• Nie Znaleziono Wyników

Dzieje ideału : powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Dzieje ideału : powieść"

Copied!
270
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

DZIEJE IDEAŁD.

Y

O W IE S C

P E 2 S Z

Ja n a ^ Z a c h a r y a s i e w i c z a .

W A R S Z A W A .

NAKŁADEM GEBETHNERA i WOLFFA.

(4)

101258

Дозволено Цензурою.

Варшаза 16 Октября 1869 года.

(5)

Zakład gospodarczy w Salzmiinde, który przed kilkoma dniami zwiedziłem, stał mi jeszcze żywo przed oczyma. Byłem smutny i dziwne jakieś rozrzewnienie opanowało serce moje. Uczucia tego nie umiem z niczem porównać. Może to była zazdrość, może żal, jakiego mimowoli doznaje­ my patrząc na szczęśliwszych od nas. Zaiste, dla Niemców inaczćj ziemia rodzi, niżeli dla nas....

Mówią, że spokój wewnętrzny jest szczęściem. Na to jednak nie trzeba wychylać głowy poza kopce rodzinnej wioski. Trzeba żyć w tem błogiśm upojeniu, że jesteśmy rozumni, a to co nas otacza, jest tak doskonałe, że już do­ skonalszym być nie może!

Mam sąsiada, który już liczy lat ośmdziesiąt, a prócz wycieczek do powiatowego miasteczka, nigdzie ani krokiem się nie ruszył. W mieście powiatowćm dają mu złą pieczeń na obiad, a że kucharz jego lepszą w domu sporządza, w y­ robił sobie poczciwy pan Błażej to święte przekonanie, że u niego wszystko jest lepsze. Dodajmy jeszcze do tego, że nieliczne otoczenie pana Błażeja nie grzeszy bynajmniej ani rozumem, ani zbytniem wykształceniem: trudno więc, aby pan Błażej nie wierzył, że rozsądniejszego człowieka nad niego niema na całym świecie. Wiary tej i spokoju nikt mu nie odbierze. W tym względzie jeszcze przechodzi Chińczyka.

(6)

Drugi mój sąsiad był zupełnie innego zdania. Nie czuł się 11 siebie tak szczęśliwym, jak pan Błażej: próbował jednak być szczęśliwym we własnym domu. Rozwalił stary dwór, postawił pałacyk we włoskim guście, otoczył się służbą galonowaną, słowem robił co mógł, aby sobie stworzyć pańską atmosferę. W ciągu kilku lat sprzykrzyła mu się ta zabawka. Wyjechał za granicę i odtąd jest tego zdania, że człowiek dobrze urodzony i wychowany musi żyć za gra­ nicą, że w domu wszystko jest złe, zacząwszy od słońca które mglisto świeci, a skończywszy na ziemi, która nie rodzi wina szampańskiego.

Porównywając tych obu sąsiadów żal mi było, że nie mamy u siebie większej liczby takich, którzy by stali w po­ środku tych dwóch ludzi excentryoznych. A właśnie widok gospodarstwa w Salzmunde owionął mnie takiem bolesnśm uczuciem. W obec tego, co tam widziałem, jakże ubogą wy­ dała mi się nasza praca! Jeżeli pracujemy, to pracujemy tak, że praca nasza bardzo mało nam się wynagradza. A jeżeli mamy jakie większe zasoby, to nie uważamy ich za środek do rozprzestrzenienia pracy, ale wyrzucamy pełną garścią na użycie, po którem z autentyczną pewnością musi nastąpić bankructwo.

Takiemi myślami byłem zajęty, gdy pociąg nasz zbliżał się do granicy jakiegoś państwa niemieckiego. Towarzy­ stwo mo je zmieniło się tutaj zupełnie. Zamiast milczącego i poziewającego Anglika, usiadł naprzeciw mnie jakiś żywy rozmowny Niemiec. Za Niemcem przyszło jeszcze kilku jego znajomych, a na samym ostatku wszedł do wagonu słusznego wzrostu mężczyzna o jasno blond włosach i wymownych nie­ bieskich oczach, z dużą podróżną teką pod pachą.

Ruchliwy Niemiec rozpoczął natychmiast rozmowę ze mną. Mówiliśmy o tegorocznem winobraniu, o francuzkich działach gwintowanych, marzeniach pruskich i podobnych rzeczach, które właśnie stały na porządku dziennym. Mie­ szali się i inni do tej rozmowy: było więc kilku prze­ ciw jednemu. Zdania moje odmienne, nie miały najmniej­

(7)

szego widoku zwycięztwa. Musiałem całą rozmowę spro­ wadzić na przedmiot neutralny. A że jak powiedziałem gospodarstwo w Salzmiinde stało mi ciągle przed oczyma, zacząłem więc rozprawiać z Niemcami w tej materyi.

Nagadaliśmy się do syta. Dwóch Niemców usnęło, jeden wyłamał się z pod rygoru powszechnej dyskusyi i za­ czął czytać jakąś gazetę, a inny wysiadł gdzieś po drodze tak cicho, żeśmy jego ubytku nie spostrzegli.

Zostałem tylko na placu sam jeden. Towarzysz mój, jasny blondyn z teką pod pachą nie brał żadnego udziału w rozmowie. Oparł głowę o ścianę i zdawał się być zamyślonym.

Gdy w wagonie cisza nastała, milczący towarzysz, którego miałem za Anglika, zwrócił do mnie swoje wymo­ wne niebieskie oczy, patrzał z uśmiechem na mnie czas nie­ jaki, a potem ozwał się po polsku:

— Jeżeli się nie mylę, pan jesteś Polakiem. Akcent pana w rozmowie niemieckiej każe mi tak wnosić.

Ucieszyłem się niezmiernie tera odkryciem. Przyznam się, że język mój nie przyzwyczajony do niemczyzny, zmęczył się nie lada i gorąco pragnął odświeżyć siły swoje funkcyą przyrodzoną. Prócz tego widok nieznajomego blondyna miał dla mnie tyle sympatycznego pociągu, że radość moja była bez granic, gdym się dowiedział że jest moim rodakiem.

Teraz z większem zajęciem zacząłem mu się przypa­ trywać. Twarz jego nie miała tego spokojnego, apatycz­ nego wyrazu, właściwego blondynom. Wybijało się z niej żywsze życie, któremu wtórowało błękitne, jasno świecące oko. Włosy miał jasnego koloru, bez widocznej pretensyi, niedbale za uszy zarzucone. Mały, orzechowego koloru kapelusik jedwabny zdawał się unosić na tych włosach.

— Niezmiernie się cieszę, że w panu mogę powitać towarzysza— odpowiedziałem uradowany.

Przywitaliśmy się serdecznie, jakbyśmy już byli od wieków znajomi i zaprzyjaźnieni.

(8)

— Przyznam się panu— ozwał się po chwili mój towa­ rzysz— że z wielką rozkoszą przysłuchiwałem się rozmowom, które prowadziłeś pan z swymi sąsiadami. Jakkolwiek po akcencie poznawałem rodaka, z różnych wniosków jednak zdawało mi się, że pan jesteś Holendrem!

— Holendrem? — zapytałem zadziwiony — dlaczego Holendrem?

— Bo pan apoteozowałeś gospodarstwo! — odparł z uśmiechem mój towarzysz. Słuchając pana, zdawałoby się, że oprócz olbrzymich buraków, dobrze utuczonych wieprzów i doskonałej fabryki sera, nie ma nic w świecie piękniejszego, idealniejszego, szczytniejszego!

Słowa te drasnęły mnie niemile. Żal mi było, że sym- patya moja dla nieznajomego, któreg© w tśj chwili wziąłem za próżniaka, po tych słowach znacznie ostygła. Nie kry­ łem się z tem wcale i odparłem:

— Nie wiem, z jakiego stanowiska zapatrujesz się pan na olbrzymie buraki, karmione wieprze i sery emental­ skie. Ja skromny człowiek wiem, że wszystkie te trzy rzeczy są doskonałe, a jeszcze doskonalsze i smaczniejsze, jeśli je sami produkujemy. Zapatrywanie się podobne pań­ skiemu jest winą, że dzisiaj nie jesteśmy tem, czóm być byliśmy powinni.

Towarzysz mój rozśmiał się właściwym jemu, napół smutnym uśmiechem.

— Bardzo się cieszę — rzekł po chwili — żem spro­ wadził rozmowę naszą odrazu na tak eiekawy punkt, z którego wiele rzeczy będziemy mogli obejrzeć Powiedz mi pan, czyś w podróży nic takiego nie ujrzał, coby godniej ten szlachetny zapał spotrzebować mogło? Czy gospodar­ stwo w Salzmiinde....

— Zaraz się panu wytłumaczę. Wiesz pan zapewne, czem w dzisiejszych stosunkach międzynarodowych jest go­ spodarstwo krajowe. Czem dawniej było zbrojne rycerstwo, tem dzisiaj jest czujne gospodarstwo. Wieki podboju i zabo­ ru nie przeminęły wcale, jak to mylnie w szkołach nas uczą,

(9)

ale trwają ciągle i tylko rodzaj broni zmieniono. Bronią jest dzisiaj praca, rozumna i nieustająca praca. Kto tu

przegra, ten przegra wszystko.

— Dotąd we wszystkiem się z panem zgadzam!

— Dlaczego zaś o gospodarstwie w Salzmande z ta* kiein bałwochwalstwem mówiłem— i z tego,się panu wytłu­ maczę. Widziałem kilka zakładów gospodarczych wzorowo założonych. Gospodarstwa te jednak są założone wielkim kapitałem. Stworzyli je ludzie majętni. Zakład zaś gospo­ darczy w Salzmiinde jest dziełem jednego, biednego, lecz rozumnie pracowitego człowieka! Ojciec zostawił mu młyn niezdarny, kilka morgów ziemi i dwieście czy trzysta tala­ rów. Dzisiaj ten człowiek ma miliony, stał się ojcem wiel­ kiej rodziny robotników, założył dla niej szkoły i kassy po­ życzkowe, słowem jest osią, około której krążą bajeczne ka­ pitały i tysiące biednych, których żywi i odziewa!....

