TOR
D R U G I ___________________________
MIESIĘCZNIK LITERACKO-ARTYSTYCZNY SPOŁECZNY I N A U K O W Y
C z e r w i e c 1 9 3 6 r »
Rok I, Np, 1
---T O «
O f f ĘJ G f _____________
MIESIĘCZNIK LI TERACKO -ARTYSTYCZNY SPOŁECZNY I N A U K O W Y
Radakcja i Administracja: Częstochowa, Dąbkowskiego 20 m. 8.
Prenumerata: Rocznie 5 zł., Półrocznie 2.70, Kwartalnie 1.40. Pojed. numer 50 gr.
Wydawca: Bronisław Wacławski. Redaktor odpowiedzialny Wacław Rousseau.
W D N IU 12 M A JA R. B. O G O D Z . 20.45 W R O C Z N IC Ę Ś M IE R C I W IE L K IE G O M A R S Z A Ł K A , K U JE G O C ZC I, N A D Z IE D Z IŃ C U G IM N A Z JU M T O W . S Z K O Ł Y S P O Ł E C Z N E J W C Z Ę S T O C H O W IE , Z O S T A Ł O D S Ł O N IĘ T Y P O M N IK , D Z IE Ł O C Z Ę S T O C H O W IA N IN A A R T Y S T Y R Z E Ź B IA R Z A ST E F A N A P O L IC IŃ S K IE G O .
DRUGI TOR Nr. 1
Anna Skarbek-Sokołowska.
MOJŻESZ NA GÓRZE HOREB
(Prolog dramatu „Mojżesz").
Na szczyt płonący w ogniu niebios— jak na stosy ofiarne wchodzę, Panie, łaknący i bosy —
iżbym oglądał przedsię Twoją tw a r z ...
Jehow o!
Wicher mi Twój kamienne ciska w oczy słowa:
— Oblicza Pana żaden nie odkrył śmiertelny —
— Oblicza P a n a ...
Huczy i ząb swój piekielny, jako zły szakal wpija w moją pierś otwartą ! Alem jest nieustraszon, Panie! i upartą
dłonią twych osłon sięgam jako strzałą grom u!
Ściga Cię duch m ój, Panie! O próg Twego domu bije jak ptak umęczon o rodzinne gniazdo!
Ściga Cię duch m ój, Panie! Ni słoneczną gwiazdą nie osłonisz się oczom moim, ni pożogą.
Ściga Cię duch m ój, Panie, niecofnioną drogą!
poprzez sklepienia niebios, poprzez czarne chmury, kędy przelata miecz Twój ognistemi pióry.
— Ściga C ię !... ściga duch mój zbroczon k r w ią ...
Je h o w o ! Jeżeliś jest tą burzą we mgłach piorunow ą —
wejdę w nią i zamienię na fale potopu!
Jeżeliś jest tem słońcem — z niebieskiego stropu zdejmę je głosem moim — w jego ogniach spłonę, jako Twój g n ie w !... jak bicze kaźni Twej czerwone!
jako mojego ludu b ó l.. .
O P anie ! P an ie !
Słysz mię! Z otchłani idę przez męki otchłanie i we łzach ludu mego jak w kipiących warach kąpałem ciało moje i trawiłem kości!
— A oto wznoszą dłoń mą zeschniętą w tych żarach rozpłomienionej przez Cię na niebie światłości
i weszła dłoń ma w czarne zarazy i tr ą d y ...
— To lud m ój! lud mój Twemi pow alony sądy jad swój śmiertelny toczy poprzez nędz łachmany!
— O tom na piersiach rozdarł szatę, a z mej rany krew mego ludu słońcu Twemu w oczy bluzga i bije w niebo Twoje jak ognista rózga!
— O tom jest upiór, P a n ie ! opleciony w węże — w trzy wieki mąk i sromu, co rdzawiąc oręże, błotem skąsały s e rc a ... O tom upiór, Panie, który Cię ścigam krzykiem i ohydą znamion rytych na ciele mojem przez głód i chłostanie!
— A iż ni tarcz, ni mieczy nie masz u mych ramion — mocy Twej ch cę!! piorunów Twoich chcę, Jehow o, bym niemi wrogom moim zahuczał nad gło w ą!
— Płomieni Twych chcę, Panie! i Twej czarnej nocy, iżbym we szponach grozy rozpoczynał boje!
— Błyskawic Twych chcę, P a n ie ! iżbym oczy moje uzbroił przeciw królom i twardej przemocy!
— Gwiazd Twoich chcę lecących, bym deszcze ogniste spuścił na mury g io d ó w ...
Jehow o! zaiste oto godzina! — W ołam , a mych wołań głosem wzbierają paszcze w ich ru! wzbiera otchłań pusta!
— Pragnę, a wszystkie skały otwierają usta — i wszystkie palmy gajów z rozwichrzonym włosem prężą swe dłonie listne! Goreję, a w koło
rozgorzał ś w ia t... i gore płomienistym stosem Horeb, różami wieńcząc granitowe c z o ło !
— 1 przed oczyma memi gore krzew czerwony — ogniste swe ramiona z mojemi ramiony
łą c z y ...! ku Tobie p r ę ż y ... chwyta C ię .. .
J e h o w o ! oto godzina! duch mój czeka na Twe słow o!
Wacław Rousseau. z CYKLU: ŚLĄSK.
ZIELENI SIĘ ZBÓŻ RUŃ ŚWIEŻA...
— LW OW SK IM KADETOM — DRUGI TOR Nr. l
Zieli się zbóż ruń świeża I kwiat z bzu rozwija się pąków Wiosenną rosą rozpłakała się łąka I odgłos pierwszych uderzeń oręża . . . W bój poszedł robotnik, wieśniak, inteligent.
Armatni huk ! . . .
śmierć . . . płonące strzechy . . . Po Polsce zew przeszedł:
Częstochowa, Łódź,
Kraków, Lwów.
Z domów wyszła młódź z uśmiechem:
Życie przynieśliśmy tu — Na Górze Anny,
w kaplicy klasztornej,
Anna Skarbek Sokołowska.
M A C
Lotka wracała z szwalni, biegnąc przez ogród fabryczny w stronę domu.
Biegła zawsze. Ludzie nie mówili o niej:
Lotka idzie—tylko — Lotkę niesie. Istotnie niosło ją po drogach i polach, jak gdyby wie
cznie goniła za czemś, co widziała tylko ona jedna, i co chyba musiało być piękne.
