W I T E K
OBRAZEK LUDOWY.
P K Z E Z
2u3wLim < £fCicnvoyow$'k>ie-<fyo,
W A R S Z A W A .
N a k ł a d i D k . u k F k a n o i s z k a C z f k w ń s k i e g o ,
ulica Nowy Świat N. 36.
1893
.JT,03Bo.ieno ĘeHsypoK).
Bapmaisa 7 Iiojiia 18 9 2 Fojta.
d y w a łe m takich g o s p o d a rz y co siedząc na siedm iu m orgow ej roli p o rasta li w pierze, i tak ic h k tó rz y daleko większe u d z ia ły dostaw szy, nie mogli nigdy dw óch k ońców ze sobą związać. Grzegorz Kuśm ierek należał do ow ych szczęśliwców, b o od najpierwszej młodości w sz y s tk o m u się w iodło.
O tr z y m a ł on po ojcach zag ro d ę nie wielką, chału- pinę na w pół w ziemię zapadłą, p a r ę chudych szkap i k a w a ł m okrego p a s tw is k a , a ledwie k ilka lat m i
nęło, z tej m izeroty pow sta ło całkiem porządne g o spodarstw o. Ożeniony z có rk ą k o m o rn ic y biedną lecz p r a c o w itą dziewką, zdołał p rzy jej p om ocy nie tylko w yjść n a swoje, ale jeszcze dokupić od s ą sia d a trochę g r u n tu . Najcięższym zw ykle bywra początek, p o te m ju ż każ d a rzecz idzie z w y k ły m t r y
bem bez tru d ó w i mozołów; to też z ro k u na ro k chudoba K u ś m ie r k a w y g lą d a ła coraz pokaźniej.
N a miejsce pod p a rte j dylam i lepianki w y b u d o w a ł
nowe dom o stw o k r y t e d a c h ó w k ą , w oborze sta ły
j a k się p a tr z y , da w a ło obfity plon, osuszone zaś r o w a m i m o krzadła spory zapas siana. Nareszcie doszło do tego że zbogaconem u włościaninowi l u dzie zaczęli zazdrościć mówiąc:
— C h y b a jaki s k a rb w y k o p a ł, że m u t a k wszystko idzie do garści!
T y m c za se m owe m n ie m a n e s k a rb y nie by ły niczem innem j a k tylko zam iłow aniem p racy, s t r o nieniem od ka rc z m y i ścisłym obrachunkiem z n a b y t e g o grosza.
T r z e b a jednak w a m wiedzieć, że na tej ziemi nie m a zupełnego szczęścia i najbardziej n a w e t u p o sażony w doczesne dobro człowiek, zawsze czegoś pragnie. O tóż oboje m ałżonkow ie dorobiw szy się z niczego m a ją tk u , narzekali nie raz na swoją d o lę. P a n B óg dał im w szystko, co tylko może z a żądać grzeszne nasze ciało, lecz nie pobłogosławił ich związkowi p o to m s tw e m . Dziesięć l a t z okładem minęło od chwili, w której przysięgli sobie przed ołtarzem dozgonną wiarę, a tu nic— ani syna, ani córki!
— Cóż na m ze wszelkiego b o g a c tw a — mówił pewnego razu chłop do żony— kiedy na s ta ro ść nie będziemy mieli nijakiego wyręczenia, a po śmierci cudzy ludzie chudobę rozdrapią?
— T a k a już widać Boża wola! — westchnie n ie w ia s ta — prób o w a ła m ci j a i zażegnyw ań i picia o d w a ru z cudownych ziół, a nic nie pomogło.
— Babskie leki tyle znaczą co u m a r łe m u k a d z id ło — m odlitw a to g ru n t. D a jm y n a mszę świę
tą i będzie dobrze.
Zam ów iono mszę cichą — nic! Śpiew aną — znowu nic; dopiero kiedy n a ow ą intencję o d p r a wioną została solenna w o ty w a , a po skończeniu onej oboje wracali ku domowi, K r y s ia k o w a sze
pnęła mężowi do ucha:
— Grzela, mnie się jak o ś widzi, że P a n Bóg w ysłuchał naszych próśb.
— Ejże, nie g a d a j ! — za w o ła kmieć rozrado- do w a n y — bom gotów spić się z wielkiej uciechy.
— A będziesz ty cicho zbytniku! Może to jeszcze próżne omamienie a ludziska usłyszą i roz- trą b ią po wsi. S tu l gębę dopóki s a m a nie pow iem co jest.
P r z y w y k ły do u lega nia swej kobiecie Grzegorz zamilkł, oczekując niecierpliwie pożądanej wieści.
P o ty g o d n iu ok a z ała się ona praw dziw ą, gdyż za kilka miesięcy K rysiakow ie obchodzili sute chrzci
ny now onarodzonego chłopaka.
Oj byłoż to wesele! oj byłoż to szczęście! Nikt c h y b a nie p o tra fi opisać owej chwili radosnej. P o łożnica p a tr z y ła uśmiechnięta na niemowlę, niby n a obraz c u d o w n y , ojciec przyklaskiw ał w ręce wołając: tęgi, bo tęgi! c h y b a podobnego p ę d r a k a świat jeszcze nie widział— kum owie zaś siedząc p od piecem przyśpiew yw ali ochoczo; jed e n t y lk o dzie
ciak choć m u wszyscy dogadzali, wrzeszczał w nie- bogłosy, ale to już taki obyczaj m alutkich i nikt się tem u nie dziwi.
Czas szybko leci zwłaszcza dla ludzi z a d o w o lonych ze swej doli, to też i oni nie spostrzegli j a k cały rok minął od owego dnia, w k t ó r y m t y
le u p rag n io n y gość zaw itał do ich dom u. Chłopią-
tko rosło nib y na drożdżach: silne, tłuste, pyzate,
m iało w y g lą d nad wiek rozw inięty, lecz za to ro
dzice mieli z nim k ło p o tu co nie m iara. N igdy nie chciał leżeć spokojnie w pow ijakach, w ierzgał no
gam i bez u s ta n k u , krzyczał po całych nocach ni
k o m u spać nie dając, a m a tk ę przy karm ieniu k ą sał zaledwie w y k lu w u ją c em i się ząbkami.
