysuj przedmiot, którego miniatura znajduje się w prawym górnym rogu rysun- ku.. Szerokość przedmiotu to