• Nie Znaleziono Wyników

Dzienniki zesłańca i żołnierza

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dzienniki zesłańca i żołnierza"

Copied!
31
0
0

Pełen tekst

(1)

Zygmunt Blumenfeld

Dzienniki zesłańca i żołnierza

universitas

Dzienniki Zygmunta Blumenfelda to unikato- wy dokument II wojny światowej. Autor zaczął je prowadzić w rodzinnym Krakowie w ostat- nich dniach sierpnia 1939, po czym rejestro- wał swe losy najpierw podczas ucieczki przed nadciągającymi Niemcami w tragicznym Wrze- śniu, potem podczas zesłania w ZSRR, a wresz- cie podczas służby w armii gen. Andersa na Bliskim Wschodzie i we Włoszech. Końcowe zapiski obejmują już pierwsze miesiące powo- jenne. Zapiski, prowadzone na bieżąco, przy- bierają czasem charakter listu z podróży, no- weli lub lirycznego wspomnienia. W codzien- nych przeżyciach autora zawiera się surowa nieupiększona prawda o losach ludzi w tam- tych czasach.

Zygmunt BlumenfeldDzienniki zesłańca i żołnierza

www.universitas.com.pl

Powoli i ociężale wstaję. Zaczyna się codzienne naciąganie tragicznych łachmanów. Spodnie z dziesiątkami łat, dziur, marynarka podobna do strzępów cudem jakimś łączących się w całość. Pas obwiązuję szpagatem. Buty… trudno opisać. –

A potem – chyba tylko ze względu na przyzwoitość i przyzwycza- jenie, a nie ze względu na rzeczywisty efekt – popłukanie rąk i zwilże- nie twarzy, które trudno nazwać myciem i następuje śniadanie:

chleb czarny i lepki i garnuszek czarnej kawy zimnej lub czasem ciepłej. Nierzadko zastępuje go czerpaczek zimnej niegotowanej wody.

Znów gong! Godzina 5:45! Trzeba już iść.

Pa Tatusiu! Do widzenia!

Moja brygada na mnie już czeka. I idzie po bagnach i pagórkach wąż ludzi-łachmaniarzy ku odległym o 4-6 km wyrębom i składom na lesochimie.

O godz. 7 zaczyna się codziennie praca. Piła, topór, piła, topór, do znudzenia. Gdy słońce parzy jak ukropem, wysycha siła jak woda na piecu. Słabi, słaniając się na nogach walą toporami i jak automaty ciągną stalowe wstęgi pił tam i z powrotem, tam i z powrotem, do znudzenia, do utraty tchu. Aż padają zmęczone, olbrzymie czasem drzewa. Najpierw można je liczyć, leżą każde z osobna jak pou- kładane, potem ich coraz więcej, rosną w dziesiątki, gmatwają się zrzucanymi w ziemię konarami, które przed godziną jeszcze dumnie kryły niebo i słońce.

A czasem pada deszcz i wyje wiatr. Wtedy lepisz się wodą. Jesteś mokry cały. Kompletnie cały. Wszystko wkoło ciebie tonie w wodzie, drzewa i trawa i niebo i ty sam. Jesteś zmęczony i znużony. Zdaje Ci się, że cały świat jest zmęczony i zniechęcony.

www.universitas.com.pluniversitas poleca:

(2)

Dzienniki zesłańca i żołnierza

(3)
(4)

Zygmunt Blumenfeld

Dzienniki zesłańca i żołnierza

opracowanie Henryk Markiewicz

posłowie

Andrzej Romanowski

Kraków

(5)

© Margo Hughes

© Copyright for this edition by Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2013

TAiWPN UNIVERSITAS ISBN 978-83-242-2400-5

Opracowanie redakcyjne Edyta Podolska-Frej

Projekt okładki i stron tytułowych Sepielak

(6)

Spis treści

HENRYK MARKIEWICZ

Przedmowa . . . 7

DZIENNIKI Ucieczka przed swastyką . . . 17

[Zesłanie] . . . 57

Wojna po raz drugi . . . 71

Cztery razy siedem . . . 79

Żegnaj, brygado! . . . 93

Posiołek po raz ostatni . . . 99

Z Północy na Południe . . . 107

A więc Buchara! . . . 126

„Panem et circenses” . . . 131

Buchara z dnia na dzień . . . 137

[List do Ireny] . . . 146

[List do Matki] . . . 148

Ryż i bawełna . . . 150

Namioty i guziki . . . 157

Alarm i droga . . . 160

[Na Bliskim Wschodzie] . . . 164

[We Włoszech] . . . 213

(7)

[Monte Cassino] . . . 233 Podchorążówka . . . 240 [Kartki powojenne] . . . 242

ANEKS

[Z kroniki 4. Batalionu] . . . 253 [Dwa listy] . . . 260 ANDRZEJ ROMANOWSKI

Posłowie . . . 271 Spis ilustracji . . . 281 Nota edytorska . . . 283

(8)

Przedmowa

Autor tych dzienników, mój brat cioteczny, urodził się 1 sierp- nia 1913 r. w Krakowie. Rodzicami jego byli Juliusz Blumenfeld, agent handlowy, później księgowy i Anna z Horowitzów. Uczęsz- czał do prywatnego gimnazjum Stanisława Jaworskiego; tu na- uczycielami jego byli m.in. wybitni już wówczas uczeni – języko- znawca Witold Taszycki i historyk Kazimierz Piwarski. Dużo czy- tał, celował w przedmiotach humanistycznych, ale równocześnie miał zainteresowania techniczne – zajmował się modelarstwem, budował radioodbiorniki, fotografował i trochę malował. Skąpy budżet domowy wspierał, udzielając korepetycji.

Maturę złożył w roku 1931. Myślał o studiach na lwowskiej Politechnice, ale ojciec nie był w stanie go utrzymać poza Kra- kowem. Zapisał się więc na Wydział Prawa i Administracji UJ.

Studiował tu w latach 1931–1935. Uczestniczył w pracach Towa- rzystwa Biblioteki Słuchaczów Prawa UJ. Opracował wtedy dwa skrypty: Ostatnie zmiany w ustawodawstwie podatkowym (z Mie- czysławem Rożkowiczem, 1934) i Prawo karne. Część szczególna na podstawie wykładów Władysława Woltera (1935, z Stefanem Wurzelem).

Polityką zajmował się mało; miał wówczas sympatie liberalno- -demokratyczne. Nie zrywając z judaizmem, żywił jednak – jak zapamiętałem – zapatrywania deistyczne. Zajmował postawę zdecydowanie asymilatorską. Interesował się nadal literaturą, prenumerował „Wiadomości Literackie” i wskrzeszonego „Ska- mandra”.