Śnieg padał dużemi, wilgotnemi płatami i oblepił dokładnie jej granatową czapeczkę i jasne, puszyste włosy.
Za furtką dopadły ją dwie koleżanki:
— Maciusia nam przynieś prędko! Idzie
my do kościoła, bo nam ksiądz kazał szopkę na święta szykować.
— Maciusia? dobrze. Na Jezuska po
trzebny — co? tak jak przeszłego roku?
— Pewno — skądbyśmy wzięły innego?
— Lecę! —
Lotka pobiegła szybcej jeszcze na prze
łaj przez ośnieżone pola.
Maciuś był dużą lalką z celuloidu — ta
kim sobie dzidziusiem prawie naturalnej wiel
kości. Podarował go Lotce żyd, właściciel fabryki zabawek, w której pracowała Lotka przez pół roku, a która spłonęła wskutek nie
ostrożności służby z wielką dla właściciela korzyścią, bo była asekurowana wysoko.
Śliczny był ten Maciuś! Miał duże, sza
firowe oczęta i uśmiechniętą buzię. Jego
Z piersi kobiecej rwie modlitwa się korna Za powstańczyków, za wojaków, za wiarę ojców.
i za ten pieroński Polski Śląski Wachów, Oleśno—w boju lwowscy kadeci — Zembowice, Annaberg i Gogolin.
— Ze zbóż złota spłoszony skowronek wyleciał—
Rzuciwszy kilofy Ślązoki z karabiów prali W tych djabelskich Grenschutz-ów . . . A kiedy bitew już ucichły strzały,
Wśród ścieżyn leśnych uśpionym rycerzom Brzozy zżółkłym liściem tęskne nuciły pieśni
o tych, co tam zostali. . .
I U Ś
nóżki, zgięte w kolankach, były ruchome, zarówno jak ramionka, które rozkładał tak jakoś radośnie, jak to potrafią tylko maleńkie dzieci, o których mówią babcie, że im się przypomina niebo.
Lotka pieściła go i całowała co wieczór, kładąc go na swej poduszce i otulając kołdrą.
Ale największej rozkoszy doznała przed ro
kiem, kiedy jej Maciuś kochany spoczął na sianku, w bocznym ołtarzu parafjalnego koś
cioła.
Jaki był cudny wtedy! Szafirowemi oczkami patrzał w sklepienie szopki, z któ
rego biło na niego światło kilkunastu żaró
wek wychylających się niby gwiazdy z nie
bieskiej, ślicznie upiętej gazy. Przy nim dwie rzeźbione figury: Matka Boska klęcząca i św.
Józef trzymający w ręku lilję niewiele mniej
szą od niego samego. Trochę dalej trzej kró
lowie z płaszczami podgiętemi — zapewne od wiatru — i kilku półnagich pastuszków.
Wszystko to było niebiańsko-jasne na tle ciemozielonych palm pożyczonych od pani dyrektorowej.
Ludzie schodzili się tłumnie i podziwiali.
Kobiety klękały — dzieci tłoczyły się i roz
pierały łokciami byle patrzeć zbliska.
Lotka stała wtedy całemi godzinami w kościele, przestępując z nogi na nogę —
a w duszy jej było tak niebiańsko i jasno jak w szopce.
To wszystko przypominała sobie teraz, brnąc przez śniegi w stronę ojcowskiego domu.
Grzegorz Mateja — ojciec Lotki — miesz
kał na samym końcu Rakowa, w małym dom- ku, który sobie zbudował sam — był bowiem z zawodu murarzem. Były w tym domku dwie spore izby przedzielone sionką. W jednej izbie mieszkał Mateja z Lotką—żony nie miał, bo mu przed trzema łaty umarła, a średnia jego córka Władka była od kilku miesięcy
„w obowiązku". W drugiej izbie, przez sion
kę, mieszkała najstarsza z córek Grzegorza Hela z mężem i dwojgiem dzieci.
Lotka wpadła do domu jak wicher. Ojca nie było. Otworzyła szafę, w której ukry
wała przed dziećmi Heli Maciusia, owiniętego w różową haleczkę. Haleczka była, ale Ma
ciusia ani śladu. Skoczyła do Heli:
— Gdzie Maciuś? Pewno go twoje ba
chory chwyciły? —
— A jakże! bachory! Ojciec podarował Ewuni.
— Coo?!
— Tylko co była Władka z Ewunią, żeby się pożegnać, bo jedzie z państwem do War
szawy. Ten pan jest architekt i obiecał, że ojcu da na 1 to robotę w Warszawie. To już ojciec nie wiedział jak tę Ewunię bawić. Po
kazali jej Maciusia, Dziuwuszce aż oczy wy
szły. Tak ojciec wziął i podarował.—
Lotkę aż podrzuciło ze złości i oburzenia.
— Wściekł się ojciec — czy co? przecie Maciuś był mój I
— Ano idzie ojciec — to się z nim pra
wu j.
Mateja wracał z gazetą i półkwaterkiem wódki. Przystanął w sionce, by się otrzepać ze śniegu.
Lotka wrzasnęła nieprzytomnie.
— Tato 1 co mi to gada Hela, że mi tato Maciusia wziął-i komu darował?
— A darowałem Ewuni, bo jej się po
dobał. —
— Wściekł się tato czy co? — Stary otworzył oczy zdumione:
— Po jakiemu ty do mnie gadasz ? —
— Tacin był Maciuś—czy mój? — A jak
by ja tacie dom wzięła i podpaliła? —
— Psia - krew... stary już miał tego do
syć i począł kląć.—
— Będziesz mi ty cicho, smarkata, bo się do kija wezmę. Jakżem rozrządził — tak ma być. A ty mi nie bądź głupia, bom jesz
cze nie widział, żeby się siedmnastoletnia dzie
wucha z lalą cackała:
Ale Lotka, jakgdyby nie słyszała ojca, tupała naprzemian to jedną nogą, to drugą i powtarzała: —
— Tacin był Maciuś — czy m ój? — Stary rozgniewał się na dobre i wziął si; do kija, ale Lotka już była za drzwiami.
