• Nie Znaleziono Wyników

Witek. Obrazek ludowy

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Witek. Obrazek ludowy"

Copied!
52
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

W I T E K

OBRAZEK LUDOWY.

P K Z E Z

2u3wLim < £fCicnvoyow$'k>ie-<fyo,

W A R S Z A W A .

N a k ł a d i D k . u k F k a n o i s z k a C z f k w ń s k i e g o ,

ulica Nowy Świat N. 36.

1893

.

(6)

JT,03Bo.ieno ĘeHsypoK).

Bapmaisa 7 Iiojiia 18 9 2 Fojta.

(7)

d y w a łe m takich g o s p o d a rz y co siedząc na siedm iu m orgow ej roli p o rasta li w pierze, i tak ic h k tó rz y daleko większe u d z ia ły dostaw szy, nie mogli nigdy dw óch k ońców ze sobą związać. Grzegorz Kuśm ierek należał do ow ych szczęśliwców, b o od najpierwszej młodości w sz y s tk o m u się w iodło.

O tr z y m a ł on po ojcach zag ro d ę nie wielką, chału- pinę na w pół w ziemię zapadłą, p a r ę chudych szkap i k a w a ł m okrego p a s tw is k a , a ledwie k ilka lat m i­

nęło, z tej m izeroty pow sta ło całkiem porządne g o ­ spodarstw o. Ożeniony z có rk ą k o m o rn ic y biedną lecz p r a c o w itą dziewką, zdołał p rzy jej p om ocy nie tylko w yjść n a swoje, ale jeszcze dokupić od s ą sia d a trochę g r u n tu . Najcięższym zw ykle bywra początek, p o te m ju ż każ d a rzecz idzie z w y k ły m t r y ­

bem bez tru d ó w i mozołów; to też z ro k u na ro k chudoba K u ś m ie r k a w y g lą d a ła coraz pokaźniej.

N a miejsce pod p a rte j dylam i lepianki w y b u d o w a ł

nowe dom o stw o k r y t e d a c h ó w k ą , w oborze sta ły

(8)

j a k się p a tr z y , da w a ło obfity plon, osuszone zaś r o w a m i m o krzadła spory zapas siana. Nareszcie doszło do tego że zbogaconem u włościaninowi l u ­ dzie zaczęli zazdrościć mówiąc:

— C h y b a jaki s k a rb w y k o p a ł, że m u t a k wszystko idzie do garści!

T y m c za se m owe m n ie m a n e s k a rb y nie by ły niczem innem j a k tylko zam iłow aniem p racy, s t r o ­ nieniem od ka rc z m y i ścisłym obrachunkiem z n a ­ b y t e g o grosza.

T r z e b a jednak w a m wiedzieć, że na tej ziemi nie m a zupełnego szczęścia i najbardziej n a w e t u p o ­ sażony w doczesne dobro człowiek, zawsze czegoś pragnie. O tóż oboje m ałżonkow ie dorobiw szy się z niczego m a ją tk u , narzekali nie raz na swoją d o ­ lę. P a n B óg dał im w szystko, co tylko może z a ­ żądać grzeszne nasze ciało, lecz nie pobłogosławił ich związkowi p o to m s tw e m . Dziesięć l a t z okładem minęło od chwili, w której przysięgli sobie przed ołtarzem dozgonną wiarę, a tu nic— ani syna, ani córki!

— Cóż na m ze wszelkiego b o g a c tw a — mówił pewnego razu chłop do żony— kiedy na s ta ro ść nie będziemy mieli nijakiego wyręczenia, a po śmierci cudzy ludzie chudobę rozdrapią?

— T a k a już widać Boża wola! — westchnie n ie w ia s ta — prób o w a ła m ci j a i zażegnyw ań i picia o d w a ru z cudownych ziół, a nic nie pomogło.

— Babskie leki tyle znaczą co u m a r łe m u k a ­ d z id ło — m odlitw a to g ru n t. D a jm y n a mszę świę­

tą i będzie dobrze.

(9)

Zam ów iono mszę cichą — nic! Śpiew aną — znowu nic; dopiero kiedy n a ow ą intencję o d p r a ­ wioną została solenna w o ty w a , a po skończeniu onej oboje wracali ku domowi, K r y s ia k o w a sze­

pnęła mężowi do ucha:

— Grzela, mnie się jak o ś widzi, że P a n Bóg w ysłuchał naszych próśb.

— Ejże, nie g a d a j ! — za w o ła kmieć rozrado- do w a n y — bom gotów spić się z wielkiej uciechy.

— A będziesz ty cicho zbytniku! Może to jeszcze próżne omamienie a ludziska usłyszą i roz- trą b ią po wsi. S tu l gębę dopóki s a m a nie pow iem co jest.

P r z y w y k ły do u lega nia swej kobiecie Grzegorz zamilkł, oczekując niecierpliwie pożądanej wieści.

P o ty g o d n iu ok a z ała się ona praw dziw ą, gdyż za kilka miesięcy K rysiakow ie obchodzili sute chrzci­

ny now onarodzonego chłopaka.

Oj byłoż to wesele! oj byłoż to szczęście! Nikt c h y b a nie p o tra fi opisać owej chwili radosnej. P o ­ łożnica p a tr z y ła uśmiechnięta na niemowlę, niby n a obraz c u d o w n y , ojciec przyklaskiw ał w ręce wołając: tęgi, bo tęgi! c h y b a podobnego p ę d r a k a świat jeszcze nie widział— kum owie zaś siedząc p od piecem przyśpiew yw ali ochoczo; jed e n t y lk o dzie­

ciak choć m u wszyscy dogadzali, wrzeszczał w nie- bogłosy, ale to już taki obyczaj m alutkich i nikt się tem u nie dziwi.

Czas szybko leci zwłaszcza dla ludzi z a d o w o ­ lonych ze swej doli, to też i oni nie spostrzegli j a k cały rok minął od owego dnia, w k t ó r y m t y ­

le u p rag n io n y gość zaw itał do ich dom u. Chłopią-

tko rosło nib y na drożdżach: silne, tłuste, pyzate,

(10)

m iało w y g lą d nad wiek rozw inięty, lecz za to ro­

dzice mieli z nim k ło p o tu co nie m iara. N igdy nie chciał leżeć spokojnie w pow ijakach, w ierzgał no­

gam i bez u s ta n k u , krzyczał po całych nocach ni­

k o m u spać nie dając, a m a tk ę przy karm ieniu k ą ­ sał zaledwie w y k lu w u ją c em i się ząbkami.

Zwyczajnie m ale ń stw o , głupie to i sam o nie wie co robi, lecz la ta przechodziły jedne za dru- giemi a synałek o niczem Innem nie m yślał jeno 0 zbytkach i sw aw oli. O d r a n a do wieczora na dworze, w ybierał z gniazd ptaki, drażnił psy p o ­ dw órzow e, zawodził bijatyki z rówieśnikami, jeżeli zaś m a t k a go napom niała, s ta w ia ł się h a rd o m ając sobie za nic jej przestrogi, Ojciec z a ję ty pracą przy gospo d a rstw ie, wieczorem tylko w id y w a ł c h ło p a k a 1 to zawsze um orusanego, z rozczochranem i w ło ­ sam i, w podartej koszuli.

— M agda, j a k ty trzym asz dziecko? — m a ­ w iał— m y śla łb y kto że z chlewa wylazło.

— Pilnuj lepiej pługa! — ofuknęła m ę ż a g o ­ spodyni — a nie wydziwiaj kiedy cię nikt o r a d ę nie prosi. M am ja co innego do r o b o ty niż oprzą- tać morusa; u m y ję go to się zabłoci, opiorę to się p o w a la — szkoda ino mitręgi.

I znów chłop wedle zwyczaju d a ł za w y g ra - nę, chociaż sobie pom yślał w duchu, że przecież znaleść można czas do porządnego u trz y m a n ia dziec­

k a g d y k to chce, tego zaś nie wiedział, iż wisus nie d a ł się m yć ani czesać a k o b ieta w każdej r z e ­ czy u s tę p o w a ła rozkapryszonem u ulubieńcowi.

Najgorzej b y w a jeżeli m a tk a w dzieciństwie

folguje zachceniom niedorostków , bo później coraz

trudniej zaradzić złemu. W szakże i drzewo gdy

(11)

jeszcze je s t gałązką ła tw o przechylić n a tę lub n a ow ą s tr o n ę — p o te m sprostow anie onego ciężej ju ż przychodzi, a niech ino zgrubieje to próżne wszel­

kie mozoły: w yrośnie krzy w o i zostanie dziw olą­

giem w śród pięknego sadu.

