Spis treści
Słowo na d ro g ę ... 7
I. Ułamki praktycznego racjonalizmu, B. W olniewicz... 9
1. Wolność słowa w cywilizacji Zachodu... 11
2. Antropologiczne warunki konstytucji... 19
3. O definiowaniu sztuki...23
4. Widmo tortury... 27
5. W ywiady... 35
- O rodzinie i Polsce...37
- Skąd zło...43
- Gaśnie duch walki... 49
- O rozgłośni toruńskiej... 59
6. Inne wypowiedzi... 67
7. Trzy wypowiedzi pedagogiczne cudze...85
Aneks: Akt targowicki i „list do Europy”... ... 91
II. Antyracjonalizm, Z. M usiał... 101
1. Zmierzch racjonalizmu... 103
2. Charakterystyka magicznego poglądu na świat... 105
3. Dominacja okultyzmu... 109
4. Z historii okultyzm u... 117
5. Pseudometodologia pseudonauki... 121
6. Powrót do okultyzmu klasycznego... 127
7. Alternatywność okultyzm u... 131
8. Myślenie pozytywne... 135
9. Źródła żywotności okultyzmu: irracjonalizm i hedonizm ...145
10. Prognoza... 161
III. Scjentyzm, J. Skarbek...167
1. Scjentyzm jako epistemologia... 171
Problem definicji...171
Inne określenia...173
A. Propozycja W.M. Simona... 173
B. Dwie słabsze odm iany... 176
C. Rozumienie najwęższe... 179
D. Ujęcia historyczno-socjologiczne...184
TRZY NURTY
(2006; red. A . H., 2020) B. WOLNIEWICZ
RACJONALIZM Z. MUSIAŁ ANTY- RACJONALIZM
J. SKARBEK
SCJENTYZM
2. Scjentyzm jako ideologia... 189
A. Ideologia a epistemologia... 189
B. Typy połączeń między opisem a oceną w ideologiach scjentystycznych... 196
„Typ pierwszy”; Łączenie opisu z wartościowaniem... 198
„Typ drugi”; Zgodność elementów opisowych z m etodologią...1 9 9 „Typ trzeci”; Normatywny kult nauki... 201
„Typ czwarty”; Oceny rozwojowych praw rzeczywistości... 209
3. Scjentyzm a integracja nauki... 213
A) Trzy problemy w koncepcjach integracji nauki...213
B) Dwa pojęcia „jedności” nauki...217
C) Opisowa i normatywna jedność nauki...222
Indeks nazwisk... 225
Mieć poczucie l o s u Elzenberg
Nad kartami tej książki, bardzo skromnej w konstrukcji i zamyśle, majaczy cień, który ją może usprawiedliwia. Tak przynajmniej chcieliby ufać autorzy. Cieniem tym jest postać Henryka Elzenberga. Dwaj z au
torów bezpośrednio u niego terminowali, trzeci przystał później, jako El- zenbergowiec wolontariusz, uznawszy że nic lepszego w filozofii nie znaj
dzie.
Najkrócej filozofię Elzenberga streszcza to motto powyżej. Jest wzięte z jego „Księgi aforyzmów” - jak sam swe dzieło nazywał, choć na na
leganie wydawcy ukazało się jako „Kłopot z istnieniem”, czego potem żało
wał. Ojciec Bocheński nazwał filozofię tego typu t y c h i c z n ą ; o d ty c h e, co znaczy „los”.
Tychiczna filozofia Elzenberga ma wiele wątków. Tym, co w niej do nas najbardziej przemówiło, jest jej racjonalność, subtelna a mocna - ta szczególna koniunkcja. Moc leży w tym, że z nieustępliwą konsekwencją idzie się ściśle racjonalnie naprzód, na nic i nikogo się nie oglądając;
i że ma się siłę zajść w ten sposób daleko. Subtelność zaś - w tym, że ma się świadomość, właśnie tychiczną, iż umysł ludzki trafia w swym parciu do racjonalności nieuchronnie na barierę, o którą musi się rozbić. Świat jest bez dna, dla człowieka koniec końców niepojęty. Bariery nie da się po
konać, ani nawet wyznaczyć. Elzenberg myśli tu jak Wittgenstein. Barierę rozpoznajemy jedynie miejscami i po omacku, daremnie usiłując ją przełamać. Czy więc warto się tak wysilać? Nie warto, a trzeba. Elzenber- gowski tychizm uznaje, że racjonalność ma swe antynomie i swój kres.
A co nam takie uznanie da? Nic prócz poczucia losu.
Z trzech nurtów ideowych, o których jest ta książka, dwa są w niej wprost przedmiotem analizy: scjentyzm i antyracjonalizm. Trzeci jest obecny jako stanowisko własne i wyraża się tylko pośrednio. Jest nim ra
cjonalizm, ale taki po Elzenbergowsku umiarowiony.
Część I prezentuje racjonalizm niejako w akcji: jako wysiłek, by wydo
być się ponad zamęt myślowy, w którym pogrążone są wielkie kwestie współczesności. Wysiłek ten nie jest tu jednak systematyczny; podejmuje się go jedynie dorywczo, w miarę pojawiania się owych kwestii na wokan
dzie dnia. Tak więc racjonalizm manifestuje się w nim tylko ułamkowo, od przypadku do przypadku. Dałoby się pewnie dla tych racjonalnych ułam ków znaleźć jakiś największy wspólny mianownik, ale tego nie próbowano.
Nie byłoby to zresztą łatwe.
Część II traktuje o pewnej formie antyracjonalizmu, którą można by nazwać antyracjonalizmem plebejskim. Cechuje go przeraźliwie niski pu
łap myślowy i niewiarygodnie szeroki rezonans społeczny. Mamy w nim do czynienia z powrotną falą myślenia magicznego, które występuje pod coraz to nowymi maskami: jako „myślenie pozytywne” i „nauka alter
natywna”, jako „medycyna niekonwencjonalna” i „dzieci W odnika”; i pod jeszcze wielu innymi. Fala ta rozlewa się od Kalifornii do Amuru, licząc na wschód, i wciąż rośnie. Skąd się bierze i jak stawić jej tamę - to pytania, które muszą niepokoić każdego racjonalistę.
Poczucia losu nie ma w tym duchowym plebejstwie, często wysoko kształconym, ni krzty. Poczucie to bowiem jest rodzajem pobożności, a za
bobon to nie pobożność. On chciałby losem s t e r o w a ć , co samo w sobie już jest wewnętrzną sprzecznością. Los to coś, na co wpływu nie mamy żadnego.
Brak też poczucia losu w nurcie, któremu jest poświęcona część III.
Scjentyzm to niewątpliwie forma racjonalizmu, ale przeciwległa do Elzen- bergowskiej. Jak w tej, tkwi w nim pewna ambiwalencja, ale innego rodza
ju. Scjentyzm to kult nauki, a nauka to najpełniejsze ucieleśnienie racjo
nalności, nade wszystko dzięki matematyce. K u l t dla niej - czy dla czegokolwiek - trudno zaś uznać za przejaw racjonalności, już prędzej za coś jej przeciwnego. Kult bije z innego źródła duszy niż rozum, bo ten zna tylko prawdę i fałsz: twierdzenia i dowody, definicje i algorytmy. Rozum i logika to jedno. A „kult nauki” brzmi całkiem jak „kult Baala” - jakiegoś nowego potężnego bałwana; co widać chociażby w bezkrytycznej wierze w „ekspertów”, tłumiącej i wypierającej elementarny rozsądek, tę podsta
wę wszelkiej racjonalności. („Masz kłopoty medyczne - idź do medyka;
masz etyczne - idź do etyka.”)
Książka ta ma dla jej autorów także pewien sens uboczny, który niech im będzie wolno tu wyjawić. Jest małym zwieńczeniem ich wieloletniej przyjaźni. A ta też jest darem losu, raczej rzadkim.
W yrażamy na koniec swą wdzięczność panu Januszowi Siekowi, zasłu
żonemu szefowi biblioteki filozoficznej Uniwersytetu Warszawskiego, za moralne wsparcie i praktyczną pomoc, jakich udzielił tej książce. Był właś
ciwie jej patronem.
Warszawa, w maju 2005 r.
B. W o ln iew icz
1. W o ln o ść słow a w cyw ilizacji Z ach o d u
i
Temat*3 jest trudny, bo dotyka idei wolności. Ta zaś kryje w sobie niełat
we do rozwiązania antynomie.
Gdy daje się wolność słowa, niczym jej nie ograniczając, daje się tym samym możność jej złego użycia - np. szerzenia poglądów błędnych, szkodliwych, może nawet zgubnych. W brew więc zasadzie, że dobro rodzi tylko dobro, tu jest jakby inaczej: z dobra wolności rodzi się zło jej nad
użycia. To jest antynomii strona obiektywna. A z nią wiąże się druga, su
biektywna: dając wolność, godzimy się już z góry na zło jej nadużycia i sta
jem y się mu w ten sposób współwinni. Słusznie też można nam wtedy zarzucić: „Gdybyście nie dali im gadać głupot, nie sprowadziliby nie
szczęścia”.
