• Nie Znaleziono Wyników

Drugi Tor. R. 1, nr 5/6 (1936)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Drugi Tor. R. 1, nr 5/6 (1936)"

Copied!
28
0
0

Pełen tekst

(1)

T O R

D R U G I _______

MIESIĘCZNIK LITERACKO-ARTYSTYCZNY SPOŁECZNY i N A U K O W Y

1936

(2)
(3)

Rok I, Np, 5 1 6

(4)

CZŁONKOWIE: m gr. A nna S karbek-Sokołow ska, p ro f. A dam M iller dyr. T e a ttu K am . K a zim ie rz B rodziko w ski, red. W acław Rousseau.

REDAKCJA i ADMINISTRACJA: CZĘSTOCHOWA, DĄBROWSKIEGO 20 M, 2. TELEF. 25-70. SKRZ. POCZT. 113 PRENUMERATA; ROCZNIE 5 ZŁ., PÓŁROCZNIE 2.70, KWARTALNIE 1.40, POJED. NUMER 50 GR.

(5)

WYSTAWA PLASTYKÓW

Miasto duże 130 tysiączne Częstochowa.

Zdawałoby się, że w tak wielkim środowisku i to na zachodniej granicy Rzeczypospolitej winno znaleść się tyle ludzi o dążnościach kulturalnych i intelektualnych iżby każda impreza artystyczna, dobra wystawa obrazów, czy koncert była istotną koniecznością duchow ą wielkiej masy ludności.

Niestety, nasza rzeczywistość jest inna. Kilka­

krotne próby urządzenia wystawy plastyków miejscowych, wystawa „Polskie Morze*, czy też

„W ystawa Ruchoma" organizowana przez Min.

Rei, i Ośw. Publ. „Wydział Kultury i Sztuki"

dały aż nazbyt właściwy obraz zainteresowań miejscowego społeczeństwa. T eatr i sale koncer­

tow e również nie wielu mają zwolenników świecą pustkami. Aż wstyd bierze, gdy się p o ­ myśli, że przez sale wystawow e tylko jednostki się przesunęły na tyle tysięcy ludności Często- chowyl

Pow ie k to ś — ciężko dzisiaj— warunki życia codziennego odrywają nas od ideałów, nie stać nas na sztukę,— luksusy. Przecież nie w innych warunkach żyją i pracują dzisiaj artyści, a mimo wszystko pęd ich twórczy nie osłabł, budzą piękno i starają się oderwać od szarzyzny i trosk życia swoich współbraci.

W szyscy zdajemy sobie sprawę z warun­

ków w jakich żyjemy, wytężamy siły, by potęgę i bezpieczeństwo naszego kraju zapewnić. Nie możemy jednak iść tylko w jednym kierunku czysto materialnym. Wartości duchowe, intelektu­

alne nie mniejszą grają tu rolę. Przez odczucie piękna, dążenie do zrozumienia prawdy i właści­

wą oceną tych przejawów, zbliżamy się ku temu co wzniosłe i dobre. A podniesienie mas w tym kierunku ma dla kraju ogromne znaczenie. Piękny przykład właściwego podejścia do wspomnianego ujęcia tego zagadnienia dał nam Gen. Rydz- Smigły. Człowiek, na którego zwracają się dziś nie tylko oczy całego społeczeństwa ale i zagra­

nicy. Otóż, poza swemi obowiązkami żołnierza i męża stanu, po trudach i obowiązkach repre­

zentowania naszego kraju wśród obcych, miał czas zetknąć się z arcydziełami sztuki i wchło­

nąć atmosferę piękna wiejącego z murów, rzeźb i obrazów Francji, Austrii i Włoch. Bo dążenie do piękna podnosi wartość człowieka, odrywa go od tego co p o d łe— przyziemne.

I to ma zawsze swoje znaczenie. „Drugi T o r “ skupiający grupę literatów, artystów dra­

m atycznych i plastyków miejscowych lub z Czę­

stochową związanych w dążeniu do wydobycia ukrytych talentów przystępuje do zorganizowa­

nia wystawy obrazów i rzeźb, aby w ten sp o ­

sób zainteresować miejscowe społeczeństwo, o d ­ sunąć je od dotychczasowej bierności w sprawach sztuki i zbudzić zamiłowanie do piękna i dobra.