(9)

henryk markiewicz

8

Już w klasie maturalnej połączył go mocny i trwały – mimo przejściowych kryzysów – związek uczuciowy z młodszą o rok Ireną Gutman, w przyszłości również prawniczką. Ślub jednak odkładali, głównie z powodu trudnej sytuacji materialnej obu rodzin.

Po ukończeniu studiów nie służył w wojsku; poborowym żydowskiego pochodzenia z maturą dawano wtedy kategorię D (niezdolny do służby wojskowej); chodziło o to, by nie stali się oni w przyszłości oficerami. Przez rok pracował jako aplikant adwo- kacki, po czym zatrudnił się w biurze składu drzewnego inż. Józe- fa Lilienthala. W czerwcu 1939 doktoryzował na UJ na podstawie pracy Podżeganie i pomoc; promotorem był Władysław Wolter.

4 września 1939 uciekając przed Niemcami, wraz z ojcem wy- szedł z Krakowa. Już w Proszowicach spotkali się z moim wujkiem Janem Ulreichem i ze mną. Odtąd, aż do wstąpienia Zygmunta do wojska, przeżywaliśmy te same losy; opowiadać więc będę o nich w liczbie mnogiej. Inwazja Armii Czerwonej 17 września zastała nas tuż przed Kowlem. W mieście tym zatrzymaliśmy się na dwa tygodnie, po czym wyjechaliśmy do Lwowa. Tu połączyliśmy się z moim ojcem Adolfem Markiewiczem, który przybył tu po ka- pitulacji oddziału wojskowego, w którym odbył jako sanitariusz kampanię wrześniową. Zamieszkaliśmy razem (Ulreich wkrótce wyjechał ze Lwowa, udając się na niepodległą wówczas jeszcze Litwę). Utrzymywaliśmy się głównie z pożyczek zaciągniętych u znajomych mojego ojca. Zygmunt krótko (od kwietnia 1940) pracował jako dekorator w Uniwermagu (Domu Towarowym). Li- czyliśmy na rychły koniec wojny. Pod okupację niemiecką wracać nie chcieliśmy, ale nie chcieliśmy także brać paszportu sowieckie- go, bo oznaczałoby to rezygnację z obywatelstwa polskiego. Wsku- tek tego 29 czerwca 1940 milicja nas aresztowała. Pod dwunastu dniach podróży w wagonach bydlęcych dojechaliśmy do stacji Ał- tynaj w obwodzie swierdłowskim na Uralu. Kilkusetosobową gru- pę, w której przeważali Żydzi, umieszczono w leśnej osadzie („po- siołku”), oddalonej o 20 kilometrów od tej stacji. Miejsca tego nie wolno było opuszczać, praca w lesie była przymusowa, dla wielu

(10)

przedmowa 9 trudna. Kierowali nią miejscowi Rosjanie z szorstką wyrozumia- łością. Zygmunt został drwalem. Radził sobie dobrze, z czasem został brygadierem i nawet nieźle zarabiał.

Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej i tzw. amnestii dla represjonowanych obywateli polskich z początkiem października 1941 wyjechaliśmy na południe ZSRR, wiedząc, że tam tworzy się wojsko polskie. Zatrzymaliśmy się w Bucharze, gdzie można było się zameldować. Z końcem listopada jednak milicja znowu aresztowała „amnestionowanych” i rozwiozła ich do różnych kołchozów w Uzbekistanie. My znaleźliśmy się w kołchozie im.

Karola Marksa, kilkanaście kilometrów od miasta Andiżan. Pra- cy dla nas jednak tu nie było, kołchoz wkrótce przestał wydawać nam żywność. Na zakup jej sprzedawaliśmy pozostałe osobiste rzeczy. Było tego niewiele, więc żyliśmy w skrajnej nędzy, głodo- waliśmy. Gospodarstwem naszym zajmował się Zygmunt, najbar- dziej zaradny z całej naszej czwórki.

W styczniu 1942 stanął do poboru przed mieszaną polsko- -sowiecką komisją w Andiżanie. Dostał kategorię D, ale dzięki poparciu męża zaufania taszkenckiej Delegatury Ambasady RP, Włodzimierza Wyczachowskiego, został do wojska przyjęty;

przemawiało na jego korzyść i wyższe wykształcenie, i to, że miał polskie prawo jazdy. Znalazł się w 4 Batalionie 3 Dywizji Strzel- ców Karpackich. Początkowo przydzielono go do kolumny trans- portowej, już jednak 15 maja 1942 został przeniesiony do bata- lionowej kancelarii. Tu m.in. prowadził starannie kronikę swe- go batalionu (urywa się ona za zapisie z 3 IV 1944, przed bitwą o Ankonę). Przeszedł wraz z nim cały szlak wiodący przez Bliski Wschód do Włoch. 3 maja 1943 awansował na starszego strzelca.

Pozostawał w batalionie aż do września 1944.

Rozpoczynał służbę z wielkim entuzjazmem i gorliwością;

później przyszły rozczarowania. W dzienniku nie skarży się na jakieś przykrości czy afronty, przeciwnie, wspomina o zawartych przyjaźniach. Życzliwie traktował go szef batalionu ppłk Piotr Pa- rucki. Czuł się jednak niedoceniany, ogarniało go poczucie osa- motnienia i zniechęcenia. Z drugiej strony – przyznawał, że służ-

(11)

henryk markiewicz

10

ba wojskowa ratowała go przed depresją, powodowaną tęsknotą za krajem, rozłąką z rodziną i obawą o jej losy zarówno w okupo- wanej Polsce jak i w ZSRR. W dzienniku powściągliwie i ogólni- kowo (zapewne z obawy przed niepowołanymi czytelnikami) no- tował: „Stanąłem na pewnej platformie wygodnej i dostatecznie odpowiedniej, a zdaję sobie sprawę z tego, iż tej platformy przy panujących przepisach na lepszą zmienić nie mogę”.

Szczególnie był rozgoryczony odrzuceniem jego podania o przyjęcie do Szkoły Podchorążych Zaopatrzenia i Transportu w październiku 1943.

Do owej szkoły dostał się jednak później, w październiku 1944. Podanie jego zaopatrzył taką oto opinią dowódca 4 Bata- lionu mjr Racięski:

Ogólny poziom inteligencji na bardzo wysokim poziomie. Charak- ter wyrobiony, spokojny, poważny. Ideowy – pracuje z dużym poświęce- niem i ambicją. Zdolny i szybko orientujący się. W przeciągu 2 lat pełnił nieprzerwanie służbę kancelisty w Dowództwie 4 Baonu, wywiązując się ze swojej funkcji bez zarzutu. W czasie akcji pod Monte Cassino i Adriatyk był zawsze w pierwszej linii w wysuniętym rzucie Dtwa Ba- onu, jako jedyny maszynista i niezależnie od sytuacji bojowej pracował zawsze z dużym spokojem i pożytkiem. Bez nałogów. Bardzo lojalny wobec przełożonych; koleżeński w stosunku do wszystkich żołnierzy.