Zwyczajnie m ale ń stw o , głupie to i sam o nie wie co robi, lecz la ta przechodziły jedne za dru- giemi a synałek o niczem Innem nie m yślał jeno 0 zbytkach i sw aw oli. O d r a n a do wieczora na dworze, w ybierał z gniazd ptaki, drażnił psy p o dw órzow e, zawodził bijatyki z rówieśnikami, jeżeli zaś m a t k a go napom niała, s ta w ia ł się h a rd o m ając sobie za nic jej przestrogi, Ojciec z a ję ty pracą przy gospo d a rstw ie, wieczorem tylko w id y w a ł c h ło p a k a 1 to zawsze um orusanego, z rozczochranem i w ło sam i, w podartej koszuli.
— M agda, j a k ty trzym asz dziecko? — m a w iał— m y śla łb y kto że z chlewa wylazło.
— Pilnuj lepiej pługa! — ofuknęła m ę ż a g o spodyni — a nie wydziwiaj kiedy cię nikt o r a d ę nie prosi. M am ja co innego do r o b o ty niż oprzą- tać morusa; u m y ję go to się zabłoci, opiorę to się p o w a la — szkoda ino mitręgi.
I znów chłop wedle zwyczaju d a ł za w y g ra - nę, chociaż sobie pom yślał w duchu, że przecież znaleść można czas do porządnego u trz y m a n ia dziec
k a g d y k to chce, tego zaś nie wiedział, iż wisus nie d a ł się m yć ani czesać a k o b ieta w każdej r z e czy u s tę p o w a ła rozkapryszonem u ulubieńcowi.
Najgorzej b y w a jeżeli m a tk a w dzieciństwie
folguje zachceniom niedorostków , bo później coraz
trudniej zaradzić złemu. W szakże i drzewo gdy
jeszcze je s t gałązką ła tw o przechylić n a tę lub n a ow ą s tr o n ę — p o te m sprostow anie onego ciężej ju ż przychodzi, a niech ino zgrubieje to próżne wszel
kie mozoły: w yrośnie krzy w o i zostanie dziw olą
giem w śród pięknego sadu.
W ite k (takie bow iem imię d o s ta ł chło p a k na chrzcie św iętym ) skończyw szy ośm la t życia zbijał bąki całemi dniam i nie słuchając w niczem rodziciel
ki. Grozi, prosi, n a p ę d za — nic nie pomoże: ona s w o je, on swoje. B y w a że g d y m a tu la każe m u izbę p o - przą tnąć , lub ziemniaki oskrobać, urw is hyc przez p ło t na pole i zm y k a aż się k u r z y za nim; przy misce za to zaw żdy staje najpierw szy i z m ia ta s t r a w ę do ostatniego okrucha. Co on ta m po wsi w y rab ia ł na wołowej skórze tru d n o by w ypisać, dość że sąsiedzi przychodzili często ze s k a rg a m i na jego swawolę: tem u szyby powybijał, tem u perki w y grzebał z rędliny, innem u znów p o ta rm o sił dzie
c i a k ó w — słow em jed e n dzień nie przeszedł bez a w a n t u r y .
P e w ne go raz u g d y więcej niż zwykle nabroił, Grzegorz rzekł do żony:
— S k a ran ie boskie z ty m zbytnikiem! ju ż mi jego p so ty kością w gardle stanęły: o t i dziś m u siałem znowu p a rę złotych zapłacić do d w o ru za ja k ą ś now ą sp ra w k ę nicponia.
— Czy chcesz żeby t a k a k ru sz y n a m iała po- m ia rk o w a n ie niby człek stary? Nie bój się, p rz y jd ą l a t a przyjdzie i rozum .
— A tym czasem ino w yrzekania, sw a ry , s k a r gi, T r z e b a b y raz tem u koniec położyć.
— J a k im sposobem?
— Zapędzeniem chłopca do ro b o ty . Jeżeli m u
w głowie św ita to z próżniactw a, g d y będzie p a sał gęsi lub pilnował b y d ła , przestanie brykać .
— Pewnie; żeby ziębło chudziątko na polu!
— J a k przyjdą chłody lub deszcz owiń mu łeb wełniakiem, zawiąż p łachtę pod szyję— i dość.
W szakże inni gospodarze m ają z w y ro s tk ó w w y ręczenie, a m y co?
— Więc ganiaj nieboraka, niech bieduje, kie
dyś taki ojciec niemiłosierny. J a ta m od tego r ę ce u m y w a m .
M ówiąc te słow a w iedziała dobrze co w y p a dnie, bo inaczej nie ł a t w o by było chłopu prze- przeć jej wolę.
jak o ż nazajutrz od sam ego r a n a kiedy swa- wolnik swoim obyczajem chciał czmychnąć z izby, rodzic uchw ycił go za rękę:
— W ite k , gdzie idziesz?
— W św iat— odpowie śmiało.
— Dość tego wałęsania, od tąd musisz na m być pom ocnym . W ypę dź gadzinę na ugor, i bacz żeby się nie rozlazła. No dalej, idź!
— Nie pójdę.
— Coś pow iedział sm yku? Nie pójdziesz, a z j a kiej racji?
— Bom nie p a ro b e k ino gospodarski syn.
— Patrzajcie, to mi dopiero panicz!— m ruknie kmieć r a d w duszy z owej fanaberji dzieciaka.
I łagodniejszym nieco tonem m o w y doda:
— No, no, w y p a d a ojca posłuchać, bo j a twojej k r z y w d y nie chcę— a g d y się sprawisz ła dnie, d am kukiełkę.
U czyniona obietnica p r z y p a d ł a do s m a k u ż a r
łokowi, po g n a ł sta d o i w y śp ie w u jąc ruszył w p o
le, ale gdzie jem u stróżow ać p ta c tw o domowe!