Weźmy przykład. Pamiętamy wszyscy niedawne straszne zajścia w toruń
skim technikum budowlanym, gdzie na lekcjach uczniowie znęcali się nad swoim nauczycielem angielskiego, lżąc go i poniżając fizycznie. W y
powiedział się w tej sprawie między innymi Jacek Kuroń, osobistość dość znana. Oto jego słowa (cyt. za J. Wróblem, „Rzeczpospolita” z 3.11.2003):
Gdy przeczytałem reportaż o incydencie w toruńskim technikum, w pierwszej chwili pomyślałem: prawdę mówiąc, sytuacja nie pogorszyła się, lecz polep
szyła. Wcześniej bowiem siła była po jednej stronie - nauczyciele bezwzględnie prześladowali uczniów. A teraz powstała pewna równowaga sił - prześladowa
ni są i jedni, i drudzy.
Człowieku - chciałoby się zawołać - czy ty w ogóle rozumiesz, co mówisz? Tak właśnie wygląda subiektywna strona naszej antynomii: po
zwalać na takie wybryki słowne, czy nie pozwalać? Pozwalając, sami przy
czyniamy się do niszczenia szkoły. Nie pozwalając, sami podcinamy wol
ność słowa. Tak źle i tak niedobrze.
' Wykład na sympozjum „Oblicza wolności słowa” w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Me
dialnej w Toruniu, 24.1.2004r.
2
W świecie Zachodu - od Wilna do San Francisco - toczy się dziś ostra walka polityczna o duchowy kształt naszej cywilizacji. Ścierają się w niej dwie sprzeczne dążności: z jednej strony rozkiełznane libertyństwo, z dru
giej chrześcijańska obyczajność. Libertyn odczuwa powściągi zawarte w tej obyczajności jako nieznośne ograniczanie swej „podmiotowości”. A ta
„podmiotowość” - jak „samorealizacja”, „indywidualne kreowanie war
tości” i podobne skrzydlate słówka - to jedynie synonimy rozwydrzenia.
Oto wiadomość z frontu owej walki, jedna z tysiąca. Prasa doniosła właśnie („Rzeczpospolita” z 13.1.2004), że do trzydziestu szkół warszaw
skich wprowadzono stałe posterunki policyjne, a do końca roku ma ich być 250. Mamy tu jaw ny dowód kompletnego bankructwa pedagogiki li- bertyńskiej . Było ono zresztą łatwe do przewidzenia. Najpierw zniszczono autorytet nauczyciela, a wtedy władzę w szkole zaczęły przejmować bandy młodzieżowe, szkolne i pozaszkolne. Teraz, żeby przywrócić jakiś po
rządek, wprowadza się do szkół policję. Wychowanie libertyńskie to prosta droga do wychowania policyjnego. Powinny zawyć syreny alarmowe, a daje się małą notatkę na dziesiątej stronie, niefrasobliwą w tonie.***
Libertyństwo jest w ofensywie i zdaje się brać górę. (Choć wciąż podaje się za uciśnione.) Ta ofensywa zagraża całej naszej cywilizacji, rozkłada jej konstrukcję nośną. Uprzytomnijmy sobie zatem istotę tej cywilizacji: to, co ją wyróżnia spośród wszystkich innych - dawnych i obecnych.
3
Cywilizację Zachodu można sobie wyobrazić jako wielką budowlę, na którą składają się dwie ławy fundamentowe oraz dwie wznoszące się na nich niebotyczne wieże. Jedną ławą jest c h r z e ś c i j a ń s t w o , drugą są n a u k i ś c i s ł e . Fundamenty te są z natury rzeczy mało widoczne, bo wpuszczone głęboko w metafizyczny grunt rzeczywistości. Za to z daleka widoczne są obie wieże. Jedną jest d e m o k r a c j a , czyli po
szanowanie osoby ludzkiej i jej praw obywatelskich. Drugą jest t e c h n o l o g i a , czyli technika oparta na naukowym rozpoznaniu praw przy
rody. Każda wieża wspiera się przy tym na o b u ławach, jak pokazano na rysunku.
Szkoła może niewiele. Może a) przekazać wiedzę; b) wdrożyć do porządku i systematycz
nej pracy. Reszta jest pedagogiczną u t o p i ą , sprzeczna z naturą ludzką. I jak każda utopia musi się kończyć policją.
Wolność słowa w cywilizacju Zachodu 13
W arto zauważyć i podkreślić, że budowla jest we wszystkich swych czterech częściach duchowa, choć każda część ma też swą stronę material
ną, zewnętrzną. Technologia to nie są Boeingi, lecz u m i e j ę t n o ś ć ich wytwarzania; demokracja to nie są parlamenty, lecz d u c h obywatel
ski, który je przenika; nauki ścisłe to nie są uniwersytety i laboratoria, lecz z m y s ł badawczy i stuprocentowa w nim rzetelność; a chrześcijaństwo to nie świątynie i procesje, lecz sukcesja apostolska - ciągłość w i a r y i obyczaju przez wieki, która tamtym daje życie i sens. Gdyby ową ze
wnętrzną stronę naszej cywilizacji zniszczył jakiś kataklizm, a wewnętrzna się zachowała, to tamtą szybko byśm y odbudowali. Ale gdyby - na odwrót - kataklizm zniszczył tę wewnętrzną, to zewnętrzna zawaliłaby się szybko sama.
Ława chrześcijaństwa słabnie i ugina się. Tym samym chwieją się wsparte na niej wieże. Dla demokracji jest to dobrze widoczne: gaśnie na Zachodzie duch obywatelski. Ale staje się to również coraz bardziej widoczne dla technologii, zwłaszcza - jak m ów i Lem - wobec jej inwazji w ciało ludzkie i ludzką naturę.
Libertyni chcieliby zastąpić ławę chrześcijaństwa „świeckim humani
zmem ”: to on jako nowa quasi-religia miałby nieść dalej konstrukcję duchową zachodniej cywilizacji. Oczekiwania takie to mrzonki, żaden
„humanizm” konstrukcji owej nie udźwignie. Nie pomoże też „huma
nistyczna” pseudo-liturgia, jak chociażby tzw. „orkiestra świątecznej po
mocy” z jej wrzaskliwym sentymentalizmem. (Właśnie jako namiastkę li
turgii tak usilnie ją się reklamuje.)
Była w dziejach jedna poważna próba wymiany chrześcijaństwa jako elementu konstrukcyjnego cywilizacji Zachodu na inny. Tą próbą był komunizm. Startował przecież jako nowe chrześcijaństwo. (Ostatnie dzieło jednego z jego ojców duchowych, hrabiego de Saint-Simon, miało nawet taki tytuł.) Przez sto lat szedł naprzód jak huragan i zdawało się już, że zwycięży. A skończył straszliwym fiaskiem.
Nie wiem, czy uginającą się ławę chrześcijaństwa uda się wzmocnić.
Wiem natomiast, że jej wymiana na inną jest operacją nadzwyczaj trudną i ryzykowną, może wręcz niewykonalną.
4
Kamieniem węgielnym demokracji jest wolność słowa. Jedno jest współrozciągłe z drugim: jak daleko sięga demokracja, tak i wolność słowa;
a gdzie wolność słowa się kończy, tam też kończy się demokracja. Dla cywi
lizacji Zachodu wolność słowa jest cechą swoistą, nie ma jej żadna inna.
Wzorem nowoczesnej demokracji jest amerykańska konstytucja. Pierw
sza do niej poprawka stanowi krótko i wyraźnie: „Kongres nie wyda żadnej ustawy, która ograniczałaby wolność słowa lub prasy”. Czy to znaczy - jak sądzą libertyni - że wolność słowa nie jest w demokracji niczym ograniczo
na, i że niedopuszczalna jest jakakolwiek cenzura? Otóż nie.
Prawo demokratyczne jest zakotwiczone w obyczajności. Bez niej staje się tylko atrapą. W Ameryce była to obyczajność chrześcijańska, w jej od
mianie purytańsko-kalwińskiej. Obyczajność ta stanowiła milczące założe
nie dla owej poprawki, i dla całej konstytucji. Ojcom Założycielom - jak ich nazywają Amerykanie - nie mieściło się po prostu w głowie, że ktoś będzie mógł nadużywać owej poprawki do celów zbrodniczych lub bluźnierczych; np. do bezkarnego obrażania Matki Boskiej. (Jak to nie
dawno miało miejsce w Warszawie, gdzie sprofanowano znany motyw chrześcijańskiej sztuki sakralnej, powielając go 500 razy z gołymi model
kami. Patrz notatkę „Pieta na 1000 osób” w dzienniku „Rzeczpospolita”
z 7.11.2003.)
Wolność słowa w cywilizacju Zachodu 15 W olność słowa oznacza tolerancję również dla takich poglądów, które są nam obce, nawet obrzydłe. Gotowiśmy je cierpliwie znosić, przeciwsta
wiając się im tylko perswazją - ale do jakiejś granicy. Istnieje zawsze pewien p r z e d z i a ł tolerancji, po którego przekroczeniu się ona kończy. Demokracja opiera się na ogólnej zgodzie co do granic owego przedziału i konieczności ich respektowania. Na tej zgodzie polega jej w e
wnętrzna s p ó j n o ś ć , bez której żadna społeczność istnieć nie może.
5
A co, gdy słowo granicę tolerancji przekracza? W tedy trzeba przywró
cić ją siłą.