Towarzysz mój na te słowa zdjął kapelusz i ozwał się z uśmiechem sympatycznym:

— Pokłon, najniższy pokłon takiemu człowiekowi. Obyśmy takich ludzi mieli jak najwięcej!

— I dlaczegóż uniesienie moje nad gospodarstwem w Salzmiinde pierwej tak pana zadziwiło?— zapytałem.

Nieznajomy mój towarzysz pomilczał chwilę, uśmiechnął się sam do siebie i odparł:

— Z tem coś mi pan powiedział, zupełnie się zgadzam. Mógłbym nawet od pana iść jeszcze dalej: rozsądne a pra­ cowite gospodarstwo w ziemi, pomieściłbym między dogma­ tami religii... Ale nie trzeba zapominać, że dobry byt nie jest ostatecznym celem społeczeństwa, ale środkiem tylko jego wyższych interesów!

— Tego przecie nigdy nie przeczyłem!— odpowiedzia­ łem szybko.

— Bo my, ciągnął dalej mój towarzysz— stawiamy się zawsze na skrajnych stanowiskach. Nie umiemy nigdy różnych potrzeb naszego społeczeństwa pogodzić razem.

(10)

Rzucamy się z zapałem w jedną albo w drugą stronę, a przecież każda prawda stoi w pośrodku!

— Nie wiem, do czego pan w szczególności zmierza?— odpowiedziałem po niejakim namyśle.

— Zmierzam poprostu do tego— odparł mój towa­ rzysz z większym ogniem — że byt materyalny jest nader ważnym warunkiem każdego społeczeństwa, jest podstawą jego istnienia. Ale jak fundament i podstawa budującego się pałacu, nie jest jeszcze pałacem; tak samo i byt matery­ alny nie stanowi jeszcze społeczeństwa. Znamy ludy i ludki opływające w dostatkach materyalnych, zarobione w zie­ mi z wielką korzyścią... ależ jakie liche widzimy tam społe­ czeństwo! Człowiek u nich nie jest niczem innem nad to, czem jest pszczoła w swojej gromadzie. Robić, zbierać a potem jeść, to ich hasło. Człowiek lakiego społeczeństwa jest tylko lepiej wychowanem, udoskonalonóm zwierzęciem, a samo społeczeństwo niczem innem, jak rojem pszczół, sta­ dem baranów lub gromadą innych zwierząt.

— Pan zgadzałeś się pierwej ze mną— odpowiedzałem żartobliwie— teraz ja z panem zupełnie się zgadzam. Cze­ kam jednak, czem pan zakończy tę wycieczkę na biednych, poczciwych rolników?

Po chwili mówił mój towarzysz dalej:

— Jakkolwiek byt materyalny do pierwszorzędnych prac należy, nie powinniśmy jednak stawiać go jak złotego cielca na tronie i bić przed nim pokłony. Dobry byt ma­ teryalny jest produktem egoizmu ludzkiego, a jako taki jest przyrodzonem pragnieniem każdego człowieka. Powinniśmy nim rozsądnie kierować, a nie sławić go ustawicznie, robiąc z niego ostateczny cel społeczeństwa, jak to naprzykład wi­ dzimy dzisiaj u niektórych, nawet u wielkich narodów! Ju­ tro okaże się, że to była droga fałszywa i zgubna!

Dalsza podróż zeszła nam na wzajemnych zwierzeniach, które były dla nas korzyścią obopólną.

(11)

Alty nam tych kilka chwil jeszcze milej uprzyjemnić, wyniósł się na pierwszej stacyi trzeci nasz towarzysz, i zo­ stawił nas samych.

Rozkoszą jest dla mnie widzieć zapał młodych adeptów sztuki lub literatury. Z czystym ogniem, z całym zasobem młodości, przystępujący młodzian do tśj twardej, a tak mało korzystnej pracy jest zawsze dla mnie przedmiotem uwiel­ bienia. W jego marzącem oku widzę naprzód przyszłe losy jego; widzę jak to oko nieraz z smutku i osamotnienia gorz­ ko zapłacze, jak te usta ścisną się bóletn nad przewrotnością i złością ludzką... widzę jak na tych młodych skroniach osię- dzie kiedyś ostra, cierniowa korona; ale mimo to wszystko widzę także w około tej korony cierniowej jasno rysującą się aureolę, która tylu ciemnym przyświecać będzie nawet wtedy, gdy ta stroskana głowa wraz z tą koroną cierniową zniknie na zawsze!....

Wszystko to jednak wtedy tylko widzę, jeśli młody adept do obranej pracy wnosi prawdziwą miłość i zapał szlachetny, co z każdym dniem rzadszem się staje. Dzisiaj młody pracownik zaczyna najczęściej od niesumiennych pod­

jazdów, od walki bezimiennej, od poniewierki tego, co jest przed nim. Żółć, zgryźliwość, niesmak, ironia cechują wszy­ stkie jego słowa. Widać w tem jakąś starość przedwcze­ sną, która szamoce się i złości w niemocy swojej. Tacy ludzie nic nie zrobią, nic nie postawią, tylko utrudniają wzrost tego, co rośnie mimo ich złości.

To też wielce cieszyłem się z poznania mego towa­ rzysza, który prawie dosięgał mego ideału. Widziałem w y­ kształcenie wszechstronne, tak nader rzadkie u dzisiejszych artystów, i skromność wielką, ową oznakę prawdziwego talentu.

Młodzi artyści czy poeci błądzą w tem powszechnie, że od społeczeństwa wymagają takiej czci i takiego sza­ cunku, jakiby im się należał, gdyby to wszystko, co mają

(12)

w swoich głowach i planach, stało się już dziełem widomem. Tymczasem społeczeństwo nic o tych tajemnych skarbach schowanych pod bujnym zarostem długich włosów nie wie i widzi tylko przed sobą młodych, jak wielu utrzymuje, próżniaków. Ztąd między przyszłym geniuszem a obecnem społeczeństwem wyradza się dziwny, anormalny stosunek. Zapoznają się wzajemnie, i obrzucają się błotem. Poeta zaczyna pozować a la Byron lub a la Heyne, pluje żółcią na cały boży świat, a świat zatyka sobie uszy bawełną i z uśmiechem przechodzi mimo niego, nie widząc i nie słysząc go!....

Młody mój towarzysz inną pójdzie drogą. W duszy jego widzę wiele śmiałych marzeń, ale marzenia te kryje przed światem i nie żąda od niego, aby według tych do­ brych chęci jego już go sądzono. Czy te marzenia swoje kiedy osiągnie? Nie wiem. Patrzałem już nieraz jak się rozbijały podobne marzenia. Jednym do wyższego lotu nie stało siły, drugich zdruzgotał piorun, który się nagle wkoło nich zapalił; a widziałem i takich, którzy pchnięci z góry przez drapieżnego sokoła, zwichnęli skrzydła swoje i kalekami po ziemi chodzili.

Ciekawy jest zawsze bieg życia człowieka, żyjącego naraz w dwóch odrębnych światach, które napozór wza­ jemnie negować się zdają. A przecież między temi dwoma światami jest silna spójnia, bez której żaden z nich z oso­ bna istnióćby nie mógł. To zaś, co dostrzegamy na nieko­ rzyść tej wzajemnej spójni, jest tylko zboczeniem z jednśj lub drugiej strony, za co zaraz nieprzebłagana następuje kara.

— Więc poświęcasz się mój bracie malarstwu — rze­ kłem do mego towarzysza po niejakim czasie— powiedz mi, czem według twego zdania, ta sztuka być powinna?

— Nie przesądzając wcale innym odcieniom tej sztuki, — mówił zarumieniony mój towarzysz— zdaje mi się, że ta, której cały poświęcam się dzisiaj, powinna mówić, wiele i wyraźnie mówić. Jedna bawloko, druga rozbudza

(13)

wyo-braźnią, a moja będzie przemawiać głośno do tego, lytóry na nią patrzy!

— Nie mogę dobrze pojąć, o co właściwie ci chodzi! — Wracam właśnie z Paryża i tam widziałem na własne oczy, czem sztuka jest dla społeczeństwa. W szero­ kich salach Luwru i Wersalu widziałem masy ludu, jak stały z twarzami zarumienionemi przed obrazami mistrzów swoich. Nie wiem czy która katedra Sorbony wychowała tyle szlache­ tnych bohaterów, ile wykołysały te ponure płótna z tą mową czarodziejską!... Widziałem grupę prostych żołnie­ rzy, jak patrzali na obraz Yerneta przedstawiający bitwę w pustyni afrykańskiej.... widziałem żuawa stojącego przed płótnem olbrzymiem Ivona, na którem wylatywały w powie­ trze mury twierdzy, a śród tych zwalisk stał blady i krwią zbroczony zwycięzca... Dość było widzieć tego żuawa: był to największy tryumf sztuki!...

— Mówisz bracie o malarstwie dziejowem.

— — Nie, tego, co mówisz, nie mogę włożyć w tak ciasne ramki. Może być ono dziejowem i niekoniecznie dziejo­ wem, ale musi przemawiać, wstrząsać, sposobić ducha ludz­ kiego do wielkich, pięknych czynów, słowem powinno mieć silny, donośny głos, który gnuśnych budzi, a czuwającym zasnąć nie pozwala!

— Bardzo szczytne dajesz stanowisko sztuce!— zauwa­ żyłem zatopiony we własnych myślach.