Z początku siadł sobie wedle ro w u , w yjął z za p a zuchy kozik i jął kręcić fujarkę— zaledwie je d n a k usłyszał św ierkanie w róbelków w gnieździć, nuże n a drzewo! Zlazłszy porzucił w y b r a n e pisklęta i d a lej p o d p a tr y w a ć wiewiórki co znoszą orzechy do dziupli, następnie przyszła kolej na inne p s o ty — tym czasem drób pozostaw iony bez dozoru p ow ę
d ro w a ł w dw o rsk ą pszenicę. Dopiero o południu kiedy n a s ta ła p o r a obiadow a, przypom niał sobie że w d om u czeka go m iska s tr a w y i o w a przyobie
cana kukiełka. Lecz gdzie się podziały gęsi? P a trz y , a tu jedna leży nie żyw a, za nią d ru g a , trzecia, c z w a rta — wszystkie zabite. Już to n ikt inny jeno oganiacz połow y je uśmiercił za to że polazły w szkodę.
Poszedł sfra sow a ny do dom u; m a t k a w p r a wdzie chciała go skarcić za niedozór, ale j a k ją zaczął o k ła m y w a ć że głodnego sen zmorzył, ta k z a m iast p rzy g a n y o t r z y m a ł jeszcze dobre słowo.
— Biedny robaczek— m ówiła do męża g d y ten powrócił wieczorem z r o b o ty — nie je m u t r u d y i m o zoły. Niechaj użyje uciechy póki m ały, później dość będzie czasu n a harow anie.
Chłop kiwnął głow ą, pom ruczał, nie chcąc j e d n a k drzaźnić baby, ustąpił.
W s zy stk o więc szło po d a w n e m u : rodzice p r a cowali, chłopiec sw aw olił— la ta zaś u p ły w a ły zw y
kłą koleją.
Jednej niedzieli po nabożeństwie kiedy ludzie
wychodzili z kościoła, ksiądz proboszcz zauw ażył
W i t k a p o stę p u ją ce g o obok d w o jg a K uśm ierków .
C hłopiątko było żwawe, ru m ia n e i wcale pokaźne, a kanonik lubił dzieci.
-— T o wasz syn?— z a p y ta głaszcząc d o b ro tli
wie malca po głowie.
— A jużci— odpowie kob ieta — mój je d y n a k .
— Ł a d n e pacholę. Co to je d n a k znaczy że go ani razu nie widziałem w szkółce?
Niewiasta tro c h ę zmięszana skłoniła się p r o boszczowi do nóg.
— Jeszcze j e m u proszę księdza dobrodzieja wielki czas.
— N auki nie trzeba zbyt odwlekać, bo ona potem coraz trudniej przychodzi. Przynajm niej p a cierz umie?
— W y m a m r o t a ć to jeszcze cosik ta m w y m a r- m o t a — w ybąknie jeszcze bardziej z a w s ty d z o n a k o bieta— ale żeby ta k d o kum entnie umiał, nie powiem.
— Zaraz zobaczym y . . . no m ów Ojcze nasz.
W ite k rozdziawił gębę p a trząc na proboszcza, a po chwili z a strac h a n y j ą ł szlochać.
— Czemu beczysz m az g a ju , odpowiadaj kie
d y dobrodziej p y t a — zaw oła ojciec dając m u pod bok szturchańca.
— Nie kuksajcie!— wrzasnął z płaczem.
— T o gad a j.
— Co m a m gadać,
— Pacierz.
— Albo j a wiem!
— Niechaj się chociaż przeżegna— dodał ksiądz.
Malec widząc że sobie nie da r a d y , j ą ł zerkać na wszystkie stro n y oczami, poczem uchw yciw szy s tosow ną chwilę, d ra p n ą ł przez pola k u domowi.
— Czyż w a m nie w s t y d — zaw oła zgorszony
k a p ł a n — w y c h o w y w a ć dziecko w takiej nieśw iado
mości najprostszych obow iązków świętej w iary n a szej? Cóż z niego będzie g d y wyrośnie, jeżeli teraz nie umie n a w e t pom odlić się do Boga?
D łu g o jeszcze kanonik mówił w ten sposób do rodziców zbytnika, a oni ogrom nie s konfun
d o w a n i stali nie śmiejąc u s t otw o rzy ć na swoje usprawiedliwienie, bo i ja k ą ż mogli dać w y m ó w k ę kiedy w szystko przeciwko nim świadczyło?
Po powrocie z kościoła Grzegorz z a p y ta ł żony:
— M a gda, słyszałaś?
— Słyszałam . I co powiesz na to?
—- Pow iem że nas s p o tk a ła wielka sro m o ta przed ludźmi.
— A kto te m u winien?
— Jużci nie m y, ino przyszło takie zrządzenie.
— Nie pleć. T y ś w in n a że pozwalasz b a r a szkow ać chłopakow i zam iast go przyuczać do p r a cy, ja m także zawinił że folguję tw e m u schlebianiu d la nicponia — i o t co m a m y w zysku! kanonik zburczał a ludziska w yśm ieją.
— P r a w d a , lecz jak ż e im zam nąć gęby?
— Jak? posyłać malca do szkoły i nauczyć pacierza.
— Alboż on zechce?
— J a sobie z nim poradzę.
— H a , cóż robić, niech i t a k będzie, tylko poczynaj bez żadnej złości, boć przecie j e d y n a k a grzech krzywdzić.
N a z a ju trz kiedy z narow iony próżniactw em W i
tek chciał w ybiedz w pole, rodzic p rz y trz y m a ł go
za rękaw .
— Zostań, pójdziesz ze mną.
— Gdzie?
— Nie p y ta j i idź.
U rw is m iarkując co się święci hycnął za piec, lecz ojciec w y ciągnął go z ta m tą d i poprow adził.
Wrzeszczał leń w niebogłosy ja k g d y b y go ze sk ó ry obdzierano, nic to je d n a k nie pomogło, m usiał ty m razem uledz silniejszej woli.