„To cenzura!” - wrzasną libertyni. Owszem, bo nie jest tak, że de
mokracja żadnej formy cenzury nie dopuszcza. Nie może w niej istnieć tyl
ko cenzura s k r y t a , czyli tzw. „prewencyjna”, którą prowadzi policja.
Może natomiast istnieć cenzura j a w n a - tzw. „represyjna” - którą ad
ministruje nie policja, lecz sąd.
Zawsze jednak cenzura jest w demokracji ostatecznością, do której ucieka się wtedy, gdy załamuje się fundament obyczajności i pękają wy
znaczone nią granice. Walka, o której mowa, toczy się właśnie o to, gdzie te granice przebiegają.
Kwestię tolerancji i jej granic najlepiej rozpatrywać nie na ogólnikach, lecz na konkretnych przykładach. Oto dwa szczególnie drastyczne.
Rok temu w Gdańsku pewna dziewucha podająca się za „artystkę” do
konała sprośnej profanacji krucyfiksu. Próbowano pociągnąć ją za to do odpowiedzialności sądowej - a więc w trybie cenzury represyjnej, którą demokracja dopuszcza. Podniosły się na to liczne głosy libertyńskich ob
rońców. Czterech rektorów poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych ogłosiło list otwarty („Rzeczpospolita” z 28.7.2003), w którym wyrażają swe „naj
wyższe zaniepokojenie” tym aktem „totalitarnego nacisku” i uznają „ska
zanie młodego artysty” za „okrutny przejaw mrocznej siły podobnej do in
kwizycji”. A marszałek Sejmu RP Marek Borowski oświadczył publicznie, że prawa owej „artystki” do jej sprośnych poczynań będzie bronił „do upadłego”, czy nawet „do śmierci”. Mentalność libertyna trudno pojąć.
Drugi przykład jest ze stycznia br. Oto w Sztokholmie („Rzeczpos
polita” z 20.1.2004) inny jakiś artysta wystąpił z „instalacją artystyczną”
gloryfikującą mordercze poczynania muzułmańskich terrorystów. I opat
rzył ją następującym objaśnieniem: „Jeżeli nasz naród nie może zre
alizować swoich marzeń i celów, niech cały świat obróci się w proch”.
Mimo gwałtownego protestu ze strony ambasadora Izraela dyrekcja muzeum, które „instalację” wystawiło, oznajmiła, że jej nie zdejmie. A in
terpelowana o to minister spraw zagranicznych Szwecji uznała, że dyrek
cja jest niezależna i może robić co chce.
Mamy tu dwie ilustracje rozkiełznanego libertyństwa, nieczułego na jakąkolwiek perswazję. Może być ono okiełznane tylko silą - jeżeli się ją
ma i jest się gotowym jej użyć. Cóż więc robić?
6
Sformułujmy pytanie dokładniej: czy godzimy się, by na naszych oczach b e z k a r n i e profanowano krucyfiks i gloryfikowano terror, czy się nie godzimy? Nie jest to kwestia prawna. Demokracja staje tu bowiem w sytuacji zupełnie nowej, żadnymi dotychczasowymi ustawami ani kodeksami nie przewidzianej. Tutaj nie można odwołać się do gotowego już prawa, lecz przeciwnie: właściwe prawo trzeba dopiero demokratycznie tworzyć, rozstrzygając aktem społecznej woli takie w ła
śnie precedensy.**^
Zrozumiejmy to dobrze. Na pytanie „czy się godzimy” każdy musi naj
pierw odpowiedzieć sobie indywidualnie sam w swoim sumieniu — i to będzie jego decyzja moralna: „czy j a się godzę”. A potem wszyscy razem - i to będzie nasza decyzja polityczna - musimy na owo pytanie od
powiedzieć głosowaniem: jakiego prawa chcemy? Tak się w demokracji wytycza granice tolerancji: przez precedensy, które są jak wbijane słupy graniczne. Ogólnymi dywagacjami nic się tu nie załatwi.
W stwarzaniu takich precedensów demokracja nie jest pochopna, bo ma świadomość ich obosieczności. K a ż d e ograniczenie prawne wolnoś
ci słowa jest dla demokracji ustrojowo groźne: otwiera albo może raczej t o r u j e - drogę ograniczeniom dalszym. Stajemy więc przed koniecz
nością oceny, które zło jest mniejsze: zgoda na godzące w demokrację wy
bryki, czy stworzenie podmywającego ją precedensu. Dlatego tak ważny jest postulat p o w ś c i ą g l i w o ś c i w korzystaniu z demokratycznych swobód, a z wolności słowa w szczególności. Ci, co go naruszają, niszczą demokrację podwójnie: siejąc zgorszenie i prowokując represję.
Jadowitość cywilizacyjna libertyństwa - jak terroryzmu! - polega na tym, że zmusza demokrację do kroków, które dla niej samej mogą się okazać samobójcze. W każdym zaś razie nadwątlają wolnościowe wiązania jej konstrukcji i popychają ją bądź ku represji (gdy się na cenzurę godzi
my), bądź ku anarchii (gdy się na cenzurę nie godzimy). Jest w interesie wszystkich obywateli, by nas przed koniecznością takich wyborów nie sta
wiać.
* * ' Nie samo sprośne sprofanowanie krucyfiksu, obrażanie Matki Boskiej czy gloryfikowa
nie terroru jest zgorszeniem, lecz to, że można tak czynić bezkarnie. (I ogólnie: nie sama zbrodnia niszczy społeczny ład moralny, tylko bezkarność zbrodni - także przez nieadekwatność ewentualnej kary.)
Wolność słowa w cywilizacjii Zachodu 17
7
Pochód butnego libertyństwa zdaje się niepowstrzymany, ale może ulegamy tu złudzeniu zbyt krótkiej perspektywy. Są bowiem znaki, że w duszach rośnie cichy sprzeciw wobec niego, i że nawet ludziom o raczej libertyńskich skłonnościach zaczyna się robić nieswojo na widok jego owoców. (Tak np. czytamy właśnie, że aż 77 % Polaków jest przeciw liber- tyńskiemu prawodawstwu, opowiadając się za przywróceniem kary głów
nej.)
Gdy patrzę na ten butny pochód, w którym hasło „wolności sztuki” słu
ży za młot do rozbijania obyczajności, przychodzą mi na myśl słowa sprzed wielu stuleci. Wypowiedział je jeden z ojców Kościoła do któregoś z współczesnych mu cesarzy rzymskich - chyba św. Ambroży, biskup M e
diolanu do Teodozjusza I. Między władzą i biskupem był jakiś zatarg, w którym cesarz, jak to się nieraz władzy zdarza, wystąpił z pogróżkami.
Na to rzekł mu tamten: „Wasza Wysokość, Kościół jest jak kowadło: jego zadaniem nie jest zadawać ciosy, tylko je przyjmować. Ale zechce może Jego Cesarska Mość wziąć pod uwagę, że na tym kowadle zużyło się już wiele m łotów.”
i
Konstytucja ma wyznaczać ustrój państwa, a w nim stosunek władzy do obywatela. Musi na to spełniać pewne warunki antropologiczne, czyli dotyczące jej dostosowania do natury ludzkiej. Są to przede wszystkim trzy warunki formalne, niezbędne dla jej społecznej efektywności. Dobra konstytucja musi być po pierwsze z w i ę z ł a ; po drugie j a s n a ; po trzecie s t a t e c z n a .
2
„Zwięzła” znaczy k r ó t k a - na tyle, by każdy mógł ją spamiętać. Ma być spoiwem państwa, musi więc istnieć nie tylko na papierze, lecz także wpisana wprost w dusze ludzkie.
Konkretnie - jak krótka? Odpowiadamy: najwyżej 30 stron znormali
zowanego maszynopisu. Tyle ma amerykańska, razem ze wszystkimi 26 poprawkami. Nasza majowa miała stron 18; obecna ma 75, dwa i pół raza za dużo. Projekt unijnej ma 300, co jest absurdem, bo tego nikt nie spamięta. Należałoby go odrzucić a lim in e, nawet do niego nie zaglądając.
Żadna poprawka nie powinna zwiększać tekstu konstytucji ponad za
dane m a x im u m . Gdy zwiększa, wnioskodawca ma wskazać, co skreślić jako mniej ważne, by zrobić dla niej miejsce. Inaczej jego wniosek też od
dala się a lim in e.
W arunek zwięzłości skutecznie ograniczałby nieodpowiedzialną płod
ność legislatury. Konstytucja dawałaby wtedy wzór formalny całemu prawodawstwu. Antropologicznie konstytucja im krótsza, tym lepsza.
3
Konstytucja musi być j a s n a , czyli powszechnie zrozumiała, bo ma być powszechnie a k c e p to w a n a . Konstytucję pisze się w imieniu narodu nie dla konstytucjonalistów, lecz dla narodu. M a w yrażać jego wolę po
20 Ułamki praktycznego racjonalizmu
lityczną i świadomość prawną: poczucie tego, co słuszne i sprawiedliwe, a co nie. Jak naród miałby akceptować rozumnie coś, czego nie rozumie?
Konstytucję formułuje się jak najprościej. Nie chodzi tylko o język, choć nie ma w niej oczywiście miejsca na nic, co wykraczałoby poza po
toczną polszczyznę. Ważniejsze jest co innego. Tocqueville rzekł („O de
mokracji w Am eryce”, W arszawa 1976, s. 127): „Jedynie idee proste są w stanie zawładnąć umysłem ludu”. Tak rzeczywiście jest: w konstytucji proste muszą być nie tylko jej słowa, lecz również jej i d e e. Nie znaczy to jednak wcale, że prosta musi być ona sama jako pewien s y s t e m prawny. Z prostych idei można budować systemy wielce złożone i mister
ne, to wiadomo od Euklidesa.