Pobiegła nazad w stronę rynku, minęła ogród fabryczny i usiadła skulona pod drzwia
mi najbliższego domu urzędniczego. Była w niej jakaś desperacka chęć, by przykucnąć pod progiem ludzi „bogatych" — jak żebraczka, którą wypędzono kijem. Zgięła się w pół i ukryła spłakaną twarz w fałdach swej wy
noszonej sukienki. Grube płaty śniegu pa
dały na jej odsłonięty karczek i topniejąc, spływały lodowate po plecach.
Lotka prawie nie czuła tego. Płacząc przypominała sobie w jakich warunkach do
szła do posiadania Maciusia.
Kiedy pożar ogarnął salę, w której pra
cowała z koleżanką Walą, obie straciły gło
wę i poczęły w szalonym pędzie krążyć do
koła sali, aż czeladnik z pobliskiej piekarni, który przyleciał jeden z pierwszych wybił okno — sala była na parterze — i wyciągnął jedną po drugiej tak prędko, że jednej zwi
chnął rękę, a drugiej wyszarpał garć włosów.
Nazajutrz właściciel fabryczki Liebman zawezwał obie, pokazał im cały stos urato
wanych od ognia lalczynych tułowiów, ramio
nek i nóżek i pozwolił im wybrać sobie po jednym „komplecie".
Lotka wybrała co było najpiękniejszego, pościągała sznurkami doskonale, bo już mia
ła wprawę i w ten sposób doszła do posia
dania Maciusia.
Prawdę mówiąc, prócz tego Maciusia nie posiadała nic więcej, a odebrano go jej aby oddać temu obrzydliwemu bachorowi, który miał tuzin innych lalek.
Leżałby sobie Maciuś w żłóbeczku przez caluśkie święta, ludzie klękaliby przed nim jak przed Jezuskiem — a tak... czy go te ba
chory pańskie uszanują? rozsypią w kawałki, pogniotą, a on ma ciałko takie delikatne...
jak szklane!
Lotka! widziała już w wyobraźni zgnie
cioną buzię Maciusia i taki żal ją rozebrał, że już nawet nie mogła płakać, tylko stękała cicho.
— Lotka boli cię co? nie możesz cho
dzić?
Lotka podniosła głowę. Stał przed nią Józef Pawlik w żołnierskim mundurze. Od wiosny był w wojsku i przyjechał na święta.
7
DRUGI TOR Nr. 1 Lotka znała go od dziecka. Przed wojskiem
zalecał się do niej, ale ojciec był przeciwny, bo chłopiec roboty nie miał i z czegoby żyli.
Pochylił się nad nią i zaglądał w oczy.
Lotka nie uważała za potrzebne odpowiedzieć.
Wzruszyła tylko ramionami i skrzywiła się gorzko.
— Chodź ze mną — Lotka — bo sypie.
Jeszcze się przeziębisz. —
Było to powiedziane głosem głębokim, jakby nie z gardła a z serca. Lotka po
wstała natychmiast, otrzepała się nieco z nie- gu i poszła. Wprawdzie ojciec nie pozwalał jej się spotykać z Józkiem, ale co jej tam...
Jak ojciec niedobry — to co? Jeszcze go bę
dzie słuchać?...
W drodze nie pytał Józek dlaczego pła
kała, tylko opowiadał o sobie, że mu się w wojsku przykrzy i że już sam nie wie jak dociągnie do tych manewrów.
— Dokąd idziemy ? — spytała Lotka.
— Do ciotki, bo u niej teraz stoję. — Ciotka Józka mieszkała sama i praco
wała w Częstochowiance do późnego wieczora.
Pokój na pięterku był więc pusty i mro
czny, ale ciepły. Dogasający pod blachą ogień rzucał na podłogę czerwoną smugę światła;
łóżko było nakryte czystą, modrą kapą, a na obrazku Matki Boskiej wisiał wianek z różo
wych nieśmiertelników. Wszystko to wydało się Lotce niewiadomo dlaczego bardzo dziwne.
Józek ściągnął z niej mokry płaszczyk i przewiesił przez krzesło koło pieca, potem wrzucił pod blachę kilka gałązek rudego jałowca. Zatrzeszczało w piecu wesoło, a po
kój napełnił się pachnącym dymem.
Lotka odetchnęła głęboko raz i drugi, jakgdyby zrzucała z piersi wszystkie zmar
twienia z powodu Maciusia darowanego Ewu
ni. Trąc ręce usiadła na łóżku tuż przy oknie, pod którem stał mały stoliczek, nakryty ser
wetą.
Józek usiadł po drugiej stronie stoliczka i uśmiechnął się do niej. Szczęki mu w woj
sku zgrubiały — ramiona miał dużo szersze.
To także wydało się Lotce dziwne — i bar
dzo miłe.
— To ci źle w wojsku? — zapytała ży
czliwie.
Józek machnął ręką.
— Wszędzie mi będzie źle, bo mi się przykrzy bez ciebie. Jakbym tak dalej miał zostać bez ciebie — to jużbym ino...— uczynił ruch taki, jakgdyby sobie sznur na szyje za
rzucał.
Lotka nie wzięła tego zbyt poważnie, ale podobało jej się że wszystko, co mówił Józek było takie twarde i mocne jak te jego szczęki, które zgrubiały w wojsku.
Równocześnie czuła się onieśmieloną. — Ten m u d u r!... jeszcze go w mundurze nie widziała.—
— Ale sypie!—zawołała, aby zwrócić roz
mowę na inne tory. Oboje wpatrzyli się w okno.
Ruchoma, biała otchłań sypiącego śnie
gu wypełniała świat. Chwilami kłębiła się zadymka — płaty śniegu wirowały jak szalone, a w przerwach między jednym, a drugim tań
cem ukazywała się na horyzoncie ciemna, stożkowata plama Zielonej Góry i majaczyły ruiny Olsztyna ze swą wysoką wieżą — jak bajka jeszcze nie opowiedziana nikomu.
W duszy Lotki było tak jasno i niebiań
sko jak wtedy, kiedy stała przed szopką, a jej Maciuś odgrywał rolę nowonarodzonego Jezuska.
I rwało ją coś ku tej górze i ku tej bajce!
Ach! jak tylko nastanie wiosna— po
leci...! Jużby i teraz leciała pomimo śniegu—
tak jej się serce wyrywa w ten św iat...
Żeby tylko wytrzymały piersi bo już sa
ma nie wie, co się z nią dzieje... Już się chyba to serce wyszarpie z niej... i ucieknie!