Szkółka mieściła się na placu przed kościo
łem. Był to dość obszerny budynek k tó re g o po ło wę stanow iła izba przeznaczona do nauki dzieci, w drugiej zaś połowie mieszkał sa m pan d y rek to r,
Gdy Grzegorz w raz z synalkiem przestąpił próg owej izby, usłyszeli j a k nauczyciel w y k r z y k iw ał litery abecadła, a g r o m a d a chłopców i dziew
cząt p o w ta rz a ła za nim nazwę każdej zgłoski. W i tek ogłuszony na razie o w y m h a rm id e re m , nie m ógł w pierwszej chwili zrozumieć co znaczą te
krzyki, zaraz jed n a k pom yślał sobie:
— Wielka rzecz ta k a nauka! Mam krzyczyć, to będę krzyczał lepiej od nich.
I bez dalszego o p o ru siadł w raz z drugiem i na ławce, ojciec wyszedł, p a n d y r e k to r zaś o b ró ciwszy się do niego, rzekł:
— W y jd ź n a środek!
— Kiedy mi wstyd.
— W yjdź, ja każę!
R a d nie r a d m usiał być posłusznym .
— W idz isz — m ów ił zarządzający szkołą w y ry so w a w s z y n a tablicy dwie kreski pochyłe p o łą czone trzecią poziom ą— to A. P ow tórz za m n ą — a!
— Aaaaa!
— T e ra z napisz.
— K to b y tem u poradził!
— Sprobój.
N o w o p rz y b y ły nakreślił jakiegoś k u la s a nie mającego żadnego podobieństw a do litery, dzieciaki zaś ujrzaw szy owego dziw oląga p arsknęły śmiechem.
— S m erdy!— w rzasnął chłopak zaciskając pię- ście— nie pokpiwajcie ze mnie b o w a m zamaluję gsby.
— J a k śmiesz takich p askudnych w yra z ów u żyw ać!— fuknie przełożony. — T u j e s t szkoła nie karczm a, a w szkole winni wszyscy skrom nie się zachować. Marsz do k ą ta , i klęcz za karę.
Zmuszony odbyć p o k u tę zalał się rzewnemi łzami, ale płacz nic nie pom ógł — owszem przeci
wnie, im bardziej szlochał tern większe widział zadowolenie na tw a rz a c h to w a rz y s z y ucieszonych z jego biedy.
T r w a ł o to wszystko z d o b r ą godzinę, wreszcie spostrzegłszy iż nauczyciel z a ję ty p rzy tablicy nie patrzy w tę stronę, w y p r o s to w a ł nogi i jednym skokiem znalazł się na dworze.
Pędził ja k spłoszony przez Strzelca zając ku chałupie, a w p a d łszy do izby zawołał:
— M atulu, choćbyście mnie kijem ganiali to już tam więcej nie pójdę.
— Co się stało? czy cię obili?— s p y ta zanie
po kojona kobieta.
— Żadnego bicia nie było, jeno ten ły s y pan w okularach w ydziw iał n a d e m n ą po swojemu. N a przód kazał pisać w y k rę ta s y , a p otem wziął za kołnierz i musiałem przed nim uklęknąć niby przed c udow nym obrazem.
— O dla Boga!— wyjęknie zgorszona niewia
s ta — przecież szkoła nie kościół a on sam nie świę
t y żeby do niego nabożeństw o odpraw iać.
— T o się wie, więc też tam ci prześmiewali mnie okrutnie.
— Zbereźniki!
— Cóżem m iał robić? Uciekłem.
— No, no, przestań płakać; jakoś wszystko w yjdzie na dobre.
I zam iast zburczyć j e d y n a k a za nieposłuszeń
stw o nauczycielowi, przytuliła go do siebie ociera
jąc łzy płynące m u z oczów.
G d y chłop powróciw szy dowiedział się o ca
łej tej historji, zaczął m olestow ać babę:
— M agda, nie folguj W itk o w i, bo z niego w yrośnie nicpoń.
— Więc m a m pozwolić żeby poniewierano moje dziecko?
— J a k to poniewierano? widać przeskrobał kie
dy go u karano.
— Piękna mi k a r a narazić biedaka na śmiech.
— W ie lk a rzecz że dzieciaki trochę pochicho- tały, włos m u z głow y nie spadł, nikt go nie p o tu r b o w a ł i jeszcze gadasz.
— Bom m a tk a .
— A j a ojciec. Czy chcesz by znów dobrodziej w ym a w ia ł na m niezdarność tego pędraka? Lepiej niech cierpi prze k p iw a n ia takich sam ych j a k on, niż b y ś m y słyszeli n a g a n ę księdza proboszcza w o bec całej g r o m a d y .
O b a w a publicznego w s t y d u spraw iła, że I iu - śm ierkow a nic ju ż nie rzekła, g d y jej mąż z a p ro w adził nazajutrz p różnia ka do szkółki.
T y m razem strzeżono go tam pilnie, ażeby
znow u nie wziął nóg za pas, on je d n a k zmuszony siedzieć n a ławce zaciął się nieprzym ieiyając niby owo koźle, k tó re ciągnięte n a p rz ó d cofa się w tył.
Próżno nauczyciel g ada, p o w ta rz a , tłu m ac z y — chło
piec ani be, ani me; zam knął u s ta jak n a kłódkę, i tyle z niego pociechy.
Przełożony szkółki, b y ł to człek cichy, spo
ko jn y , a d o b ry choćby do r a n y przyłożyć. D o t ą d wyrozum iałością, łagodnem postępow aniem , p o t r a fił przykrócić złe n a r o w y najkrnąbrniejszych n a w e t uczniów, z W itk ie m przecież nic nie skutkow ało:
proś, groź, n a m a w ia j— stra c o n y czas!
P o kilku dniach d a re m n y c h prób o d p r o w a dził u p a rciucha do rodziców i rzekł:
— Dwadzieścia ju ż lat c h w a ła Bogu p o d u czam dzieci, a tak ie g o j a k ten jeszcze nie widzia
łem. R adzę w a m użyć ojcowskiej w ła d z y i u k a r a ć przykładnie nieposłusznego syna, to go może j e dynie p o w s trz y m a ć od złego, inaczej bowiem p ó j
dzie n a zatracenie.