Ze względu na zalety umysłu i charakteru zasługuje w zupełności na uwzględnienie jego prośby, mimo że pewną przeszkodą mogłoby stano- wić wyznanie mojżeszowe. W czasie swej służby złożył jednak dowód, że jest dobrym i pożytecznym obywatelem Rzeczypospolitej, jako oficer służby zaop. i transp. będzie na pewno bardzo użyteczny.

St. strz. Blumenfeld kandydował już w swoim czasie do Podchorą- żówki i podanie jego nie było wtedy uwzględnione.

Ogólnie bardzo wartościowy i dobry żołnierz, zasługuje na to, aby mu dać możność ukończenia szkoły podchorążych.

Szkołę ukończył w lutym 1945 w stopniu kaprala podchorąże- go, skierowano go wówczas do Służby Zaopatrzenia i Transportu

(12)

przedmowa 11 2 Korpusu. Po wojnie znalazł się w Polskim Korpusie Przysposo- bienia i Rozmieszczenia w Wielkiej Brytanii.

Pod koniec wojny Zygmunt, wówczas dowódca konwoju za- opatrzeniowego, poznał w północnych Włoszech młodą dziewczy- nę Annę Lisę Ratkę. Pochodziła ona z polsko-niemieckiej rodzi- ny (ojciec był śląskim powstańcem, matka – Niemką z Westfalii), zamieszkałej w Łaziskach pod Katowicami. Anna Luiza (zwana w  domu Lilką) uciekała z Wiednia, gdzie studiowała medycynę, przed Armią Czerwoną. Wkrótce wywiązało się między nimi po- ważne uczucie. Uzgodnili jednak, że jeśli Irena Gutman przeżyła, Lilka odejdzie. Irena rzeczywiście się uratowała na Węgrzech i wró- ciła do Krakowa. Była jednak wówczas już związana z człowiekiem, który tam jej pomagał, co więcej, była już w ciąży. Mimo to Zyg- munt, który nawiązał z nią kontakt latem 1946, prosił ją o przyjazd do Anglii. Irena jednak nie mogła się zdecydować na ryzyko niele- galnego opuszczenia kraju i odmówiła, a wkrótce wyjechała ze swo- im partnerem do Australii. Po przeniesieniu Zygmunta do rezerwy w czerwcu 1947 zamieszkał wraz z Lilką w Liverpoolu. Okazała się ona dzielną i niezawodną partnerką życiową. Ślub wzięli w r. 1949.

Ze związku tego urodziła się córka Margo, zamężna Hughes.

Początkowo znajdowali się w ciężkich warunkach material- nych. Zapewne z tego powodu Zygmunt nie podjął starań o no- stryfikację jako prawnik. Z pomocą zaprzyjaźnionego miejsco- wego radnego założył firmę „Simpsons Photographic Service”.

Prosperowała ona bardzo dobrze i z czasem stała się największą w Liverpoolu firmą specjalizującą się w fotografii przemysłowej, handlowej i prasowej. Zygmunt fotografował m.in. wizytę królo- wej Elżbiety w Liverpoolu i koncerty Beatlesów. Poza pracą za- wodową zajmował się działalnością charytatywną. Zyskał sobie wielu serdecznych angielskich przyjaciół. Z polską emigracją na- tomiast nie nawiązał bliższych kontaktów.

Jesienią 1955, od razu po przywróceniu Austrii suwerenności, pojechał tam, wraz z Lilką, by się ze mną zobaczyć (przebywałem wówczas w Wiedniu z rocznicowymi wykładami o Mickiewiczu).

Później dwukrotnie odwiedził Kraków, m.in. w r. 1964 w czasie

(13)

henryk markiewicz

12

jubileuszu UJ, a ja i mój syn Ryszard gościliśmy u niego w Li- verpoolu. Oczywiście przez cały ten czas utrzymywaliśmy częstą korespondencję.

Zmarł 25 stycznia 1975 r.

*

Dzienniki swe prowadził Zygmunt od 1 września 1939 do 30 sierpnia 1944 (zaniechał ich tylko w czasie pobytu we Lwo- wie). Z reguły były to notatki prowadzone na bieżąco. Częściowo rozbudowywał je potem w uszczegółowioną narrację. Niektóre fragmenty retrospektywne powstawały jednak bez uprzednich notatek, a z kolei część notatek nie została przez autora rozsze- rzona. Pisał swe dzienniki z myślą, że przeczytają je kiedyś jego najbliżsi. Prawdopodobnie miał także nadzieję na ich opubliko- wanie, o czym świadczyłaby ich staranna literacka forma. Rękopi- sy świadczą przy tym o dużej biegłości stylistycznej autora – rzad- kie są w nich poprawki czy skreślenia.

Przetrwały one w całości wszystkie wojenne tarapaty. W czasie PRL nie było oczywiście szans na ich publikację. Wdowa (zmar- ła w 1990 r.) i córka uważały je tylko za pamiątkę rodzinną; stąd zwłoka w staraniach o ich wydanie. O podjęciu ich zdecydowa- ła opinia czytelników rękopisu, przede wszystkim prof. Andrzeja Romanowskiego.

O wartości tych dzienników ja nie mogę się wypowiadać – zbyt bliską osobą był mi Zygmunt. Napisać, że traktował mnie jak ukochanego brata – to za mało. Zajmował się mną od mojego wczesnego dzieciństwa, a począwszy od moich lat szkolnych, za- bierał mnie na spacery, spotkania z kolegami, do pływalni, teatru i kina, nawet na randki z Ireną. Kierował moim rozwojem inte- lektualnym, dobierał mi lektury, wyjaśniał to, czego nie rozumia- łem (a miał nieprzeciętny talent pedagogiczny). Cieszył się moimi sukcesami i zachwalał je przed swoimi profesorami i przyjaciółmi.

(14)

przedmowa 13 Przez dłuższy czas był dla mnie absolutnym autorytetem, a prze- bywanie z nim – największą radością. W czasie wojny opiekował się mną i pomagał, jak tylko mógł.

Nikomu tyle co jemu, nie zawdzięczam.

Henryk Markiewicz

(15)
(16)

Dzienniki

(17)
(18)

Ucieczka przed swastyką

I.

Ostatnie dni sierpnia 1939 roku zastały mnie jak zwykle w Krakowie. W starym, spokojnym Krakowie. Życie, zwykle w le- cie trochę ospałe, miało w tym czasie więcej wigoru i czuć było to wewnętrzne zdenerwowanie, które od szeregu tygodni nurto- wało w społeczeństwie, a wyrażało się nie tylko w kawiarnianych plotkach i artykułach w prasie codziennej, ale i niedającymi się ukryć nawet przed okiem laika przygotowaniami wojskowymi.