— Nie lubię sztuki, która jest zabawką i bawi oko wyszukaną kombinacyą światła i cienia lub ustawieniem grup nic nie mówiących!

— Gra twoja jest wielka, — odpowiedziałem po chwili— ale na taką grę trzeba bardzo wiele postawić!

— Stawiam wszystko co mam — rzekł z zapałem i pokraśniał cały na twarzy.

W tej chwili zatrzymał się pociąg a konduktor zawołał: — Homburg!

(14)

Towarzysz mój zabierał się do opuszczenia mnie. — Czy tu jest cel twej podróży? — zapytałem zdziwiony. Zarumienił się, spuścił oczy i odparł:

— Tym razem tu jest cel mojej podróży.

Widziałem jego zakłopotanie. Weszliśmy już w ser­ deczniejszy stosunek z sobą. Widziałem jak walczył z sobą. Nie chciał, aby został na nim jaki cień podejrzenia o lekko­ myślność, a z drugiej strony nie mógł odważyć się na wy­ powiedzenie prawdy. Wreszcie przemogło lepsze dla mnie uczucie. Nieśmiało ozwał się:

— Nie chciej mieć o mnie tak fatalnego wyobrażenia jakie mimo woli natrąca to słowo „Homburg“ ! Ruleta tutejsza nie jest celem mojej podróży. Tak zwodniczój for­ tunie nie powierzyłbym nigdy szcztścia mego. Mam to przekonanie, że wszyscy ci, którzy tutaj po szczęście przy­ chodzą, już je w drodze utracili!

— Bardzo słusznie mówisz— odpowiedziałem— jednak... — Jednak dziwi cię, co tu robić będę! Otóż muszę się wyspowiadać przed tobą, bo inaczej trudno mi wykręcić się łatwym kosztem z tego podejrzenia. Jest nas dwóch braci. Po rodzicach wzięliśmy nader skromną puściznę. Ja rozłożyłem ją sobie na kilka lat pracy, mój brat próbuje szczęścia w ruletę! Jadę właśnie do niego, bo słyszałem, że coś mu bardzo źle gra poszła.

Ta szczera spowiedź nowego mego przyjaciela, w kła­ dała na mnie pewne obowiązki! Zresztą dziwne usposobie­ nie tych dwóch braci tak mnie zainteresowało, że postanowi­ łem wysiąść w Homburgu. W wyobraźni mojej widziałem już tego nieszczęśliwego gracza z włosem rozczochranym, z rozpaczą na czole a rewolwerem w ręku... tak, jak zazwy­ czaj kończą podobni ludzie.

Kto widział giełdę w Paryżu podczas fluktuacyi po­ litycznych, temu barwy Homburga nie wydadzą się tak jaskrawe jak są niemi w istocie. Więcej tylko uzupełnia

(15)

się tutaj obraz. Zaraz obok akcyi, widzimy skutki. Co kilka­ naście kroków obaczysz bladego człowieka z oczami głęboko wpadniętemi; z włosem rozczochranym na głowie. Pierwszy lepszy posługacz opowie ci krótkie jego dzieje. Poprostu stracił, przegrał wszystko co miał.

Tysiączne i tysiączne postacie przechodzą ci przed oczy, a każda z nich jest chodzącą powieścią. Gdybyś chciał każdą zbadać, dowiedziałbyś się, że każda z nich miała jakieś dziwne powody, które ją popchnęły na tę występną drogę. Jest to nieprzebrane studyum ludzi i urządzeń spo­ łecznych.

Na dzisiaj jednak więcśj zajęty byłem moim towa­ rzyszem.

Po małym wypoczynku weszliśmy do sali. Koło for­ tuny kręciło się z dziwnym jakimś szelestem. Jeśli dobrze tego przyrównania użyję, szelest ten podobny wydał mi sw do poświstu miecza, ścinającego głowę ofierze....

Między niezliczoną liczbą osób, cisnących się do zaklę­ tego koła, wpadły mi na pierwszym planie w oczy dwie osoby. Jedną z nich była kobieta niepośledniej urody. Wystrojona była wykwintnie. Zdaje się, że na jej strój składały się najznakomitsze magazyny bulwarów włoskich w Paryżu. Nie było tam żadnego fałszu, żadnej imitacyi, prócz.... prócz może, samej osoby. Na pierwszy rzut oka wyglądała na księżniczkę z rodu. Rączkę miała drobniutką, jak Kleopatra, oczy jak dwa turkusy na szabli sułtańskiej, a białe ząbki tak pięknej emaliowanej białości jak perły korony hiszpańskiej.

Stała przy stole oparta na zgrabnej parasolce. Przed nią na rubryce: pair et rouge leżało kilka błękitnych papier­ ków francuzkich. Jój oczy patrzały spokojnie na krążące koło, usta uśmiechały się, zapewnie z przyzwyczajenia, zalotnie.

— Zgadnij--rzekłem do mego towarzysza— ile stawia ta kobieta w stosunku do swoich zasobów?

(16)

Towarzysz mój spojrzał na nią z uwagą i zatrzymał się dłuższy czas przy grze jej fizyognomii.

— Zdaje mi się— odparł po chwili— że nie wiele ceni starkę swoją!'

— Masz słuszność— odpowiedziałem— bo ona już da­ wno wszystko przegrała! Szczęśliwa, dzisiaj nie wie jeszcze o tem, ale patrz ile tam różu i bielidła potrzeba już do pod­ trzymania uciekających wdzięków. Wiedziona instynktem chce się ratować przed smutną przyszłością tą grą hazar- downą...

Obok niej stał mężczyzna z czołem zmarszczonym i pil­ nie śledził obracające się koło. Niepokój malował się na je­ go twarzy. Zdawało się, że leżący przed nim papierek nie b ył mu tak wcale obojętnym....

— To mój brat!— rzekł mój 'towarzysz i westchnął skrycie.

— Brat twój?— powtórzyłem z zadziwieniem— dlacze­ góż nie witasz się z nim?

— Na nic nie przyda się w tej chwili witanie moje! — Patrz jak cały grą zajęty. Ręczę ci, że w tej chwili nie po­ znałby mnie nawet! Doświadczyłem już tego w Wiesbaden! Smutek ogarnął mnie na widok tego dziwnego szału. Koło rulety zwalniało swój bieg, a na twarzach patrzących tem większy malował się niepokój.

Wreszcie zawołał krupier: Noir impair!

Kleopatra przegrała i lekko zarumieniła się, brat mego towarzysza przegrał także i dziko potoczył okiem dokoła. Sięgnął do kieszeni, ale w kieszeni nic nie znalazł. Wre­ szcie spostrzegł brata.

— Stefanie!— krzyknął przyskakując do niego— daj mi sto franków, bo teraz wygram!

Takie było przywitanie brata. Żadnego innego nie miał dla niego słowa, żadnego uścisku. A brat ten z daleka przyjechał do niego, aby go odwiedzić, uściskać i ucałować!...

Zawstydził się poczciwy Stefan. Przytrzymał brata za rękę i ze mną zapoznał. Trzecia osoba zmieniła postać rze­

(17)

czy. Potrzeba było choćby z grzeczności coś przemówić, na coś odpowiedzieć i czegoś wysłuchać. Powoli przyszedł nie­ szczęśliwy gracz do siebie.

— Cóż ty Stefanie— zapytał po niejakim czasie — czy ciągle marzysz o laurach artysty?

Nie czekając jednak na to odpowiedzi zwrócił się do mnie i rzekł:

— Nie prawda, panie— że Stefan gra w grę hazardową? On stawia za wiele....

Dziwny uśmiech przeszedł po twarzy Stefana. Chciał się nawet serdecznie rozśmiać na ten dziwny morał brata swego, który właśnie zgrał się do koszuli, gdy mu nagle przerwałem:

— Niezawodnie— Stefan bardzo wiele stawia, a może więcej od pana!

Nie dopowiedziałem jednak całej myśli mojej; wiem bowiem z doświadczenia, że w ruletę można tylko to stawiać i stracić, co człowiek ma, a w położeniu Stefana stawia się często to, czego się nie ma!...

(18)

II.

SIO STRA DO SIO STRY .

D rezn o , lis to p a d 185*

Jesteśmy więc, kochana siostro, od kilku tygodni w Dreźnie, czyli, jak mówią Sasi, we Florencyi nadelbiań- skiej. Jowita nie przeczuwa jeszcze naszych planów. Wpra­ wdzie zaraz z początku zatrwożyła mnie swojem zapytaniem. Myślałam, że już wszystko odgadła, a w takim razie znasz jej dziwaczne usposobienie. Przeszło jednak jakoś.

Towarzystwo tutejsze urządziło wycieczkę na statku parowym. Pani Kazimierzowa zaprosiła i nas, chociaż je ­ szcze nie poczyniłyśmy wszystkich wizyt. Jowita jak spo­ strzegałam, wielce się podoba. Wielu młodych ludzi otacza­ ło ją przez całą podróż. Zdaje się że do wdzięków naszej siostrzeniczki przyczyniła się także i wieść dziwna o baje­ cznych, prawdziwie ukraińskich cyfrach jej posagu. Kilka szanownych matron pytało się już mnie o wyjaśnienie. B y­ łam dyplomatą. Uśmiechałam się, nie przyznawałam, ani \ też nie przeczyłam. Zdaje się że nie popełniam grzechu śmiertelnego, jeżeli Jowity nie pozbawiam tych bezskute­ cznych hołdów, które mogą dla niej być rozrywką. A jeźli wyrządzam tem krzywdę jej adoratorom, to na to sowicie sobie zasłużyli.