W yp o w ie d zia w sz y swoje odszedł, a oni spoj
rzeli po sobie ze sm utkiem ; tym czasem ten k t ó r y b y ł pow odem owej a w a n t u r y , stał sobie przy ko minie spoglądając z po d e łb a n a w arzącą się w g a r n ku stra w ę , i czekał rychło do g o to w e g o j a d ł a z a siądzie. Przez chwilę p a n o w a ło w izbie milczenie, w końcu Grzegorz p o w sta ł z miejsca ciężko w z d y chając.
— H a t r u d n a r a d a — m r u k n ą ł — kiedy trzeba to trzeba!
I j ą ł rozglądać się po w sz y stk ic h kątach.
— Czego szukasz?— z a p y ta żona.
— Kija.
— Niedoczekanie moje, a d y ć on go chce bić!
— Jużci że chcę— odpow ie kmieć namarszczo- n y — t a k a ju ż w y p a d ła rachuba.
Znalazłszy zaś porządnego dębezaka krzyknął:
— W itek, chodź ino do mnie i u kładź się na ziemi.
Malec widząc że to nie przelewki hycnął za piec, ale w yciągnięty z ta m tą d przez ojca, musiał opuścić swoje schronienie.
— Nie m a gadania, ligaj mi zaraz, — d o s ta niesz waty!— wołał coraz głośniej rodzic.
— M atulu ratujcie! T a t u ś mnie zabije, u ś m ie r
ci! — wrzeszczał, a w y d o s ta w s z y się z r ą k ojcow skich pobiegł do m atki.
— Nic ci nie będzie r o b a k u póki j a żyję na świecie— rzeknie k o b ieta ;— a ty Grzela p o s ta w kij w swoje miejsce i słuchaj: Bóg nam udzielił prze
najświętszej łaski dając to jedyne dziecko, a my czyż m ożem y urągać dobroci Boskiej i nie posza
now ać jego darów?
— W szak ci dru d zy ojcowie bijają ciągiem s ynów g dy n a k a rę zasłużą, więc i mnie wolno tłuc.
— Co innego kiedy k to ich m a półtuzina lub więcej— jedno zmarnieje zostanie zawsze dość, lecz na m trzeba oględniej postępow ać, boć nowej p o ciechy nie stanie jeżeli j e d y n a k a zatracisz.
— P r a w d a i to, tylko mi się ja k o ś widzi że ksiądz dobrodziej będzie m a r k o tn y n a nas, g d y w y ro s te k nie p o tra fi przed nim gęby o tw orzyć.
—- Czy myślisz że o takim c hłystku pamięta?
M a on co innego n a głowie niż wszystkie dzieci
z całej wsi do pacierza naganiać; niech m u jeno
n a razie nie lezie przed oczy, to już będzie dobrze.
W stadłach małżeńskich b y w a zwykle ta k że chłop t r z y m a pry m pięścią a b a b a językiem, że zaś nie k ażdy mąż do bicia g otow y, więc też niew iasta zaw żdy na swojem postawi. I tu to sam o miało miejsce: K u śn ie rk o w a um iejąca przy okazji sobie poradzić, tyle n a g a d a ła różnych różności iż Grze
gorz zbity z to ru jej w yw odam i, m usiał nareszcie ustąpić. Nie z wielką w praw dzie ochotą to u c z y nił, bo czuł j a k o zostawienie chłopaka bez żadnej ro b o ty na złe jedynie wyjść może, ale k to b y ta m b a b ę przeparł kiedy czego chce?
j e d y n a k zatem po d a w n e m u o niczem innem nie m y śla ł ino o psotach i psich figlach. Ile razy ojciec tknięty jakim sić przeczuciem chciał ukrócić sw aw olę zbytnika, zawsze m a tk a s t a w a ł a w jego obronie, a urw is widząc że m u w szystko uchodzi, broił coraz więcej.
Z próżniactw a po w s ta ją zazwyczaj złe nałogi.
P ozostaw iony sam em u sobie leń, chodził z k ą t a w k ą t, baraszkow ał po polach, lasach, w y g o n a c h , a nie wiedząc co m a robić, przem yśliw ał o tak ic h rzeczach k tó re b y m u pewnie w głowie nie postały g d y b y miał zajęty czas. j a k w a m już poprzednio powiedziałem lubił on w ybierać ptak i z gniazd. Zła to zabaw ka, t y m sposobem bow iem dziecko p rze staje litow ać się nad bied nem i stw orzeniam i k tó re nikomu k rz y w d y nie czyniąc żyją sobie na Bożym świecie spokojne i szczęśliwe. Z początku w y b r a n e pisklęta ciskał w rów, p o te m próbow ał dusić je w dłoniach r a d że mu kwiliły żałośnie pod n a c i
skiem ręki, następnie przyszła kolej i n a większe zwierzęta.
Psom p rzy w ią z y w a ł pęcherze do ogonów, ko-
W itelc. 2
tó w oblew ał kipiącą w odą, a k u r o m i gęsiom w y k lu w a ł ślepie.
Niema nic gorszego j a k kiedy dzieciaki p rz y w y k n ą do pastw ienia się n a d niewinnemi istotam i, gdyż z takich m ałych dręczycieli w y r a s ta ją po upływie l a t zbóje i zbrodniarze. S a m słyszałem j a k n iek tó rzy rodzice n a z y w a ją to p u s tą i g r a s z k ą . . . O g d y b y oni wiedzieli co czeka w przyszłości p o dobnych niegodziwców, gorzkiem i łzam i opłaki
w a lib y swoje zaślepienie!
W itek zajęty k a to w a n ie m zwierząt, d u m n y był z p o s tra c h u j a k i dokoła siebie w y w o ły w a ł.
N a jego w idok psy c h o w a ły się do bud, k o ty pięły po drzew ach, a drób uciekał na wszystkie
strony.
Raz Grzegorzew a ujrzaw szy ten popłoch po
między podw órzow ą rzeszą, w ołała uszczęśliwiona;
— T o mi zuch dopiero! Z nim nie m a żar
tów; wszystkiemu da radę, wszystko przemoże.