W planie mamy również urządzenie wystaw ar­

tystów zamiejscowych, imprez a r ty s ty c z n o - lite ­ rackich i wierzymy, że z czasem na terenie miejscowym zapanuje dzięki tem u inna atm o ­ sfera w stosunkach między ludźmi. Celem za­

interesowania społeczeństwa twórczością literacką naszych członków także podczas wystawy, która zostanie otwarta w listopadzie, literaci z grupy

„Drugiego Toru" będą recytować swe utwory.

Wszystkich, którzyby chcieli swoje prace orygi­

nalne wystawić prosimy o zgłoszenia. O miej­

scu i terminie dostarczania prac podany będzie kom unikat w miejscowej prasie.

Ocenę prac przeprowadzi specjalnie w y ­ brane jury. Sądzimy, że apel nasz nie zostanie bez echa i że w ten sposób odkryjem y może nie jed en talent.

Za komitet wystawy W. Rudlicki

J . Studencki.

St. B arylsk i W. Michniewski

Irys Z bigniew

M odlitwa p o e z j i

...O P a n ie! P rzed Tobą padam na kolana Bo pieśń moja, jakoby harfa przełam ana, Jęczy d ziw n ą tęsknotą i miłością—B o ż e ..

— Choć głębię czuję— du sza potęgi n ie może W ydobyć z siebie.

L ecz ja k o orzeł z krzydłem p rzestrzelonym R esztka m i s iły w alczy w zm aganiu szalonem B y nie p a ść na dół— w siedlisko podłości...

— T a k du sza moja walcząc, chce ja sn o ści Dosięgnąć, chce siebie z clbrzym a m i zm ierzyć, A jeśli nie dorów na duchem — i b ieiyć niezdolna z n im i w odmęty loszechświata P a d n ie...

— N iech ją ka żd y w ia tr lichy pom iata

I d rw i z niej, że n a w ielkie rzeczy się porwała Ź e je st nikczem na — śm ieszna —

nieskończenie mała.

(6)

S te fa n ia S za d k o w sk a .

IMOC L M S T O P A D O W A

Północ... szu m ią cicho liściem d rzew a, W koło ciemna noc listopadowa, W i a t r z c m e n ta rz y głośno śpiew a Sto la t tem u zanucone słowa...

P rz e z m ilczący plac S ta re g o M iasta B iegną szybko pow stańcze s z e re g i, Zpośród cieni ich a rm ia w y r a s t a W b o h a te rs k ą noc śpiżowej legii...

P io tr Wysocki w en tu z ja z m ie blady Woła: . P i e r s i na — Termopile"!

1, dobywszy z pochwy sinej szpady, Podchorążych z b ie ra w k ró tk ą chwilę...

W s t a j ą łu n y pożarów na m ieście — Znak pow stańczy, k rw a w e j Eemsty hasło:

To Polacy w szalonym proteście Id ą w alczyć z w ia r ą niew ygasłą!

A po drodze do zwycięskiej bitw y Chcą zapalić duchem G e n erała ..

Je g o słow a padają, j a k brzy tw y , On sz a le ń c z ą t ą w ia r ą nie pała!

P rzez ulice cicho, zrozpaczeni, B ieg n ą naprzód, a j u ż w a rs e n a le Pośród syku ogni i płomieni Lud ich w ita w re w o lu c ji szale.

W k rw aw y ch łu n ach oblicza migocą, G rzm ią okrzyki przez katów dławione, W y c ią g a ją się dłonie w tę stronę, Gdzie Belw eder... Tak poczęto nocą.

Tę re w o ltę uzbrojonej pięści,

Co s tw ie r d z iła gw ałtow nym p ro te ste m , Jako Polska, r o z d a r t a na części,

Nie j e s t trupem! Żywię! krzycząc: Jestem !

W tę noc dzisiaj o p a d a ją pyły Z g ra n ito w y c h , m ogilnych kamieni...

B o h atersk ie postacie ożyły, Idą d łu g ą a rm ią bladych cieni.

W krw i i dymie ta k w alczą, ja k lwięta, N ad głowami d rż y s z ta n d a r zszarpany, Myśl ich wiedzie niezłom na i święta, Źe dziś z e rw ą z rą k polskich kajdany.

W a r c z ą bębny i pieśń: „Nie zginęła"

Grzmi, j a k orkan, co ś w ia ty rozw ali J a k a ś mocna dłoń s z t a n d a r rozpięła, P ieśń Z w ycięstw a w aży się na szali.

O tw ie ra ją się k rw a w e stygm aty...

W tru p ó w tłu m ie, w śró d młodych żołnierzy, Po zdobyciu moskiewskiej a rm a ty

W ódz Chłopicki pod swym koniem leży...