Dobra konstytucja nie może nieść propagandowego śmiecia, jakiego pełno w tej z 1997 r. Preambuła jest w ogóle niepotrzebna. Duch kon
stytucji mieszka i wyraża się w jej operatywnych normach, nie w do
czepionych dla dekoracji frazesach. W amerykańskiej preambułę stanowi jedno zdanie:
My, naród Stanów Zjednoczonych, by uczynić nasz związek doskonalszym, utwierdzić sprawiedliwość, zapewnić pokój domowy, zorganizować wspólną obronę, wesprzeć powszechny dobrobyt, a także zachować dobrodziejstwa wol
ności dla nas i naszych potomnych, wprowadzamy i ustanawiamy dla Stanów Zjednoczonych Ameryki tę oto Konstytucję.
W naszej starczyłoby jeszcze mniej: „My, naród polski, ustanawiamy tę oto Konstytucję” - i dalej już jej artykuły. Zamiast 240 słów preambuły mielibyśmy 7. Czy tak nie lepiej i jaśniej?
Propagandowego śmiecia jest moc także w samych artykułach. Oto je den przykład, już sławny. Artykuł 68 głosi: „Każdy ma prawo do ochrony zdrowia”. Znaczy to tylko tyle, że każdemu w o l n o się leczyć: nikomu się tego nie zabrania. Równie dobrze można by dać artykuł, że „każdy ma prawo do dobrego zarobku”, albo „do hodowania truskawek”. Puste uprawnienia - takie, którym nie towarzyszy niczyje komplementarne zobowiązanie - lekko się rozdaje; a naiwni się cieszą.
Czystą dekoracją są też artykuły jak art. 2, że „Polska jest demokratycz
nym państwem prawa”. Czy nim jest, to ma w y n i k a ć z przewidzianej konstytucją struktury władz, a nie stanowić przedmiotu ogólnikowej deklaracji. Ma być nie czymś, co się w konstytucji m ó w i , lecz czymś, co się z niej w i d z i . Ów ogólnik każdy może dopowiedzieć sobie sam.
4
Konstytucja z 1997 r. jest bardzo niedobra, i to wielorako. Czy zatem - jak słychać dokoła - należy ją co rychlej zmienić? Ależ bynajmniej! Inter
weniuje tu bowiem warunek trzeci: konstytucja ma być s t a t e c z n a , to
znaczy trwała przez pokolenia. Rychłe zmiany czynią ją chybotliwą i prze
staje być tym, czym powinna: stałym biegunem prawa w gonitwie po
litycznych zdarzeń.
Rozumieli to twórcy konstytucji majowej, dając w niej klauzulę: „porę i czas rewizji i poprawy Konstytucji co lat 25 naznaczam y”. Szanujmy mądrość ojców. Obecną konstytucję na pewno trzeba zrewidować - ale za 17 lat, w roku 2022. Można wręcz rzec: lepsza konstytucja gorsza a statecz
na, niż ulepszona a chybotliwa. Jedna rychła rewizja pobudza do jeszcze rychlejszej następnej. Szkody, jakie doraźne majstrowania przy kon
stytucji przynoszą ogólnej świadomości prawnej, są pewne; a korzyści - zawsze wątpliwe. (Nic tak nie sprzyja bylejakości prawa, jak łatwość po
prawek. „Niedobrze? - To nic, zaraz zmienimy”. Stanowienie prawa ma być jak cięcie chirurga, nie jak przymiarka u krawca.)
5
Mówiliśmy dotąd o formalnych warunkach dobrej konstytucji. W skaż
my teraz pewien materialny, dotyczący jej treści.
Konstytucja nie może być a k t y w i s t y c z n a . De Maistre mówi słusznie, że narodów nie konstytuuje się atramentem. Aktywizm praw
niczy tego zaś właśnie próbuje. Legislacją dąży nie tyle do tego, by świado
mość prawną narodu odzwierciedlać i uwyraźniać, ile do tego, by ją rewo
lucyjnie przekształcać: zmieniać i przerabiać podług swych wyobrażeń na lepszą, bardziej „postępową”. Komunizm chciał ludzi zapędzać do raju ba
gnetami; aktywizm chciałby robić to samo ustawami.
Prawniczy aktywizm widać w zmaganiach o karę główną,. W idać go też w różnych „akcjach afirmatywnych”, którymi chce się wymusić na niechęt
nej większości zachowania sprzeczne z jej przeświadczeniami i samorod
nym poczuciem sprawiedliwości. Obecny jest również w naszej kon
stytucji, zwłaszcza w bezliku obiecywanych tam „praw i wolności”, a także w artykułach odnoszących się do „mniejszości” (art. 35), oraz do rodziny i wychowania (art. 40; 48/1; 53/3,6; 70/3; 72/1,3,4). Sztandarem są mu oczywiście tzw. „prawa człowieka”.
Konstytucja ma wyrażać, co ludzie myślą i czują: ich wolę. Ma być najwię
kszym wspólnym mianownikiem świadomości prawnej narodu. Aktywizm prawniczy staje do tej świadomości w opozycji: widzi w niej irytującą zawa
dę. Chce wymóc prawnie, czego nigdy nie uzyskałby politycznie; np. wy
rozumiałość dla zbrodni, albo równoprawność dla zboczeń, albo państwowy nadzór nad życiem rodziny. Pojawia się w ten sposób głęboki rozdźwięk między prawodawstwem a społeczeństwem, niszczący dla obu.
Utopia wciąż żyje wśród nas. W konstytucji trzeba się jej strzec jak za
razy.
22 Ułamki praktycznego racjonalizmu
6
Dobra konstytucja stanowi monument mądrości politycznej, jak ta ame
rykańska; a nie produkt politycznego kombinatorstwa, jak nasza i jak ta projektowana unijna. To jest jej drugi warunek materialny, najtrudniejszy.
Konstytucja ma wyrażać wolę narodu: te jego myśli i uczucia, które łącz
nie na tę wolę się składają. Wola narodu ma jednak dwie warstwy: płytką i głęboką. Płytka jest zmienna, zależna od okoliczności, silnie naśladowcza, podatna na podmuchy demagogii i bębny propagandy. Należałoby ją nazy
wać nie tyle „wolą”, co społecznym n a s t r o j e m . To ów nastrój reje
strują, lepiej lub gorzej, tak modne obecnie „sondaże opinii publicznej”.
Wola głęboka to nie opinia - dziś taka, jutro inna. Ta wola jest- s t a ł a , ale wejrzeć w nią nadzwyczaj trudno. Na to właśnie trzeba nie sprytu, lecz mądrości. Nie pomogą w tym ani sondaże, ani panele, ani referenda. Głęboką wolą narodu jest to, czego on naprawdę chce, a jeszcze bardziej to, czego stanowczo nie chce. Inaczej mówiąc, jest nią to, o co - albo z czym - jak do tego przyjdzie, naród gotów jest zacięcie walczyć; jak trzeba, to na śmierć i życie.
By wolę narodu celnie wyrazić, trzeba rozumieć jego duszę. Trzeba też umieć czytać znaki swego czasu, zwykle słabo czytelne. Niełatwo pisać konstytucję.
*
P o s ts c rip tu m . Zapytano mnie, skąd autorzy konstytucji mają znać wolę narodu, skoro odrzuca się takie środki jej poznawania, jak „sondaże, panele i referenda”. Odpowiedź jest oczywista: stąd, skąd znali ją James Madison i jego koledzy - z głębi własnej duszy. Wszak stanowią cząstkę narodu, któremu konstytucję mają ułożyć, i jego głęboka wola musi też być ich wolą. Inaczej się do tego zadania nie nadają i brać się za nie nie po
winni. Pisanie konstytucji to wielka polityka - nie rzemiosło, lecz sztuka.
Nie pisze się jej „na zamówienie”, ani „według specyfikacji”. Tekst kon
stytucji ma wolę narodu zarazem odzwierciedlić i uwyraźnić, ma ją jem u samemu jaśniej uprzytomnić. Na to musi być taki, byśmy wszyscy, czyta
jąc ją, czuli i mówili sobie w duchu: „tak, o to nam chodziło”. W ten wła
śnie sposób pojawiają się dzieła sztuki. Nie ma przepisu na ich udatność;
nie ma rękojmi, że ci, do których są zwrócone, zechcą je uznać i przyjąć.
Nie ma polityki bez ryzyka. Asekurowanie się sondażami, czy przez refe
renda, to mentalność urzędnicza, co wciąż szuka sobie „krycia”. A tu go nie ma: trzeba stanąć na własnych nogach.
(Wystąpienie na ogólnopolskiej konferencji naukowej zorganizowanej na Uniwersytecie Warszawskim przez Koło Nauk o Państwie i Prawie „Pro Patria” 8 marca 2005 r.)