A niechże cię uściskam mój wojaku!
I z a m iast m u przytrzeć rogów ja k b y się nale
żało, pochwaliła jeszcze rozpustnego s y n a — on zaś usłyszawszy t a k ą m ow ę p o m y śla ł sobie: „Kiedy m a m być zuchem, to niechże ju ż nim zostanę ca
łą gębą! “ i ją ł zawodzić coraz większe a w a n t u r y niedając nikom u ani spokoju ani wytchnienia. Po
w tórzyły się sk a rg i, w ym ów ki, sąsiedzkie s w a ry , ale to nic nie pom ogło, bo jeżeli rozgniew any oj
ciec chciał położyć koniec jego w y b ry k o m , w n e t b a b a s ta w a ła w obronie ulubieńca.
— „Chcesz m oże“ — m ówiła— żeby nasz chło
p a k został ciem ięgą co ino za piecem siedzi i pierze
drze: u niego k rew nie w o d a a ręce nie od p a r a
dy. D m u c h n ą ć tego lub ow ego po uchu, to i cóż?
Niech wiedzą że sobie nie d a napluć w kaszę.
Chłop p rz y w y k ły do u s tę p s tw a nasunął cza
p ę na oczy, cosik ta m p o m a r m o ta ł i poszedł pil
no w a ć g o s p o d a rs tw a p rzy którem żadnego nie miał wyręczenia. Lecz czas leci szybko, biegu zaś jego nic nie w s trz y m a . Po wiośnie następuje la to , po lecie jesień i zima, a z każdym u p ły w a ją c y m r o kiem w polu o d b y w a ją się kolejno te sam e prze
m iany: zasiane zboże kiełkuje, w y r a s t a plonem i w końcu omłócone k a rm i człow ieka— inakszą j e d n a k jest dola ludzka. Minie rok, dw a, trzy, w net z dziecka w y r a s ta sp o ry dryblas, k t ó r y za l a d a chwilę dostanie zarostu pod nosem.
T a k było i z naszym W itkiem . Zmężniał, n a b ra ł siły, krzepkości, ale zara z em nie porzucił n a b y ty c h w dziecięcym wieku nałogów , owszem prze
ciwnie, one o w ła d n ę ły go jeszcze więcej, p o p y c h a ją c prędzej niż przed p a rą laty po drodze p ro w a
dzącej do w ystępku.
Z am iast w yk rę c ać wróble, h arcow aó w polu, w y p r a w ia ć hece z niedorostkam i, polubił karczm ę.
Karczm a, szczególniej dla m łodych, to pier
wszy początek zgorszenia. Zbytnik zachodzi ta m niby wedle tańca, niby wedle pogadanki z przy- ja c io ły , a kiedy mu raz g orzałka zapachnie, już go nic na świecie nie w s trz y m a od hulanki. W itk o w i z a sm a k o w a ły ow e bezbożne uciechy i coraz czę
ściej zaczął zaglądać do szynkownianej izby m iej
scowego propinatora. W ra w d z ie na w ódkę nie miał pieniędzy, od czegóż jednak kredka? Uczynny żyd zawżdy chętnie borg u je ty m co m ają b o g a ty c h oj
ców, więc też i on pijał na uweselenie nie p y ta ją c
o nic więcej. Z w y k le pow racał późnym wieczorem, że zaś to było z daw ien d a w n a jego zwyczajem, nikt w d o m u nie wiedział ja k ie prow adzi życie—
dopiero któregoś dnia g d y przebraw szy m iarę w n apitku p rz y to c z y ł się z rozczuchranym włosem, obrzękłem obliczem, zaślinioną gę b ą do izby, Ku- ś m ie rk o w a k rz y k n ę ła załam ując ręce:
— Jezus, M arja co to znaczy, ty ś pijany!
Z kąd przychodzisz? K to cię ta k uczęstował? G a daj mi zaraz.
— M a tu l u niewydziwiajcie — w y b e łk o ta ł na wpół p r z y to m n y — a lem bików ka tęga. Boruch d o lewa, w gardle zaschło— ot i cała rzecz.
— Siedemnaście lat chłopcu a ju ż chla! Cze
kaj przyjdzie ojciec, zobaczym y co powie.
— Eh, albo to j a nie zuch! O jc a się nie boję, lu
dzi się nie boję, każdego m a m za hetkę pętelkę— t y l
ko was m ateczko serdeczna miłuję, boście dobrzy!
T a k mi Panie Boże dopomóż i wszyscy święci.
Mówiąc te w yrazy bił się niepewną rę k ą w pier
si, poczem rozm arzony r u n ą ł j a k długi n a tapczan.
Rozrzewniona ow ą oznaką miłości niew iasta zamilkła, i zam iast w yjaw ić tę s p ra w k ę nicponia, u taiła przed mężem postępek je d y n a k a .
Kiedy kmieć wyjechał rów no ze świtem na pole a syn a lek roztw orzyw szy ociężałe powieki spoj
rzał zam dlonym wzrokiem do koła— ona rzekła:
— M iarkuję żeś z własnej woli do szynku nie polazł, jeno cię źli ludzie namówili. W it k u , nieczyń tego więcej, bo to wielki grzech m łodem u zale
wać czuba.
— Juźcić pewnie że grzech, to też klnę się że
już ta m drugi raz nie pójdę.
— No pam iętaj, ja ta k w s z y s tk o urządzę a b y stary o niczem nie wiedział, i będzie cicho.
Czy w y ro s te k obiecując p o p ra w ę m y śla ł szcze
rze usłuchać m atk i, dalibóg nie wiem; prędzej je d n a k były to słowa na w ia tr rzucone, k to bowiem z małego dziecka p rz y w y k ł do ro z posty, tego r o dzona naw et m a tk a po niewczasie n a uczciwą nie naprow adzi drogę.