Pod m u ram i kościoła na Woli, Gdzie k a rtaczem Polak w ro g a miecie, Jako p osąg odwagi i woli,

Legł Sowiński tr u p e m na lawecie.

W a r c z ą bębny... W a w e r i łganie Milion tru p ó w tam, pod Ostrołęką...

K rw aw ym plonem kończy się powstanie, N a js tr a s z liw s z ą k a to r g ą i męką.

Legło ty s ią c znanych i nieznanych, K tórzy padli ze słowem: „Ojczyzna"...

Niech te k rw a w e ciał żołnierskich łany Będą d la nas jako ro la żyzna,

K tó ra zrodzi moc płom ienną Ducha, Niech do tr u m n y kołyszą nas słowa, Niechaj dziecko od kolebki s łu ch a Pieśni, k tó r ą brzmi

NOC LISTOPADOWA.

(7)

Adam Miller

Bezdomność w twórczości Żeromskiego,

a budowa szkół pow szechnych.

Kiedy zapytano Żerom skiego, jaki by ł najszczęśliwszy dzień w Jego życiu, odpow ie­

dział, iż do najm ilszych chwil zalicza tę, w której otrzym ał z Syberii list z fofografią rodziny A bram ow skich, zaopatrzoną w napis:

Od bezdomnych, za „Ludzi bezdom nych".

Gdyby w szyscy w ielbiciele genialnego Pisarza w ten sam sposób, co A bram ow scy, wyrazili mu sw oją wdzięczność za napisanie

„Ludzi bezdom nych11, pow stałyby olbrzym ie w ielotysięczne stosy fotografii i listów od tych, którzy czują się bezdomnymi.

Bezdomność panuje w szechw ładnie w po­

wieści w ielkiego liryka. Bezdomny je st dr.

Judym , syn szewca z Ciepłej ulicy, ten, który w yszedł z m otłochu, aby poświęcić się dla dobra ogółu, aby spłacić swój „przeklęty dług". „Nie może on mieć ojca, ani m atki, ani żadnej rzeczy, którąb y przycisnął do serca z m iłością, dopóki z oblicza ziemi nie znikną te podłe zm ory“. A cóż to są za zmory?

Zmory to śmierdzące izby robotnicze, gdzie ludzie um ierają w trzydziestym roku życia, bo już są starcam i, a dzieci ich — to idioci.

Dr. Judym zrodzony w piwnicznej izbie, w nędzy i upodleniu idzie zburzyć okropne nory ludzkie, w których trium fuje wilgoć i gruźlica. Sam bezdom ny stacza nierów ną w alkę z klęską bezdomności. Bierze na sie­

bie odpowiedzialność za losy ludzi, pozbaw io­

nych dachu nad głow ą w słow ach: „Tak.

Jestem odpow iedzialny przed moim duchem, któ ry we mnie w oła: nie pozwalam!"

Bezdomna jest rów nież Joasia, k tó ra już dawno straciła ognisko rodzinne: „W p ią­

tej klasie byłam zaledwie, gdy mię ojciec odum arł. Mamy praw ie nie pam iętam ".

Bezdomne są rzesze robotnicze, żyjące w domach, urągających prym ityw nym zasadom higieny. Bezdomni są m ieszkańcy przedm ieść W arszaw y, k tórzy z braku miejsca przy ku ­ wają na poddaszu łańcucham i za ręce i nogi obłąkane kobiety.

Bezdomność przytłacza czytelnika swym ciężarem, bezdomność dusi za gardło, szarpie nerwami, targ a za w łosy, bezdomność chw yta za serce, bije po tw arzy i smaga naszą duszę ognistym i biczami sam oudręki i gorzkiej ironii.

Tak je st w powieści, a czy w życiu jest lepiej? Już minęło trzydzieści siedem lat od chwili ukazania się pierw szego w ydania „Lu­

dzi bezdom nych", a bohaterow ie tej powieści

słaniają się jak cienie po w siach i miastach naszego kraju. Na peryferiach m iasta, zza w ęgła ulicy, u w rót kościoła, u bram y cztero­

piętrow ego domu staje przed naszymi oczyma bezdomna m atka z dzieckiem o błyszczących od głodu oczach na ręku. Idzie za nami, jak potw orny cień nikczemności ludzkiej... Nic to, że 80% ludności m ieszka w obliczonych na zysk i w yzysk domach m ieszkalnych. Nic to, że w nowych domach pow stają su teryny i poddasza. Nic to, że w barakach m iejskich szerzy się prócz straszliw ej nędzy m aterialnej, okropna zgnilizna m oralna. Nic to, że bez­

domne dzieci w ychow ują się w rynsztoku — ci przyszli obyw atele więzień i szpitali. Bez­

domność, jak straszliw a zmora, ciąży nad n a­

szą rzeczywistością. Nie wolno przed nią za­

m ykać oczu, ale nie traćm y nadziei.