Elzenberg („Pisma estetyczne”, Lublin 1999, s. 194) pisze: „do pojęcia sztuki należy dotrzeć od strony pojęć bardziej ogólnych i podstawowych”
(1937). Z tym zgoda. Ale dalej mówi: „Takim pojęciem (...) jest dla mnie pojęcie piękna”. I z tym już bym się nie zgodził. Dla mnie owym pojęciem wyjściowym byłoby pojęcie d o s k o n a ł o ś c i . ł)
Powiedziałbym tak: sztuką (tzn. d z i e ł e m sztuki) jest każdy w y
twór ludzki, gdy nosi znamię doskonałości wykonania - doskonałości w ukształtowaniu jakiegoś tworzywa. Jest wtedy taki, jaki powinien być, stanowi jakieś n e c p lu s u ltra . Może to być doskonale namalowany portret, albo doskonale wygłoszony wykład, albo po prostu dobrze wypieczony chleb. Pojęciem nadrzędnym (rodzajowym) dla sztuki byłoby więc r z e m i o s ł o , które staje się s z t u k ą w punkcie osiąganej w nim d o s k o n a ł o ś c i . (I taki właśnie sens miało łacińskie ars.)
Tak więc sztuką byłoby zbliżanie się do doskonałości w wykonaniu c z e g o k o l w i e k . (Zauważmy, jak małą rolę gra to pojęcie u Elzen- berga - to znaczy doskonałości r z e c z o w e j , nie osobowej, przy którym chodzi o z r o b i e n i e czegoś w sposób doskonały, a nie o b y c i e doskonałym samemu. W indeksie wskazanego tomu termin ów w ogóle nie figuruje, a podobnie jest w „Kłopocie”, gdzie w sensie rzeczowym pojawia się tylko raz, i to wcześnie, bo pod datą 17.11.1910.)
Doskonałość wykonania polega - jak u Spinozy - na zgodności wytwo
ru z ideałem, z pewną i d e a l n ą n o r m ą ; na tym, że nie można wskazać, co mogłoby w nim być wykonane lepiej, co dałoby się jeszcze po
prawić. (Przynajmniej w sensie o p tim u m Parety: nie można już nic popra
wić, czegoś innego nie pogarszając.) To jest właśnie owo n ec p lu s u ltr a, czyli p e r fe c tio jako „wykończenie” - nie w sensie obróbki detali, lecz w sensie bliskości końcowej m e t y , którą wyznacza owa idealna norma.
Piękno zaś rodzi się s a m o , jako efekt uboczny dążenia do do
skonałości w wykonaniu. Podobnie jak w cytowanym nieraz dwuwierszu z „Promethidiona” Norwida:
Widzę teraz (17.9.04), że tak samo myślał Popper („Autobiografia”, s. 86): „Głównym ce
lem autentycznego artysty jest doskonałość jego dzieła”. A mówi to także cała reszta jego tam wywodu o sztuce.
24 Ułamki praktycznego racjonalizmu
Bo pożyteczne nigdy nie jest samo.
Piękne wchodzi n i e p r o s z o n e bramą.**
Piękno wchodzi nieproszone. Gdy dążyć doń wprost, łatwo wyrodnieje, jak to widać dziś w plastyce na każdym kroku. Doskonałość, do której się dąży, może być przy tym doskonałą „pożytecznością” wytworu, ale nie musi. Może nią być np. dedukcyjna zupełność matematycznego dowodu:
żadnej luki. Albo dzielność morska żaglowca. W ażne jedynie, by nie była doskonałością czysto estetyczną („pięknem”), bo ta ucieka przed ści
gającym ją jak cień.
Dzisiejsza pseudosztuka - nie tylko plastyczna! - nie dąży do do
skonałości, lecz do skandalu. Robią ją ludzie, którzy do tamtego dążenia nie są w ogóle zdolni. A sprzyja im niewiarygodny zamęt myślowy, w który coraz głębiej pogrąża się świat Zachodu. I w nim prosperują - na krótko, ale zawsze.
*
Niektórzy mówią „sztuka to ekspresja”.
Nieprawda. Dziecko wrzeszczy i to też jest ekspresja - jeszcze jaka; ale przecież nie sztuka. Nie każda ekspresja jest sztuką. Jaka zatem? Taka, w której - gdy chodzi akurat o w y r a ż e n i e czegoś, bo może też cho
dzić o co innego, np. o opisanie, jak w epice - było dążenie do doskonałoś
ci (w tym wypadku doskonałości w y r a z u) i jakiś jej stopień faktycznie osiągnięto. Pojęcie „doskonałości” nie służy tu szeregowaniu wytworów ludzkich na lepsze/gorsze, lecz odróżnieniu tych, które są sztuką, od tych, które nią nie są. (Tak np. nie chodzi o to, czy samochód dzisiejszy jest „do
skonalszy” od tego sprzed osiemdziesięciu lat, lecz o to, w którym z nich owo dążenie do doskonałości - w tym wypadku funkcjonalnej - było obecne, a w którym nie. W tym sensie Forda „model T ” może być bardziej dziełem sztuki niż współczesna tandeta.)
Albo weźmy Beksińskiego: znowu nie chodzi o rozstrzyganie, czy dos
konalszy on, czy np. Mikulski, tylko o konstatację faktu, że w sposób wiel
ce doskonały wyraziło się w jego dziełach coś, co wielu z nas niejasno czuje i myśli - czyli o jego mistrzostwo.
(Dążenie do doskonałości może być mało udolne, jak często w sztuce ludowej, ale jest! I dlatego to jest sztuka.)
Dzisiejsza plastyka to epigoni epigonów. Plastykę jako gałąź sztuki zniszczyła kolorowa fotografia i wspaniałe reprodukcje, czego wciąż jesz
cze nie mogą zrozumieć: że jej czas minął, jak czas zduna i kołodzieja.
Tę samą myśl wyraża Norwid w jednym ze swych listów: „Jest pewna proporcja utylitarno- ści, która jest warunkiem piękna.” (cyt. za T. Drewnowskim „Rzecz russowska. O pisarstwie Marii Dąbrowskiej”, 1987, s. 93)
Utraciwszy swą dawną „pożyteczność”, plastyka utraciła też swój standard doskonałości i przeszła na „ekspresję”. Sama ekspresja - jak ów wrzask dziecka - nie ma w sobie nic pięknego, przypomina raczej f i z j o 1 o - g i ę. Dopiero oczyszczona z niej, a to czyszczenie to właśnie dążność do doskonałości, staje się dziełem sztuki i zachwyca.
(W swym obiegowym użyciu słowo „sztuka” oznacza oczywiście grupę eklektyczną w sensie Petrażyckiego, jak „warzywo” albo „meble”. W ew
nętrznej jedności szukać tam daremnie, a więc i jakiejkolwiek definicji adekwatnej.)
4. W id m o to r tu ry
i
Zapytano mnie niedawno: czy są przypadki, w których byłoby dopusz
czalne wymusić zeznanie torturą? (Albo, jak się chętniej mawia, „przy
musem fizycznym”.) W pierwszym odruchu odpowiedź jest prosta i kate
goryczna: nie ma! Taka była też moja, gdy łamanie cudzej woli torturą dawałem za przykład czynności „radykalnie przeciwpowinnej”. (Por. „Filo
zofia i wartości”, 1993, s. 93.) A dziś widzę, że nie była trafna - choć wzdrygam się, to mówiąc. Przypadki takie bowiem s ą: w każdym razie takie, wobec których owa prosta odpowiedź traci swą oczywistość. I moż
na je wskazać.
Ale najpierw ogólnie. Wymuszanie zeznań torturą stanowi zawsze przerażające zło. To jest jasne. Jednakże nie wynika z tego jeszcze, że zło to jest zawsze niedopuszczalne. Przerażające zło może znosić inne zło, jeszcze bardziej przerażające. A wtedy jego całkowita niedopuszczalność staje się co najmniej wątpliwa. Na to właśnie są przykłady.
Przypuśćmy, że terroryści - albo gangsterzy - pojmali zakładnika i chcą nim coś na nas wymusić. Grożą, że inaczej będą go torturować. (By wspomóc wyobraźnię pomyślmy, że może to być małe dziecko.) Jednego ze zbirów udało się ująć i są wszelkie podstawy sądzić, że wie, gdzie i przez kogo ofiara jest przetrzymywana. Zbir odmawia zeznań, czas ucieka. Co wtedy robić?
Stajemy tu nie przed alternatywą „torturować czy nie”, lecz przed alter
natywą „torturować zbira czy dać torturować zakładnika”. Odrzucając pierwsze, chronimy czystość swych rąk; ale nie sumień. Przez swoją po
wściągliwość wydajemy bowiem kogoś innego na mękę - i to tego, na kim jako niewinnym będzie ona czymś jeszcze straszniejszym niż byłaby na tamtym. Czy tak lepiej?
Można oponować, że druga z tych alternatyw nie jest wyczerpująca.
Istnieje bowiem ewentualność trzecia: spełnić żądania zbirów, przed nimi skapitulować.
Ewentualność kapitulacji rzeczywiście istnieje, ale czy jest mniej prze
rażająca niż pozostałe? Na krótką metę niby tak - jak każde żądanie szan
tażysty. Dlatego tak łatw o się im ulega. Raymond Chandler w jednej ze
swych słynnych opowieści kryminalnych mówi: „Lęk o dziś zawsze prze
waża nad lękiem o jutro”. (T h e f e a r o f to -d a y a lw a y s o v e rrid es th e f e a r o f to -m o r r o w.) Ale co dalej? Przekonawszy się o tak znakomitej skuteczno
ści swojego procederu, szantażysta zgłosi się przecież znowu, a jego ape
tyty będą rosły. Tenże Chandler mówi tamże: „Zawsze mnie dziwiło, czemu ludzie płacą szantażystom. Nic im to nie daje, a jednak płacą.