W praw dzie dzień cały z c h a ty się nie ruszył, gdyż m u ok ru tn ie g ło w a ciężyła i zga g a strasznie dokuczała, ale do ro b o ty brakło siły. O południu widząc K uśm ierkow ę zajętą p rzy g o to w a n iem s tr a w y, chciał jej dopom ódz, cóż kiedy s tr u g a n e k a r t o fle w y la ty w a ły mu z ręki, a żur p rzy s ta w io n y do ognia wykipiał.
— D a j pokój, nie poradzisz! T y ś jeszcze o s ł a biony, senny, spocząć ci potrzeba— p r z e k ła d a ła z a ślepiona w je d y n a k u rodzicielka, on zaś r a d nic nie robić słuchał jej chętnie.
D opóki człowiek nie u tra c ił całkiem uczciw o
ści, dopóki choć odrobina dobrego kołacze się n a dnie je g o duszy, to rozbudzone od czasu do czasu sumienie szepcze mu do ucha: w sty d ź się, p a s k u dnie sobie poczynasz; jesteś zakałą wioski, pośm ie
wiskiem sąsiadów, ciężarem dla swych najbliższych!
Podobna właśnie chwila u p a m ię ta n ia przyszła na rozstrojonego nadm iernem użyciem tru n k ó w młodzieniaszka. Jak zaczął m e d y to w a ć o swoich W ybrykach, ta k w końcu powiedział sobie: p o k a żę im co mogę, niech nie g a d a ją żem leń do ni
czego, że karm ię się tylko tern co mi ojcow ska p r a
ca wetknie do g a rd ła — przecież i j a m a m ręce do
roboty !
Ufny że powzięte postanowienie przyjdzie m u ła tw o w ykonać, w sta ł nazajutrz od r a n a do p r a cy a włożywszy w o ło m ja rz m a na karki, czekał a b y wyjechać wraz z ojcem na pole.
S t a r y widząc ów niezwykły objaw dobrych chęci u s y n a po m y śla ł w duchu: widocznie prze
najśw iętsza Panienka uprosiła dla niego łaskę, kie
d y sam z siebie, bez żadnego p rzym usu pragnie prac ow ać , a kobieta u r a d o w a n a gorliwością j e d y
naka, pociągnęła m ęża za rę k a w od s u k m a n y sze
pcząc m u do ucha:
— Widzisz Grzela, wszakżem ci mówiła że się chłopaczysko usta tk u je .
— D a łb y Bóg!— m ruknie przez zęby niedo
wierzający własnem oczom kmieć.
W polu jed n a k nie poszło now e m u oraczowi całkiem gładko. N aprzód trz y m a n y chwiejną dło
nią pług, z b y t mało pogłębiał rolę, a p otem tru d n o m u było poradzić sobie z wołam i które nie p rzy w y k ły słuchać je g o głosu szły na odsiebkę kiedy w ołał k ’sobie— więc też i skiba w y o ra n ą została krzywo.
Ojciec r a d że chłopiec garnie się do gospo
da rstw a , zam iast nad nim wydziwiać popraw ił, wyuczył, pokazał j a k m a dalej czynić, on zaś choć jeszcze nie zbyt a k u ra tn ie lecz zawsze trochę le
piej prow adził orkę.
Mijają godziny je d n a za d r u g ą , słońce zaczę
ło przypiekać, u p a ł dokuczał, a tu coraz ciężej idzie robota! W kolanach coś strzyka, nogi słabną, z czoła płynie k ro p la m i pot... nic nie pomoże, trze
b a h a ro w a ć bez chwili w ytchnienia, boć to za
ledwie początek dnia.
Koło południa s ta n ą ł n a zagonie uznojony, o p a d ły z sił, ledwie dychający...
— Czemu nie orzesz?— z a p y ta rodzic.
— D a r e m n e t r u d y , chciałbym a nie mogę!
Chłop w z ru s z y ł ram ionam i.
— K t o długi czas pró żn o w a ł tem u p r a c a dolega bo z przestałej m ąki chleb ciężki i nie s m a czny. T rz e b a ci pom ału przyw ykać do pługa, od razu bowiem ta k a rzecz nie przychodzi na z a w o łanie. No, idź już sobie kiedy ci nożyska u s ta ły — przy d om u je s t dość zajęcia: zadasz trzódzie karm , napoisz krowę, oprzątniesz izbę, i o t będzie choć trochę w yręczenia dla matki.
Synalek powrócił m a r k o tn y , choć się je d n a k z abrał robić porządki gospodarskie, wszystko m u ja k o ś szło n a opak.
— K to b y ta m przemógł umęczenie — rzekł sam do siebie— dziś mnie o rk a zwaliła z nóg, j u t r o pewnikiem nabiorę rzeźkości i r o b o ta pójdzie aż ha!
Ale próżniakowi odkładanie jakiejkolwiekbądź p rac y je s t to sam o co się jej wyrzeczenie. W szak
że g dy słonko zaświeci ludzie pospieszają stożyć siano a b y pokosu deszcz nie zmoczył, ta k o w y m zaś promieniem słoneczka b y w a k r ó tk a chwila w której w a rto g ło w y uczują chęć p o p r a w y . Niebo zmroczało, w i a tr napędził c h m u ry , dżdżysty tu m a n zawisł w powietrzu, i w szystko za nic!
Nazajutrz W ite k w ypoczęty po wczorajszym znoju obudził się późno, a w ybiegłszy z chałupy powiedział sobie: jeden jeszcze dzień przesiedzę, p o tem zobaczym y j a k w y p a d n ie postąpić.
Siadł więc n a ławie wedle c h a ty i jął m e d y
tow ać o s p ra w a c h tego św iata:
— Ojciec teraz w polu, m a t k a pierze s z m a ty , a j a niczego nie t y k a m jeno u ż y w a m wy- wczasu. Ano cóż wielkiego? wszakci oni p r z y w y kli do robót podołają każdej rzeczy, mnie zaś g d y m chciał ich wyręczyć r a m io n a opadły, Po latach kiedy ju ż będą bardzo starzy przyjdzie kolej dla nich pracow ać, dziś tyle dobrego co m oje— czy- liż więc m am za m łodu przyróść do roli niby chw ast n a ugorze, zam iast szukać uciechy? E h co mi tam! pójdę, s p o tk a m tego lub owego i jakoś czas milej upłynie...