Dzięki inicjatyw ie M inisterstwa W. R.

i O. P. w alka z bezdom nością toczy się w ca­

łej pełni na jednym odcinku naszego życia:

w dziedzinie budow y szkół pow szechnych.

Wiele setek tysięcy dzieci polskich w ycho­

wuje się w m rokach analfabetyzm u. Aby tem u zaradzić pow stało Tow arzystw o Popie­

rania Budowy Publicznych Szkół Powszech­

nych. Tow arzystw o to grom adzi z drobnych składek — dowodów ofiarności publicznej — milionowe sumy, k tó re idą na budowę czy­

stych i słonecznych sal szkolnych. Jeżeli istnieje hierarchia celów w wielkim dziele ofiar­

ności publicznej, to chyba jedno z pierw szych miejsc należy się Tow arzystw u Popierania Budowy Szkół Powszechnych. Każde dziecko, w yrw ane z nad rynsztoku i w prow adzone do izby szkolnej — to now a cegiełka w gm achu przyszłości naszego Narodu i Państw a. Kto popiera w jakikolw iek sposób T. P. B. P. S.

P., ten spełnia czyn obyw atelski i w ykonyw a testam ent w ielkiego pisarza.

Niech każdy, kto składa swój ciężko za­

pracow any grosz na w alkę z bezdom nością szkół pow szechnych, żywi nadzieję, że buduje w ielką św ietlaną przyszłość Narodu na naj­

trw alszych fundam entach.

Gdy zam iast dzisiejszej ciem noty i koł- tuństw a, zapanuje duch wiedzy i postępu, Że­

rom ski piewca bezdom nych, w yniesiony zo­

stanie na ołtarz w ielkości narodow ej, ciało Jego przeniesione będzie do Mauzoleum, w którym zajaśnieje napis:

PIEWCY „LUDZI BEZDOMNYCH" — NARÓD.

(8)

A n d rzej Jasm u nd

M A T U R A

(Dokończenie'*.

— Cholera, — panicz, psiakrew!... Już nie pamięta, jak do mnie do suteryny o 11-ej w n ocy po zadania przylatywał... nie pamięta jak mnie o ściągi na klasówkach błagał... Teraz student, wielki pan, później inżynier, dygnitarz, na popłatnem stanowisku... Że w głowie pusto to nic, ale ma forsę i plecy...

Spotkał go potem na ulicy... podszedł i pro­

sił o pomoc, o poparcie, o pracę... Dał 5 gr., potem policjanta chciał wołać, jak na włóczęgę, złodzieja...

— Kolega!...

Szły okropnie czarne zimowe dni... tułał się po mieście, grzał się w Ubezpieczalni, na dw or­

cach, ale zewsząd wyganiali biedaka...

— Jak podłe jest życie ludzkie...

— Jaki podły, ohydny jest stary, strupieszały świat... Niema na nim miejsca dla młodego człowieka bez pieniędzy... Dopóki matka żyła, zarabiała praniem na chleb i szkołę... Po jej śmierci sam chciał prać, ale nie poradził... Sprze­

dał balię i pralkę, a teraz... nie nie ma już nic...

jest wydziedziczony... bezdomny...

I znów przyszła wiosna...

Zaśpiewały radośnie ptaki, zaśmiało się ra­

dośnie słońce młode, świeże i jasne, zaśmiały się okwiecone drzewa, gdzieś w oknie głośnik charczał wesołą piosenkę... A on ciągle bez pracy... ciągle głodny, bezdomny... I niema na­

dziei...

— Ach, żeby nareszcie skonać, żeby zdechnąć raz wreszcie... Samobójstwo? Nie! Na tyle sła­

by jeszcze nie jestem... Walczyć, walczyć do końca, do ostatecznej kropli krwi, ale nie załamać się, nie uciekać... Jestem słaby ciałem, ale duch mój...

W olno i ciężko poczłapał dalej... Ale nieda­

leko... był bardzo słaby... był bardzo głodny...

od dwóch dni nie jadł...

— O dpocznę trochę, taki gorąc... o tu, tu naw et jest troszkę trawy...

Usiadł... pot kroplisty perłami przystroił mu czoło... Pochylił się...