W ite k (takie bow iem imię d o s ta ł chło p a k na chrzcie św iętym ) skończyw szy ośm la t życia zbijał bąki całemi dniam i nie słuchając w niczem rodziciel­

ki. Grozi, prosi, n a p ę d za — nic nie pomoże: ona s w o ­ je, on swoje. B y w a że g d y m a tu la każe m u izbę p o - przą tnąć , lub ziemniaki oskrobać, urw is hyc przez p ło t na pole i zm y k a aż się k u r z y za nim; przy misce za to zaw żdy staje najpierw szy i z m ia ta s t r a ­ w ę do ostatniego okrucha. Co on ta m po wsi w y ­ rab ia ł na wołowej skórze tru d n o by w ypisać, dość że sąsiedzi przychodzili często ze s k a rg a m i na jego swawolę: tem u szyby powybijał, tem u perki w y ­ grzebał z rędliny, innem u znów p o ta rm o sił dzie­

c i a k ó w — słow em jed e n dzień nie przeszedł bez a w a n t u r y .

P e w ne go raz u g d y więcej niż zwykle nabroił, Grzegorz rzekł do żony:

— S k a ran ie boskie z ty m zbytnikiem! ju ż mi jego p so ty kością w gardle stanęły: o t i dziś m u ­ siałem znowu p a rę złotych zapłacić do d w o ru za ja k ą ś now ą sp ra w k ę nicponia.

— Czy chcesz żeby t a k a k ru sz y n a m iała po- m ia rk o w a n ie niby człek stary? Nie bój się, p rz y jd ą l a t a przyjdzie i rozum .

— A tym czasem ino w yrzekania, sw a ry , s k a r ­ gi, T r z e b a b y raz tem u koniec położyć.

— J a k im sposobem?

— Zapędzeniem chłopca do ro b o ty . Jeżeli m u

(12)

w głowie św ita to z próżniactw a, g d y będzie p a ­ sał gęsi lub pilnował b y d ła , przestanie brykać .

— Pewnie; żeby ziębło chudziątko na polu!

— J a k przyjdą chłody lub deszcz owiń mu łeb wełniakiem, zawiąż p łachtę pod szyję— i dość.

W szakże inni gospodarze m ają z w y ro s tk ó w w y ­ ręczenie, a m y co?

— Więc ganiaj nieboraka, niech bieduje, kie­

dyś taki ojciec niemiłosierny. J a ta m od tego r ę ­ ce u m y w a m .

M ówiąc te słow a w iedziała dobrze co w y p a ­ dnie, bo inaczej nie ł a t w o by było chłopu prze- przeć jej wolę.

jak o ż nazajutrz od sam ego r a n a kiedy swa- wolnik swoim obyczajem chciał czmychnąć z izby, rodzic uchw ycił go za rękę:

— W ite k , gdzie idziesz?

— W św iat— odpowie śmiało.

— Dość tego wałęsania, od tąd musisz na m być pom ocnym . W ypę dź gadzinę na ugor, i bacz żeby się nie rozlazła. No dalej, idź!

— Nie pójdę.

— Coś pow iedział sm yku? Nie pójdziesz, a z j a ­ kiej racji?

— Bom nie p a ro b e k ino gospodarski syn.

— Patrzajcie, to mi dopiero panicz!— m ruknie kmieć r a d w duszy z owej fanaberji dzieciaka.

I łagodniejszym nieco tonem m o w y doda:

— No, no, w y p a d a ojca posłuchać, bo j a twojej k r z y w d y nie chcę— a g d y się sprawisz ła ­ dnie, d am kukiełkę.

U czyniona obietnica p r z y p a d ł a do s m a k u ż a r ­

łokowi, po g n a ł sta d o i w y śp ie w u jąc ruszył w p o ­

(13)

le, ale gdzie jem u stróżow ać p ta c tw o domowe!

Z początku siadł sobie wedle ro w u , w yjął z za p a ­ zuchy kozik i jął kręcić fujarkę— zaledwie je d n a k usłyszał św ierkanie w róbelków w gnieździć, nuże n a drzewo! Zlazłszy porzucił w y b r a n e pisklęta i d a ­ lej p o d p a tr y w a ć wiewiórki co znoszą orzechy do dziupli, następnie przyszła kolej na inne p s o ty — tym czasem drób pozostaw iony bez dozoru p ow ę­

d ro w a ł w dw o rsk ą pszenicę. Dopiero o południu kiedy n a s ta ła p o r a obiadow a, przypom niał sobie że w d om u czeka go m iska s tr a w y i o w a przyobie­

cana kukiełka. Lecz gdzie się podziały gęsi? P a trz y , a tu jedna leży nie żyw a, za nią d ru g a , trzecia, c z w a rta — wszystkie zabite. Już to n ikt inny jeno oganiacz połow y je uśmiercił za to że polazły w szkodę.

Poszedł sfra sow a ny do dom u; m a t k a w p r a ­ wdzie chciała go skarcić za niedozór, ale j a k ją zaczął o k ła m y w a ć że głodnego sen zmorzył, ta k z a m iast p rzy g a n y o t r z y m a ł jeszcze dobre słowo.

— Biedny robaczek— m ówiła do męża g d y ten powrócił wieczorem z r o b o ty — nie je m u t r u d y i m o ­ zoły. Niechaj użyje uciechy póki m ały, później dość będzie czasu n a harow anie.

Chłop kiwnął głow ą, pom ruczał, nie chcąc j e ­ d n a k drzaźnić baby, ustąpił.

W s zy stk o więc szło po d a w n e m u : rodzice p r a ­ cowali, chłopiec sw aw olił— la ta zaś u p ły w a ły zw y­

kłą koleją.

Jednej niedzieli po nabożeństwie kiedy ludzie

wychodzili z kościoła, ksiądz proboszcz zauw ażył

W i t k a p o stę p u ją ce g o obok d w o jg a K uśm ierków .

(14)

C hłopiątko było żwawe, ru m ia n e i wcale pokaźne, a kanonik lubił dzieci.

-— T o wasz syn?— z a p y ta głaszcząc d o b ro tli­

wie malca po głowie.

— A jużci— odpowie kob ieta — mój je d y n a k .

— Ł a d n e pacholę. Co to je d n a k znaczy że go ani razu nie widziałem w szkółce?

Niewiasta tro c h ę zmięszana skłoniła się p r o ­ boszczowi do nóg.

— Jeszcze j e m u proszę księdza dobrodzieja wielki czas.

— N auki nie trzeba zbyt odwlekać, bo ona potem coraz trudniej przychodzi. Przynajm niej p a ­ cierz umie?

— W y m a m r o t a ć to jeszcze cosik ta m w y m a r- m o t a — w ybąknie jeszcze bardziej z a w s ty d z o n a k o ­ bieta— ale żeby ta k d o kum entnie umiał, nie powiem.

— Zaraz zobaczym y . . . no m ów Ojcze nasz.

W ite k rozdziawił gębę p a trząc na proboszcza, a po chwili z a strac h a n y j ą ł szlochać.

— Czemu beczysz m az g a ju , odpowiadaj kie­

d y dobrodziej p y t a — zaw oła ojciec dając m u pod bok szturchańca.

— Nie kuksajcie!— wrzasnął z płaczem.

— T o gad a j.

— Co m a m gadać,

— Pacierz.

— Albo j a wiem!

— Niechaj się chociaż przeżegna— dodał ksiądz.

Malec widząc że sobie nie da r a d y , j ą ł zerkać na wszystkie stro n y oczami, poczem uchw yciw szy s tosow ną chwilę, d ra p n ą ł przez pola k u domowi.

— Czyż w a m nie w s t y d — zaw oła zgorszony

(15)

k a p ł a n — w y c h o w y w a ć dziecko w takiej nieśw iado­

mości najprostszych obow iązków świętej w iary n a ­ szej? Cóż z niego będzie g d y wyrośnie, jeżeli teraz nie umie n a w e t pom odlić się do Boga?

D łu g o jeszcze kanonik mówił w ten sposób do rodziców zbytnika, a oni ogrom nie s konfun­

d o w a n i stali nie śmiejąc u s t otw o rzy ć na swoje usprawiedliwienie, bo i ja k ą ż mogli dać w y m ó w k ę kiedy w szystko przeciwko nim świadczyło?

Po powrocie z kościoła Grzegorz z a p y ta ł żony:

— M a gda, słyszałaś?

— Słyszałam . I co powiesz na to?

—- Pow iem że nas s p o tk a ła wielka sro m o ta przed ludźmi.

— A kto te m u winien?

— Jużci nie m y, ino przyszło takie zrządzenie.

— Nie pleć. T y ś w in n a że pozwalasz b a r a ­ szkow ać chłopakow i zam iast go przyuczać do p r a ­ cy, ja m także zawinił że folguję tw e m u schlebianiu d la nicponia — i o t co m a m y w zysku! kanonik zburczał a ludziska w yśm ieją.

— P r a w d a , lecz jak ż e im zam nąć gęby?

— Jak? posyłać malca do szkoły i nauczyć pacierza.

— Alboż on zechce?

— J a sobie z nim poradzę.