— Lotka! nie boisz się mnie— prawda?
Józek powiedział to jakimś dziwnym gło
sem i usiadł przy niej na łóżku. Oczy miał całkiem inne, niż przed chwilą. Objął ją ra
mieniem. —
Wtedy Lotka przestraszyła się... Spró
bowała uwolnić się z tego uścisku, ale ramię Józka było mocne jak stal.
Zakończenie w numerze lipcowym.
Stefanja Szadkowska.
m r s r
W szklanym kielichu smukłą się irysy i otwierają trójkątne godety,
po których pełzną żółtych liszek grzbiety — liljowo-złotych motyli zarysy.
Jakby wycięte cudnie w aksamicie, porżniętym w cienkie, delikatne prążki, barwą podobne do żałobnej wstążki, która oplotła czyjeś smutne życie . . . Dumne, królewskie, takie niesłychanie Sztywne i zimne w strzelistej piękności. . . W diamentach rosy, zda się, słychać łk a n ie . . . Jakaś wyniosłość tęskna tak ocienia
Samotną duszę, co szczęścia zazdrości, Zamknąwszy usta pieczęcią milczenia.
Stefanja Szadkowska.
W I Z J A
CO DNIA CIĘ WIDZĘ, MATKO CZĘSTOCHOWSKA:
KORONA JASNA LŚNI NA BLADEM CZOLE, ŚWIATŁO MISTYCZNE ZATACZA PÓŁKOLE,
ZŁOCISTYM DESZCZEM GWIAZD MŻY TWOJA SZATA I PATRZYSZ NA MNIE ODŚWIĘTNIE BOGATA,
Z SUROWĄ TWARZĄ, DALEKA I BOSKA.
JENO, GDY SREBRNĄ OD KSIĘŻYCA NOCĄ JUŻ ZASNĄ JAŚNI I WIELCY BOGACZE, GDY BIEDNI ZŁOŻĄ SWE GŁOWY TUŁACZE, WIDZĘ CIĘ, W ID ZĘ... MATKO! JAKŻE INNĄ!—
ZGRZEBNIE UBRANĄ, PROSTACZO - DZIECINNĄ, A MIAST KLEJNOTÓW — ŁZY TWOJE MIGOCĄ.
BOSEMI STOPY IDZIESZ PRZEZ ULICE, ZAGLĄDASZ W BRUDNE OKNA SUTERYNY,
CAŁUJESZ SKRONIE NIESZCZĘSNEJ DZIEWCZYNY, ŻEBRAKA SERCE W MAŁE TULISZ DŁONIE...
MIAST SZAT PURPURY — TWOJA MIŁOŚĆ PŁONIE I SŁOŃCA BLASKIEM OŚWIETLA TWE LICE.
IDZIESZ, KALECZĄC BIEDNE, BOSE NOGI,
PATRZĄC WE WSZYSTKICH NĘDZ BOLESNE WNĘTRZA, POPRZEZ RYNSZTOKI LUDZKIE — TY — NAJŚWIĘTSZA — I ZBIERASZ W FAŁDY SWOJEJ CZYSTEJ SZATY
PERŁY ŁEZ SMUTNYCH, DOBRYCH UCZUĆ KW IAT Y...
NIE ZNASZ POGARDY, PYCHY, ANI TRWoGI.
TWA JASNA GŁOWA CICHO SIĘ POCHYLA...
TY WLEWASZ ODDECH W KONAJĄCE WARGI,
W POKORNY PACIERZ ZMIENIASZ PRZEKLEŃSTW SKARGI, TY W MIŁOŚĆ ZMIENIASZ SERCE KAINOWE
I SNU ZŁAKNIONĄ TY KOŁYSZESZ GŁOWĘ, GŁODNEMU DZIECKU DAJĄC LOT MOTYLA.
MATKO! SCHYLONA SWĄ ZŁOCISTĄ GŁOWĄ, KTÓREJ OPIEKĄ ZROZPACZONYCH DARZY,
TEN ŚLICZNY UŚMIECH WIDZĘ NA TWEJ TWARZY, GDY GŁOS WYKLĘTYCH PO IMIENIU WOŁA,
A TWA SUROWA TWARZ Z WNĘTRZY KOŚCIOŁA NA MOŻNYCH PATRZY Z WYRZUTEM SUROWO.
O ! PRZENAJŚWIĘTSZA CUDAMI SŁYNĄCA!
UCZYŃ CUD CUDÓW: SKŁOŃ DO ZIEMI CZOŁA, NA KTÓRYCH PYCHA MASKĘ MA ANIOŁA, WYŻEŃ Z SERC LUDZKICH NIENAWIŚCI ŻMIJE, ZATRZYMAJ SZTYLET, CO W DRUGĄ PIERŚ BIJE,
BRATERSTW O LUDZI W SKRZEŚ W M IŁOŚCI SŁOŃCU!
DRUGI TOR Nr. 1 Adam Miller.
PROMETEIZM ŻEROMSKIEGO,
JA K O PIEWCY PAŃSTWOWOŚCI POLSKIEJ
Twórczość Stefana Żeromskiego jest wielkim łańcuchem prometejskich wzlotów twórczych, genjalnych, sięgających najwyż
szych szczytów ludzkiego ducha. Prometeizm Żeromskiego — to nierówna i beznadziejna walka z Bogiem o rząd dusz, lecz systema
tyczne, okupione krwawą pracą człowieka, zdobywanie nowych wartości. Jednym z ta
kich Prometeuszów jest bohater „Urody ży
cia" Piotr Rozłucki. Rzucony na obczyznę, Rozłucki nie rozpacza, nie załamuje rąk po stracie Ojczyzny, lecz oddaje się cały twór
czej pracy, pracy nad budową samolotu.
„Za sumy składkowe różnych stowarzy
szeń i kółek, nabył poszczególne części swe
go latawca. W fabryce automobilów obsta- lował silnik własnego pomysłu i według swo
ich skonstruowany planów. Ów silnik, obra
cający śmigło powietrzne,-niewielka maszynka 0 sile stu koni — był to rezultat borykań się wielu lat... Śmigło obstalował gdzieindziej, a gdzieindziej drewnianą konstrukcję statku.