W powietrzu wisiała wojna, a spokojni krakowscy mieszczanie, popijając kawę w Esplanadzie czy u Bisanza1, zastanawiali się, czy będzie, czy nie. Optymiści cieszyli się, że nareszcie się rozprawi- my..., pesymiści woleli, aby jej w ogóle nie było.

Rozpoczęła się tzw. cicha mobilizacja, polegająca na tym, że wzywano imiennie do zgłaszania się do wojska, co jeszcze bar- dziej podniecało opinię. Hasła, slogany, pochody, manifestacje coraz bardziej zaogniały mieszczan, a gdy 31 sierpnia ukazały się afisze mobilizacyjne na murach miasta – wzmogło się zdenerwo- wanie i pewność, że przecież wojna będzie. Nikt jednak nie wie- dział, kiedy i nikt nie wierzył, że wnet. Ot, po prostu „będzie”...

Kiedy wracałem tego wieczoru samochodem do domu z La- sku Wolskiego2, spotkałem pracujących koło drogi żołnierzy

1 Esplanada, Bisanz – krakowskie kawiarnie.

2 Lasek Wolski – właściwie Las Wolski, duży park naturalny.

(19)

dzienniki

18

z łączności. Rozpinali jakieś druty, ciągnęli jakieś kable. Stanąłem i wdałem się z nimi w pogawędkę.

„No, jakże, będzie wojna?”

Pyzaty chłopak, spocony i zmęczony, wziął ode mnie papiero- sa, rozglądnął się i odparł:

„E, panie – chyba nie. To na jutrzejsze ćwiczenia się pracuje.

Jutro jakieś duże ćwiczenia wymyślili i całą noc roboty do cholery”.

Ha, ćwiczenia – to chyba wojny nie ma!

Odwiozłem Irenę do domu3, jak zwykle po wieczornym spa- cerze, i wróciwszy sam – zastałem już wszystkich w łóżkach. Spali sobie spokojnie, jak zwykle, nie zastanawiając się, czy wojna bę- dzie, czy nie...

...

Było jasno i w żółte story mojej sypialni biło silne światło sło- neczne, gdy przebudził mnie jakiś huk. Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje, spojrzałem na zegarek – dochodziła godz. 6.

Odwróciłem się na drugi bok i miałem zamiar spać dalej, gdy nastąpiła detonacja, jedna, druga, trzecia, potem stuk karabinu maszynowego, znów jakaś inna detonacja, podobna do uderzenia pioruna, i znów warkot samolotów.

Podbiegłem do okna i otworzyłem je.

Mieszkaliśmy przy rogu ul. J. Lea i Chocimskiej, w narożniku, w zachodniej dzielnicy miasta. Okna wychodziły na miasto, które było widać omal po same wieże Mariackiego Kościoła.

Po niebie sunęło kilka samolotów w kierunku na miasto i wo- kół nich od czasu do czasu pojawiał się błysk, potem mały biały obłoczek, a w końcu słychać było detonacje, które mnie zbudziły.

Od czasu do czasu terkotał gdzieś karabin maszynowy, a czasem

3 Irena – Irena Gutman (ur. 1914), znajoma, potem partnerka życiowa Zyg- munta, dr praw, aplikantka adwokacka.

(20)

ucieczka przed swastyką 19 słychać było jakąś głębszą i silniejszą detonację po przeciwnej stronie miasta, gdzieś w okolicy lotniska.

Widok ten mnie uspokoił.

Po prostu – ćwiczenia. Pewnie te, o których mówił przygodnie spotkany wczoraj żołnierz z łączności.

Przecież to jasne. Ćwiczenia LOPP4, czy jakieś inne. Zabawa wojenna nigdy mnie specjalnie nie interesowała, w wojsku ni- gdy nie służyłem i na nim się nie znałem, więc skonstatowawszy przyczynę huków, które zresztą przycichły, wróciłem do łóżka i najspokojniej zasnąłem.

Przed ósmą, jak zwykle wstałem i dopełniwszy wszelkich obo- wiązków wobec swego ubioru, pożegnałem rodziców i najspokoj- niej szedłem do biura. Jak zwykle, nie śródmieściem, ale alejami Mickiewicza i Krasińskiego. Mniej więcej w okolicy gmachu Aka- demii Górniczej – usłyszałem wycie syren, a potem znów dalekie detonacje, warkot samolotów i strzelanie z karabinu maszynowego.

Przyzwyczajony byłem, że w czasie ćwiczeń LOPP na sygnał alarmu chowałem się do bram tylko wtedy, gdy miałem czas, więc i teraz niewiele zwracając uwagi na „ćwiczenia” – szedłem do biura.

W biurze wszystko po staremu.

Tadek Kopczyński, nasz magazynier (a w „cywilu” gracz

„Garbarni”5), przywitał mnie stereotypowym „Dzień dobry panie doktorze” i chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy nagle zadzwonił te- lefon.

Mówiła pani Lilienthalowa – właścicielka biura. – Panie Zyg- mun cie – dzień dobry! I co pan na to wszystko, więc mamy woj- nę...!

Przez chwilę nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, czy to żart, czy przenośnia, ale głos w słuchawce rozwiał wątpliwości.

Hitler przemawiał rano przez radio. Wypowiedział Polsce woj- nę, a wojska jego i lotnictwo już na niektórych odcinkach parę godzin wcześniej – rozpoczęły działania. Posłałem po gazetę.

4 LOPP – Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej.

5 „Garbarnia” – krakowski klub piłki nożnej.

(21)

dzienniki

20

Szczegółów jeszcze właściwie żadnych nie ma. Pełno jakichś patriotycznych frazesów, z jednym pewnikiem wydrukowanym ogromnymi czarnymi literami: Wy b u c h ł a w o j n a !

A więc – pierwszy wrzesień 1939 roku! Pierwszy dzień woj- ny! Na mieście ruch, jakiego w Krakowie nie pamiętam. Tysiące ludzi na ulicach. Co chwilę alarm i co chwilę ludzie chowają się do pobliskich bram jak do żelbetonowych schronów, prowadząc strusią politykę. Tu i owdzie na Plantach i skwerach wykopane doły przeciwlotnicze, ale gdy jest alarm – każdy woli wejść do bramy. Tam się jakoś czują bezpieczniej. Nad ulicą Karmelicką przelatuje samolot i sieje z karabinu maszynowego po fasadach domów. Chowam się więc do domu, gdzie Robert Fleischer6 ma swoje biuro i przeczekuję alarm na rozmówce z nim i jego ojcem.

Przychodzi też Irenka. Okazuje się, że nikt z nas właściwie nie wie, jak wygląda „prawdziwa wojna”, każdy jednak zdaje so- bie sprawę z tego, że jest inna niż ta potulnie cicha tzw. pierwsza światowa.