— Jak bardzo gorąco!... Policjant idzie...

Może mnie jednak wygna... Oh, jak ciężko, jak

bardzo ciężko... Dlaczego tak gorąco?... O! tam jest nawet woda...

— Cień tak niedaleko... po drugiej stronie ulicy... Nie! nie wstanę, nie dojdę...

Opadł... przewrócił się... o statkiem sił w błękitno-złote niebo wpatrzony modlił się...

— Z piekielnych mąk życia, W ybaw nas Panie.

Z podłości i błota Wybaw nas Panie.

Z zamętu i chaosu Wybaw nas Panie.

O d głodu, ognia i wojny.

W ybaw nas Panie.

Z ucisku kapitalizmu, W ybaw nas Panie.

O zwycięswo prawdy, Biagamy cię Panie.

O zwycięstwo idei, Błagamy cię Panie.

O zwycięstwo człowieka, Błagamy cię Panie.

Leżał bez ruchu, wodząc z trudem ciężkie- mi oczami, jakby pełnemi piasku...

Drzewa szumiały za płotem... Leżał bez sił, bez uczucia... Myśl z trudem przybierała kształty widoczne i wyraźne... Osłabiony, wyczerpany mózg odmawiał posłuszeństwa...

— Błogosławieni cisi i pokornego serca, albowiem ich królestwo niebieskie.

— B ł o g o — s ła — w i e — ni ci, k t ó — rzy m a ­ ją s u — m i e — nia, al— b o — . . . w i e m — ich... j e s t . . . — kró...— l e — ...stw o ...

Łzy wielkie, łzy, ciężkie cierpieniem, spły­

nęły mu po twarzy wychudłej...

Płakał...

Płakał nad sobą...

Płakał nad młodym życiem... Płakał nad człowiekiem...

Płakał z serdecznego bólu...

Płakał sercem zdeptanego i sponiewieranego człowieka...

Ciężko zamykają się powieki... cienia nie widzą gasnące oczy... duże wielkie łzy w rzę­

sach zamarły razem z biednym, g łodnym sercem...

A głupie słońce szczerzyło o h ydnie bez­

zębny pysk w radosnym uśmiechu, a w radosną biel kwiatów przybrane drzewa odpow iadały mu beztrosko...

Z któregoś okna głośnik charczał wesołą piosenkę..., a na ulicy pod płotem skonał czło­

wiek z głodu...

(9)

A nna S k a rb e k -S o k o ło w sk a .

LEGENDA BIAŁEGO ORŁA

Snuje się ona jak w stęga św ietlista po­

przez całą naszą h istorię i jest najgłębszym w yrazem duszy polskiej.

Lot orli, a dobroć gołębia — szpony obronne i białość.

Odwiecznym praw em w alki o b yt poże­

ra ły się i pożerają dotąd narody. W Polsce aktem Unii H orodelskiej łączą się i jednoczą dw a narody dla w spólnego szczęścia, bez żadnych innych pobudek prócz szczerej, b rat­

niej miłości.

Fanatyzm religijny na przełom ie historii now ożytnej w yw ołuje w całej Europie za­

ciekłe, m akabryczne w ojny domowe i m ię­

dzynarodow e. Ludzie to rtu ru ją się o obrzędy i słow a Ewangelii; o to, w jakim języku mają być odpraw iane modlitw y i ja k ma być przyj­

m ow ana Komunia. W Polsce aktem Unii Brzeskiej łączą się dwa w yznania, zostaw iając sobie wzajemnie swobodę.

O statnia m ordercza w alka z zabytkam i feodalizm u zalew a krw ią ulice Paryża; gilo­

W iło ld K ubski.

C Z

N a niebosiężny szc zy t, g d zie w ielki ze g a r św iata zło ty m wahadłem słońca p r z e ż y te wieki iv nicość strąca,

w darł się now y człow iek...

C złow iek P racy...

M ocarny...

w niebieskiej bluzie sta n ą ł obok.

P o tężn ym ciosem stalow ych rąk zw a lił tam tego

i now y władca u ją ł wahadło.

R a d o sn y k r z y k braci doleciał z ziem i...

...Z a w rza ła praca...

Ś ró d w arkotu m otorów i pasów świstu,

w w arze hutniczych pieców,

śró d iskier i błękitów czarnego dym u

— idzie zaborczy, zw ycięski czas.

tyna pracuje nieprzerw anie. W Polsce Kon­

stytucja 3-go Maja, bez rozlew u jednej kropli krw i, rów na stan mieszczański z szlachtą.