— H a , cóż robić, niech i t a k będzie, tylko poczynaj bez żadnej złości, boć przecie j e d y n a k a grzech krzywdzić.

N a z a ju trz kiedy z narow iony próżniactw em W i ­

tek chciał w ybiedz w pole, rodzic p rz y trz y m a ł go

za rękaw .

(16)

— Zostań, pójdziesz ze mną.

— Gdzie?

— Nie p y ta j i idź.

U rw is m iarkując co się święci hycnął za piec, lecz ojciec w y ciągnął go z ta m tą d i poprow adził.

Wrzeszczał leń w niebogłosy ja k g d y b y go ze sk ó ry obdzierano, nic to je d n a k nie pomogło, m usiał ty m razem uledz silniejszej woli.

Szkółka mieściła się na placu przed kościo­

łem. Był to dość obszerny budynek k tó re g o po ło ­ wę stanow iła izba przeznaczona do nauki dzieci, w drugiej zaś połowie mieszkał sa m pan d y rek to r,

Gdy Grzegorz w raz z synalkiem przestąpił próg owej izby, usłyszeli j a k nauczyciel w y k r z y ­ k iw ał litery abecadła, a g r o m a d a chłopców i dziew­

cząt p o w ta rz a ła za nim nazwę każdej zgłoski. W i ­ tek ogłuszony na razie o w y m h a rm id e re m , nie m ógł w pierwszej chwili zrozumieć co znaczą te

krzyki, zaraz jed n a k pom yślał sobie:

— Wielka rzecz ta k a nauka! Mam krzyczyć, to będę krzyczał lepiej od nich.

I bez dalszego o p o ru siadł w raz z drugiem i na ławce, ojciec wyszedł, p a n d y r e k to r zaś o b ró ­ ciwszy się do niego, rzekł:

— W y jd ź n a środek!

— Kiedy mi wstyd.

— W yjdź, ja każę!

R a d nie r a d m usiał być posłusznym .

— W idz isz — m ów ił zarządzający szkołą w y ­ ry so w a w s z y n a tablicy dwie kreski pochyłe p o łą ­ czone trzecią poziom ą— to A. P ow tórz za m n ą — a!

— Aaaaa!

— T e ra z napisz.

(17)

— K to b y tem u poradził!

— Sprobój.

N o w o p rz y b y ły nakreślił jakiegoś k u la s a nie mającego żadnego podobieństw a do litery, dzieciaki zaś ujrzaw szy owego dziw oląga p arsknęły śmiechem.

— S m erdy!— w rzasnął chłopak zaciskając pię- ście— nie pokpiwajcie ze mnie b o w a m zamaluję gsby.

— J a k śmiesz takich p askudnych w yra z ów u żyw ać!— fuknie przełożony. — T u j e s t szkoła nie karczm a, a w szkole winni wszyscy skrom nie się zachować. Marsz do k ą ta , i klęcz za karę.

Zmuszony odbyć p o k u tę zalał się rzewnemi łzami, ale płacz nic nie pom ógł — owszem przeci­

wnie, im bardziej szlochał tern większe widział zadowolenie na tw a rz a c h to w a rz y s z y ucieszonych z jego biedy.

T r w a ł o to wszystko z d o b r ą godzinę, wreszcie spostrzegłszy iż nauczyciel z a ję ty p rzy tablicy nie patrzy w tę stronę, w y p r o s to w a ł nogi i jednym skokiem znalazł się na dworze.

Pędził ja k spłoszony przez Strzelca zając ku chałupie, a w p a d łszy do izby zawołał:

— M atulu, choćbyście mnie kijem ganiali to już tam więcej nie pójdę.

— Co się stało? czy cię obili?— s p y ta zanie­

po kojona kobieta.

— Żadnego bicia nie było, jeno ten ły s y pan w okularach w ydziw iał n a d e m n ą po swojemu. N a ­ przód kazał pisać w y k rę ta s y , a p otem wziął za kołnierz i musiałem przed nim uklęknąć niby przed c udow nym obrazem.

— O dla Boga!— wyjęknie zgorszona niewia­

(18)

s ta — przecież szkoła nie kościół a on sam nie świę­

t y żeby do niego nabożeństw o odpraw iać.

— T o się wie, więc też tam ci prześmiewali mnie okrutnie.

— Zbereźniki!

— Cóżem m iał robić? Uciekłem.

— No, no, przestań płakać; jakoś wszystko w yjdzie na dobre.

I zam iast zburczyć j e d y n a k a za nieposłuszeń­

stw o nauczycielowi, przytuliła go do siebie ociera­

jąc łzy płynące m u z oczów.

G d y chłop powróciw szy dowiedział się o ca­

łej tej historji, zaczął m olestow ać babę:

— M agda, nie folguj W itk o w i, bo z niego w yrośnie nicpoń.

— Więc m a m pozwolić żeby poniewierano moje dziecko?

— J a k to poniewierano? widać przeskrobał kie­

dy go u karano.

— Piękna mi k a r a narazić biedaka na śmiech.

— W ie lk a rzecz że dzieciaki trochę pochicho- tały, włos m u z głow y nie spadł, nikt go nie p o ­ tu r b o w a ł i jeszcze gadasz.

— Bom m a tk a .

— A j a ojciec. Czy chcesz by znów dobrodziej w ym a w ia ł na m niezdarność tego pędraka? Lepiej niech cierpi prze k p iw a n ia takich sam ych j a k on, niż b y ś m y słyszeli n a g a n ę księdza proboszcza w o ­ bec całej g r o m a d y .

O b a w a publicznego w s t y d u spraw iła, że I iu - śm ierkow a nic ju ż nie rzekła, g d y jej mąż z a p ro ­ w adził nazajutrz p różnia ka do szkółki.

T y m razem strzeżono go tam pilnie, ażeby

(19)

znow u nie wziął nóg za pas, on je d n a k zmuszony siedzieć n a ławce zaciął się nieprzym ieiyając niby owo koźle, k tó re ciągnięte n a p rz ó d cofa się w tył.

Próżno nauczyciel g ada, p o w ta rz a , tłu m ac z y — chło­

piec ani be, ani me; zam knął u s ta jak n a kłódkę, i tyle z niego pociechy.

Przełożony szkółki, b y ł to człek cichy, spo­

ko jn y , a d o b ry choćby do r a n y przyłożyć. D o t ą d wyrozum iałością, łagodnem postępow aniem , p o t r a ­ fił przykrócić złe n a r o w y najkrnąbrniejszych n a w e t uczniów, z W itk ie m przecież nic nie skutkow ało:

proś, groź, n a m a w ia j— stra c o n y czas!

P o kilku dniach d a re m n y c h prób o d p r o w a ­ dził u p a rciucha do rodziców i rzekł:

— Dwadzieścia ju ż lat c h w a ła Bogu p o d u ­ czam dzieci, a tak ie g o j a k ten jeszcze nie widzia­

łem. R adzę w a m użyć ojcowskiej w ła d z y i u k a r a ć przykładnie nieposłusznego syna, to go może j e ­ dynie p o w s trz y m a ć od złego, inaczej bowiem p ó j­

dzie n a zatracenie.

W yp o w ie d zia w sz y swoje odszedł, a oni spoj­

rzeli po sobie ze sm utkiem ; tym czasem ten k t ó r y b y ł pow odem owej a w a n t u r y , stał sobie przy ko minie spoglądając z po d e łb a n a w arzącą się w g a r n ­ ku stra w ę , i czekał rychło do g o to w e g o j a d ł a z a ­ siądzie. Przez chwilę p a n o w a ło w izbie milczenie, w końcu Grzegorz p o w sta ł z miejsca ciężko w z d y ­ chając.

— H a t r u d n a r a d a — m r u k n ą ł — kiedy trzeba to trzeba!

I j ą ł rozglądać się po w sz y stk ic h kątach.

— Czego szukasz?— z a p y ta żona.

— Kija.

(20)

— Niedoczekanie moje, a d y ć on go chce bić!

— Jużci że chcę— odpow ie kmieć namarszczo- n y — t a k a ju ż w y p a d ła rachuba.

Znalazłszy zaś porządnego dębezaka krzyknął:

— W itek, chodź ino do mnie i u kładź się na ziemi.

Malec widząc że to nie przelewki hycnął za piec, ale w yciągnięty z ta m tą d przez ojca, musiał opuścić swoje schronienie.

— Nie m a gadania, ligaj mi zaraz, — d o s ta ­ niesz waty!— wołał coraz głośniej rodzic.

— M atulu ratujcie! T a t u ś mnie zabije, u ś m ie r­

ci! — wrzeszczał, a w y d o s ta w s z y się z r ą k ojcow ­ skich pobiegł do m atki.

— Nic ci nie będzie r o b a k u póki j a żyję na świecie— rzeknie k o b ieta ;— a ty Grzela p o s ta w kij w swoje miejsce i słuchaj: Bóg nam udzielił prze­

najświętszej łaski dając to jedyne dziecko, a my czyż m ożem y urągać dobroci Boskiej i nie posza­

now ać jego darów?