Czasem znowu, i znowu, i znowu. W końcu zaś są dokładnie tam, gdzie byli na początku”.
Podporządkowując się zbirom, którzy grożą torturowaniem zakład
ników, przekazujemy im w ł a d z ę nad nami. Oddajemy ją w ręce tym, 0 których już wiemy, że przed stosowaniem tortury się nie cofną; i że gotowi są stosować ją wszędzie, gdzie tylko wyda się im to dogodne (np.
nie tylko jako śledczą, lecz i jako represyjną). Tak więc nasza alternatywa przybiera postać: „torturować samemu, czy wystawiać na torturę siebie 1 swoich?”.
Co więc lepiej: dać się torturować, czy samemu torturować tego, co się do torturowania nas szykuje? Goethe mówi: „Co się godzi? Się bronić!”
(W a s b r in g t z u E h r e n ? S ic h w eh i'en !). Ale czy także, gdy obrona wymaga, by uciec się do tortury? Tego dylematu Goethe nie rozważał, a my przed nim stanęliśmy.
2
Pytanie o torturę nagli wobec potęgi środków, jakie nowoczesna tech
nika daje do rąk terroryzmowi. Środki te leżą w dwu sprzężonych z sobą warstwach. Pierwszą stanowią bronie masowej zagłady - atomowe, biolo
giczne i chemiczne - coraz bardziej poręczne i coraz łatwiej dostępne.
Drugą stanowią elektroniczne media - głównie telewizja i internet - które amplifikują efekt tamtych. W łaściwą tubą terroryzmu i narzędziem do po
wszechnego zastraszania nie są bynajmniej własne jego rozgłośnie, jak owa al-Dżazira. Te bowiem dawno można było uciszyć, chociażby przez ich zbombardowanie. Tubą są wszystkie rozgłośnie Zachodu, także pols
kie. Media to dziś ochotnicza służba terroryzmu, jego piąta kolumna.
Przy tak skutecznych środkach terroru jego zakładnikami może stać się łatwo ludność całych miast i regionów. Przypuśćmy więc, że poddanie ujętego terrorysty torturze okazuje się jedyną szansą, by zapobiec niszczy
cielskiemu uderzeniu w tę ludność, być może milionową. Czy nadal będziemy wybierać czystość swoich rąk - i także wtedy, gdy sami do niej należymy? Trzeba zawczasu i na zimno rozważyć ewentualność, że świat Zachodu postawiony zostanie wobec nieodpartej konieczności ucieczenia się do tortury; a nie udawać, że ewentualność taka nie może się w ogóle pojawić. Bo widać już, że może, i to lada dzień.
Widmo tortury 29 Powrót tortury to widmo. Temu widmu trzeba spojrzeć prosto w oko, bo nie jest z tych, co się odpędza zaklęciem. Powrót tortury w cywilizacji Zachodu stal się widmem realnym.
3
Widmo stoi już w drzwiach. W dwa miesiące po uderzeniu islamskiego terroryzmu w Nowy Jork ukazał się w amerykańskim tygodniku „Con
servative Chronicie” (14.11.2001) artykuł tamtejszego dziennikarza Stephena Chapmana „Should we use torture to stop terrorism?”. Pisze on:
Gdyby groziło nam, że na Manhattanie zostanie zdetonowana bomba atomowa - czy dopuszczalne byłoby wtedy torturowanie przez policję terrorysty, który tę bombę umieścił, by ją znaleźć i ocalić miasto? Odpowiedź jest łatwa. Nikt nie mógłby usprawiedliwić poświęcenia milionów ludzi po to, by oszczędzić mor
derczemu psychopacie chwili gwałtownego bólu, który może sam przerwać.
(...)
Biorąc taką ewentualność pod uwagę, Izrael zalegalizował stosowanie „umiar
kowanego przymusu fizycznego” wobec podejrzanych o terroryzm - jak szar
panie, nakładanie cuchnących kapturów na głowę, zimny prysznic, wielo
dniowe pozbawianie snu, zmuszanie do trwania w dolegliwej pozycji, itp. (...) Rychło jednak wykroczyło to poza przypadki, które da się usprawiedliwić. Po pierwsze, brutalne metody zaczęto stosować rutynowo, nie tylko w przypad
kach skrajnych. Po drugie, przymus „umiarkowany” stawał się nieumiarkowa- ny: w jego następstwie, jak się ocenia, około 10 zatrzymanych zmarło. Problem nie w Izraelu, lecz w naturze ludzkiej. Dajcie gdziekolwiek policji i jej funkcjo
nariuszom narzędzie, a będą go używać - i nadużywać. (...)
Tak więc usankcjonować formalnie torturę w walce z terroryzmem nie byłoby rozumnym. Cóż jednak, gdy pewnego dnia policja nasza ujrzy się zmuszoną do niej się uciec? Ufam, że uczyni wtedy, co musi, a my jej to potem wybaczymy.
Trzy lata później w tym samym duchu wypowiedział się znany prawnik warszawski dr Janusz Kochanowski. Impulsem był wyrok, jaki sąd krajo
wy w Frankfurcie nad Menem wydał przeciwko szefowi tamtejszej policji Wolfgangowi Daschnerowi.
Chodziło o wydarzenia związane z porwaniem w 2002 r. syna bankiera, dwunastoletniego Jacoba Metzlera. Porywacza ujęto, okazał się nim student prawa Magnus Gafgen. Przyznał się do czynu, ale odmawiał wskazania, gdzie ofiarę umieścił. W tedy Daschner - w nadziei, że chłopiec żyje - dał na piśmie zezwolenie prowadzącym przesłuchanie, by użyć
„środków przymusu fizycznego”. Do tego jednak nie doszło, bo już wobec samej ich groźby sprawca przyznał, że chłopiec nie żyje, i wskazał, gdzie ukrył zwłoki.
Sąd wydał wyrok bardzo łagodny: Daschnera skazano jedynie na grzywnę w zawieszeniu, choć prawo przewidywało do 5 lat więzienia.
Proces był precedensowy i wywołał w Niemczech dużą dyskusję. Badanie
opinii publicznej pokazało, że dwie trzecie Niemców aprobuje decyzję Daschnera.
W związku z tą sprawą zadano dr Kochanowskiemu pytanie („Rzecz
pospolita” z 9.12.2004): „Co należy robić, gdy przypuszcza się, że więzień może posiadać ważne informacje?” Odpowiedział:
Tak było w przypadku niemieckiego policjanta (...). Mimo to nie możemy się zgodzić, że tortury są dopuszczalne, i w jakikolwiek sposób uregulować ich uży
wanie. Wtedy bowiem przegrywamy, a terrorysta osiąga swój cel. Burzy pewien porządek. Kto chciałby w taki sposób uzyskać informacje, musi więc przyjąć na siebie odpowiedzialność (ze świadomością, że za to może zostać ukarany).
Nie możemy bowiem usankcjonować tortur ani przewidzieć, w jakich okolicz
nościach i jakie tortury są dopuszczalne. Człowiek, który je zastosuje, musi mieć świadomość, że robi to wbrew zakazom. Sędzia, który będzie go z tego rozliczać, będzie mógł wziąć pod uwagę stan wyższej konieczności. Jest to moralny, tragiczny dylemat nie do rozstrzygnięcia. Człowiek w takiej sytuacji musi posługiwać się własnym rozumem i poczuciem moralnej odpowiedzialności.
Na razie wypowiedzi na temat tortury są rzadkie: strach o niej nawet mówić, i wstyd. Dlatego dwie przytoczone są tak godne uwagi; są przy tym wyraźne i w dużej mierze zbieżne. Zanim przyjrzymy się im bliżej, dołącz
my trzecią, jeszcze wyraźniejszą.
W tygodniku „Time” z 22.9.2003 r. znaleźliśmy wypowiedź włoskiego reżysera Gillo Pontecorvo, twórcy słynnego filmu w stylu cin ém a v é rité
„Bitwa o Algier” z 1965 roku. Jak wiadomo, w bitwie tej - toczyła się w 1957 r. - Francuzi stosowali w śledztwie torturę, głównie prądem. Pon
tecorvo mówi:
Tortura bywa nadzwyczaj skuteczna (enormously effective). Dla społeczeństwa cywilizowanego jest jednak absolutnie niedopuszczalna. W tym punkcie prze
chodzi się na drugą stronę.
Na jaką „drugą stronę”? Coś się poświęca, by ratować coś innego. Broni się tej reszty, która jest do uratowania. Obrona jest walką, jej sposób za
leży tyle od nas, co od przeciwnika. Gdy jego bezwzględność zmusza nas, by dla skutecznej obrony odpowiadać mu równie bezwzględnie, nie znaczy to, żeśmy przeszli na jego stronę. Znaczy jedynie, żeśmy przed nim nie skapitulowali.