Dla taniości sam budował, montował, łączył 1 spajał poszczególne części swego dzieła w szopie, którą mu na pewien czas poddzier- żawiono. Była to robota mocna—na śmierć—
i dokładna. Piotr wymyślił specjalny przy
rząd sterowniczy, który wprawiał w ruch cały aparat za pomocą jednego obrotu koła. Dłu
gie lata pracował nad tą sztuką, która miała być nieomylna, sprawna i działająca, jak przedramię, łokieć, ręka, dłoń i palce zdro
wego człowieka!!...“
Czyż praca Rozłuckiego nie jest wiesz
czą wizją pracy inżynierów-lotników: Rogal
skiego, Wigury, Drzewieckiego i wielu in
nych? Czyż Rozłucki, jako wynalazca silnika własnej konstrukcji, nie jest prawzorem inży
niera Nowkuńskiego, dzisiejszego pioniera budowy polskich silników?
W „Urodzie życia” wyraźnie zarysowuje się hasło dnia dzisiejszego: „Polski lotnik na polskim samolocie, zaopatrzonym w silnik polskiej konstrukcji".
A przecież wizję przyszłości polskiego lotnictwa tworzy Żeromski w Paryżu w roku 1912, t. zn. 6 lat przed odzyskaniem niepo
dległości. Rozłucki, jako konstruktor samo
lotu,—to ślusarz i inżynier, a praca fizyczna i umysłowa, połączona w harmonijny wysiłek, tworzy niezwykle sprawnie działający aparat.
Samolotem tym leci Rozłucki do Polski, aby z lotu ptaka ogarnąć swym wzrokiem pło
miennym, ziemię mogił i krzyżów, ziemię nie
woli, „ziemię od Boga przeklętą", ziemię dla niego nazawsze zakazaną, a jednak tak wy
marzoną w szalonej tęsknocie bezsennych nocy. Rozłuckiego cechuje pozytywizm, je
żeli chodzi o środki działania, i romantyzm, jeżeli chodzi o cele, do których dąży. Jest to bohater, pokrewny duchowo Józefowi Piłsud
skiemu, nie tak wielki, nie tak mocarny, ale pokrewny w sztuce łamania przeszkód życio
wych. Romantyzm Rozłuckiego ujawnia się w dalszem jego działaniu. Leci do Polski i u jej brzegów ulega katastrofie. Wyrato
wany przez okręt wojenny „Kónigin Luise"
widzi Rozłucki potęgę potomków krzyżackich i ogarnia go niemoc i wstyd, poczucie pol
skiej małości. Jest on „człowiek nagi", bo poza nim nie stoi żaden naród, ani państwo, ani nikt!!...
Lecz któż zbada tajemnicze szlaki, po których kroczą genialni Samotnicy - Mocarze Ducha? Samotnik Żeromski w słowach pro
stych, a jakże wymownych i płomiennych, przez usta swego bohatera Rozłuckiego wy
raził wielką tęsknotę do wyzwolenia z piekła hańby i wstydu, z piekła niewoli, a drugi Wielki Samotnik wziął na swe barki ciężar odpowiedzialności, ciężar dziejowego przezna
czenia, ciężar wyzwolenia.
Prometeizm Żeromskiego—to prometeizm twórczy, — to opanowanie przez człowieka niebieskich przestworzy. Prometeizm Żerom
skiego,—to bunt Rozłuckiego przeciw hańbie niewoli, ale bunt twórczy, nie pałający ślepą nienawiścią ku Niemcom, bo Niemcy — to
„przedstawiciele mądrego, twórczego i potęż
nego narodu niemieckiego**.—Bunt Rozłuckiego przeciw własnej niemocy — to wskazanie, by naród polski w przyszłym wyścigu pracy mocą własnej woli wykrzesał z siebie twór
czy, mądry i potężny czyn, z którego zrodzi się jego państwowa potęga.
Bez przesady można powiedzieć, iż Że
romski — to poeta państwowości polskiej.
Jakżesz niesłuszne w świetle moich rozważań stają się zarzuty, oskarżające Stefana Żerom
skiego o dekadentyzm. Takie zarzuty stawiać może Żeromskiemu człowiek mały—ubogi du
chem, człowiek, który nie jest w stanie podą
żyć szlakiem wielkich myśli duchowego twórcy naszej niepodległości państwowej, polskiego Prometeusza XX wieku.
Józef Tawicz. Z Cyklu: , STARZEC Z G Ó R “
Z i e l o n a
— Czołgam się u ostatniej podróży, dolin zrębach, ku Gorgom uchodzą w strzępach.
Dla małych trędowaty, straszę kośćcem — za żeber kratami latarnia jeszcze świeci:
S E R C E .
Idę pod łuk: w ostatni spacer bezcierpny i jeszcze niebieski uczuwając głód, duszę rozpinam na zachodu sierpie.
Wrzeźbiłem Boga w swój wiek:
Żyje dzwon w głębi;
Zatopiona baśń jeziorna,
Ukryta w wnętrzu legenda---- Wszystko snem, ułudą, cierniem było Fatamorganą w pustyni — mój żywot.
Kazimierz Waga.
# Przyjdź wędrowcze spragniony,
ogród mój życiem się zowie, dzień mój ci bajkę opowie, k dzie szklane buduje się domy;
gdzie miłość kwitnie na drzewach i dobrem nad dachy wyrasta, gdzie życie upływa na śpiewach, a w śpiewie buduje się miasta.
Przyjdź, lud mój jest cichy, przyjmie cię w swoje wrota .. . Rozwartych kwiatów kielichy poi je tęcza s/ów złota.
Ranek im zsyła perełki, prawdziwe perły od morza, ruch iv mym ogrodzie jest wielki aż zgaśnie spóźniona zorza...
ś m i e r ć
— Żadna się nie ostała prawda, prócz Gór, karuzelą życie przewierciłeś! — żywy wiatrak bólu.
Inaczej nazwane, to samo, treści wklęte w sztychach, wartości w kolorowych krzykach (Czarna przeczy białej farbie) !
Tyle lat w> zielonei rodzinie!...
Twardość? — Nie znałem innych poduszek prócz skał.
W dolinach, pościel — z ptactwa usuta męczarni.
Trza wracać w Gorgi, pod boży chram przy jelenim szkielecie szkielet własny zostawić.
Przyjmę ostatnie dobro, z rąk Boga Sakrament:
Soczystą roślinną dobroć.
Święci oczy przysłonią z Szatanem, w nowe patrzące człowieka zbawienie.