W epoce, k tó rą przeżywam y, w alka między pracą a kapitałem podzieliła św iat na dwa śm iertelne przeciw sobie zaprzysiężone obozy, obozy które rzucają sobie wzajemnie hasło zagłady. O brazy tych w alk piekielnych widzieliśmy w Rosji — widzimy je teraz w Hiszpanii.

W Polsce rząd, obejmując dla państw a najbogatszy koncern fab ryk na Śląsku, wchodzi w układy z urzędnikam i i rob otnika­

mi, aby im oddać w posiadanie fabryki.

Cicho... w ubóstw ie i mozole płynie tok naszych dziejów. Możnaby praw ie sądzić, że nic nowego nie dajem y ludzkości — a jed­

nak dajemy jej nieskończenie wiele...

Dajemy jej tę, starą dla nas, a dla niej now ą praw dę, że nie je st koniecznością, aby tam gdzie realizuje się Idea w ystępow ał m a­

sowy m ord i krw aw iły się bratobójczo dłonie.

/»S

A słońca w ahadło z w ysokiego nieba

w głębie oceanu się nurza

i znów co rano na niebo w ypływ a g ło szą c pochód W ielkiego C zasu.

C zas m ija...

N a zeg a rze dziejow ym w skazów ek ram iona

m inęły j u ż pierw sze g o d zin y:

— spraw iedliw ość społeczna!

równość!

w olność!

i szy b k o pną się dalej, w ciąż dalej, do góry, k dzie człow ieczeństw em b ły szc zy

wielka P o lska Pracy...

Chwila jeszcze,

a w złość trąby uderzą tiębacze i radosnym dreszczem

podniecone tłum

o krzyknie Z W Y C IĘ S T W O !!!

(10)

W ładysław K ośm iński.

NA TEMAT PIĘKNA

SŁÓW KILKA

Nie będą z pewnością dalekim od prawdy, twierdząc, iż dyskusja na tem at Piękna, ma w so­

bie coś pociągającego, ma wyjątkowy urok i d o ­ stojeństwo. J e s t to zresztą zrozumiałe, skoro się zważy, iż chodzi tu o problem odwiecznej tęsk n o ty ducha ludzkiego za czemś, co wzrusza słodko i koi i uwesela zarazem. Za czemś, co tego ducha uszlachetnia nakoniec, wznosząc go na w yżyny — ad astra!..

Mówić o Pięknie — znaczy więc mówić 0 rzeczy wzniosłej, tak ogromnie wzniosłej, iż nie byłoby w tym zgoła nic dziwnego, by m ó ­ wiono o tym „na kolanach*, jak się mówi m o ­ dlitwę u Pańskich ołtarzy. Tak. Ale wyczuwać, Piękno w całem słowa znaczeniu, m ogą jeno ci, w których duszy, niby w czystem zwierciedle, odbija się ono w s p o só b wprost tajemniczy.

Prawda, że grają tu rolę inne także czynniki, jak n. p. inteligencja, wykształcenie, kultura e s te ­ tyczna. Ale nawet prostaczek o sercu gołębim, zrozumie często, może na swój sposób, to co będzie zakryte dla oczu, w których tli się jedynie żar zmysłowych pożądań, oczu niezdolnych do odczucia tego, co jest wyższe nad czystą m a­

terię, nad walory formy zewnętrznej, technikę, barwę czy dźwięki.

Patrzym y n. p. na wspaniały krajobraz górski. Ostatnie promienie słońca spowiły w blask purpurowy potężny masyw skał... Chwila jeszcze, a na ciemniejącym wciąż nieboskłonie ukazuje się blada iskierka. Jedna, druga, dzie­

siąta... Gwiazdy zamigotały... Zaszumiały sm u­

kłe jodły wieczorną, pieśń codzienną, jaką już śpiewały kilku pokoleniom. Na hali, przed skle­

conym z desek szałasem, ukazał się stary gazda.

Spojrzał w górę i uśmiechnął się. Będzie p o ­ g oda — szepnął... Objął z lubością wieniec łomów skalnych i westchnął... Może przeczuwał, iż będzie musiał wkrótce pożegnać te „wierchy 1 granie", te ukochane Tatry — na zawsze...

Otarł łzę, co mu cicho spłynęła po twarzy i za­

czął swój codzienny „Anioł Pański zwiastował"...

Czy myślimy, że ten baca sędziwy, nie w y­

czuwał w swem długiem życiu Piękna, zaklętego w przyrodzie, w jej potędże i grozie? Wyczuwał i to może daleko głębiej, niż niejeden filister światowy, mający pretensje do kultury i znawstwa.