Pontecorvo zbyt łatwo rozstrzyga ciężki dylemat: co robić, gdy rezy
gnacja z tych samych „nadzwyczaj skutecznych” środków walki, które stosuje przeciwnik, oznacza klęskę i kapitulację przed tymi, którzy żad
nych oporów wobec nich nie mają. Ogłaszanie z góry, że użycie tych środ
ków jest dla nas „absolutnie niedopuszczalne”, może tylko do użycia ich przeciw nam zachęcać. Faktycznie więc sprzyja ich stosowaniu, choć cudzymi rękami i na naszym grzbiecie.
Widmo tortury 31
Podobnie Kochanowski. Tortury ma za niedopuszczalne, bo stosując je
„przegrywamy, a terrorysta osiąga swój cel: burzy pewien porządek”.
A gdy dzięki naszej humanitarnej powściągliwości terroryzm zwycięży i narzuci nam swój reżim, a wraz z nim stosowanie tortury - i to na niepo
równanie szerszą skalę: czy wtedy swego celu nie osiągnie?
Cokolwiek zrobimy, pewien cywilizowany porządek został już zburzo
ny. Terroryzm zmienił oblicze świata nieodwracalnie na gorsze i na to nie ma rady. Wybór, jaki nam jeszcze pozostał, nie jest między dobrem i złem, lecz jedynie między złem mniejszym i większym. Argument Kochanow
skiego nie wykazuje tego, co byłoby do wykazania: że dopuszczając w wal
ce z terroryzmem torturę czynilibyśmy większe zło niż dopuszczając, by terroryzm zwyciężył i sam ją wprowadził - dla innych i dla nas.
Historycznie „bitwa o Algier” było to pierwsze starcie cywilizacji Za
chodu z islamskim terroryzmem, stosowanym w wielkiej skali i z wielkim okrucieństwem - choć jeszcze bez żywych bomb. Jedyny też raz obrócono wtedy przeciwko terrorystom ich własną broń. Po stronie francuskiej do
wodził tam generał spadochroniarzy Jacques Massu. (Opisał to potem w swej książce „La v r a i b a ta ille d 'A lg e r s ” , Paryż 1971.) To Massu, za cichym przyzwoleniem francuskiego rządu, dał rozkaz, by w śledztwie stosować torturę wstrząsami elektrycznymi; i - jak pisze - najpierw na próbę sam jej się poddał. Bitwę wygrał: arabski terroryzm został w A l
gierze zduszony. Nie jest prawdą, że terroryzmu nie da się zdusić siłą. Nie da się tylko zrobić tego humanitarnie: tak, żeby nie bolało.
(Sukcesu generała Massu nie przekreśla fakt, że de Gaulle, wróciwszy w 1958 r. do władzy, jednak się z Algerii w 1962 r. wycofał. Miało to przy
czyny polityczne, nie militarne: nie było efektem porażki w walce, lecz zaniku woli do walki.)
4
Chapman i Kochanowski są zgodni. Obaj uznają, że tortura może być czasem koniecznością. (Chapman: „nikt nie mógłby usprawiedliwić poświęce
nia milionów ludzi”; Kochanowski: „człowiek musi się (wtedy) posługiwać własnym rozumem i poczuciem odpowiedzialności”.) Obaj jednak odrzucają jakąkolwiek jej legalizację. (Chapman: „usankcjonować formalnie torturę nie byłoby rozumnym”; Kochanowski: „nie możemy usankcjonować tortur ani w jakikolwiek sposób uregulować ich używanie”.)
Obaj widzą oczywiście, że ich stanowisko jest wewnętrznie sprzeczne:
bezwzględnie zakazuje się czegoś, co samemu jest się gotowym uznać czasem za konieczne. Obaj też usiłują się z tej sprzeczności wywikłać tym samym unikiem. Ciężar decyzji i odpowiedzialność zwala się po prostu z obywatela i prawnika na policję, a ściślej - na rozsądek i sumienie dy
żurnego policjanta. Tak czyni się zadość palącej konieczności. Zarazem jednak zastrzega się sobie prawo, by tego policjanta potem za to sądzić
i karać. Tak czyni się zadość pobożnemu zakazowi. A własne sumienie uci
sza się dając do zrozumienia, że będzie się go sądzić i karać niezbyt srogo.
(Chapman: „ufam, że policja uczyni, co musi, a my jej to potem wybaczy
m y”; Kochanowski: „sędzia będzie mógł wziąć pod uwagę stan wyższej konieczności. Jest to tragiczny dylemat nie do rozstrzygnięcia”.)
Równoległe uniki obu autorów pokazują, jak wielka jest bezradność demokracji wobec nowej sytuacji dziejowej, jaką stworzył międzynarodowy terroryzm. Ale ci dwaj są jej przynajmniej jasno świadomi. Inni zwyczajnie wsadzają głowy w piasek. Czytam właśnie („Rzeczpospolita” z 11 marca 2005 r.), że w Madrycie zakończyła się trzydniowa konferencja na temat
„Demokracja i terroryzm ”, w której brało udział „kilkuset polityków i eks
pertów z 55 państw”, w tym z Polski premier Belka. Niczego nie uradzili, wydali tylko stosowne dźwięki. Szef unijnej dyplomacji Solana wezwał, by skończyć konflikty, z których „sączy się jad terroryzmu”. Sekretarz gene
ralny ONZ Kofi Annan wystąpił z planem zwalczania terroryzmu, gdzie na pierwszym miejscu postawił „środki perswazji”. A była sekretarz stanu USA Madeleine Albright nie omieszkała wyrazić „głębokiego smutku” z po
wodu „tortur” stosowanych przez amerykańskich żołnierzy w pod- bagdadzkim więzieniu Abu Ghraib.
To już nie są prawnicze uniki. To jest otwarty a p p ea sem en t, ugodowość polityczna za wszelką cenę, spoza której wyziera strachliwe wyczekiwanie, że może jednak diabła da się udobruchać przymilnością.
5
Powiedzmy wyraźnie. W brew temu, co usilnie starają się wmawiać lewackie media i ta Albright, Amerykanie żadnych t o r t u r w tym Abu Ghraib nie stosowali! Były tam jakieś maltretowania podejrzanych o związki z terroryzmem, ale od maltretowań do tortur jeszcze daleko. Rozszerza się tu oszukańczo użycie słowa „tortura” na przypadki, które wcale pod nie nie podpadają. (Tak np. nie jest torturą straszenie nią!) Torturą jest umy
ślne zadawanie bólu nie do wytrzymania - bądź po to, by wymusić ze
znania (tortura śledcza), bądź by wywrzeć zemstę, albo zastraszyć (tortura represyjna). I nic innego.
Stosunek obu pojęć - maltretowania i tortury - jest taki jak na rysun
ku: wszelka tortura jest maltretowaniem, ale daleko nie wszelkie maltreto
wanie jest torturą. Niech kropka na rysunku reprezentuje pewien konkretny akt maltretowania, np. zwykłe bicie. Maltretowanie można wytrzymać - tzn. są tacy, co je wytrzymują, choć inni może nie. Tortury nie wytrzyma nikt. Taka jest kruchość naszej cielesnej kondycji, jakkolwiek trudno było
by nam przyjąć ten elementarny fakt przyrody do wiadomości.
Widmo tortury 33
Od samego już słowa „tortura” wieje grozą. W ykorzystuje się to pro
pagandowo, rozszerzając jego użycie - co na rysunku wyrażono strzałką - na jakie bądź maltretowanie. Tak uczyniono i czyni się dalej, np. przy owych nadużyciach w Abu Ghraib. Zmierza się w ten sposób do znacze
niowego zrównania obu określeń. Po co? Oczywiście po to, by sprowo
kować pożądane reakcje; w tamtym przypadku - by zohydzić niemile lewactwu poczynania Amerykanów w Iraku.
Są to działania lekkomyślne i krótkowzroczne. Rozmywa się przez nie granice „tortury”, a należałoby je trzymać tak ostrymi, jak tylko się da.
Groza skupiona na obszarze T zostaje rozprowadzona po całym M. Przy
daje to jej nieco temu drugiemu, ale tyleż samo - przez te odmienne skojarzenia ze słowem „tortura” - ulatnia się jej z pierwszego. Taki jest efekt fałszywych alarmów: ludzie przestają reagować na prawdziwe.
6
Wzdrygamy się na myśl o legalizowania tortury śledczej, bo czujemy, że spuszcza się tym w człowieku diabla z łańcucha, albo przynajmniej tak się ten łańcuch wydłuża, że łatwo sam już może się z niego urwać. Przełamuje się wielką barierę cywilizacyjną, od dwustu lat naszą cywilizację niemalże definiującą. (Pierwszy zniósł tortury Fryderyk II w Prusach - w 1740 r., za
raz po objęciu władzy; w 1776 zniesiono je w Polsce i w Austrii; we Francji zniosła je w 1789 r. rewolucja, a ich stosowanie obłożono karą śmierci.) Czy są więc do pomyślenia jakieś zabezpieczenia prawne, które by efektywnie ograniczały groźne następstwa przełamania owej bariery?
Są - wbrew temu, co się często słyszy.