(19)

Otóż po tój przejażdżce na Elbie i po tych licznych ado- .. racyach tutejszśj młodzieży naszej, wróciłyśmy późnym wie­ czorem do domu. Przyznam się, że z tego niejako pierwsze­ go wystąpienia Jowity byłam mocno zadowolona. Wpra­ wdzie nie było między nami tego, o którym wiesz; ale uwa­ żałam to niejako za próbę, o ile Jowita podobać się może. Skutek przeszedł moje oczekiwanie. I mnie nawet, mimo że już piąty krzyżyk się zbliża, dostało się sporo kadzidła.

Cieszyłam się i tem kadzidłem, odnosząc je do Jowity, lecz mocno byłam zdziwioną, gdy wróciwszy do domu, uj­ rzałam Jowitę z temi trzema fałdzikami na czole, z któremi wprawdzie jest jej tak ładnie, ale które nieraz dały nam się we znaki, jak o tćm sama wiesz najlepiej.

Zrazu nie chciałam zwracać na to uwagi myśląc że te faldziki rozsuną się same z siebie; to jednak wcale nie na­ stąpiło. Przez cały czas herbaty siedziała strasznie zamy­ ślona. W głowie jej gotowały się jakieś strzałki piorunowe, które dla nas były tem straszniejsze, że kończyły się zawsze płaczem i kurczem spazmatycznym.

Daremnie szukałam powodu tego szczególnego niezado­ wolenia Jowity. Na statku parowym nic się takiego nie sta­ ło, coby ją zmartwić lub jej ubliżyć mogło. Byłam za­ wsze przy niej. Słyszałam jak rozmawiała z otaczającą ją młodzieżą. Żaden z nich nie poważył się żadnśm słówkiem jej ubliżyć. Wszak wiesz dobrze jak wygląda Jowita z tem czołem graniastem, gdy jeszcze brwi podniesie do góry. W samćj rzeczy masz słuszność że podobna jest wtedy do gromowładnego Jowisza, do którego zbliżyć się niepodo­ bna.... A Jowita więcej niżeli kiedy indziej była wtedy po­ dobną do swego imiennika pogańskiego.... Nawet dowcipku­ jący zawsze pan Zenon musiał niczego tam do niej prze­

mawiać.

Po herbacie chciałam te błyski, które uieustannie poja­ wiały się na czole Jowity, nie szkodliwie zażegnać dobrśm, przyjaznem słowem, które jak wiesz wiele znaczy u nićj: gdy nagle zadziwiła mnie zapytaniem:

(20)

— Kochana ciociu!— rzekła do mnie z nienacka— pro­ szę o szczerą i otwartą odpowiedź: po co my tutaj przy­ jechały?

Wyobraź sobie, jak wielce przestraszyło mnie to zapy- tauie. Widziałam już wszystkie nasze plany udaremnione. Myślałam, że który z młodzieży domyśliwszy się naszych za­ miarów, szepnął jej jakie słówko, które oczywiście w takim razie każdą kobietę niepospolicie gniewa, chociażby sama dążyła do podobnego celu. Cóż dopiero mówić o Jowicie, która o niczem nie wie i najmniejszego nawet nie miała do­ tąd podejrzenia?

Wprawdzie ten, dla którego właściwie tutaj przyjecha­ łyśmy, nie jest tutaj i także o zamiarach naszych nic nie wie, złe jednak jakieś przeczucie mówiło mi, że jakiś zły duch podsłuchał zapewne nasze myśli i marzenia i do ucha Jo­ wity je zaniósł. Tak przynajmniej wnosiłam z tego zapyta­ nia Jowity.

— I zkąd ci się wzięło takie zapytanie, droga Jociu — rzekłam przestraszona.

Jocia wytrzymała mnie niejaki czas w tej bolesnej nie­ pewności, a potem drżącym głosem odpowiedziała:

— Mnie się zdaje, że mnie ciocia przywiozła tutaj jak­ by na wystawę. Kupcy oglądają mnie, a w spojrzeniu cioci czytam zapytanie: kto da więcej!

Odetchnęłam wolniej po tych słowach. Z chmury pio- runnćj spadł tylko mały, rzęsisty deszczyk. Jocia zaczęła płakać, jak to jest jej zwyczajem, gdy przychodzi w styczność z światem. Wyobraża bowiem sobie, że świat inaczej ją ce­ ni, niżeli jest w stanie, że przykłada do niej miarę zwyczaj- nój kobiety, kiedy ona chce być nieco wyższą nad poziom zwykłych śmiertelniczek.

Biedne dziecię! Ona nie wie jeszcze, że marzeń wszyst­ kich nie można wcielić w życie! Dosyć już dla nas szczę­ ścia, jeśli choć mała iskierka z nich gdzieś się zatli!....

Mam jednak nadzieję, że to wszystko z czasem przemi­ nie. Jowita ma rok dwudziesty, a chociaż co do siły marzeń

(21)

nie przechodzi jeszcze po za rok piętnasty, jest jednak już na drodze pogodzenia się z rzeczywistością. Wprawdzie kom­ promis ten będzie ją więcćj kosztował, niż którąkolwiek in- n? jej towarzyszkę, ale za to ręczg za jej szczęście. Są ko­ koty, które nie mogą i nie umieją być nieszczęśliwemi. Jeżeli im gdzie szczęścia zabraknie, to je sobie stworzą: do tych kobićt należy Jowita.

Słowa jćj, które do mnie wymówiła, dały mi tę otuchę, że jakkolwiek bolesnem jest dla niej to pierwsze zetknięcie się ze światem i do tego jeszcze z światem dzisiejszym, któ~ ry najczęściej młodą dziewicę ocenia tylko według jej posa­ gu, zamysły jednak nasze były dla niej jeszcze zupełnie ukryte. Inaczej nicby mi nie pozostało, jak czemprędzśj wrócić z nią w nasze ustronie, gdzieby znowu zatopiła się w admiracyą pięknych widoków i odnowiła dawne związki z naszą dziką bezbarwną naturą, w której ona widzi tyle uroku i tyle tajemnic!

Uścisnęłam ją więc jak dziecko niesprawiedliwie roz- dąsane i rzekłam do niej:

— Uchowaj Boże, droga Jociu— abym tu ciebie jakby na targ jaki wyprowadziła! Żadna podobna myśl nie po­ wstała we mnie. Przyjechałyśmy po prostu, aby się trochę w świecie rozerwać, czegoś więcej się nauczyć, np. przy tych skarbach sztuki, jakie właśnie to miasto posiada. Wiesz przecie, że galerya tutejsza należy do najznakomitszych w całój Europie!... A sama nieraz mówiłaś dawniśj, że dzieła sztuki kształcą umysł i serce....

Uśmiechnęła się do mnie przez łzy, ucałowała mi rękę i odpowiedziała:

— Dobrze więc, kochana ciociu, starajmy się więc o towarzystwo sztuki, a nie wyłącznie o takie, w jakiem dzi­ siaj byłyśmy. Gdy na pokładzie statku stałam a tutejsza młodzież nasza mnie lustrowała, widziałam w spojrzeniu cio­ ci jakieś zadowolenie, jakbym stała na targu publicznym. Opowiadanie jednego z nich o jakiejś Melanii przekonało mnie że każda panna prawie, która tutaj przyjeżdża, ściąga

3 Dalej • ideała.

(22)

na siebie] podejrzenie, że przyjeżdża w celach matrymoni­ alnych! i

— Cóż w tśm dziwnego— odpowiedziałam— jeśli ludzie dla łatwiejszego zaznajomienia się schodzą się w jakiem miejscu?

— W tem nie ma wprawdzie nic dziwnego— rzekła po krótkim namyśle Jocia— ale światu złośliwemu nie powinni­ śmy nigdy dać pozoru, aby źle o nas sądził. Przypominam sobie, że panna Pelagia przez trzy lata do Drezna jeździła i za każdym powrotem z rozpromienioną twarzą opowiadała mi, jak się wybornie bawiła! W jej słowach nie spostrze­ głam najmniejszego śladu jakichś zawodów, doznanych z po­ wodu tej podróży. A wczoraj jakiś młodzik mówił do dru­ giego: „Panna Pelagia na trzy zawody przyjeżdżała tutaj po męża i trzy razy wracała sama, bez towarzysza!”...

— Podobne złe dowcipy młokosów nie powinny cię obchodzić.

Jutro pójdziemy do galeryi, po jutrze także i tak dalej...— już nieco weselej szczebiotała Jowita.

— Dobrze, moje dziecię; będziemy tam codziennie!— odpowiedziałam całując ją w czoło.

(23)

Za list twój, droga siostro, i za rady twoje wdzięczną ci jestem. Widzę z nich, że również jak ja życzysz dobrze biednśj sierocie. Bądź pewną, że niczego nie zaniedbam, aby jśj szczęście utrwalić. Wiadomość o jśj dosyć zna­ cznym posagu, rozchodzi się pomiędzy tutejszy młodzieżą na­ szą. Z tego powodu mam nie mało kłopotu. Młodzi i sta­ rzy, dobrze zagospodarowani i bankruci cisną się do nas wszystkiemi szparami. Wiele rzeczy nawet muszę ukrywać przed Jocią, bo inaczej taki sekret kosztowałby ją wiele łez!

Ale co na to powiesz, pana Alfreda dotąd jeszcze nie ma! Jest w Paryża i dobrze się tam bawi. Stryjenka jego pani marszałkowa, już go uwiadomiła o naszym przyjeździe przed trzema tygodniami. Dotąd jednak nie raczył sobie nas przypomniść. Ale nie ma się co dziwić temu. Dla ta­ kiego jak on człowieka, stoi cały świat otworem. Młody, bogacz i czegóż dzisiaj chcieć więcej? Paryż dla takich ludzi ma zbyt wiele ponęty... zresztą mówią: que la jeunesse se passe, ale zdaje mi się, że byłby już czas przypomnieć sobie, że

i

Drezno ma coś dla niego....