Ulica Karmelicka – suną samochody, jeden za drugim.

Wszystkie ze strony Śląska na wschód. Ludzie widocznie ucie- kają z okolic walk. Małe limuzyny przeładowane ludźmi, wali- zami, pościelą, pełne, uginające się pod nadmiernym ciężarem.

Patrzymy przez okno z uczuciem litości dla tych nieszczęśliwców i z poczuciem beztroskiego bezpieczeństwa. Jesteśmy przecież dzięki Bogu w Krakowie, a nie na granicy. To naprawdę szczęś- cie. Wprawdzie byli i tacy krakowianie, którzy już wyjechali na wschód, gdzieś pod Równe czy Lwów, ale to chyba przesada, a zresztą na to zawsze jest czas. Krakowianie są zdenerwowani, ale mimo braku wiadomości z frontu (wojna rozpoczęła się kilka godzin temu) – są optymistami. Wierzą w afisze, krzyczące na każdym rogu „silni, zwarci, gotowi...”7, wierzą w artykuły w „Ku-

6 Robert Fleischer – przyjaciel Zygmunta, pracował w biurze fabrycznego skła- du węgla będącego własnością jego ojca Michała, przy ulicy Karmelickiej 6.

7 „Silni, zwarci, gotowi” – hasło rozpowszechnione w publicystyce i propagan- dzie wiosną 1939 r.

(22)

ucieczka przed swastyką 21 rierze Codziennym” i „Tempie Dnia”8 i z ufnością patrzą w przy- szłość, roznosząc pomiędzy kawiarnianymi stolikami cudownie nieprawdziwe plotki.

Wieczór znów jest cichy, pogodny, cudowny. Ludzie siedzą w kawiarniach, ludzie chodzą po Plantach, nie słychać powtarza- jących się w czasie dnia detonacji; jest jak wczoraj, jak dawniej.

Tylko ulicą Karmelicką ciągnie nieprzerwany sznur wyładowa- nych uciekinierami samochodów. To może jedyny widoczny znak, że gdzieś jest wojna. Drugi to zaciemnienie. W Krakowie jest pierwszy dzień „blek-autu”9.

A w domu jest spokojnie i cicho.

Okna zaklejone granatowym papierem pakunkowym, szczel- nie pozamykane. Matka i ojciec10 przyjęli wiadomość o wojnie i samą wojnę z dziwnym spokojem. Nie są zdenerwowani. Są op- tymistyczni, wierzą w armię, wierzą w aliantów, którzy na pewno nam pomogą, i wierzą, że Niemcy, tak jak w 1914 roku, tak i teraz wojny nie wygrają. Nie cieszą się, są smutni, ale mają jakiś wierny tradycjom optymizm. Ojciec kładzie się spokojnie spać. Ja z mat- ką wychodzimy przed dom i stoimy na ulicy. Mamy tzw. służbę OPL11.

Jest niezapomniana noc. Ciepło, gwieździście i cicho. Rozma- wiamy z matką o drobnych codziennych sprawach. Nie umiemy się jednak oderwać od rzeczywistości, wszystkie tematy wiążą się z tym, że wojna i jak to będzie. W pewnym momencie matka ma oczy pełne łez. Słyszę, jak mówi sama do siebie „i znowu wojna...”

Ten smutek matki po raz pierwszy może powoduje u mnie pewną reakcję. Do tej pory wciąż wydaje mi się, że przecież właś- ciwie nic się nie zmienia. Zdarzenia przechodzą jakby kolo mnie, ale nie przeze mnie. Takie jakieś obce i jakby mnie niedotyczące.

8 „Ilustrowany Kurier Codzienny”, „Tempo Dnia” – krakowskie dzienniki.

9 „blek aut” (ang. black out) – zaciemnienie przeciwlotnicze.

10 Matka i ojciec – tzn. rodzice: Juliusz Blumenfeld (1882–1942), urzędnik pry- watny i jego żona Anna z Horowitzów (ok. 1893–1942).

11 OPL – Obrona Przeciwlotnicza.

(23)

dzienniki

22

Nagle zaczynam sobie zdawać sprawę, że zaczęła się jakaś straszna rzecz, bo przecież matka płacze. Zaczynam sobie zdawać sprawę, że przecież nie musi być tak, jak piszą gazety, nie tak, jak mówią plotki. Może być całkiem inaczej...

Noc jest chyba najładniejsza z tych, jakie mogą być latem, ale nagle jest strasznie smutno.

Matka płacze.

Do rana już nie spałem.

Drugi dzień wojny – sobota.

Zaczął się tak, jak poprzedni. Słońcem i detonacją bombardo- wanego miasta. Naloty trwają cały dzień. Głębokim dźwiękom rozrywających się z podmuchem bomb odpowiadają naszczeki- wania karabinów maszynowych i suche, rzadkie detonacje poci- sków artylerii lotniczej. Od 5 rano do zachodu słońca, z małymi przerwami alarmy i naloty...

W biurze12 odczuwać się zaczyna nienormalność sytuacji.

Klientela przestała istnieć, a we fabryce masa ludzi brakuje. Wy- jechali na wschód.

Inżynierowa Lilienthalowa żegna się z rana i wyjeżdża do lecz- nicy, spodziewa się dziecka. Z inż. Lilienthalem zastanawiamy się, co robić dalej. Postanawiamy normalnie urzędować, z tym że w razie jakichś szczególnie ważnych okoliczności zabierze sa- mochód mój, który jest częściowo własnością biura, i wyjedzie z żoną do Lwowa, a ja sobie jakoś dam radę.

Po południu spotykam Irenkę i Roberta.

Idziemy razem wieczorem do Hawełki13. Na drzwiach wisi ciężka ciemna kotara (bleck-aut), a w środku dym, zaduch i masa ludzi. Masa obcych z zachodnich granic. Siedzą smutni przy bu- fecie i stolikach. My patrzymy na nich, rozmawiamy i coraz bar- dziej jesteśmy pesymistycznie nastrojeni. Irenka twierdzi, że bez względu na wszystko pozostanie w Krakowie, jakkolwiek na razie

12 W biurze – chodzi o biuro składu drzewa budowlanego i stolarskiego (ul.

Nadwiślańska 10); właścicielem był inż. Józef Lilienthal.

13 Hawełka – znana restauracja w Rynku Głównym.

(24)

ucieczka przed swastyką 23 nie mamy żadnych obaw, by naszemu miastu coś poza bombardo- waniem groziło. Robert i ja... chyba wstąpimy do wojska. Czeka- my na powołanie, bo tak kazali tym, którzy mają niebieskie kartki mobilizacyjne.

Wieczór znów jest gwieździsty i piękny. Znów jest cicho i w oko- licach Parku Krakowskiego – spokojnie jak przed tygodniami, gdy wszystko było „po staremu”. Idę z Irenką na spacer. Smutny spacer, gdy się mówi o rzeczach błahych, a człowieka nurtuje niepokój.