Niejednokrotnie silono się, by dać definicję Piękna. Pisano uczone wywody, polemizowano

zawzięcie. Ale nic z tego nie wyszło. Istoty Piękna nie udało się zbadać i możem y być p e ­ wni, że tajemnicą to pozostanie dla wszystkich p o ­ koleń ziemi *). M ożemy się zachwycać miloń- ską Y enus w Luwrze, podziwiać idealizm filozofii Platona, rozkoszować się muzyka Mozarta czy Chopina, ale to wszystko. Zgłębić istotę Piękna, co drzemie w tych arcydziełach ducha ludzkie­

go — przekracza m ożność śmiertelnych. Bo Piękno — to coś boskiego. 1 jeśli sztuka od całego szeregu stuleci karmi nas czarem poezji, malarstwa czy rzeźby, to są to iście tęczowe blaski odwiecznego Piękna, którego stygm at królewski widzimy w księdze przyrody. P ię kno—

to Bóg. 1 dlatego rozum człowieka pojąć Piękna nie zdoła... Może je tylko podziwiać.

Pisząc studium o Pięknie, utrzymuje jedna z autorek**), iż „nowość i postęp to dwie najpo­

tężniejsze kolum ny gmachu, który nazywam y P ię knem ". Dlaczego pytam y — now ość ma być Piękna kolumną? Przecież Piękno jest nieśmier­

telne, bo źródłem jego jest niezmienny Bóg.

A zatem istota Piękna zmieniać się nie może.

Wszak pojęcie tego Piękna absolutnego, w yklu­

cza owszem wszelką zmianę, wszelką nowość.

Piękno, nie może podleguć kaprysom ludzkiej fantazji, czy m ody. Słusznie gdzieś powiedziano, iż „arcydzieła nie starzeją się nigdy". Dziś, po kilku tysiącach lat, Iliada H om era jest podziwem znawców. Ileż tam prawdziwego natchnienia, ile m łodzieńczego czaru, ile rycerskiego anim u­

szu. Kto zna Iliadę, zachwyca się jej pięknem, tak jak się nią zachwycano lat tem u tysiące.

A poezja staro-indyjska godna dzisiejszago Rabin- dranath-Tagore? Rzeźba grecka króluje w św iato­

wych muzeach sztuki, a Hamlet szekspirowski na scenach współczesnej Europy. Rzeczy stare, a zawsze świeże i młode swym powabem i wdzię­

kiem. Zawsze aktualne głębią artystycznej k o n ­ cepcji, czy psychologii człowieka. Inna rzecz, że tak jak gusta, z biegiem lat także zmieniają się poglądy na sztukę, która jest P iękna w yra­

zem. Ale istoty Piękna niedosięgnie krytyka rozumu. Piękno to nie „pogoń za nowością" —

*) W każdym razie, sądzę, że Piękno wywołuje w nas pewne „idealne wzruszenie estetyczne*.

**) Anna Skarbek-Sokołowska: .Problem Piękna"—

Częstochowa w mięs. liter. „Drugi Tor" — wrzesień 1936

(11)

jak utrzymuje autorka „Problemu Piękna*, to idea, w której się ogniskuje wszelkie Piękno świata.

P ostęp?

Mówi się o tym aż do znudzenia. Dekla­

mujemy o postępie i przechwalamy się nim.

Ale czy to czasem nie złudzenie, iluzja? Zdaje mi się, że wielu niedocenia kultury wieków mi­

nionych. P o d n o si się pod niebiosa kulturę XX wieku, patrząc z pew nem politowaniem na prze­

szłość. Ale zapominamy, że właśnie na prze­

szłości buduje się przyszłość. Zdobycze, jakie w dziedzinie myśli ludzkiej poczyniła starożytność, że wymienimy choćby tylko filozofię i pra w o­

dawstwo, nie dadzą się nigdy przecenić. Wpływ św. Franciszka z Assyżu na sztukę i literaturę, a Doktora z Akwinu na filozofię i teologię, zna-

R iła Lam i.

P ierił szi; g r z e c h

J a po miłość... j a nie po przy g o d ę

B iegłam ku Tobie w j a s n ą k sięży co w ą noc.

W rę k a c h Ci niosłam se rc e moje młode.

J a k am forę złotą, w onną, p e łn ą w z r u s z e ń n a jc z u l­

s z y c h i tęsknot, i lśnień, Radość i p r z e c z u c ie o czekiw ania drżeń.