Jowita jeszcze niczego się nie domyśla. Nie wyma­ wiam nawet nazwiska tego w obec niej. Gdyby wiedziała

o

tćm, że góra nie chciała przyjść do proroka i że prorok

(24)

Ale cóż robić! Wiele rzeczy robi się tylko dla urato­ wania pozorów, a cóż dopiero znaczą, tak błahe skrupuły kobiety, która jeszcze cała żyje w swoich marzeniach! Jej się zdaje, że bohater jej serca powinien ją przeczuć i wyna­ leźć w ostatnim zakątku świata, przyjechać i uklęknąć. Ona nie wiś, jakich sprężyn muszą nieraz użyć biedne matki i ciotki, aby tych bohaterów ściągnąć do siebie od smacznych papierosików lub od czegoś gorszego jeszcze.... Ona nie wie, że przy dzisiejszych rozwolnionych stosunkach, a z drugiej strony wymaganiach towarzyskich, ten tylko wchodzi na stanowisko epuzera, który potrzebuje nadszar- ganą fortunę swoją łatać spodziewanym posagiem! O mi­ łości, o sercu już się nawet wcale nie mówi, a jeśli czasem wspomnieć wypada, to dzieje się to tak oklepanym, bez­ dusznym frazesem, że lepiej byłoby go nie słyszeć. Szczę­ ście wielkie, że to wszystko najczęściej odbywa się za po­ mocą wyrobionych formułek francuzkich....

Pan Alfred obiecał stryjence swojćj, że najdalćj za kilka tygodni przyjedzie. Rozumie się, wszystko to wiem pod sekretem. Gdyby tylko przyjechał, to jestem pewną wygranej.

A jeśli nie przyjedzie?

To będziemy się bawić galeryą obrazów, będziemy co tydzień zwiedzać „griines Gewolbe,” a gdy nam się to wszy­ stko sprzykrzy, to pójdziemy do „Thiergarten” patrzyć się na małpy i niedźwiedzie....

A gdy wrócimy do domu, będzie Jowita z rozpromie­ nioną twarzą opowiadać sąsiadkom swoim, że się wybornie bawiła, wiele rzadkich rzeczy widziała i że zupełnie z po­ bytu w Dreźnie jest zadowoloną!... Opowiadając nawet to wszystko, będzie szczerą i otwartą.

Czy jej sąsiadki uwierzą? Nie wiem, ale wiem, że w oczy nie okażą jej swojej niewiary!

(25)

S T E F A N DO N IE Z N A JO M E G O (1).

D rezno. P ocziitek g ru d n ia .

Przed tygodniem opuściłem Dusseldorf, o czem cię, drogi i jedyny mój przyjacielu i doradzco, natychmiast za­ wiadamiam, aby listy twoje, które są mi jedynym balsamem na ciernistej mojej drodze, nie minęły się ze mną. Byłaby to dla mnie szkoda niepowetowana; im bowiem wyżej pnę się po cierniach mego zawodu, tem więcej czuję się na świecie osamotnionym. Wszystko to, co wkoło mnie żyje, zdaje się mieć inne warunki życia. Czasem pytam siebie na seryo, czy mam spełna rozumu, czy w organizacyi mojej duszy czego niedostaje? Taką jakąś dziwną różnicę widzę między sobą a tem co mnie otacza!

Z tego sam osądzisz, jak drogą jest dla mnie przyjaźń twoja. Od tej szczęśliwej chwili (a upłynęło już odtąd trzy lata) gdyśmy o gospodarstwie w Salzmtinde z takim ferwo­ rem rozmawiali, widzę tylko w tobie pokrewną duszę, przed którą żadnych nie mogę miść tajemnic. Już przez ten prze­ ciąg czasu doświadczyłem tego słodkiego uczucia, jakie serce

( l ) Ponieważ w dokumentach, z których niniejsza powieść się składa, nigdzie nazwiska tego nieznajomego nie wyczytałem, nazywać go będę

(26)

moje upaja, gdy sobie pomyślę, że jest ktoś, przed którym mogę się zupełnie wyspowiadać!

Nie wiem, czy jest co boleśniejszego, jak nosić się z myślami i marzeniami zamkniętemi w głębi duszy. A z drugiśj strony nie wiem, czy jest co śmieszniejszego, jak przed obojętnym człowiekiem wynurzać się z tajemnic duszy! Trzeba koniecznie jakiegoś pokrewieństwa ducho­ wego, a w dodatku trzeba szczerej i niezwykłej przyjaźni, jaką mnie od lat trzech zaszczycasz!

Dzisiaj, gdy jeszcze do większćj pracy nie zabrałem się, mam więcej czasu do pisania, pozwolisz więc że dłużej z tobą rozmawiać będę.

Wspomniałem ci już, że czuję się strasznie osamotnio­ nym. Nie myśl, abym dopiero w cichem Dreźnie przyszedł do tego uczucia po gwarliwym i tłumnym Paryżu. I nad Sekwaną Czułem to samo, ale mogłem się jakim narkoty­ kiem upoić. Potrzeba było tylko wejść w tłumy bulwa­ rowe, a już dręczące mary uciekały.. Samo wytężenie uwa­ gi, aby nie być rozjechanym lub podeptanym, sprawiało duszy jakąś ulgę. Tutaj to wszystko ustało, a są chwile, w których słyszę jak mi serce bije, jak za każdem jego uderzeniem rwie się dusza w jakiejś dziwnej, nieopisanej tęsknocie!

Gdy siedzę przed płótnem zapominam wprawdzie o so­ bie i o świecie. Rodzące się pod pędzlem postacie mówią ze mną, płaczą lub śmieją się stosownie do swego usposo­ bienia. Nie uwierzysz, jak dziwne opanowało mię uczucie, gdy pod moją ręką konał Turek, strzałą przeszyty... gdy mu zwolna siniały usta... oczy coraz więcej otwierały się szeroko.... gdy wreszcie ciało jego straciło całą gibkość i skostniało jak bryła lodu na morzu Północnem, aby już więcej nigdy nie ożyć!.... *

W takich chwilach, przyznasz sam, że nie jestem sa­ motnym. Przeciwnie, jestem w towarzystwie, w jakiem nie każdemu być wolno! Nim bowiem to wszystko na płótno przeszło, musiałem je pierwej w duszy odtworzyć, żyć i

(27)

roz-mawiać czas niejaki z wszystkiemi temi znakomitościami, przyznaj mi, że niejeden pozazdrościłby mi takiego towa­ rzystwa!...

Raz pamiętani, szkicowałem scenę z pierwszych czasów chrześciaństwa. Na pierwszym planie otoczony liktorami stał Pretor. W dali widne były zwłoki otiar ciemnoty i pogaństwa. Przed Pretorem postawiłem małą dziewczyn­ kę, która ruchem ręki i całą postawą swoją miała mówić do niego: „Każ mnię także zabić, bo matka moja czeka na mnie niecierpliwie!” Pretor na ten widok miał doznać dziwnego uczucia. Po raz pierwszy może szepnął mu szatan, stróż jego do ucha: „Kto jest ż was wyższym i większym? Czy ty na kurulnem krześle, czy to dziecię błagające śmier­ ci dla miłości matki?”... Nie umiem opisać ci rozkoszy, z ja ­ ką na tę pogańską twarz kładłem rysy, wyrażające pogardę samego siebie, z jakiem zadowoleniem wykrzywiałem te usta 0 zębach połamanych w uśmiech szatański, szydzący z wszy­ stkiego a nawet z własnej potęgi!... A jak błogo było mi przy tej niewinnej dziecinie, która za życia była już pół- aniołem! Zarzuconej na ramionach szacie dałem kształt przyszłych skrzydeł anielskich, podobnych do tych, które z błękitnego nieba spuszczały się z wieńcem zielonym do niego!

Zaiste, obcowanie z takiemi postaciami czyni człowieka lepszym i poczciwszym. Towarzystwo takie przekładam nad każde iune, jakie w wielkim świecie znaleźć można, a które bez obłoków dymu tytuniowego i kuflów bawarskiego piwa obejść się nie może!

Ale wszystko to wystarcza mi przy pracy mojój, przy dziennem świetle. Gdy zaś wieczorem do cichego miesz­ kania mego powracam, wtedy te wszystkie obrazy sprawiają na mnie jakieś dziwne wrażenie,' które w sposób straszny 1 bolesny daje mi uczuć moje osamotnienie!

Wyobraź sobie takiego nieszczęsnego samotnika. Cały dzień myślał, marzył i pracował, a gdy się ściemniło wyszedł na chwilę, aby ciało pożywić. Załatwiwszy to, wraca, otwiera drzwi, zapala świecę i widzi się sam jeden!...

(28)

Wprawdzie jest i teraz z nim dawne jego towarzystwo, ale to wszystko wcale inaczej teraz wygląda! Pierwćj, śród pracy, ożywiało się, dzisiaj straszy swoją martwotą!...

ów turek zabity odwrócił się jakoś inaczej i wytrzesz­ czył na mnie szkaradne oczy, jakby mię chciał o zabójstwo oskarżyć!... Pretor zakrawa mi więcej na wiejskiego baka­ łarza, który stara się dziewczynce wytłumaczyć, że dwa a dwa jest cztery....

Słowem, postacie moje straszą, gniewają mnie, śmieją się i szydzą ze mnie!... A nie mam gdzie od nich ucieknąć, nie mam gdzie oka i myśli schować przed niemi, bo jestem sam, sam jeden!...

Ale wróćmy do innej materyi, chociaż nie ręczę, czy znowu do tego natrętnego tematu nie wrócę.