Przypominamy sobie stare historyjki i myślimy, jak to wszystko się teraz ułoży. Zaczynam mieć coraz gorsze przeczucia. –

Niedziela, 3 września, to pamiętny dzień

Prawdziwa „ostatnia niedziela”, jak z tekstu popularnej ów- cześnie piosenki.

Jak poprzednie, tak i ten dzień wstał z alarmem lotniczym.

Obudził mnie jak poprzednich dni ryk syren i wybuchy to bliż- sze, to dalsze.

Dziś jednak – naloty są prawie nieprzerwane.

Prawie całe przedpołudnie spędzam z ojcem i matką w bramie i sieni naszego domu.

Nie wiem, dlaczego miałoby tam być w czasie nalotu bez- pieczniej niż na pierwszym piętrze w mieszkaniu, ale trudno;

gospodarz naszego domu, inż. Świerkosz Alfred – upiera się, by wszyscy w czasie nalotu schodzili na dół do sieni. Godzę się na ten przymusowy meeting z sąsiadami i przy oknie dozorczyni spędzamy kilka godzin na nieciekawym słuchaniu plotek, czczej gadaniny i objawów hamowanego strachu, który przy każdej de- tonacji maluje się na twarzach, który jednak stara się każdy stłu- mić. Niektóre z detonacji są bardzo silne i bliskie. Jak się później okazało, bombardowano i uszkodzono m.in. szkołę powszechną (gdzie było zakwaterowane wojsko) przy równoległej do naszej ulicy Kazimierza Wlk.

(25)

dzienniki

24

Około godz. jedenastej przed naszą bramą zaczęły ciągnąć oddziały wojska, widocznie wycofującego się ze Śląska. Znać, że przebyli walkę. Niektórzy już bez broni, lekko ranni, z obwiązany- mi rękami lub twarzą, szli w kurzu i pyle ulicy w czasie najwięk- szego przedpołudniowego żaru. Spocone twarze były brudne, czerwone i zmęczone. Widać, że byli przygnębieni i niesłychanie strudzeni forsownym marszem. Kolumny ciągnęły się przed na- szymi oczyma prawie w nieskończoność. Matka i Józia (nasza słu- żąca) pobiegły do domu i zniosły kosze z pomidorami. Również i inni za naszym przykładem zaczęli znosić na krawężnik ulicy co kto miał pod ręką. Przechodzącym żołnierzom, spragnionym – rozdawano pomidory, owoce i najważniejsze może – wodę.

Naloty trwają cały czas. Bombardowanie nie ustaje. Kolumny przesuwają się w coraz większych odstępach, wreszcie już tylko pojedynczy żołnierze, nie mogący widać nadążyć tempu masze- rującego oddziału – przesuwają się przed nami, zatrzymując się przed naszym domem i chciwie pijąc w pośpiechu wodę.

Pytamy ich o różne rzeczy, jednak żaden z nich nie umie wzgl.

nie chce niczego powiedzieć. Mówią tylko, że się biją, że walka jest ciężka. Nic jednak więcej, ani gdzie, ani żadnych innych szczegółów.

W południe wybieram się z rodzicami do Markiewiczów (mój wujek i ciotka)14. Na tym krótkim odcinku (mieszkają przy ul.

Józefitów 17) łapie nas nalot i droga trwa przeszło godzinę.

Wujka nie ma w domu. Został przedwczoraj powołany do wojska i jest gdzieś w koszarach na Stradomiu. W domu jest ciot- ka z 5-letnim Adasiem i 17-letnim Heniem15. Wujek, nie wiedząc, jak dalej potoczą się wypadki, polecił ciotce wraz z dziećmi bez- względnie nie opuszczać Krakowa. W czasie całego obiadu deba-

14 Mój wujek i ciotka – Adolf Markiewicz (1894–1942) – współwłaściciel firmy

„Zygmunt Machauf i Ska”, importującej wysokogatunkowe alkohole, i jego żona Dora (Debora) z Horowitzów (1897–1942?), siostra Anny Blumenfel- dowej.

15 Adaś Markiewicz (1932–1942) oraz Herman (później Henryk) Markiewicz (ur. 1922), wówczas uczeń kl. II liceum humanistycznego – synowie Adolfa i Dory.

(26)

ucieczka przed swastyką 25 tujemy właśnie nad tym problemem i ostatecznie rozchodzimy się bez powziętej decyzji.

Sytuacja zmienia się po południu.

Inż. Świerkosz, przyszedłszy z Zarządu Miasta, gdzie praco- wał, oświadczył, że wszyscy mężczyźni powinni bezwzględnie opuścić miasto, gdyż Niemcy są już w pobliżu, miasto nie bę- dzie bronione i właśnie rozpoczęto jego ewakuację. Wyjeżdżają wszystkie urzędy, ewakuuje się policja, wojsko i w ogóle wszystko.

Wiadomość jest dla nas straszna. Mimo coraz tragiczniejszych przypuszczeń i niejasnych wiadomości oficjalnych, po kątach du- szy kołatała się nadzieja, że jednak to przecież niemożliwe, by nasz Kraków miał czy mógł wpaść w ręce Niemców. Może to dla fachowca było rzeczą jasną od pierwszej chwili, ale dla nas, la- ików w rzemiośle wojennym, były te wiadomości nieoczekiwa- nym ciosem.

Z ojcem postanowiliśmy iść mimo nieustającego bombardo- wania do śródmieścia, znaleźć ewentualnie środek transportu i uciekać z Krakowa.

Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że pozostanie w mieście, które ma być zajęte przez hitlerowców, jest dla nas, Żydów, omalże rów- noznaczne z wyrokiem śmierci, przed którym należało się bronić.

Nie wiem, dlaczego zdawałem sobie ówcześnie z tego tak jasno sprawę, ale to był chyba zasadniczy moment, który spowodował mnie do znalezienia jakiegoś środka ucieczki z miasta. Wypad- ki zaczęły się toczyć jak kalejdoskop. Idąc do miasta wstąpiliśmy do ciotki. Zastaliśmy wujka. Przyszedł się pożegnać. Wyjeżdżał z wojskiem na wschód dziś w nocy. Ciotka bezwzględnie nie chce się rozstać z moją matką, a ta nawzajem z ciotką. W związku z tym i Henek oświadcza, że matki i brata nie opuści, więc zo- staje z nimi. Jedynym wyjściem jest znalezienie jakiejś furmanki wzgl. samochodu, który by pomieścił przynajmniej ciotkę z Ada- siem i moją matkę. Ja z ojcem i Heniem zdecydowani jesteśmy wyjść ewent. pieszo, a następnie za miastem znaleźć jakiś środek lokomocji. Wyobrażamy sobie, że podmiejski wieśniak zachęco- ny zapłatą podwiezie nas kilkadziesiąt kilometrów – a w naszym

(27)

dzienniki

26

naiwnym przekonaniu przypuszczamy, że to absolutnie wystar- czający dystans, by przynajmniej na pewien czas uniknąć niebez- pieczeństwa. Idziemy więc z Heniem i ojcem do miasta szukać transportu. Po drodze wstępujemy po Irenkę. Ta jest zdecydowa- na bezwzględnie pozostać z rodzicami.