*
Patrz! jakże pięknie tu wokół:
drzewa świątynią fauna, — niebios nad niemi cokół, a na nich słoneczna struna.
Na pniach obrosłych mchem siwym wiatr leśne pieśni wygrywa — jakie tu piękne są dziwy —
czy bajka nie jest prawdziwa ? Kiedy cię zmęczą ulice
przyjdź i zapukaj w te wrota — pójdziemy u> łany pszeniczne, gdzie prawda zakwita złota, gdzie miłość za ludzi przemawia, a fałszem trawa się brzydzi...
Bóg z nami i ziemia rozmawia, jak niegdyś z Mojżeszem żydzi.
11
DRUGI TOR Nr. 1
O POTRZEBIE IDEAŁU.
Dr. Wawak Józef.
Wszystko na tym świecie znajduje się w ustawicznym ruchu. Codziennie przesuwają się przed naszemi oczyma nowe wypadki, zda
rzenia i ludzie. Kiedy popatrzymy głębiej i wszechstronnie na ten różnorodny splot otacza
jących nas stosunków, na te walki, bezowocne szamotanie się i próżne wysiłki dochodzimy w chwilach ciszy i spokoju ducha do wniosku, że wszystko mogłoby być inaczej—o wiele le
piej, doskonalej i przyjemniej, ale pod jednym warunkiem, gdyby ludzie byli nieco inni: ro
zumniejsi, doskonalsi, lepsi. I to naprowadza nas na zagadnienie, któremu pragniemy po
święcić uwag kilka: mianowicie na potrzebę albo raczej konieczność ideału w życiu czło
wieka. —
A nasamprzód: Co to jest „ideał"? Ideał
„jest to idea, czyli umysłowy obraz jakiejś rze
czy, która — jeszcze nie istnieje, lecz której pragniemy, pożądamy. Jest to obraz rzeczy,
„jaka być powinna", aby nas uszczęśliwiła, aby zaspokoiła najszlachetniejsze nasze popędy i potrzeby. Ideał — nie jest to rzecz, która istnieje. To raczej iskrzący się potok nadziem
skiego światła, które wypływa z naszych serc i umysłów, zalewa świat rzeczywisty, obmywa jego brudy, goi rany, usuwa potworności, a rzeczy płaskie robi wzniosłemi.
Ideał — to jasnowidzenie czegoś lepszego, czegoś co kochamy, z czego radujemy się, co nas napełnia podziwem i — nieukojoną tę
sknotą ...
Człowiek, który raz zatruł sobie duszę widokiem ideału, już dopóty nie dozna spokoju, dopóki nie zacznie urzeczywistniać, na tej zie
mi, swoich nieziemskich widzeń.
Praca taka łączy się z wielkiemi trudami, ale i z niewysłowioną rozkoszą: zatem,
Warto choćby widzieć z dala Ów zaklęty gmach z kryształu Warto, płacąc krwią i bólem, Wejść w krainę ideału.
Prawda, że rezultat jej nigdy nie odpo
wiada „ideałom"; mimo to, tak niezmiernie prześciga rzeczywistość, że prawie cudem wy
daje się między dziełami natury, nie mogącemi zaspokoić naszego ducha.
Ideał więc—jest to umysłowy obraz rze
czy jeszcze nie istniejący, ale doskonalszej aniżeli rzeczywistość i upragnionej, potrzebnej nam do szczęścia". Ł)
*) Bolesław Prus, Najogólniejsze Ideały Życiowe.
W a rto choćby w idzieć z dala Ó w zaklęty g m ach z kryształu W a rto , płacąc krw ią i bólem , W e jś ć w krainę ideału . . .
Adam Asnyk, Baśń tęczowa.
Jak z podanego określenia ideału wynika, to człowiek zaczyna dopiero żyć z chwilą, gdy wytworzy sobie jakiś ideał i zacznie dążyć do niego.
Im ten ideał doskonalszy i wznioślejszy, tem piękniejsze i doskonalsze jest życie danego człowieka. Brak ideału odbija się dotkiwie nawet na czynnościach życia codziennego. Ży
cie ludzi, którzy nie mają żadnego ideału jest małostkowe, nudne, marne; nie budzi u drugich żadnej iskry zapału, żadnych zainteresowań ani wzlotów. Dlatego biada! instytucjom i na
rodom, które zostaną dotknięte tą najstraszniej
szą z chorób, brakiem idealizmu. Czeka je nieuchronna zagłada, zgnilizna i rozkład.
„Nie konstytucje, nie floty, nie armje dają narodowi spójność i czynią go wielkim. Jego prawdziwą siłę stanowi—jego ideał. Jest on po
tęgą niewidzialną, ale tworzy fakta widzialne i kieruje duszami. Całe wieki upływają, zanim naród wypracuje sobie ideał; lecz w tejże chwili, gdy go utracił, stacza się do barbarzyństwa." 2) Znakomity pisarz francuski E. Bougaud tak mówi we wstępie do swego dzieła „Jezus Chry
stus". „O ludzie, miejcie religję! Bądźcie kato
likami czy protestantami, żydami czy nawet turkami; ale wyznawajcie jakąkolwiek religję.
Nieszczęściem jest nie znać prawdziwego Boga;
ale wcale Go nie uznawać i nie czcić to zbro
dnia. Żyć bez Boga, bez ołtarza, bez modli
twy, bez oddawania czci, to cofnąć się do sta
nu barbarzyństwa, to zejść do stanu dziko
ści, to wyłączyć się z ludzkości". 3) Podobnie trzeba powiedzieć o ideale.
O ludzie miejcie ideał! Bądźcie bogaci czy ubodzy, głośni czy nawet zapomniani; ale ale miejcie i służcie jakiemukolwiek ideałowi.
Nieszczęściem jest nie mieć wzniosłych idea
łów; ale wcale nie mieć ideału, nie uznawać go i nie czcić — to zbrodnia. Żyć bez ideału—
to zejść do stanu dzikości, to wyłączyć się z ludzkości.
I choćbyście wyszli w pole.
Z piorunem na czole, Wasze boje będą klęską, Wasza śmierć niemęską — Bez miłości, bez zapału, Bez czci ideału 1
Morja Konopnicka
*) Bolesław Prus, Od upadku do odrodzenia.
s) E. Bougaud „Jezus Chrystus".
Zdzisław Lucjan Kałędkiewicz. Witold Kubski.