— W szak ci dru d zy ojcowie bijają ciągiem s ynów g dy n a k a rę zasłużą, więc i mnie wolno tłuc.

— Co innego kiedy k to ich m a półtuzina lub więcej— jedno zmarnieje zostanie zawsze dość, lecz na m trzeba oględniej postępow ać, boć nowej p o ­ ciechy nie stanie jeżeli j e d y n a k a zatracisz.

— P r a w d a i to, tylko mi się ja k o ś widzi że ksiądz dobrodziej będzie m a r k o tn y n a nas, g d y w y ro s te k nie p o tra fi przed nim gęby o tw orzyć.

—- Czy myślisz że o takim c hłystku pamięta?

M a on co innego n a głowie niż wszystkie dzieci

z całej wsi do pacierza naganiać; niech m u jeno

n a razie nie lezie przed oczy, to już będzie dobrze.

(21)

W stadłach małżeńskich b y w a zwykle ta k że chłop t r z y m a pry m pięścią a b a b a językiem, że zaś nie k ażdy mąż do bicia g otow y, więc też niew iasta zaw żdy na swojem postawi. I tu to sam o miało miejsce: K u śn ie rk o w a um iejąca przy okazji sobie poradzić, tyle n a g a d a ła różnych różności iż Grze­

gorz zbity z to ru jej w yw odam i, m usiał nareszcie ustąpić. Nie z wielką w praw dzie ochotą to u c z y ­ nił, bo czuł j a k o zostawienie chłopaka bez żadnej ro b o ty na złe jedynie wyjść może, ale k to b y ta m b a b ę przeparł kiedy czego chce?

j e d y n a k zatem po d a w n e m u o niczem innem nie m y śla ł ino o psotach i psich figlach. Ile razy ojciec tknięty jakim sić przeczuciem chciał ukrócić sw aw olę zbytnika, zawsze m a tk a s t a w a ł a w jego obronie, a urw is widząc że m u w szystko uchodzi, broił coraz więcej.

Z próżniactw a po w s ta ją zazwyczaj złe nałogi.

P ozostaw iony sam em u sobie leń, chodził z k ą t a w k ą t, baraszkow ał po polach, lasach, w y g o n a c h , a nie wiedząc co m a robić, przem yśliw ał o tak ic h rzeczach k tó re b y m u pewnie w głowie nie postały g d y b y miał zajęty czas. j a k w a m już poprzednio powiedziałem lubił on w ybierać ptak i z gniazd. Zła to zabaw ka, t y m sposobem bow iem dziecko p rze ­ staje litow ać się nad bied nem i stw orzeniam i k tó re nikomu k rz y w d y nie czyniąc żyją sobie na Bożym świecie spokojne i szczęśliwe. Z początku w y b r a n e pisklęta ciskał w rów, p o te m próbow ał dusić je w dłoniach r a d że mu kwiliły żałośnie pod n a c i­

skiem ręki, następnie przyszła kolej i n a większe zwierzęta.

Psom p rzy w ią z y w a ł pęcherze do ogonów, ko-

W itelc. 2

(22)

tó w oblew ał kipiącą w odą, a k u r o m i gęsiom w y ­ k lu w a ł ślepie.

Niema nic gorszego j a k kiedy dzieciaki p rz y ­ w y k n ą do pastw ienia się n a d niewinnemi istotam i, gdyż z takich m ałych dręczycieli w y r a s ta ją po upływie l a t zbóje i zbrodniarze. S a m słyszałem j a k n iek tó rzy rodzice n a z y w a ją to p u s tą i g r a s z k ą . . . O g d y b y oni wiedzieli co czeka w przyszłości p o ­ dobnych niegodziwców, gorzkiem i łzam i opłaki­

w a lib y swoje zaślepienie!

W itek zajęty k a to w a n ie m zwierząt, d u m n y był z p o s tra c h u j a k i dokoła siebie w y w o ły w a ł.

N a jego w idok psy c h o w a ły się do bud, k o ty pięły po drzew ach, a drób uciekał na wszystkie

strony.

Raz Grzegorzew a ujrzaw szy ten popłoch po­

między podw órzow ą rzeszą, w ołała uszczęśliwiona;

— T o mi zuch dopiero! Z nim nie m a żar­

tów; wszystkiemu da radę, wszystko przemoże.

A niechże cię uściskam mój wojaku!

I z a m iast m u przytrzeć rogów ja k b y się nale­

żało, pochwaliła jeszcze rozpustnego s y n a — on zaś usłyszawszy t a k ą m ow ę p o m y śla ł sobie: „Kiedy m a m być zuchem, to niechże ju ż nim zostanę ca­

łą gębą! “ i ją ł zawodzić coraz większe a w a n t u r y niedając nikom u ani spokoju ani wytchnienia. Po­

w tórzyły się sk a rg i, w ym ów ki, sąsiedzkie s w a ry , ale to nic nie pom ogło, bo jeżeli rozgniew any oj­

ciec chciał położyć koniec jego w y b ry k o m , w n e t b a b a s ta w a ła w obronie ulubieńca.

— „Chcesz m oże“ — m ówiła— żeby nasz chło­

p a k został ciem ięgą co ino za piecem siedzi i pierze

drze: u niego k rew nie w o d a a ręce nie od p a r a ­

(23)

dy. D m u c h n ą ć tego lub ow ego po uchu, to i cóż?

Niech wiedzą że sobie nie d a napluć w kaszę.

Chłop p rz y w y k ły do u s tę p s tw a nasunął cza­

p ę na oczy, cosik ta m p o m a r m o ta ł i poszedł pil­

no w a ć g o s p o d a rs tw a p rzy którem żadnego nie miał wyręczenia. Lecz czas leci szybko, biegu zaś jego nic nie w s trz y m a . Po wiośnie następuje la to , po lecie jesień i zima, a z każdym u p ły w a ją c y m r o ­ kiem w polu o d b y w a ją się kolejno te sam e prze­

m iany: zasiane zboże kiełkuje, w y r a s t a plonem i w końcu omłócone k a rm i człow ieka— inakszą j e d ­ n a k jest dola ludzka. Minie rok, dw a, trzy, w net z dziecka w y r a s ta sp o ry dryblas, k t ó r y za l a d a chwilę dostanie zarostu pod nosem.

T a k było i z naszym W itkiem . Zmężniał, n a ­ b ra ł siły, krzepkości, ale zara z em nie porzucił n a ­ b y ty c h w dziecięcym wieku nałogów , owszem prze­

ciwnie, one o w ła d n ę ły go jeszcze więcej, p o p y c h a ­ ją c prędzej niż przed p a rą laty po drodze p ro w a ­

dzącej do w ystępku.

Z am iast w yk rę c ać wróble, h arcow aó w polu, w y p r a w ia ć hece z niedorostkam i, polubił karczm ę.

Karczm a, szczególniej dla m łodych, to pier­

wszy początek zgorszenia. Zbytnik zachodzi ta m niby wedle tańca, niby wedle pogadanki z przy- ja c io ły , a kiedy mu raz g orzałka zapachnie, już go nic na świecie nie w s trz y m a od hulanki. W itk o w i z a sm a k o w a ły ow e bezbożne uciechy i coraz czę­

ściej zaczął zaglądać do szynkownianej izby m iej­

scowego propinatora. W ra w d z ie na w ódkę nie miał pieniędzy, od czegóż jednak kredka? Uczynny żyd zawżdy chętnie borg u je ty m co m ają b o g a ty c h oj­

ców, więc też i on pijał na uweselenie nie p y ta ją c

(24)

o nic więcej. Z w y k le pow racał późnym wieczorem, że zaś to było z daw ien d a w n a jego zwyczajem, nikt w d o m u nie wiedział ja k ie prow adzi życie—

dopiero któregoś dnia g d y przebraw szy m iarę w n apitku p rz y to c z y ł się z rozczuchranym włosem, obrzękłem obliczem, zaślinioną gę b ą do izby, Ku- ś m ie rk o w a k rz y k n ę ła załam ując ręce:

— Jezus, M arja co to znaczy, ty ś pijany!

Z kąd przychodzisz? K to cię ta k uczęstował? G a ­ daj mi zaraz.

— M a tu l u niewydziwiajcie — w y b e łk o ta ł na wpół p r z y to m n y — a lem bików ka tęga. Boruch d o ­ lewa, w gardle zaschło— ot i cała rzecz.

— Siedemnaście lat chłopcu a ju ż chla! Cze­

kaj przyjdzie ojciec, zobaczym y co powie.

— Eh, albo to j a nie zuch! O jc a się nie boję, lu­

dzi się nie boję, każdego m a m za hetkę pętelkę— t y l­

ko was m ateczko serdeczna miłuję, boście dobrzy!

T a k mi Panie Boże dopomóż i wszyscy święci.