W mieście ruch niesamowity. Ciężarówki wyładowane ewa- kuowanym sprzętem, całe kolumny samochodów i najróżniejsze- go rodzaju podwodów przesuwają się przez ulice miasta w kie- runku północnych i wschodnich jego wylotów.

Kraków ucieka przed swastyką...

Kupuję gazetę. Teraz dowiaduję się, że Wielka Brytania i Fran- cja wypowiedziały wojnę Niemcom.

W serce wchodzi otucha! Zaczynamy znów wierzyć, że sprawa przybierze dobry obrót, ale to daleka przyszłość, a myśleć trzeba o teraźniejszości. Ta każe się spieszyć. Spotykam dr. Piotrowskie- go16. Kilka dni wcześniej (dokładanie w ostatnią środę) – siedzia- łem z Irenką i nim w barze w „Feniksie”17 i rozmawialiśmy na temat ludzi, którzy w obawie przed wojną opuszczają Kraków. Pa- miętam, jak wtedy powiedział: „...nie, nie, panie, ja nauczony do- świadczeniem absolutnie nigdzie się nie ruszam. Wiem, jak było w czasie tamtej wojny; wygrali ją ci, co pozostali na swych śmie- ciach i nigdzie się nie ewakuowali...” Teraz biegnie zdenerwowany przez Karmelicką i szuka jakiejś taksówki, by razem z żoną i dwo- ma córkami uciekać na wschód.

Patrzę na niego i po prostu nie poznaję. W oczach jego rysuje się panika.

„Muszę wyjechać – mówi – jeszcze dziś wieczór. Moja żona po prostu nerwowo nie wytrzymuje tych nalotów i tego wszystkiego.

Poza tym nie chcę przeżywać tu Niemców...”

„Panie doktorze – próbuję mu przypomnieć naszą ostatnią rozmowę – przecież miał pan zamiar pozostać...”

16 dr Piotrowski – zapewne Kazimierz Piotrowski (1890–1962), lekarz gineko- log i recenzent teatralny.

17 „Feniks” – kawiarnia w gmachu Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Feniks”

w Rynku Głównym.

(28)

ucieczka przed swastyką 27

„Ach, drogi panie! Wszystko się zmienia, wszystko...”

Potrząsa mą ręką i ginie w tłumie.

Jeszcze raz decyduję się na wyjazd, tym razem ostatecznie.

O transport jednak niełatwo. Po prostu niemożliwością jest zna- lezienie nawet za 500 zł jakiejś taksówki z Krakowa do Tarnowa, czy gdzieś na odległość 100 km. Szukam do późnej nocy. Telefo- nuję do biura, jednak, jak się spodziewałem – już nie ma nikogo.

Inż. Lilienthal zabrał wóz i wyjechał z żoną w kierunku Lwowa.

Ojciec spotyka się z Thornami (właściciele fabryki, w której pra- cował), odbiera pieniądze, aby mieć trochę gotówki na drogę. Ale transportu nie dostajemy. Około dwunastej w nocy, zapchanymi ulicami, w czasie nieprzeniknionego black outu wracam do domu.

Robert wraz z samochodem został „zarekwirowany” przez wojsko i po południu wyjechał w niewiadomym kierunku. Irenka pozostaje przy swoim postanowieniu: zostać na miejscu. Żegnam ją z dziwnym uczuciem; po blisko jedenastu latach więcej niż naj- serdeczniejszej przyjaźni, bo i niewątpliwie miłości – żegnamy się na okres, po raz pierwszy, nie wiadomo jak długi. Przyrzekamy sobie wiele, bardzo wiele. Jesteśmy smutni i rozczuleni, bo zdaje- my sobie sprawę, że nadchodzi rozłąka, której nie umiemy zapo- biec i która nie wiadomo dokąd nas doprowadzi. Padają gorące słowa, ale czy potrafimy ich dotrzymać...?

W domu zastajemy matkę. Jest zdecydowana na wszyst- ko, nie chce się jednak rozstawać z siostrą i pieszo także iść nie może. Postanawiamy zatem z rana znów ponowić starania o taksówkę.

Noc mija szybko. Trochę na posterunku OPL, trochę na ner- wowym śnie, przerwanym wizytą mego kuzyna Dzidka Horo- witza18. Przychodzi w nocy zapytać mnie, czy przypadkiem nie znam jakiegoś taksówkarza, który mógłby ewakuować jego rodzi-

18 Dzidek Horowitz – właść. Herman Horowitz (1911–1939), absolwent medy- cyny UJ; w czasie ucieczki przed Niemcami śmiertelnie pobity przez chłopów, podejrzewających w nim niemieckiego szpiega.

(29)

dzienniki

28

ców i rodzeństwo19. Oczywiście nie umiem mu pomóc, bo znajdu- ję się w tej samej sytuacji. Jest smutny, zrezygnowany i odchodząc ma najgorsze przeczucia.

Około godziny 5 rano wychodzę znów z ojcem na miasto w  po szukiwaniu za taksówką lub jakimś wozem. Miasto jest opustoszałe, jak wymarłe. Wojska nie widać, policji nie widać, tu i owdzie snują się jacyś pojedynczy przechodnie, może to dlatego, że wcześnie rano, może dlatego, że już wszyscy uciekli.

Wracamy do domu.

Matka ma już spakowane walizki i oświadcza nam, że znajo- my wieśniak zgodził się przewieźć ją do Działoszyc razem z ciotką i Adasiem, a my, jeśli nie znaleźliśmy transportu, powinniśmy już wyjść pieszo, z tym że w Działoszycach się spotkamy. Działoszyce wybrała matka, ponieważ tam mieszka rodzina właściciela sklepu spożywczego, który był naszym sąsiadem i dostawcą. Nazywał się Fefferman. Jego żona miała jechać razem z matką, natomiast on miał iść z nami.