M YSLM
Inteligencją nie jest to, co wyraża się w ele- ganckiem obejściu, poprawnej rozmowie, czy w umiejętnem zachowaniu się przy stole, ale — co sprawia, że człowiek rozumie człowieka.
*
Życie jest złudną nadzieją doznania szczęścia;
prościej: życie, to żądza i nadzieja.
*
Istnieje tylko jedna alternatywa— żyć i ule
gać sugestjom i złudzeniom, czyli mieć najprost
szą, biologiczną świadomość istnienia, albo—badać i obserwować, czyli demaskować się w każdym czynie i akcie świadomości.
Między pacjentami zakładów dla umysłowo chorych a pozostałymi ludźmi istnieje ta różnica, że pierwsi pozbawieni są swobody działania i le
czą się, a drudzy żyją na wolności i nikt się nimi nie opiekuje.
Styczeń 1936- W. Rousseau.
W Ł A Z I M 1
Nagie ciało błyszczy jak z bronzu wykute.
Grają hymn życia i mocy kończyn napięte muskuły.
Miotła wody z prysznica chlaszcze zdrowe, jędrne ciało.
Łamią się kryształowe pręty miotły, rozbijają na kawałeczki,
na djamentowy pył i grają tęczą
w promieniach światła.
Nagie, muskularne ciało i tęczowa muzyka . . . H e j! ile życia, ile siły we mnie płynie!
Jestem bogiem życia, jestem bogiem siłyl
Prężą się mięśnie radośnie . . . zuchwale wyciągam dłonie po szczęście. Zaniosę je
ludziom na nieurodzajne błonie ...
Na stalowych barkach, ramionach i żelaznej głowie
łamią się kryształowo pręty miotły, kruszą się, na kawałki rozpadają, na djamentowy pył
i tęczą grają.
CZERWONOKRZYŻOWCY
Przesuwam w myśli taśmę wspomnień.
Rok pierwszy, drugi, trzeci...
Odżywają przeżyte już dawno wzloty i chwile pełne chwały, młodej duszy polskiej.
Rok pierwszy, drugi... dziesiąty... piętnasty:
Rok tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy.
Przyjaciele, współtowarzysze zabaw dzie
cięcych, współpracownicy wielkiego działa nie
sienia ulgi chorym i rannym bohaterom walk o Wielką Polskę, przyzywam was do siebie, by raz jeden jeszcze przeżyć ten piękny sen.
Cóż teraz robicie?
Gdzież was uniosły fale życia?
Być może, że kiedyś, na którymś poste
runku zagrożonej ojczyzny Spotkamy się, by dać swe życia
Za tę sprawę, za którą w zaraniu naszego istnienia daliśmy już część sił swoich...
Cóż wy robicie?
Gdziekolwiek jesteście Stachu, Jurku, Rajmundzie, Zbychu, Wacku i ty „Kręcigłówko“, usłyszcie moje wołanie i stańcie do apelu, by myślą uczcić wielką rocznicę śląską, która jest naszą rocznicą...
W roku 1920 i 1921 w szpitalu wojskowym, mieszczącym się w t. zw. „księcia domu“, istniał oddział „Młodocianego Polskiego Czerwonego Krzyża*, który niósł pomoc samarytańską i k ul
turalną (doręczał książki i gazety, zebrane na mieście) chorym i rannym żołnierzom z wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. i trzeciego powsta
nia śląskiego. Oddział ten tworzyło sześciu chłopców w wieku od 7 do 14 lat. Niżej podaje fragment większego opowiadania p. t. -Dzieci z 1920/21 r.“.
Rok 1921...
Zaczęto myśleć o zwinięciu oddziału i po
słaniu malców do szkoły.
Mniej było roboty.
13
DRUGI TOR Nr. 1 Chłopcy więcej czasu spędzali na zaba
wach, niż na pracy. W kantynie pozostawał jedynie dyżurny.
Pewnego dnia majowego Rajmund przy
szedł wcześniej, niż zwykle. Minę miał tajem
niczą. Zaintrygowani tem czerwonokrzyżowcy dopytywali się, co to ma znaczyć.
— Mundziu, co się stało?
On, czując swą ważność, zwlekał z odpo
wiedzią, dopiero, gdy zagrożono cielesnemi re
presjami, odpowiedział głosem, pełnym tajemni
czego triumfu:
— Powstanie Górnośląskie!
Nie zrozumieli.
— Co? —
— Jakie? —
— Gdzie? — Sypnęły się pytania.
— Olek i mój brat uciekli na Herby do Lublińca!
Była to pierwsza wieść o Śląsku. Wkrótce dowiedzieli się, że uciekł „na powstanie" brat Wacka, jego koledzy szkolni 1 ten — i ten — i wielu innych... W rozmowach ze starszymi coraz częściej słyszeli słowo „Śląsk".
Rozpoczęły się narady. Starsi uczyli mło
dszych. Jurek skądś przyniósł mapę.
Stach z odnalezionej historji czytał:
że tam oddawna żyje polski lbd,...
że tam Głogów, Gliwice,...
tam Piekary, Pszczyna, Lignica ...
W krotce zapoznali się lepiej z tem za
gadnieniem.
Było to w drugiej połowie maja.
Rankiem, na podwórzec szpitalny zaje- jechały trzy samochody ciężarowe, wypełnione rannymi w ubraniach cywilnych:
Powstańcy...
Praca chłopców rozpoczęła się na nowo:—
znów książki, gazety, podarki...
Razu pewnego do kantyny przyszedł je
den z nich: — Szkudlorz nazywał się. Płacił niemieckiemi markami.
— Co ta robita tu synki?
Powiedzieli mu.
— Milch wam jeszcze pod nosem nie wy
sechł—pierona.
Rozpoczęła się rozmowa, z której dowie
dzieli się o Rataju, Borelowskim—Grażyńskim.
Hauke-Grzesiku, Lubieńcu i o „tych tam dy
plomatach".
Codziennie przychodziły transporty ran
nych, które czerwonokrzyżowcy witali, idąc zawsze pod dowództwem Marcina Szkudlorza
z Rybnika. Kiedyś przyjechał samochód z ła
dunkiem, przykrytym słomą. Odrzucono przy
krycie. Wnętrze auta zawalone było czterna
stoma trupami ludzkiemi. Na wierzchu leżał chłopiec lat może szesnastu, o wykrzywionej bólem twarzy i z rozerwanym brzuchem. Jelita, zwieszające się jak postronki, roznosiły odór.