Mówiąc te w yrazy bił się niepewną rę k ą w pier­

si, poczem rozm arzony r u n ą ł j a k długi n a tapczan.

Rozrzewniona ow ą oznaką miłości niew iasta zamilkła, i zam iast w yjaw ić tę s p ra w k ę nicponia, u taiła przed mężem postępek je d y n a k a .

Kiedy kmieć wyjechał rów no ze świtem na pole a syn a lek roztw orzyw szy ociężałe powieki spoj­

rzał zam dlonym wzrokiem do koła— ona rzekła:

— M iarkuję żeś z własnej woli do szynku nie polazł, jeno cię źli ludzie namówili. W it k u , nieczyń tego więcej, bo to wielki grzech m łodem u zale­

wać czuba.

— Juźcić pewnie że grzech, to też klnę się że

już ta m drugi raz nie pójdę.

(25)

— No pam iętaj, ja ta k w s z y s tk o urządzę a b y stary o niczem nie wiedział, i będzie cicho.

Czy w y ro s te k obiecując p o p ra w ę m y śla ł szcze­

rze usłuchać m atk i, dalibóg nie wiem; prędzej je ­ d n a k były to słowa na w ia tr rzucone, k to bowiem z małego dziecka p rz y w y k ł do ro z posty, tego r o ­ dzona naw et m a tk a po niewczasie n a uczciwą nie naprow adzi drogę.

W praw dzie dzień cały z c h a ty się nie ruszył, gdyż m u ok ru tn ie g ło w a ciężyła i zga g a strasznie dokuczała, ale do ro b o ty brakło siły. O południu widząc K uśm ierkow ę zajętą p rzy g o to w a n iem s tr a ­ w y, chciał jej dopom ódz, cóż kiedy s tr u g a n e k a r t o ­ fle w y la ty w a ły mu z ręki, a żur p rzy s ta w io n y do ognia wykipiał.

— D a j pokój, nie poradzisz! T y ś jeszcze o s ł a ­ biony, senny, spocząć ci potrzeba— p r z e k ła d a ła z a ­ ślepiona w je d y n a k u rodzicielka, on zaś r a d nic nie robić słuchał jej chętnie.

D opóki człowiek nie u tra c ił całkiem uczciw o­

ści, dopóki choć odrobina dobrego kołacze się n a dnie je g o duszy, to rozbudzone od czasu do czasu sumienie szepcze mu do ucha: w sty d ź się, p a s k u ­ dnie sobie poczynasz; jesteś zakałą wioski, pośm ie­

wiskiem sąsiadów, ciężarem dla swych najbliższych!

Podobna właśnie chwila u p a m ię ta n ia przyszła na rozstrojonego nadm iernem użyciem tru n k ó w młodzieniaszka. Jak zaczął m e d y to w a ć o swoich W ybrykach, ta k w końcu powiedział sobie: p o k a ­ żę im co mogę, niech nie g a d a ją żem leń do ni­

czego, że karm ię się tylko tern co mi ojcow ska p r a ­

ca wetknie do g a rd ła — przecież i j a m a m ręce do

roboty !

(26)

Ufny że powzięte postanowienie przyjdzie m u ła tw o w ykonać, w sta ł nazajutrz od r a n a do p r a ­ cy a włożywszy w o ło m ja rz m a na karki, czekał a b y wyjechać wraz z ojcem na pole.

S t a r y widząc ów niezwykły objaw dobrych chęci u s y n a po m y śla ł w duchu: widocznie prze­

najśw iętsza Panienka uprosiła dla niego łaskę, kie­

d y sam z siebie, bez żadnego p rzym usu pragnie prac ow ać , a kobieta u r a d o w a n a gorliwością j e d y ­

naka, pociągnęła m ęża za rę k a w od s u k m a n y sze­

pcząc m u do ucha:

— Widzisz Grzela, wszakżem ci mówiła że się chłopaczysko usta tk u je .

— D a łb y Bóg!— m ruknie przez zęby niedo­

wierzający własnem oczom kmieć.

W polu jed n a k nie poszło now e m u oraczowi całkiem gładko. N aprzód trz y m a n y chwiejną dło­

nią pług, z b y t mało pogłębiał rolę, a p otem tru d n o m u było poradzić sobie z wołam i które nie p rzy ­ w y k ły słuchać je g o głosu szły na odsiebkę kiedy w ołał k ’sobie— więc też i skiba w y o ra n ą została krzywo.

Ojciec r a d że chłopiec garnie się do gospo­

da rstw a , zam iast nad nim wydziwiać popraw ił, wyuczył, pokazał j a k m a dalej czynić, on zaś choć jeszcze nie zbyt a k u ra tn ie lecz zawsze trochę le­

piej prow adził orkę.

Mijają godziny je d n a za d r u g ą , słońce zaczę­

ło przypiekać, u p a ł dokuczał, a tu coraz ciężej idzie robota! W kolanach coś strzyka, nogi słabną, z czoła płynie k ro p la m i pot... nic nie pomoże, trze­

b a h a ro w a ć bez chwili w ytchnienia, boć to za­

ledwie początek dnia.

(27)

Koło południa s ta n ą ł n a zagonie uznojony, o p a d ły z sił, ledwie dychający...

— Czemu nie orzesz?— z a p y ta rodzic.

— D a r e m n e t r u d y , chciałbym a nie mogę!

Chłop w z ru s z y ł ram ionam i.

— K t o długi czas pró żn o w a ł tem u p r a c a dolega bo z przestałej m ąki chleb ciężki i nie s m a ­ czny. T rz e b a ci pom ału przyw ykać do pługa, od razu bowiem ta k a rzecz nie przychodzi na z a w o ­ łanie. No, idź już sobie kiedy ci nożyska u s ta ły — przy d om u je s t dość zajęcia: zadasz trzódzie karm , napoisz krowę, oprzątniesz izbę, i o t będzie choć trochę w yręczenia dla matki.

Synalek powrócił m a r k o tn y , choć się je d n a k z abrał robić porządki gospodarskie, wszystko m u ja k o ś szło n a opak.

— K to b y ta m przemógł umęczenie — rzekł sam do siebie— dziś mnie o rk a zwaliła z nóg, j u t r o pewnikiem nabiorę rzeźkości i r o b o ta pójdzie aż ha!

Ale próżniakowi odkładanie jakiejkolwiekbądź p rac y je s t to sam o co się jej wyrzeczenie. W szak­

że g dy słonko zaświeci ludzie pospieszają stożyć siano a b y pokosu deszcz nie zmoczył, ta k o w y m zaś promieniem słoneczka b y w a k r ó tk a chwila w której w a rto g ło w y uczują chęć p o p r a w y . Niebo zmroczało, w i a tr napędził c h m u ry , dżdżysty tu m a n zawisł w powietrzu, i w szystko za nic!

Nazajutrz W ite k w ypoczęty po wczorajszym znoju obudził się późno, a w ybiegłszy z chałupy powiedział sobie: jeden jeszcze dzień przesiedzę, p o ­ tem zobaczym y j a k w y p a d n ie postąpić.

Siadł więc n a ławie wedle c h a ty i jął m e d y ­

tow ać o s p ra w a c h tego św iata:

(28)

— Ojciec teraz w polu, m a t k a pierze s z m a ­ ty , a j a niczego nie t y k a m jeno u ż y w a m wy- wczasu. Ano cóż wielkiego? wszakci oni p r z y w y ­ kli do robót podołają każdej rzeczy, mnie zaś g d y m chciał ich wyręczyć r a m io n a opadły, Po latach kiedy ju ż będą bardzo starzy przyjdzie kolej dla nich pracow ać, dziś tyle dobrego co m oje— czy- liż więc m am za m łodu przyróść do roli niby chw ast n a ugorze, zam iast szukać uciechy? E h co mi tam! pójdę, s p o tk a m tego lub owego i jakoś czas milej upłynie...

— Nie chodź — szep ta ło sumienie — bo cię znów bies do złego skusi.

Kiedy się ta k w a g o w a ł z m yślam i nie w ie­

dząc co m a dalej począć, ujrzał na skraju drogi Szczepana parobka, k t ó r y m u zw ykł p rzy każdej zabawie towarzyszyć.

Szczepan był to znany w całej wiosce za- w a d y ja k a , tęgi do kieliszka i do bijatyki, lecz s tr o ­ niący od wszelkiego zajęcia; dawniej sługiw a ł tu i owdzie, potem p rzy sta ł za fornala we dworze, nigdzie jedna k miejsca nie zagrzał bo m u wciąż W głowie świtało, a próżnow anie ok ru tn ie nęciło.

Z czego żył, jak sobie radził, trudno by mi było w am powiedzieć— dość że miał zawsze gro- siwo w kabzie a wesołą piosenkę na u s ta c h —nie dziw ota zatem że takiego k a m r a ta polubił skłon­

n y do pochulanki Witek. Ó w tedy wisus u jrz a ­ wszy naszego p o d ro stk a spoczywającego przed w r o ­ tam i chałupy, zawołał:

— Cóż tam siedzisz niby k u r a na jajach.