— Nie chodź — szep ta ło sumienie — bo cię znów bies do złego skusi.
Kiedy się ta k w a g o w a ł z m yślam i nie w ie
dząc co m a dalej począć, ujrzał na skraju drogi Szczepana parobka, k t ó r y m u zw ykł p rzy każdej zabawie towarzyszyć.
Szczepan był to znany w całej wiosce za- w a d y ja k a , tęgi do kieliszka i do bijatyki, lecz s tr o niący od wszelkiego zajęcia; dawniej sługiw a ł tu i owdzie, potem p rzy sta ł za fornala we dworze, nigdzie jedna k miejsca nie zagrzał bo m u wciąż W głowie świtało, a próżnow anie ok ru tn ie nęciło.
Z czego żył, jak sobie radził, trudno by mi było w am powiedzieć— dość że miał zawsze gro- siwo w kabzie a wesołą piosenkę na u s ta c h —nie dziw ota zatem że takiego k a m r a ta polubił skłon
n y do pochulanki Witek. Ó w tedy wisus u jrz a wszy naszego p o d ro stk a spoczywającego przed w r o tam i chałupy, zawołał:
— Cóż tam siedzisz niby k u r a na jajach.
Chodź ze mną!
— Nie pójdę.
— Bo co?
— Bo trzeba ojcom trochę wygodzie, dość się oni już nam ordow ali.
— M ają swoje g o s p o d a rs tw o więc je u p r a wiają; i ty j a k osiądziesz na w łasnych śmieciach, zrobisz to samo. Przecież nie jesteś bydlęciem że
by mozolić się za d a rm o choćby n a w a t dla r o dziców.
— D a ją w ikt, ochędostwo...
— Takie p raw o . Rodzice czy chcą czy nie chcą m uszą k a rm ić i przyodziew ać dzieci.
— P r a w d a ć to, ale zaw żdy mi się przy k rz y gadanie ludzkie.
— J a k ie gadanie?
— P o w ia d a ją wszyscy że nic nie robię, że j e stem w d o m u niby piąte koło u wozu.
— P lu ń na owe w y m y sły i idź ze m ną, a b y cię nie n a zw ano ciemięgą co ino g a rn k ó w m atc zy
nych pilnuje a babskiej spódnicy się ima.
W yrzekłszy te słow a pochwycił na w pół prze
konanego o wem i w y w o d a m i chłopca i zawiódł go do karczm y.
Jakby um yślnie dla zagłuszenia w y r z u tó w s u mienia, grzm iała w karczmie siarczysta kapela. K ie
dy skrzypicie! p rzy tu p u ją c rżnie od ucha, a basi
s ta przebiera sm ykiem po s tr u n a c h — kiedy p a ry tańcujące w y w ija ją obertasa, to najspokojniej
szemu n a w e t człekowi nogi zaczną podrygiw ać, a cóż dopiero rzec o tak im co ju ż dawniej za k o sztow ał ow y c h rozkoszy!
Zaledwie wszedł w raz ze Szczepanem do izby
szynkownianej, w net został na w stępie odurzony
panującym ta m g w a r e m i wesołemi okrzykam i.
Bez długiego nam y słu p o rw a ł pierwszą lepszą dziewkę z brzega, i dalejże wycinać hołubce.
Po tań c u gorzałka nie zawadzi boć przecie u m ęczonem u pokrzepić się trzeba, a żyd n a to w karczmie siedzi żeby dolewał.
— Pójdź no W ite k , kro p n ie m y alem bików ki—
zapraszał Szczepan popychając tow arzysza ku prze
grodzie.
W ypili oba i jakoś im się raźniej na duszach zrobiło.
— Albo wiesz co? Siądźm y za stołem, j a zaś m ia sto kieliszka całą flachę s ta w ię — zawołał.
Najgorzej zacząć, potem w ódka s a m a leci do gardła.
— T eraz n a mnie kolej!— bąknie rozm arzone chłopie— Boruch, dawajcie d r u g ą flachę, a prędzej!
— D la czego nie m a m dać— odpowie żyd — da m , ale w prz ó d y zrobiemy obrachunek.
— Jaki obrachunek?
— A jużci twój W itku. Winieneś mi k u p ę pieniędzy.
— W inienem , to zapłacę.
— Czem? Na bórg dłużej szynkować nie mogę.
Powyższa rozm ow a podniesionym p row a dz o
na głosem zgrom adziła koło stołu praw ie wszy
stkich obecnych, że zaś ludziska zawsze radzi kpin- kować, szczególniej z takiego z b y tn ik a co nie j e dnem u zalał s a d ła za skórę, posy p a ły się zewsząd przedrw iw ania i w y m y s ły .
— Za cudze um ie pić, a za swoje nie może!
— Hej B oruch, w ody j e m u podaj ze studni
to go ochłodzi.
— W te d y przestanie ba ra sz k o w a ć po wsi.
— I n arażać każdego n a szkodę.
— Smerda!
— Chłystek!
Zaczerw ieniony od gniew u młodzieniaszek p o w s ta ł z miejsca, lecz spojrzawszy na ow ą g r o m a d ę -stracił fantazję. Nie b y ły to bow iem rów ne m u wie
kiem i siłą w yrostki, ale tędzy parobcy g o to w i z l a ta ć skórę przy pierwszej lepszej okazji, co więcej Szczepan nie ujął się za nim, lecz jeszcze dog a d y w a ł.
— W s t y d mi za ciebie niezdaro, j a b y m so
bie inaczej począł.
N a s ta ła chwila milczenia po której Boruch
;czy to z litości czyli też z kalkulacji, szepnął:
— Chodź no W it k u do alkierza, o b ra c h u n e k zrobim , a kto wie może i zaborguję.
Poszli, żyd zaś ją ł kreślić na stole różne zył gzaki m rucząc z cicha; ośm a d w a to dwadzieścia, [^dwadzieścia a cztery to czterdzieści— ponieważ je-
'