Poznałem się z tutejszymi artystami. Są to zacni i poczciwi ludziska. Trzymają się razem z synami Melpo meny. W tym celu schodzą się po największej części w restau- racyi, zwanej „u Elbicha”. Jest to długi budynek, zaj­ mujący nad samym brzegiem Elby całą przestrzeń od teatru aż do mostu. Charakteryzuje to tutejszych artystów, że przy kuflu piwa i baraniej pieczeni mają oraz najpyszniejszy widok na Elbę i domy Nowego-Miasta, między którymi fantastycznie odbija z zielonym dachem swoim pałac japoński!

Tutaj schodzą się prawie codziennie. Rozprawiają wiele o sztuce lub polityce, stosownie do materyału jaki im przyniósł dziennik miejscowy.

Są to w ogóle zacni i poczciwi ludzie. Kochają kraj swój, to jest Saksonię i dla króla swego mają afekt gorący. Ale sztuka w ich pojęciu i praktyce jest to nader wygodna szalfmyca. Najwięcćj widać energii w ich pędzlu, gdy kopiują obrazy galeryi. We własnych zaś kompozycyach lubią przedewszystkiem „das gemiithliche”, to jest, rzeczy spokojne, słodko usypiające, lub jakie niewinne sceny z życia familijnego, do którego niemniej należą koty, pieski i cielęta.

(29)

Widziałem naprzykład na ich wystawie obraz świeży, nad którym wielce się unosili. Temat tego obrazu jest następujący: Na śmiecisku domowem, otoczony kurkami grzebał za ziarnem kogut bohater. Rzeczywiście między kurami był on nie lada bohaterem. Wnosząc z jego grze­ bienia dumnie na bok zwieszonego, opowiadał im prawdo­ podobnie przy grzebaniu coś o bohaterskiej odwadze swojej, o czem czubate kury wcale nie powątpiewały. Nieszczęście jednak chciało, że właśnie o podobnem bohaterstwie gdzieś za krzakami marzyło ciele jasno nakrapianej maści. I oboje zostaliby może przez całe życie przy tej dobrej opinii o so­ bie, gdyby cielę nie chciało spróbować swego bohaterstwa. Zadarło dumnie ogon do góry, wierzgnęło nogami i prze­ darło łbem krzaki, dzielące je od koguta.

I cóż się stało?... kury ze strachu pokładły się na ziemię i z pod oka patrzą na bohatera koguta. Ale o hańbo! cielę przestraszyło się koguta, a kogut cielęcia!...

Ten moment komiczny uchwycił artysta do obrazu, i wło­ żył w niego cały swój talent. Sasi śmieją się do rozpuku przed tym obrazem i niezawodnie znajdzie kupca!

Obraz jest dobrze malowany, ale według mnie, szkoda talentu dla takiego przedmiotu.

Ale cóż robić. Wszak i przed arką przymierza w obec zgromadzonych tłumów Izraela skakał Dawid przygrywając sobie na harfie. I on chwalił Pana Boga!

(30)

Za przysłanie dzienników niemieckich, które o moim obrazie na wystawie w Monachium, życzliwie się odezwały, jestem ci bardzo obowiązany. Nadeszły one w sam czas, kiedy najmocniej takiego lekarstwa potrzebowałem. Czytam je co wieczór, i zdaje mi się, że mam przyjaciela u siebie.

Nieraz myślałem nad tem, czy artysta lub autor po­ winien wiele wagi przywiązywać do krytyki. Znakomici artyści i pisarze są tego zdania, że wiele na krytykę zważać nie trzeba. Tylko mali ludzie rozbijają się za krytyką dzieł swoich, i wolą nawet być zgromieni niżeli przemilczeni. Je­ den ze znakomitych pisarzy porównywa krytykę do kuli ben­ galskiej, która w najlepszym razie głośno pęknie, iskry i szmaty palące się na około rozrzuci i zagaśnie. Wiem także z doświadczeń różnych, że często krytyka ma różne cele uboczne, które starannie zakrywa. W najgorszym je ­ dnak razie jest zawsze dla prawdziwych talentów nieszko­ dliwą, a miernoty najwyszukańszą chwalbą swoją nigdy nad zero nie podniesie.

Ztąd jednak wypływa, że do nader miernych talentów należę, kiedy krytyka mego obrazu tak wielce mnie zajmuje... Mówię ci to otwarcie drogi przyjacielu, bo z każdym dniem

(31)

jakoś mi dusznićj w mojej atmosferze. W tćj chwili wypo­ godziło się trochę około mnie i zdaje mi się, że znowu jaśniej widzę. A wszystko to zawdzięczam tobie i przysłanym dziennikom. Geniusz tworzy bezwzględnie, a talent pracuje. Do pracy zaś każdej potrzeba zachęty i przyjaznego słowa, bo inaczej zmęczy choćby najuporczywszego. A tą zachętą był dla mnie twój list i małe artykuliki dzienników.

Piszesz mi drogi bracie, abym nie tracił odwagi. Mó­ wisz, że droga każdego talentu podobną jest do stromśj, po nad przepaście prowadzącej drogi pod górę. Ten tylko mo­ że na szczyt zdążyć, który ciągle przed siebie, naprzód, pa­ trzy. Kto stanie i za siebie się obejrzy, temu na widok zie­ jących przepaści głowa się zawróci. Straci odwagę, a za­ wracając spadnie i pokaleczy się, bo z takiej drogi wraca się tylko kaleką!...

Tak mi piszesz i prawdę piszesz. Ja tylko ukradkiem spojrzałem kilka razy poza siebie, a już nie mogę się pozbyć zawrotu głowy. Zdaje mi się, że dalej nie zajdę, że to co

widzę przed sobą, jest dla mnie niedostępne!...:

A do tego jeszcze jakież okropne widoki trzeba przeby­ wać w tej podróży! Co kilka kroków spotyka się zwłoki śmiałego wędrowca, który tak samo jak ja piął się do góry i tu zginął marnie, bo mu sił do dalszego pochodu zabra­ kło!.... Straszne, okropne są te drogoskazy! Usta zsiniałe, z bólu otwarte, oczy krwią zaszłe, pieście ściśnięte jakby do walki!... Oni walczyli strasznie i rozpaczliwie, walczyli z nieprzyjacielem niewidomym, walczyli z sobą samym! Zai­ ste, znam tę walkę z małych prób, jest ona najokropniejszą, najboleśniejszą walką, jaką kiedykolwiek człowiek podejmu­ je. A jest ona tem niewdzięczniejsza, że mało kto ją widzi, nikt prawie nie śledzi jej przebiegu, a zwycięztwo lub upa­ dek przypisują innym wpływom naturalnym.

Czy żywot taki nie jest osamotnieniem? A w takiem osamotnieniu jakże wielką jest rozkoszą, usłyszeć glos bra­ tni, obaczyć kogoś, który na nas patrzy i przebieg naszej walki skrzętnie zapisuje?....

(32)

Tymczasem dobre chęci niemieckich krytyków nie tra­ fiły jak mi się zdaje do celu. Może to być nauką dla nie jednej krytyki. Chwalą rzecz, której tam wcale nie włoży­ łem, podsuwają mi myśli i zachcenia, o których nie miałem wyobrażenia i pasują mnie na rycerza za okazane męztwo, podczas gdy może spałem najsmaczniej. Za to nie wiedzą tego wcale, co ja tam właśnie uwydatnić chciałem, pomija­ jąc rzeczy, do których właśnie chciałem przykleić oko wi­ dza, aby się zatrzymał i artyście hołd oddał. Zgoła prze­ kręcono myśl moją i widziano w obrazie wcale co innego. Cóż ztąd wnosić, oto, że obraz mój nie był dobrze obmy­ ślany i wykonany. Wydarzyło mi się to samo, co jednemu memu koledze w Paryżu.

Powziął myśl namalować „spokój po burzy.” Szczę­ śliwy do tego wynalazł sposób, aby tę myśl oddać. Oto na brzeg morza wyrzucają rozhukane bałwany trupa. Jest to ostatnia fala burzy, bo poza nią już się morze wygładza i niebo błękitne wychyla. Wszystkie inne akcessorya były

trafnie dobrane.

Ale cóż mówi krytyka?

„Obraz zasłużonego naszego malarza, powiada, bez żadnej myśli ubocznej, przedstawia pyszny krajobraz z otwar­ tym widokiem na morze. Czujemy na niebie i nad tą wo­ dą, mocno-błękitny gorejący skwar południa. Wszystko tu pragnie ochłody zacząwszy od suchej, rozdartej skały na przodzie obrazu, aż do tego w sinej dali niknącego ptaszka, który z pragnienia zniża swój lot do pluskającej fali.... Zdaje się, że w obec tak jasno przemawiającej natury nie potrzebny już był dodatek, kąpiącego się człowieka, który właśnie wyszedł z fal chłodnych i rozkosznie obsusza się

na żarkiem słońcu”!...

I cóż miał artysta powiedzieć na tę krytykę? Zrazu wziął ją za ironią, ale przekonał się, że krytyk pisał jak w najlepszej wierze!.... Umilkł i dał obraz za to, za co wzięła go krytyka!

(33)

Ja mego obrazu nie mogę wziąć za to, za co mają go niemieccy krytycy i bynajmniej z tem się nie kryję. Mimo to sprawia mi ich życzliwość jakieś błogie uczucie, którego potrzebowałem w tej chwili koniecznie.

Nie zapominaj o mnie, a kiedykolwiek chcesz mnie słowem nawiedzić, to pamiętaj o tem, żem zawsze głodny i spragniony!