Chodź ze mną!

— Nie pójdę.

(29)

— Bo co?

— Bo trzeba ojcom trochę wygodzie, dość się oni już nam ordow ali.

— M ają swoje g o s p o d a rs tw o więc je u p r a ­ wiają; i ty j a k osiądziesz na w łasnych śmieciach, zrobisz to samo. Przecież nie jesteś bydlęciem że­

by mozolić się za d a rm o choćby n a w a t dla r o ­ dziców.

— D a ją w ikt, ochędostwo...

— Takie p raw o . Rodzice czy chcą czy nie chcą m uszą k a rm ić i przyodziew ać dzieci.

— P r a w d a ć to, ale zaw żdy mi się przy k rz y gadanie ludzkie.

— J a k ie gadanie?

— P o w ia d a ją wszyscy że nic nie robię, że j e ­ stem w d o m u niby piąte koło u wozu.

— P lu ń na owe w y m y sły i idź ze m ną, a b y cię nie n a zw ano ciemięgą co ino g a rn k ó w m atc zy­

nych pilnuje a babskiej spódnicy się ima.

W yrzekłszy te słow a pochwycił na w pół prze­

konanego o wem i w y w o d a m i chłopca i zawiódł go do karczm y.

Jakby um yślnie dla zagłuszenia w y r z u tó w s u ­ mienia, grzm iała w karczmie siarczysta kapela. K ie­

dy skrzypicie! p rzy tu p u ją c rżnie od ucha, a basi­

s ta przebiera sm ykiem po s tr u n a c h — kiedy p a ry tańcujące w y w ija ją obertasa, to najspokojniej­

szemu n a w e t człekowi nogi zaczną podrygiw ać, a cóż dopiero rzec o tak im co ju ż dawniej za k o ­ sztow ał ow y c h rozkoszy!

Zaledwie wszedł w raz ze Szczepanem do izby

szynkownianej, w net został na w stępie odurzony

panującym ta m g w a r e m i wesołemi okrzykam i.

(30)

Bez długiego nam y słu p o rw a ł pierwszą lepszą dziewkę z brzega, i dalejże wycinać hołubce.

Po tań c u gorzałka nie zawadzi boć przecie u m ęczonem u pokrzepić się trzeba, a żyd n a to w karczmie siedzi żeby dolewał.

— Pójdź no W ite k , kro p n ie m y alem bików ki—

zapraszał Szczepan popychając tow arzysza ku prze­

grodzie.

W ypili oba i jakoś im się raźniej na duszach zrobiło.

— Albo wiesz co? Siądźm y za stołem, j a zaś m ia sto kieliszka całą flachę s ta w ię — zawołał.

Najgorzej zacząć, potem w ódka s a m a leci do gardła.

— T eraz n a mnie kolej!— bąknie rozm arzone chłopie— Boruch, dawajcie d r u g ą flachę, a prędzej!

— D la czego nie m a m dać— odpowie żyd — da m , ale w prz ó d y zrobiemy obrachunek.

— Jaki obrachunek?

— A jużci twój W itku. Winieneś mi k u p ę pieniędzy.

— W inienem , to zapłacę.

— Czem? Na bórg dłużej szynkować nie mogę.

Powyższa rozm ow a podniesionym p row a dz o­

na głosem zgrom adziła koło stołu praw ie wszy­

stkich obecnych, że zaś ludziska zawsze radzi kpin- kować, szczególniej z takiego z b y tn ik a co nie j e ­ dnem u zalał s a d ła za skórę, posy p a ły się zewsząd przedrw iw ania i w y m y s ły .

— Za cudze um ie pić, a za swoje nie może!

— Hej B oruch, w ody j e m u podaj ze studni

to go ochłodzi.

(31)

— W te d y przestanie ba ra sz k o w a ć po wsi.

— I n arażać każdego n a szkodę.

— Smerda!

— Chłystek!

Zaczerw ieniony od gniew u młodzieniaszek p o ­ w s ta ł z miejsca, lecz spojrzawszy na ow ą g r o m a d ę -stracił fantazję. Nie b y ły to bow iem rów ne m u wie­

kiem i siłą w yrostki, ale tędzy parobcy g o to w i z l a ­ ta ć skórę przy pierwszej lepszej okazji, co więcej Szczepan nie ujął się za nim, lecz jeszcze dog a d y w a ł.

— W s t y d mi za ciebie niezdaro, j a b y m so­

bie inaczej począł.

N a s ta ła chwila milczenia po której Boruch

;czy to z litości czyli też z kalkulacji, szepnął:

— Chodź no W it k u do alkierza, o b ra c h u n e k zrobim , a kto wie może i zaborguję.

Poszli, żyd zaś ją ł kreślić na stole różne zył gzaki m rucząc z cicha; ośm a d w a to dwadzieścia, [^dwadzieścia a cztery to czterdzieści— ponieważ je-

'

d n a k chłopiec n a takie rzeczy nie był m ą d ry , s t a ­ k t y Iko i słuchał z rozdziaw ioną gębą.

— Wmieneś mi czterdzieści jeden złotych g r o s z y piętnaście— zakończył izraelita.

— O dla Boga, aż tyle!

jpg — Albo to dużo? Pijałeś bez m ała trzy mie­

siące i to s a m ą r a r y t n ą wódkę, t a k ą co ino wiel­

cy panow ie pijają.

— Niechby ta m by ło z resztą i czterdzieści, ty lk o za w y p ł a tą musicie czekać.

— D osyć się j a naczekałem!

— Ani grosza nie m a m p rzy sobie.

— Czy to j a ż ądam pieniędzy? Aj waj mir,

j a nie taki!

(32)

— Cóż więc m am robić?

— Ojciec bogaty, u niego pełna k o m o r a ró­

żnych różności.

— Choć m a to nie da.

— O d czego rozum? Weźmiesz worek, u s y ­ piesz tro c h ę owsa, w koszyk nakładziesz ja j, przy­

niesiesz mi, i t y m sposobem będzie po tro c h u spła­

cony dług.

— Próżne gadanie, nie będę kradł!

— W ite k , co tobie przyszło do g ło w y po- wiedzić takie p askudne słowo? Czyliżbym j a cię do złodziejstwa nam aw iał?

•— A je d n a k b r a ć cudze...

— Ojcowskie dobro nie cudze j e s t lecz twoje:

przecież s ta r y nie zabierze d o b y tk u ze sobą do grobu: wziąść trochę wcześniej, trochę później n a jedno wychodzi,

— P r a w d a !

— A widzisz! więc będziesz mi znosił co się da złapać, ja ci zaś p o k r e d y tu ję nadal.

P o d o c h o c o n y g o r z a łk ą niedorostek obiecał z ro ­ bić w s z y s tk o wedle w skazania, i zbywszy się tro ­ ski o zapłatę, siadł na nowo za ła w ą z nieodstę­

p nym to w a rz y sz e m .

O d owego dnia m inął tydzień— znarow ionego urw isa wciąż ciągnie coś do k a rc z m y , a jakże t a m p ó j ś ć z gołem i rękami? więc też sm yk widząc że rodziców nie m a w do m u , zalazł do kom ory, u s y ­ p a ł mąki, krup, gro ch u ,— podebrał k u r o m jaja, i zaniósł to w szystko do żyda.

Była znowu w ó d k a n a zawołanie, a jeszcze w d o d a tk u kilk a n o w y c h sre brniaków .

P o w ia d a ją że p ó t y d z b a n w odę nosi dopóki

(33)

się ucho nie urwie, to sam o w ypadło i z W itkiem.

D łu g o broił aż nareszcie s ta r y z m iarkow aw szy że m u zaczyna w kom orze zapasów u b y w a ć , rzekł do żony:

— M agda, mnie się widzi j a k o b y złodziej po spiżarni plondrow ał.

— Co znów? zły człek ta m nie wejdzie bo drzwi z a p a r te — c h y b a m yszy.

— One psotne ale nie tyła. Czekaj, będę p o d ­ p a tr y w a ł to może i przyłapię h u n c w o ta .

T a k sobie d o g a d y w a li, bo poczciwym ludziom ani w myśli nie p o sta ło że b y podobne zbereżni- c tw o m ogło być s p ra w ą ich syna.

Kmieć co wieczór u k r y ty pod kożuchem cza­

tow ał na nieproszonego gościa, aż w końcu po upływie jakiegoś czasu słyszy że ktoś podchodzi

z cicha ku w orkom .

Pośród ciem noty nie poznał przybysza, jeno skoczył obces na niego wrzeszcząc:

— A tuś mi złodzieju! rozbójniku!

B a b a z zapalonem łuczyw em przybiegła m ę ­ żowi w pomoc.

—• Zmiłujcie się, to ja!— z aw ołał p r z y d y b a n y na g o rąc y m uczynku jedynak.