Plan jest niby prosty i właściwie nieskomplikowany. Na wszel- ki wypadek pozostawiamy matce część pieniędzy, a ja duplikaty wszystkich swych dokumentów, od metryki począwszy, a skoń- czywszy na dyplomie doktorskim. I teraz następuje chyba naj- pamiętniejszy moment, moment pożegnania z matką. Żegnałem się na kilka godzin może, ale czułem, że widzę matkę po raz ostat- ni. Nigdy chyba nie zapomnę, gdy ściskając mnie matka wyszep- tała: „...ja was już chyba nigdy nie zobaczę...” Miała oczy pełne łez i nie mogłem na nią spojrzeć, bo czułem, że także wybuch- nę płaczem. Odwróciłem się do drzwi, przebiegłem przez kory- tarz nie patrząc nawet na zapłakaną Józię i zamilkłego w kącie czarnego mojego Szpica20 i nie wiem, kiedy znalazłem się przed domem, nie mając odwagi spojrzeć na balkon, z którego ostat-

19 rodzice i rodzeństwo – Jakub (1876–1942), bankowiec, i Salomea (1888–

1955) z Hoffmanów Horowitzowie; rodzeństwo „Dzidka” Horowitza to Rena (ur. 1919) i Witold (ur. 1927, później żołnierz I Armii WP, zginął w bitwie o Berlin w r. 1945).

20 Szpic – imię psa, rasy szpic.

(30)

ucieczka przed swastyką 29 nie pozdrowienia przesyłała mi matka. Ojciec, który szedł obok mnie, również panował całą siłą woli, by nie wybuchnąć płaczem.

Oczy miał pełne łez i powieki drgały mu nerwowo. Po Henia nie wstąpiłem, bo jeszcze raz wczoraj oświadczył mi kategorycznie, że opuści Kraków tylko razem z matką.

Po drodze wstąpiliśmy po Feffermana i tak we trójkę ruszyli- śmy ku przystankowi tramwajowemu. Tramwajem do Dębnickiej rogatki, a następnie piechotą w kierunku Działoszyc.

II.

Poniedziałek, 4 IX 39 Jest godzina mniej więcej 5 rano, gdy znajdujemy się poza ro- gatkami Krakowa.

Dziś jakoś nalot się spóźnił i samolotów na razie nie słychać.

Idziemy wolnym krokiem, niosąc nasz szczupły bagaż składający się z noszonego przeze mnie na ręku płaszcza przeciwdeszczowe- go i turystycznego chlebaka oraz małej skórzanej teczki, niesionej przez ojca. To wszystko, co mamy ze sobą z rzeczy, poza około 3000 zł, które jeszcze przedstawiają znaczną wartość nabywczą.

Idziemy powoli, w tłumie opuszczających Kraków ludzi.

Wszyscy prawie uciekają pieszo. Kobiety z wózkami z dziećmi, mężczyźni obładowani plecakami, pchający dwukołowe, ręczne wózki. Tu i ówdzie na takim wózku jakiś starzec czy staruszka.

Ciągnie jakiś młody człowiek, ocierając co chwilę pot – i tak ucie- kają. Uciekają młodzi i starzy. Zamożni i ostatnia nędza. Katolicy i Żydzi. Po prostu wszyscy. Spotykam kilka znajomych twarzy. Tu i ówdzie z kimś zamienię kilka nieważnych zdań i idziemy dalej.

Co chwilę mija nas jakiś samochód wyładowany uciekinierami, jakże od nas szczęśliwszymi, tu i owdzie przejeżdża furmanka. Od rogatki droga zaczyna być po prostu przepełniona i zatarasowana

(31)

dzienniki

30

wolno posuwającą się falą furmanek i podwodów. Tłum jest tak zbity na szosie i tak wolno się posuwa, że chwilami wydaje się, że człowiek stoi w kolejce do kasy biletowej w kinie.

W pewnym momencie szosa wznosi się nieco na otaczają- ce Kraków pagórki i korzystając z tego, iż drogi się rozchodzą, a  w  związku z tym powstaje zagadnienie, którę z dróg wybrać – zatrzymujemy się i stając nad przydrożną fosą odwracamy się w tył, by jeszcze raz pożegnać Kraków.

Za nami leży w lekkiej sinej mgle miasto, które przez tyle lat było moim miastem. Widać je jak na dłoni, ze wszystkimi znajo- mymi wieżami i charakterystycznymi konturami budynków Izby Przemysłowo-Handlowej, budynku PKO i gmachu Feniksa21. Oczy przebiegają po tym znajomym widoku i nie chcą się z nim rozstać. Stoimy w milczeniu i każdy z nas żegna się z miastem, które jest dla mnie miastem dzieciństwa i chyba najpiękniejszych wspomnień. Tak, trudno jest odejść, gdy całe dotychczasowe ży- cie wiąże się z tym kawałkiem ziemi.

Ciszę przerywa mój ojciec.

„No, Zygmuś! głowa do góry, za 6 tygodni wrócimy!”

Patrzę na ojca i po prostu denerwuje mnie jego optymizm.

„Chyba za sześć lat” – odpowiadam czując podniecenie.

Ojciec jest dziecinnie optymistyczny i wierzy, że to tylko przejściowe ruchy frontu. Pamięta przecie tak dobrze tamtą woj- nę, jak to Austriacy (był w armii austriackiej) – cofali się po Gor- lice i Wieliczkę przed Moskalami, a w 1915 r. po ofensywie po- gnali ich daleko na wschód i północ. Wierzy, że to się powtórzy.

Wierzy, że jeśli nie za 6 tygodni, to za 6 miesięcy, wiosną, będzie z powrotem w domu.

Jestem przybity. Przybity tym nieprawdopodobnym optymi- zmem, w który nie umiem wierzyć, i tym wszystkim, co się stało.

Patrzę na leżące za nami rozbite bombami lotnisko w Czyżynach i stojące przed nami rozwidlenie dróg. Ciągnący ludzie i furman- ki idą w prawo, drogą – w tym kierunku ciągną tabory wojskowe,

21 gmach Feniksa – tu mowa o wysokim budynku przy ul. Basztowej 15.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Granicę tę oznacza się

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

„Nie umiał!” a dyrektor tego szpitala abramowickiego, wiadomo że to jest psychiatryczny szpital, Brennenstuhl, był absolwentem liceum Staszica, zadzwonił do pani

Oczywiście jest, jak głosi (a); dodam — co Profesor Grzegorczyk pomija (czy można niczego nie pominąć?) — iż jest tak przy założeniu, że wolno uznać

zofii ustnej Platona. Względem żadnego innego antycznego autora nauka nie ośmiela się na luksus odrzucenia jednej z dwóch istniejących gałęzi tradycji. Chociaż

Przedstawia on grupę trojga ludzi, mężczyzn i kobietę, dotykających się policzkami – dziwny i piękny obraz.. Simeon Solomon, żyjący w XIX wieku, został wykluczony ze

Ciśnienie jest wielkością fizyczną skalarną, którego miarą jest iloraz wartości siły działającej na powierzchnię przez wielkość tej powierzchni. p

Inni, którzy twierdząc oficjalnie, że produkują szmirę tylko dla pieniędzy, nie przyznają się, że właściwie ten rodzaj sztuki im się podoba.. Wreszcie ci, którzy są na