(34)

Na różne inoje utyskiwania piszesz mi, że każdy talent ma swoje tluktuacye podobne do morza. Raz zdaje mu się, że przebija niebiosy, drugi raz upada na dół, grzęźnie w bezdennych ciemnościach głębi i na zawsze ginie. Po­ wiadasz, że ani jedno ani drugie nie jest prawdziwem. Nie- biosów nikt nie przebił, a przy rzetelnćj pracy, w zapomnie­ niu nikt nie zginął. Może być że masz słuszność.

Jeżeli jednak chory z bólu w niebogłosy woła, a le­ karz mu przytem mówi, że ten ból jest koniecznością przy­ szłego zdrowia, to przezto nie zakazuje krzyczeć choremu, jeżeli to mu sprawia niejaką ulgę!

Otóż mimo wszelkich rad twoich i zdań trafnych, pozwól mi krzyczeć z bólu, jeżeli ten ból dzisiaj więcej ni­ żeli kiedykolwiek mnie dolega!

Przyznam ci się, że jestem często w rozpaczy. B ył w Rzymie w średnich wiekach znakomity malarz, z którego pracowni często wychodził krzyk przeraźliwy i płacz spa­ zmatyczny. Gdy domownicy pospieszyli mu na ratunek, ujrzeli go przed sztalugą spokojnego zupełnie.

— Cóż ci to jest?— pytali przestraszeni domownicy. — Nic mi nie jest —■ odpowiadał spokojnie— wszak wi- że pracuję!

(35)

Nie sądź z tego, abym zuchwale chciał się stawiać obok • mistrza Dominikina. Zresztą nie płakałem jeszcze nigdy

nad żadną moją kreacyą. Może być, że kiedy zapłaczę... Dziwnie jednak upadam czasem na duchu. Mam chwile gorączkowe, w których, zdaje mi się że sam siebie przewyż­

szam. Postać i myśli cisną mi się przed oczy, tylko rękę

wyciągnąć i wziąć je. A zaraz potśm opuszczają mnie siły

jak pływającego na morzu, jasne światłe niknie z przed oczu moich, a we mgle jakiejś nieprzebitej, macam w oko­ ło siebie i pytam się, gdzie jestem? To, com przed chwilą stworzył wydaje mi się nie mojem, bo mnie na to stać nie mogło!....

Ty powiadasz, że pierwsze jest natchnienie, a drugie następujące po niem znużenie. Nie przeczę ci. To jest, jak mówisz, fluktuacya każdego talentu. Ale powiedz mi mój drogi, czy nic nie ma w życiu, coby mogło podsycać to nie ustające w nas natchnienie, a znużenie nasze uczynić nam mniśj nieznośnem?...

(36)

t

Nie, mów co chcesz, ja nie mam wcale talentu. Nabiłem sobie poprostu głowę aby być artystą, nauczyłem się kilko- letnią mozolną pracą trochę rysować ludzi, zwięrzęta i naturę, a teraz gdy mi przyjdzie coś stworzyć z tego, nie umiem, nie potrafię! Brak mi sił, brak rai własnego sądu, brak mi wytrwałości. Nie umiem rozróżnić co złe a co dobre, ot pracuję tylko, jak najęty robotnik!

Sam nie wiem, co dalej począć. Widzę, żem się zbłą­ kał, żem nie powinien był pójść tą drogą. Gorszą drogą po­ szedłem od mego brata, który tylko to przegrał co miał, a ja stawiałem to, czego nie miałem.

Weźmiesz to za wyskok melancholii z mojej strony, bo zawsze jesteś względny i wyrozumiały dla słabości mojej. Ale pytam się teraz, czy przez tę zbytnią wyrozumiałość dla ranie nie grzeszysz wraz ze mną? Czyby nie szlachetniej wypadło dla nas obu, gdybyś mi wręcz był powiedział: rzuć pędzel i paletę, a weź hebel lub młotek, aby uczciwie na chleb zarabiać i społeczeństwu swemu nie czynić potem mar­ nych i nieugruntowanych wyrzutów, że geniusza zapoznało, że nie dało mu uróść i dojrzeć, a gdy mimoto dojrzewał, nie obsypano go należytem kadzidłem!...

Byłoby to szczerzej i otwarciej, byłoby korzystniej dla mnie!

(37)

Niema większej męczarni, jak szamotanie się bez ta­ lentu. Gdybym przynajmniej nie był malarzem tylko pisa­ rzem, tobym jeszcze jakoś mógł zużytkować nieszczęśliwe położenie moje. Zostałbym np. pseudo-krytykiem, i z praw­ dziwą roskoszą expensując żółć moją, odmawiałbym pisarzom talentu, drwiłbym z wierszowanych komedyj i przedrzeźniał­ bym się tragedyom pisanym wierszem miarowym. Przecież wtedy miałbym jeszcze nadzieję, że imie moje nie utonie w fali niepamięci! Mówiliby między sobą prostaczkowie: znakomity jest zapewnie ten człowiek, kiedy znakomitych pisarzy tak z góry traktuje!...

Gdyby jednak rola znakomitego krytyka nie wydała mi się tak łatwą, zostałbym przy piórze produkującem, ale żółć moją wylałbym na całe społeczeństwo. Pisałbym w czarnym kolorze, naśladowałbym zacnego Wiktora Hugo lub kapry­ śnego Hejnego. Ganiłbym ludzi, urządzenia społeczne, a wszystkie piękne kobiety w czambułbym potępił, nazy­ wając je zawsze szatanami! Wszystko malowałbym en noir a może znalazłby się jaki krytyk, który unosząc się nad ponu- remi memi barwami, powiedziałby z emfazą: jak piękna i szlachetna jest to dusza, dla której wszystko na ziemi jest tak brudne i ciemne!...

A to tymczasem własna moja dusza byłaby brudną i plugawą! Świat i społeczeństwo widziałem dla tego brud- nem i czarnem, bo nie przyniosłem z sobą miłości. Miałem z sobą tylko jad i żółć, mściłem się tylko na innych dlatego że sam byłem głupim i niedołężnym.

Wszystko to mogłoby się stać, gdyby narzędziem mego rzemiosła było pióro i papier. Niejeden redaktor mający złość na kogo, nająłby mnie i dobrze zapłacił. Byłbym poszukiwanym dla stylu pałaszowego, jak poszukiwany i do­ brze opłacany był niegdyś „il brawo"!....

Ale to stać się nie może, bo przed sobą mam tylko płó­ tno! Nawet karykatur ludzkich rysować na niem nie potrafię. A gdybym nawet chciał malować samych dyabłów z rogami,

(38)

to powiedzą ludzie patrząc na obraz: nie taki dyabeł stra­ szny, jak go malujesz!....

Cóż więc mogę uczynić? W jakiż soosób spotrzebować korzystnie ten zasób żółci, który się w sercu mojem nazbierał? Na co wyrzucić tę jadowitą ślinę, która w długiem milczeniu napełniła mi usta moje ?

Widzę jak ruszasz głową z politowania i mówisz do siebie:

— Ten człowiek śmieszy mnie. Zżyma się na coś, jak Donkiszot na wietrzne młyny!

Ale tak powiedzieć nie możesz. Inaczej zanegowałbyś samego siebie, o którym mam to przekonanie, że jest znawcą duszy ludzkiej i moim szczerym i otwartym przyjacielem.

Słowa moje są może szorstkie i rubaszne, ale śród bólu nie przebiera człowiek w słowniku wyborowych wyrażeń. Opowiada jakiś złośliwy autor, że pewna salonowa dama włożyła na nauczycielkę obowiązek, aby rozpieszczonego panicza przyzwoicie krzyczeć i płakać nauczyła, gdy czasem ojciec uznał za potrzebne okazać mu odwrotną stronę życia ludzkiego.

Mnie płakać przyzwoicie nie uczono, chociaż los często do płaczu mnie zmuszał. Zbyt wcześnie wydobywały nie­ szczęścia z piersi mojej krzyk boleści, dlatego ochrypłym i chrypliwym głosem skarżę się przed tobą. Zdaje'mi się, że tem prędzej powinieneś uwierzyć w prawdziwość bólu mego!

Ogłaszają rożne wynalazki na odświeżenie i odmłod- nienie skóry człowieczej; czy nie wiesz jakiego środka, któ­ ryby w ducha wlał nowe siły?

(39)

O sta tn i grudzień.

Rok już dobiega do kresu swego. Ludzie zwykli za­ mykać tutaj rachunki swoje.

I ja dzisiaj cały dzień rachowałem się z sobą i kończę swój rachunek mimo opozycyi twojej, że złą drogą posze­ dłem. To co mi na pociechę powiadasz, że jeden z daw­ niejszych moich obrazów przeszedł w drugie ręce za cenę podwójną, bynajmniej mnie z drogi nie zwodzi! Widzę, że przeceniłem siły moje, że wszedłem do świątyni bez na­ maszczenia, jak Saul do liczby proroków!

Twój szeroki wywód o wymaganiach sztuki, o warun­ kach, w których żyć i dojrzewać musi, może być bardzo logiczny i trafny, ale we mnie nie wieje on tego, czego nie mam.

Powiadasz, że dawniej mylnie pojmowano warunki pra­ cy duchowej. Mniemano bowiem powszechnie, że tylko żywot ascetyczny może rodzić wielkie myśli i dzieła! Chwy­ cono się więc ascetyzmu i chciano od niego mieć to, czego natura nie dała. Ztąd poszedł ten krzywy kierunek wielu prac średniowiecznych. W oderwaniu się od świata, oto­ czono wszystko mglistą atmosferą i stworzono pokarm du­ chowy nie zrozumiały i niestrawny dla społeczeństwa. Na­ wet znakomite duchy musiały skarłowacieć w tej posusze i zabić się w zwątpieniach!...