— R a n y boskie!— krzyknie kobiecina, w y p u ­ ściwszy z ręki k a g a n e k — on, nasz W itek!..

W t e d y nicpoń korzystając z m ro k u chciał czmychnąć, ale ojciec zastąpił m u odedrzwi i c h w y ­ cił za kołnierz:

— Nie pójdziesz dopóki z to b ą nie skończę!

Tym czasem ogień n a k om inku p rzyduszony

chwilowo d rew kam i błysnął, i oświecił całą izbę

j a s n y m płomieniem.

(34)

W kącie s ta ła m a t k a z załam anem i ręk a m i, n a środku Grzegorz trz y m a ją c y ciągle syna.

— Puśćie m nie — p o w ta rz a ł p r z y ła p a n y —- wszak widzicie żem nie cudzy, ino swój.

— Swój!.. I śmiesz t a k gad a ć zatraceńcze?

Splugawiłeś nasz dom, zhańbiłeś moje siwe włosy...

a wiesz czem to pachnie trutniu?

— Niech ojciec p rzestanie w y m y śla ć bo nie m a za co. Niceście mi nie d aw ali prócz żarcia, to też musiałem brać.

— Patrzajcie go, jeszcze się stawia! Czekaj, d a m j a ci takie lanie że zapam iętasz długi czas rodzicielską rękę.

W y m ó w iw s z y te słow a u ją ł sękaty kij.

Już teraz kobiecina nie broniła ulubieńca, lecz przygnębiona, wylękła, ogłupiała praw ie z ro zp a ­ czy ję ła tylko sz ep ta ć żałosnym głosem: przenaj­

świętszy Jezu, do czego to przyszło!

M ówiłem w a m moi mili n a s a m y m początku historji j a k ą obecnie o pow iadam o o w y m szczepie k r z y w o rosnącym , któ re g o n ik t g d y była ku te­

m u pora nie prostował; otóż W ite k doszedłszy la t siedemnastu był niby ów szczep co zam iast podnosić się do góry, rozpuszcza na wszystkie s tr o ­ ny skrzywione konary. Bogiem a p r a w d ą łatwiej b y przyszło koślaw y pień drzew a w y p ro sto w a ć, niźli popraw ić zatw ardziałego grzesznika. R az wprawdzie przed k ilk o m a tygodniam i głos sum ie­

n ia przem ów ił doń z cicha, ale rozbisurm aniony sw aw olą zbytnik zalał go w t e d y gorzałą, i ty m s posobem zagrodził sobie drogę p row adzącą do uczciwości

W idząc że ojciec nie żartem myśli o oporządzę-

(35)

ńu m u skóry, cofnął się w głąb izby, a założy­

wszy r am io n a w w yz yw ają c ej postaw ie, zaw ołał ardo:

— Porzućcie kij, raz jeszcze p o w ia d a m , bo ędzie źle!

— Co będzie, co?

— Nie radzę w a m próbować; wyście starzy słabi, j a m m łody i silny— przemódz mnie trudno.

— Grozi! Słyszysz kobieto, grozi własnemu jcu! A ty obwiesiu, ty złodzieju, szubieniczniku, araz ci pokażę co to jest bezcześcić rodzica.

I podsunął się ku niemu.

Zuchw alec nie tra c ąc czasu w y trąc ił s ta ro ­ winie z dłoni narzędzie k a ry , następnie zaś o p a ­

rzyw szy sposobną chwilę wyskoczył na dw ór.

Kiedy chłop o durzony tern nagłem zakończa­

ł e m s p ra w y chciał pobiedz za nim, ju ż chyży w nogach nicpoń znikł wśród nocnych m roków .

— Widzisz coś narobiła tw ojem i wygodzenia- iti, tw e m chuchaniem, dm uchaniem , łaskaw ością—

; k n ą ł nieszczęśliwy kmieć— a ja k ą m a m y teraz z nie- .o pociechę, j a k ą podporę w czarnej godzinie?

— Grzela, nie miej n a mnie z a w ziątku— toć , przecie m atka!

— P ię k n a mi m a tk a co w y k ie ro w a ła syna na odzieją, h u lta ja , obieżyświata!

—- Biedak sam nie wie co robi: to jeszcze t a ­ cie głupie, takie młode! Zobaczysz, powróci, usta- . :uje się...

— W ie m ci j a że pow róci g d y go głód zm o ­

r y bo nikt za da rm o nie da żarcia, lecz niech

nie Bóg ciężko skarze jeżeli nie odbiję na skórze

jd ak a tej sromoty!

(36)

O n a nie wyrzekłszy ani jednego słow a o p u ­ ściła głow ę na piersi.

Dnie płyną po sobie ciągiem a jeden dzień do drugiego nie podobny. K to b y po m y śla ł przed rokiem jeszcze, że niewiasta na ow ą pogróżkę zmil­

knie bez żadnego p r z e c iw ie ń s tw a — dziś dobiero przyznała słuszność mężowi choć niestety za późno.

Próżną jednak była nadzieja p o w r o tu synalka.

Przeszła noc, n a s ta ł ranek, m roki wieczorne z apadły, a c h ło p a k a j a k nie w idać ta k nie widać!

K uśm ierek zam iast iść do ro b o ty siadł na przypiecku i m ed y to w a ł drap ią c się w głowę, b a ­ b a w y la ty w a ła ra z wraz przed sień, p a trz ąc aza­

liż gdzie je d y n a k a nie zobaczy— ne

Zaniepokojeni jęli p y t a ć na wszystkie stro n y czy go kto gdzie nie spotkał, m am iono ich tern lub owem, nareszcie k tó ry ś z sąsiadów p o w ia d a im że widział W it k a w ra z ze Szczepanem idących w s tro n ę m iasta.

— Spróbuje cudzego chleba i w krótce ujrze- m y go z p o w ro te m — wm aw iali w siebie stroskani rodzice, tym czasem o s m y k u ani s ły c h a ć — w p a d ł niby kamień do w ody.

Zobaczym y teraz co się z nim stało.

Opuściwszy ch a tę ojcowską podążył p ro sto do swego d r u h a na p o rad ę co m a dalej czynić.

Szczepan nie posiadał nigdzie stałego pomieszcze­

nia, lecz się czepiał takich sam ych j a k on próżnia­

ków nocując raz w stodole, drugi raz pod s t r y ­ chem, gdzie m u wypadło. Najczęściej zachodził do pewnej pustej c h a łu p y k t ó r a s ta ła za wsią bez żadnego użytku, i ta m legiwał.

Jakim sić przypadkiem nasz wisus znający

(37)

jego n a ro w y trafił ta m od razu. W szedłszy z o b a ­ czył k a m r a t a spoczyw ającego na wiązce słom y, p r z y nim leżała w y p ró ż n io n a bu telk a ja k o te ż p a ­ rę ogó rk ó w , kiełbasy, w głębi p a n o w a ły nieprzej­

rzane ciemnie.

N a odgłos k ro k ó w now oprzybyłego, mięszka- niec lepianki p o rw a ł się z miejsca, uchw ycił nóż

i wrzasnął:

— K to t a m lezie?

— T o j a W ite k , czy mnie nie poznajesz?

— T y ? czem u przychodzisz tak z nienacka?

Nie trzeba d ru g i raz tego robić bo o nieszczęście ła tw o

— j a k i e nieszczęście?

— Ano, b y w a ją w y p a d k i że człek bezwie­

dnie może kogo p o tu rb o w a ć . Nocą wszystkie ko­

t y są czarne, że zaś w ó jt ka z ał mnie śledzić więc sypiam czujnie, a g d y b y mi obcy s ta n ą ł w po­

przek drogi— oho, już po nim!

— Z kądże ta k a złość n a łudzi? Czyś co zbroił?

— D łu g o by o tern gadać, szkoda czasu i j ę ­ zyka; powiedz lepiej co clę tu sprow adza.

— Uciekłem przed ojcem.

— Ejże!

— S t a r y chciał mnie tłuc.

— A tyś się nie dał?

— Jużci że nie dałem.

— Dobrześ zrobił. T e r a z m ów co z tobą d a ­ lej będzie, bo przecież do zabijaka ojca c h y b a nie powrócisz.

— Ani myślę!

— J e d y n a r a d a trz y m a jm y się o b a k u p y ; we

W i t e k . 3

(38)

dwóch raźniej i składniej przyjdzie nam żyć, W p ra w d zie jesteś jeszcze do wielu rzeczy niesposo b ny, ale z czasem p o tra f ię w y p o le ro w a ć cię.

— W czemże m ogę pom ódz kiedy j a żadnej ro b o ty nie um iem?

— K to ci g a d a o robocie? Jeść, pić, spać—

ot i cala s p ra w a .

— A zkąd w eźm iem y pieniądze?