Zabezpieczenie prawne przed samoczynną ekspansją tortury śledczej musiałoby przede wszystkim pokazywać w sposób jasny i powszechnie zrozumiały, że jest ona środkiem n a d z w y c z a j n y m , tylko w przy
padkach nadzwyczajnych stosowalnym. Tego nie można osiągnąć żadną o g ó l n ą regulacją prawną, wyszczególniającą owe nadzwyczajne przy
padki - bo to by je właśnie w świadomości społecznej u z w y c z a j - n i a 1 o. Tu Kochanowski ma rację, mówiąc o torturach w śledztwie, że
prawnie „nie możemy (...) w jakikolwiek sposób uregulować ich używanie”. Ale jest inna droga.
Jako środek nadzwyczajny, tortura wymaga z a k a ż d y m r a z e m nadzwyczajnego przyzwolenia na jej użycie, niejako osobnego aktu legislacyjnego. Takie uprawnienie może przysługiwać jedynie któremuś z najwyższych organów państwa. Co więcej jednak: zezwolenie na użycie tortury - właśnie przez swą nadzwyczajność - jest sprawą nie przepisu, lecz s u m i e n i a . (To znowu widzi jasno Kochanowski: „Człowiek w ta
kiej sytuacji musi posługiwać się własnym rozumem i poczuciem moralnej odpowiedzialności”.) Musi to być zatem organ j e d n o o s o b o w y . Su
mienie jest właściwością osoby ludzkiej, pojedynczego człowieka; nie ma go żadna ludzka zbiorowość. „Zbiorowe sumienie” to c o n tr a d ictio in a d ie cto jak „okrągły kwadrat”. Głosowanie nie jest głosem sumienia, co najwyżej jego imitacją. W obec grozy tortur wszelkie imitacje sumienia są zaś nie na miejscu. Jednostkowej odpowiedzialności za nią nie wolno roz
cieńczać pod żadnym pozorem. Musi być punktowa.
W idzimy zatem, że organem, który mógłby zezwalać - w każdym przy
padku z osobna! - na użycie w śledztwie tortury, może być tylko głowa państwa. Byłoby to jej najzupełniej szczególne uprawnienie - podobne formalnie do tego, jakim jest prawo łaski. Kant w swej „Metafizyce oby
czajności” (M e ta p h y sik d e r S itte n ) nazywa takie uprawnienie „prero
gatywą majestatu” (M a je stä tsr e c h t).
Tortura śledcza stanowi broń na wypadek najwyższego zagrożenia w walce z śmiertelnym wrogiem. Jest pod tym względem podobna do bom by atomowej; i podobnie mogłoby być reglamentowane jej użycie.
Jako prerogatywa majestatu miałaby wtedy nadzwyczajność zagwaran
towaną wystarczająco. A niejedno jeszcze dałoby się prawnie zawarować ponadto; np. że wymaga nie tylko osobistej zgody głowy państwa, lecz - co więcej - może być stosowana tylko w obecności osobistego tejże głowy przedstawiciela, z jej ramienia i w jej imieniu tę straszną procedurę nad
zorującego.
Cała sprawa wymaga głębszych przemyśleń, i to pilnie. Przed widmem tortury nie uciekniemy, choć wielu nadal się łudzi, że samo sobie pójdzie.
Nie pójdzie - jak pluskwy. Trzeba się na jego nadejście przygotować za
wczasu i tak rozumnie, jak umiemy. Ono zresztą, jak widzieliśmy, już tu jest, materializuje się nam w oczach i rośnie. Na co czekamy?
5. W y w ia d y
19 g ru d n ia o d b ę d z ie się ro zp r a w a ro d zicó w 6 -letn iej M a r ty , p a ń s tw a M y ś liń s k ic h . G r o z i im u tra ta p r a w do o p ie k i n a d w ła sn y m d zieck iem . J a k p a n to s k o m e n tu je ?
W prasie podniesiono nieodpowiedzialną wrzawę wokół tej sprawy: że jakieś dziecko jest trzymane w skrzyni w nieludzkich warunkach. Potem okazało się to wszystko nie takie nieludzkie. Sprawa ta jest przykładem dwóch rzeczy: nieodpowiedzialności dziennikarskiej i ochoczości państwa do wtrącania się do rodziny. Jedno i drugie potępiam.
C zy z g a d z a się P a n na in ter w e n c ję p a ń s tw a w sp r a w y r o d zin n e j a k w p r z y p a d k u p a ń s tw a M y ś liń s k ic h o r a z sto s o w a n ia s a n k c ji w o b ec r o d z icó w ?
Rodzina pod tym względem nie powinna być prawnie w ogóle w y
różniana. Jeżeli w rodzinie zostanie dokonane przestępstwo, to jest od tego kodeks karny. Gdy ktoś zabija członka swojej rodziny to podlega karze za zabójstwo. Specjalne uprawnienia państwa do ingerencji w życie rodziny są nie tylko niewłaściwe: są szkodliwe. W konstytucji są trzy ar
tykuły, o których napisał już sześć lat temu wszystko co trzeba pan Michalkiewicz. Celem tych zapisów jest likwidacja władzy rodzicielskiej, reszta jest już następstwem. Niejaka pani Łopatkowa miała pomysł, że państwo będzie naprawiać rodzinę, i nikt się nie zdobył, by to głupstwo utrącić.
J e d n a k w ie le j e s t g ło s ó w, k tó r e m ó w ią, ż e g d y b y n ie m o ż liw o ść in te r w en c ji p a ń s tw a to p r z y p a d k ó w z n ę ca n ia się n a d d z ie ć m i i p r z e m o c y w r o d zin ie b y ło b y je s z c z e w ięcej.
Nikt tego nie udowodnił. Gdzie rodzice zawodzą, urzędnik nie pomoże.
Wiara, że urzędnik może naprawić wady społeczeństwa, to jest utopizm, oraz związany z tym utopizmem etatyzm. Urzędnik nic tu nie naprawi, może tylko szkodzić. Sprawą utopienia tego małego chłopca w Wiśle nadal jestem poruszony, chociaż dziennikarze dawno o niej zapomnieli. Ale to był czyn kryminalny: cała ta trójka powinna wisieć. Na to jednak nie po
38 Ułamki praktycznego racjonalizmu
trzeba wprowadzać praw, które rozsadzają rodzinę od wewnątrz. W ystar
czy dobry kodeks karny. W rodzinie ludzie żyją z sobą na tak krótki dy
stans, tak ciasno do siebie przylegają, że prawo nie może się już między nich wsunąć. Można regulować stosunki między ludźmi, gdzie jest jakiś dystans, wolna przestrzeń dla prawa. W rodzinie tej przestrzeni nie ma;
gdy urzędnik chce się wtłaczać między matkę i dziecko lub między ojca i syna, to może tylko ich stosunki rozsadzać.
S k ą d w ta k im ra zie b io rą s ię teg o typ u z w y r o d n ie n ia j a k z a b ija n ie czy k a to w a n ie w ła sn y ch d z ie c i p r z e z r o d z ic ó w ?
Do takich przypadków zapewne dochodziło zawsze, tylko nie było takiej skwapliwości prasy do ich rozwijania. Być może sprawy takie, że oj
ciec, któremu zawadza dziecko, rzuca nim o ścianę i zabija, są teraz częstsze. To jest przykład zdziczenia naszej cywilizacji. Zawsze tu cytuję wielkiego pisarza Tomasza Manna, który w „Doktorze Fauście” powiada, że liberalizm ma w sobie immanentną tendencję do zdziczenia. To, co widzimy, to właśnie zdziczały liberalizm. Ojciec zabija dziecko, bo mu w a
dziło - i to wywołuje wielką wrzawę. Ale to, że taka pani Jaruga-Nowacka wzywa, by matka, której ciąża zawadza, mogła swe dziecko bezkarnie za
bić, już wrzawy nie wywołuje. A co to za różnica: trzy miesiące po urodzeniu, czy trzy miesiące przed urodzeniem? Te „wyzwnlicielki kobiet”, które chcą wyzwalać kobietę z człowieczeństwa są rozsadnikami zdzi
czenia. To są dwa końce tego samego kija.
C zy p o p ie r a p a n to, a b y k a żd y r o d zic m ó g ł w y c h o w y w a ć sw o je d z ie c i w ed łu g w ła s n y ch p o g lą d ó w , w a r to ś c i i p r z e k o n a ń ?
To oczywiste. Konstytucja mówi, że „rodzice mają prawo do wychowy
wania dziecka według własnych przekonań”. Co tu ma do gadania kon
stytucja? Ta sprawa nie powinna podlegać żadnemu uregulowaniu kon
stytucyjnemu, ani innemu prawrnemu. Za wychowanie dziecka odpo
wiadają rodzice, wychowują je, jak im rozum dyktuje, i na tym koniec.
Przeświadczenie, że prawo możne tu cokolwiek poprawić to etatystyczna utopia. Urzędnik lepiej zatroszczy się o dziecko niż ojciec i matka - to są bzdury.
J e ś li p a ń s tw o M y ś liń s c y stra c ą s w o je p r a w a r o d z ic ie ls k ie i nie będ ą m o g li w y c h o w y w a ć w ła sn e g o d zieck a , to czy n ie b ęd zie to z w y c z a jn e u p a ń s tw o w ie n ie d z ie c i?
Naturalnie, że tak. To jest przykład krótkowzrocznej działalności urzędniczej. Pozbawić praw rodziców jest łatwo, ale co to rozwiąże? Na
leżałoby kierować się jedną zasadą ogólną: najgorsza rodzina jeszcze jest lepsza niż najlepszy dom dziecka. Mam na to argument, który wydaje mi