Tak prawisz do mnie i prawisz nader rozsądnie. W y­ rzucasz mi mój żywot ascetyczny, oskarżasz mnie o

(40)

wystę-pek dobrowoluego osamotnienia. Powiadasz, że sam zry- / wam harmonią, między mną a społeczeństwem, która to har­

monia konieczną jest dla tworzącego ducha!

Lecz powiedz mi co mam czynić, abym odzyskał tę harmonią? Czy jest na to jaki sposób? Cóż poradzi czło­ wiek, który zaproszony na wielką ucztę ubrał się w ciemnej celi swojej, sądząc że ma na sobie szaty świąteczne, a tym ­ czasem w jasno oświeconej sali spostrzegł, że szata jego ma dziury i jest połatana? Cóż uczyni wtedy ten człowiek? W jakiż sposób przywrócisz między nim a innymi godową harmonią?... Powiesz na to, że najlepiej uczyni, gdy wyj­

dzie i wróci do ciemnej celi swojej!...

Dobrze! Ale ty wiesz, jak to boleśnie jest wracać głodnym od uczty, wracać śród śmiechu i urągowiska mo- tłcchu, który wtedy najwięcćj się raduje, jeśli kogoś pła­ czącego widzi!...

Daj mi sposób, a wrócę, bo siły ostatecznie opuszczają mnie!

W zeszłym tygodniu szkicowałem rzucony jeszcze w Rzymie pomysł: Msza święta w katakumbach w pierw­ szych czasach chrześciaństwa.

W ciemnym korytarzu przed świeżym grobem męczen­ nika stoi kapłan boży z gromadką wiernych. Przez górną rozpadlinę, która katakumbie mały promyk światła słała, widać było w perspektywie, stojących żołnierzy i oprawców rzymskiego władzcy, którym wysłany zausznik opowiada o zgromadzonych w katakumbach chrześcianach.

Jest to krótka chwila, która zgromadzonych wiernych przedziela od śmierci męczeńskiej...

A jednak na ich twarzach miał być spokój; ich oczy patrzyły z rozkoszą w niebo, gdzie mieszkał ich Bóg....

Może cię dziwi, że od niejakiego czasu o samych ponu­ rych obrazach mówię z tobą. Przyznam się, że i mnie to dziwi, ale zagadki tej rozwiązać ci nie umiem. Jest coś w duszy mojej czarnego, zrozpaczonego....

(41)

Gdybyś go widział, sambyś powiedział, że nic nic umiem, że żadnego nie mam talentu!

Kapłan mój z czasów męczeństwa wygląda na spokoj­ nego proboszcza z Łysej Woli, którego znałem będąc dziec­ kiem. Mam go nawet w podejrzeniu, że wznosząc z kieli­ chem ręce do góry, myśli o smacznej pieczeni, która go już od pół godziny w plebanii czeka!... A ci stojący i klę­ czący wkoło niego wierni! To istna zgraja odpustowa, która z dalekich wsi przyszedłszy odpoczywa tutaj podczas nabożeństwa słodko czasem zasypiając!...

Powiesz: przecież żołnierze rzymscy i ten donosiciel groźnie wyglądają i czynią efekt niepospolity!

Gdzie tam! Są to po prostu sascy dinstmanowie po­ przebierani w stare saskie zb roje, które wypożyczyłem z „Riistkamer”!.... Jeden nawet z nich uśmiecha się do mnie tym samym znanym mi śmiechem, jakim mnie zawsze wita na rogu „schlosstrasse”!... A cała ta zgraja pochylona nad rozpadliną podobną jest do myśliwych, którzy w lisią jamę zaglądają, gdzie im właśnie lis umknął!...

I cóż? Mamże jeszcze w siebie wmówić, że jestem artystą?

Powiedz mi, czy jest jaki środek, któryby wlał we mnie wiarę zagubioną w srogich walkach życia? Czy jest jaki sposób na to, abym najprzód uwierzył sam sobie, a po­

tem ludziom? Czy mógłbym przez jaką formułkę czaro­ dziejską, sprowadzić tę upragnioną między mną a światem harmonię?

Nie, ja nic nie widzę! Widzę przed sobą szary, pusty, gościniec życia. Samotny idę tym gościńcem, i nic nie wiem, co na nim spotkam; wiem tylko czem się on kończy!...

Ale dość już tego na zakończenie starego roku.

Może nowy wraz z gwiazdą Trzech Króli przyniesie co lepszego.

(42)

/

L is to p a d , D rezno.

Gniewasz się na mnie, kochana Salciu, i gniewasz się słusznie. Obiecałam ci zdawać sprawę z każdego dnia, z każdego wrażenia. Do dzisiaj nie wywiązałam się wcale z tego przyrzeczenia. Nie winuj jednak mnie, ale winuj ten brzydki świat, który wcale jest innym, niżeli nam się okazywał w naszych marzeniach!

Ciocia powiada, że tak długie zaniedbanie ciebie, jest z mojej strony pierwszym krokiem do pogodzenia się z świa­ tem. Nie myśl jednak, aby tem tobie ubliżyć chciała. Ucho­ waj Boże! Ona kocha cię nie mniej odemnie. Ma tylko pe­ wne odmienne od naszych, wyobrażenia.

I tak naprzykład, całą przyjaźń naszą nazywa choro­ bliwą exageracyą. Powiada, że kobieta powinna mieć pewne sekrety tylko dla siebie wyłącznie, a która je zaraz w lot drugiej udziela, to jest oznaką, że je nie wiele ceni.

Być może, że ciocia ma słuszność. Ja nie mam jeszcze takich sekretów, którebym dla siebie zatrzymać mogła przed tobą, gdybym je rzeczywiście miała. Wiem, że cieszyć się będziesz ze mną, gdy ci coś radosnego doniosę i wiem że zapłaczesz, jeśli w moich oczach łzy obaczysz!

Otóż ciocia niesłusznie mówi, że tak długie milczenie moje miałoby być pierwszym krokiem do pogodzenia się z światem. W taki sposób musiałoby zamilknąć serce moje, a to nastąpiłoby dopiero trzy dni... przed moim pogrzebem.

(43)

Strach mnie czegoś ogarnął, gdym napisała wiersz ostatni... Droga Salciu, czy ty temu nie przeczysz, aby serce dopiero na trzy dni przed pogrzebem zamierało? Czy może ono zamilknąć prędzej? A czy można żyć na święcie, nosząc w sobie serce zastygłe?...

Daruj mi to dziwactwo moje. Wczoraj mówił mi jeden z naszych gości, że jak młoda panna o klasztorze lub o śmier­ ci mówi, to jest znak, zechce iść za mąż. Nie chcę, abyś i ty podobnie myśleć chciała. Nie będę już więcej mówić o tem, co kiedyś umrzeć może, ale rozpowiem ci dziwne rzeczy o tem, co było wczoraj, a co jest dzisiaj.

Milczenie moje tak długie wytłumacz sobie na moję korzyść. Chciałabym ci wszystkie wrażenia moje spisać, a tych jest tyle, że nie wiem od czego zacząć. Opowiadają bajkę o Arabie, który wyprosił sobie u Boga łaskę, aby choć przez lulka minut biło wkoło niego sto źródeł. Bóg wysłu­ chał Araba. Sto krynic zimnej wody otworzyło się nagle przed nim ; ale Arab z żadnej nie skosztował: namyślał się od której zacząć, a tymczasem łaska Boga skończyła się

Nie jestem ja tak jak ów Arab nowemi zjawiskami odurzona. To co mnie otacza, nie jest dla mnie tak okrutnie nowem, abym do siebie długi czas przyjść nie mogła. Wprawdzie w uaszera ustroniu nie widziałyśmy obie wiele świata. Ale nie wiem jak się to dzieje? to co widzę, nie ude­ rza mnie zbytnią nowością. Mówię tutaj o świecie powszed­ nim, a jeżeli się na mnie nie rozgniewasz, to policzę do tego owych powszednich ludzi, których i w naszem ustroniu

miałyśmy do syta.

Z mego dotychczasowego pobytu za granicą tyle się nauczyłam, że formy zewnętrzne nie zmienią nigdy człowieka ani na lepsze ani na gorsze. Jeźli jest wewnątrz próżnia,

to i pod politurą będzie ta sama próżnia... Czy przypomi­ nasz sobie naszego poczciwego sąsiada, który próżną kassę swoją kazał z wierzchu wyzłocić?...

Nie przeczę jednak, że i w tym krótkim czasie czegoś się więcej dowiedziałam...

Cytaty

Powiązane dokumenty

Białe z cukru baranki jak zaczarowane, małe, żółte kurczątka, zniknął cały już śnieg.. W piecu rosną sękacze, baby wielkanocne i mazurek lśni lukrem, spójrzcie tam

pod tunel, na Placu Bychawskim, właśnie nie jestem pewna czy to było na Placu Bychawskim, czy to było już na takim ryneczku poza tunelem, tam były takie budy żydowskie, jakieś

Można więc ustosunkowywać się do postmodernizmu na dwa sposoby: albo dokonać próby jego oceny jako projektu kultury, lub tak, że się uważa odnośne stanowiska filo

Kiedy wszystkiego się nauczyłem i swobodnie posługiwałem się czarami, to czarnoksiężnik znów zamienił mnie w człowieka... 1 Motywacje i przykłady dyskretnych układów dynamicz-

Projekt jest to przedsięwzięcie, na które składa się zespół czynności, które charakteryzują się tym, że mają:.. 

Treści zadań nie trzeba przepisywać, ale należy zapisać numer karty, tematykę i numer zadania.. Rozwiązania muszą być

czy o tym, że Autor potraktował kulturkampf na ziemiach polskich jako jeden z etapów polityki antypolskiej Prus.. Nie jest to pogląd

Od dźwięku do słowa i jeszcze dalej – aż do analizy homomorficznej i z powrotem do dźwięku.. 21