—• Z najdziem y je: głupi szuka, m ą d r y bierze, Czy widziałeś choć raz bym chodził za pługiem, grzebał w ziemi lub zwoził s n o p y z pola, a jed n a k nie braknie mi nigdy g r o s z a na pohulankę.

— P raw da!

— Więc i ty to samo będziesz miał, tylko trzeba nam w y w ę d ro w a ć do jakiego m iasta, bo tu nic nie wysiedziemy prócz k łopotów . W m ie­

ście n a ro d u huk, k ażdy z a ję ty sw ym fachem i n ik t nie m a czasu w glądać w cudze s p r a w y — n a wsi zaś począwszy od starej b a b y co wrzecionem fur- g a aż do wylegującego się na piask u dziecka, wszyscy węszą, za człowiekiem.

J a k powiedział tak też i zrobiono. N astępnego dnia rów no ze świtem d o b r a n a p a ra w y ru sz y ła w stronę Kalisza. Szli oni to lasem, to bocznemi drożynam i by uniknąć bacznego wzroku ziemskich strażników , g dy zaś p óź nym wieczorem przybyli do celu swej podróży, Szczepan w net znalazł zna­

nego sobie dawniej jeszcze kolegę, k t ó r y tra p io n y za nieuczciwe s p ra w k i przycupnął tu , n o s a na ś w ia t Boży nie w y ty k a ją c .

Był to bywalec co nie z jednego pieca chlet

ja d a . Przeszłego r o k u wkręcił się psim swędem

na posadę do gm iny z jakiej pochodzili nasi zbiega

(39)

wie i ty m sposobem tow arzysz W itk a znał go t r o ­ chę. O d d a n y pod sąd za kradzież pieniędzy g r o ­ m adzkich czmychnął do m iasta i tam siedział u k r y t y żyjąc z d o b y ty m nieuczciwie groszem. Swój swego zawsze zwietrzy, więc się niezadziwicie gdy w a m pow iem że o b a d w a przybysze zostali p o w i t a ­ ni przez niego nader życzliwie.

N akarmił, napoił, d a ł k ą t do spania i obie­

cał nazajutrz pomyślić o ich zajęciach.

Jeżeli chcecie bliżej go poznać to was objaśnię, iż nazyw ał się Zm yślański, powszechnie jednak no­

sił p r zy d o m e k Z m yślaka. Chociaż chłop z u r o d z e ­ nia przyw dział o d d a w n a u biór miejski a w yglądał z miny i czupryny na w asana. Przed la t y w y ­ cierał on k ą ty po dw orach służąc za lokaja, potem p ró b o w a ł różnych przem ysłów, lecz ponieważ wszędzie coś przeskrobał, nigdzie w końcu p r z y ­ j ą ć go nie chciano, po ostatniej zaś spraw ie w u rz ę ­ dzie gm innym , m usiał na jakiś czas przycichnąć.

Nie śmiejąc wyledz ze swojej nory, r a d b y ł że znalazł wyręczycieli k tórz y wedle jego w sk a z ó ­ wek m ogą zdobyć jakie takie środki do życia, nim będzie m ógł na nowo rozpocząć d aw ne rzemiosło.

— Moi drodzy — rzekł, gdy się po dobrem w y sp a n iu pokrzepili od ra n a sutem śniadaniem — u nas tu n a biedę nikt nie w y rz e k a, ale da rm o nic do g ę b y nie przychodzi. J a m am ręce zwią­

zane, bo jeślibym na świat w y jrz a ł już za kołnierz capną i zasadzą do ula; was oni nie znają, wyście cudzy, więc też r o b o ta pójdzie j a k po maśle, p o ­ tem zaś g d y tamci całkiem o mnie zapom ną, z a ­ wiążemy spółkę.

W ite k słuchał ow ych objaśnień niby niemie­

(40)

ckiego kazania, nie rozum iejąc o co rzecz idzie, dopiero kiedy m u w y tłu m a c z o n o dokładnie całą spra w ę, zawołał:

— J a ta m na to nie przystanę!

— D la czego się wzdragasz?

— Bo niechcę być złodziejem.

O b a parsknęli śmiechem, a Z m yślak c h a rk n ą ł, splunął i m ru k n ą ł przez zęby:

— Głupi!

Jeżeli którego z moich czytelników zdziwi p o ­ dobne odezwanie sie w y r o s tk a znanego z brzydkich na row ów , to niech wie iż w najgorszym n aw et człe­

k u je s t ja k a ś odrobina poczucia cn o ty i trzeba d łu ­ giego czasu a b y ow ą resztkę d a ró w Bożych całkiem z m a rnow ać. Raz już widzieliśmy ów z w r o t ku d o ­ brem u k ie d y głos sumienia n a w o ły w a ł go do p r a ­ cy, lecz dziś o d d a n y b ezw arunkow o próżniactw u, zachował tylko m im owolny w s trę t do zbrodni.

N iestety, s ła b a to za pora i każdy p odszept k łam liw y c h w yw odów z łatw o śc ią obalić się zdoła;

jeżeli zaś kto nie wierzy, niech posłucha dalszego ciągu rozpoczętej przed chwilą ro z m o w y , a p r z y ­ zna mi słuszność.

— W i t k u — rzecze Szczepan przyjacielskim t o ­ nem m o w y — zbajałeś się!

— W ie m co g a dam ,

— Otóż w idać że nie wiesz kiedy nazwałeś ta k paskudnie naszą robotę.

— Bo ona jest p a sk u d n ą.

— A kto wynosił ojcu k ru p y i m ąkę ze spi­

żarni, lub owies ze strychu?

— Ojcowskie dobro do mnie przynależy, in ­

n a jed n a k rzecz zwędzić cudze.

(41)

— N ikt cię nie n a m a w ia a b y ś odbijał z a m ­ ki lu b w y try c h e m m a js tr o w a ł przy drzw iach z a m ­ kniętych; złapiesz co leży n a o k u , i tyła!

— Z aw żdy to ludzkie a nie moje.

— W ięc po cóż owi ludzie kuszą p rze c h o ­ dniów do wzięcia? Niech m ają n a u k ę że nie trz e b a zostaw iać bez dozoru swego d o b y tk u .

N a wpół przekonany c h ło p a k szepnął:

— Zapew ne, od czego klucze!

— A widzisz! Uczenie niedbalców p o rzą d k u wyjdzie im n a dobre; stracą kurę, gęś, rze m y k lub k a w a łe k żelaztwa, a ochronią całą chudobę od szkody.

— No, jużci że tak!

— W ięc siedź i p o m a g a j n am g d y się n a d a ­ rzy okazja.

N a tern skończyli gaw ę d ę , nie p o trz e b a zaś było s m y k a więcej poduszczać, bo z m ło d y c h la t zepsuty, bardziej j a k każdy inny sm a k o w a ł w ży­

ciu bez p racy.

Nie będę w a m opow iadał moi mili czytelnicy stopniow ych postępów W it k a w złodziejskiem rze­

miośle. Początkow o zabierał się do rzeczy t r w o ­ żliwie z pew nym rodzajem niechęci, później o k a ­ z y w a ł coraz więcej odw agi i śmiałości, w końcu zaś potrafił d o ró w n a ć sw y m kierownikom . D r o g a p ro w a d z ą c a do złego pochyłą je s t i spa dzistą , k to raz n a nią stąpi tem u ju ż tru d n o w strzym ać sw ych kroków i mimowolnie leci wciąż ku zgubie, d o ­ póki nie rozbije g ło w y na dnie przepaści.

Szczepan ze Z m yślakiem widząc s p r y t swego

ucznia, położyli w nim całe zaufanie. On chodził

n a zwiady, p o d p a tr y w a ł, śledził, a będąc bardzo

Cytaty

Powiązane dokumenty

n ia - k olp orta ż prasy podziemnej, teoretycane i praktyczne, według wytyczonego programu, szk olen ie sa n itariu szek oraz werbowanie nowych członków do pracy

Piję dużo, serdeczny kumie, ale więcej cieszy się me serce z tego, że z Jana i Kachny będzie para, a śliczna

Idzie w olno do klęczpika,

świadczenia to mówię.. Otóż wracam do małżeństwa. Małżeństwo postanowił Pan Bóg w Raju. Dopóki był Adam i Ewa nie było żadnej przeszkody do zawarcia

nych domków; p ó łk o le ' to pustym odłączone wygonem, zwężało się stopniowo tak, że przy końcu, od strony wschodniej, zabudowania sty ­ kały się prawie

Jak tylko cokolwiek się ułatwię w domu, nie omieszkam się

kościelno opowiadała, ze Rak obiecoł Bregi- dzie dwa stajania (pólka) pod; zimnioki i chustkę wełniastą, jak bedzie za Józkiem u wos opredowała

Rózia: Jest to Florjan Uczciwek, pasierb mego wujaszka i uradzi ­ liśmy, że się ożenimy, ale jego ojciec nie chce na to zezwolić więc przy­.. szedł mi to powiedzieć