Szkudlorz skoczył do niego.
— Synku! — krzyknął, a potem długo i mocno tulił głowę chłopca.
— Chłopaku mój jeden!
W oczach miał łzy. Jakby wstydząc się słabości, otarł je rękawem.
— Patrzajcie! Synaczka mi zatłukli gren- szuckie pierony. Ja im nie daruja! Wy to synki też beńdzieta pamiętoć! Pierona!
Wyładowali trupy z auta. Trupy mło
dych ludzi. Jedni mieli porozrywane brzuchy, inni tylko małą dziurkę w piersiach lub w gło
wie, a jeden podziurawiony był, niczem sito...
Odbył się manifestacyjny pogrzeb, po któ
rym w kilku klasach miejscowych gimnazjów opróżniły się ławki...
Bo był, pogrzeb manifestacyjny!
I Szkudlorz znikł.
Poszedł pomścić śmierć syna.
Potem wieści: Oleśno, Olszowa, Gogolin, Góra Anny, Zembowice...
A potem koniec powstania.
Do klas wrócili zbiegowie; dotych samych klas: — repetowali.
„Głupstwo! Ale Śląsk będzie nasz!" — mówili.
Znów rozpoczęły się lekcje. Czerwrono- krzyżowcy śpiewali pieśń, która stała się ich hymnem:
Poszła Karolinka Do Gogolina, A Karolek za nią, Jak za jasną panią Z flaszeczką winka.
Wróć się Karolinko, Bo jadom goście!
A ja się nie wrócą, Serca nie odsmuca, Boch już na moście ! ...
A potem?:
Herby Śląskie.
Poświęcenie pomnika powstańców, śląsk był nasz !
— A Szkudlorz?
— Legł pod Zembowicami.
. *
. ■
t.
'
‘ •
m a i , W . M lc łin fe w a lt l
ł|- - ■ ►, ' '!» - .
f
Ołtarz Pana Jezusa Ukrzyżowanego w kaplicy M. B. Częstochowskiej
na Jasnej Górze.
■ H M
Wacław Rousseau. Wacław Rousseau.
Cf>c#cvff»c#m więc P r z e m i a n y
Chwilami to chciałbym uciec od ludzi, Od gwarów miasta, szczebiotów niewieścich, By ju ż nie słyszeć pochwał ni kłótni, — Ukryć się tam, gdzie świeci niebieski miesiąc nad przestrzenią pustą,
Gdzie w powietrzu czystem nie drga żadna fala, Ni blaskiem żadnym nie świecą przedmioty, A wzrok wolny w bezbrzeżnych ginie dolach,..
Nie myśleć ju ż o swej ziemskiej doli, Nie widzieć co słuch, ani co dotyk, Ani odczuwać zmysłów niepokoju.
Tak! — Być gdzieś, a nie być nigdzie, Żyć i nie żyć! Trwać tak w nieczuciu, Aż śmierci widmo przysiądzie na przyzbie, A kapłan mą duszę Bogu poruczy.
A potem 1 ...
Czy walki można się wyrzekać,
Gdy ogrom bólu miljony gnębi stworzeń?
Czy godzi się nie być pomnym losom człowieka, Co leży złamany, jak po burzy zboże?
Chciałbym uciec!. .. nie mogę !
Kiedyś
męśli moje były jasne, czystością źródlaną lśniły, byłem pełen zapału . .
Człowiek każdy dlamnie był dobry i szczęśliwy—
I wtedy —
gdy nadeszła noc gwieździsta, marzyłem.
Raz zetknąłem się z człowiekiem:
czar snów ezystyeh prysnął.
I teraz —
lazur mych myśli zasnuty mgłami, z ócz człowieczych sączą się jady, lęgną się w głowach uczucia zdradne, pod brzemieniem życia, ludzie spłakani wiodą dni swe bezwstydnie.
I dziś —
gdy wieczór zabłyśnie gwiazdami jestem w rozpaczy.
łistopad 1934.
Bronisław Wacławski.
Z wieczoru literackiego
M ichała Choromańskiego
Godzina ósma. Na sali teatru Kameral
nego dwie panie; w kuluarach snują się też dwie panie; w palarni znudzony mężczyzna pali papierosa. To cała publiczność, a właśnie 0 ósmej ma się rozpocząć wieczór literacki Michała Choromańskiego.
Ze wszystkich kątów teatru wieje pustka 1 senność. Przed pół godziną lał jeszcze deszcz i atmosfera opustoszałych, ponurych ulic wśli
zgnęła się chyłkiem do teatru i wiała na za
pełnioną... krzesłami salę.
Z punktualnie godzinnem opuźnieniem zaczął Choromański swój wieczór literacki.
Na sali dwie trzecie pustych krzeseł nie zmieniło wyrazu.
Audytorjum, to w osiemdziesięciu procen
tach panie i przeważającej większości mniej
szość narodowa.— Brak zupełnie „śmietanki"
częstochowskiej.
Choromański, mężczyzna słusznego wzro
stu i miłej powierzchowności, zaznaczył na wstępie, że pozwoli sobie odczytać jeden ze swych niedrukowanych utworów.
Usiadł przy stoliku i zaczął czytać.
Twarz autora zmieniła się, a raczej zmie
niała. Przybierała wyrazy cierpienia, jakiejś subtelnej wzgardy; — ot, wysuwała się lekko do przodu dolna warga, marszczyła się, wyso
kie, piękne czoło i mieliśmy przed sobą czło
wieka chorego, co wydatniały głęboko osa
dzone, podkrążone i błyszczące w świetle oczy;
to znowu zastygała w jesiennej ponurości, by za chwile ukazać się sennością człowieka przy
kutego do łoża.
Choromański przesuwał nam wnętrze szpitala Czerwonego Krzyża. — Była późna jesień.
...Szpital otoczony był drzewami z czer- wonemi liśćmi, „co jak krwawe flagi zwisały.
Na niebie, nad szpitalem zawisła sczerwieniała chmura, a na dachu przewiewała chorągiew z czerwonym krzyżem“.
Za chwilę na sali teatru powiało krwią i chloroformem.
Szpital.
Świat cierpień ciała i duszy, cierpień wła
snych i tych, z któremi właśnie teraz, tak mo
cno związane są istnienia gasnące lub — ach,
15