Niosłam Ci mój rum ieniec, mój w styd, zakłopotany [cichy śm iech N ie śm ia łą rad o ść i p ie rw s z y sm u tn y , u p r a g n io n y [grzech W tę j a s n ą k sięży co w ą noc...

W io d ła mię ku Tobie d ziw n a n ie p o ję ta moc, P a t r z ą c a z dro g ich oczu Twoich w moje życie

[zakłam ane, N a js m u tn ie js z e m iło ścią Tobie n ie w y z n a n ą Pa m ię ta m , księżyc k ła d ł blade złoto na Twe cie-

[mne w łosy I z a p a la ł Ci w oczach d rż ą c y prom ień żar:

B rałeś mię w ręce mocno j a k bezcen n y dar, Cicho j a k uśm iech, pieściw ie j a k kwiat,

Bo Ty w iesz, j a nie po przy g o d ę biegłam ku Tobie [przez daleki ś w ia t I w rękach niosłam se rc e moje młode.

Pocoś cało w ał moje cz y ste usta?

Nie tego p ra g n ę i nie poto szłam t u d rżąca.

P rzy w ie d z io n a uśm iechem i ś w iatłem m iesiąca Po dobro biegłam . Bez Ciebie moja d ro g a pusta.

Cicho... S ły sz y sz bicie trz e c ie g o se rc a w śród [pieszczoty ech?

Nie, to łzam i rozpaczy się ś m ie je — pierw szy [smutny, n iesp e łn io n y grzech W tę j a s n ą k sięży co w ą noc.

lazły swoje echo na świeckich Katedrach uniwer­

sytetów dzisiejszej doby.

W dziedzinie sztuki, jaki mamy postęp?

Czy cenne malowidła odgrzebane w Pompei, czy słynne tkaniny weneckie za dynastii Dożów, czy kreacje Leonarda da Vinci, Rafaela i Michała Anioła miałyby niższą wartość od dzisiejszych dzieł sztuki? Jeśli technika XX wieku dokazała cudów prawdziwych, to z drugiej strony ideowa kultura ludzkości, nie posunęła się zbytnio na­

przód. Zmaterializowanie życia i wiedzy, odbiło się w dziedzinie tak subtelnej, jak sztuka.

P o stę p zresztą nie może stanowić o istocie Piękna, którego nie stworzy żadna szkoła na świecie, żadna akademia. Źródło Piękna leży gdzieindziej, a postąpim y w jego zrozumieniu o ile się zbliżymy do Boga.

Z. L. Kałędkiewicz.

Z murtująichuj wianie

b o g ó w

— P rzyja cielu ! w szakże j a jestem słow ianinem w św ia t pójdą szu ka ć za g in io n ych bogów — na sk ra ju lasu zbudują g o n tyn ę

i naw rócony p o g a n in uklęknę w j e j progu.

r o i św iętym dębem rozpalę ognisko na czość gromowładnego P e rk u n a — a kied y niebo za g rzm i i zablyska n a tw a rz przed bogiem sw ym runę!

N a dróg ro zsta ju p rzy sta n ę człek d zik i z pogańskim lękiem i zachw ytem — wśród m iodnych lip i gęstw y w iklin u jr z ę p ię ć tw a rzy Sw iętow ita — — — Nocą zakradnę się n a uroczysko

— niech mię ukarze Sw arożyc!

byle ra z bogom p r z y r z je ć się zbliska raz jed en p rzed śm iercią sw ą ożyć!

We św iat roześlę święte w ici

— bo ja k ie swa radość toysłowię, że w mojem sercu zm a rtw ych w sta li dziś p o m a rli, pogańscy bogowie! — ---

(12)

Stanisław S zym a ń sk i.

„WYCHOWANIE MŁODEGO POKOLENIA".

KONCEPCJE PEDAGOGICZNE ŻEROMSKIEGO.

Pan Raduski był właścicielem dziennika

„Echo Łzawieckie“.

Jego felieton „doradzający pannom, które już gryw ają walce Millokera i mazurki Go- darda tudzież oczekują na epuzerów z posa­

dami w utęsknieniu ducha i ciała, a w utęsk­

nieniu ciała sroższem niż ducha, żeby w chwi­

lach wolnych od marzeń i walców myły po­

dłogi i przynajmniej zlekka szorowały schody (srodze brudne w mieście Łzawcu), jak to czy­

nią naw et bardzo zamożne i utalentow ane Niemkinie oraz Szwajcarki*.

Tak zwane „panie" t. j. matki, ciotki, i stryjenki „domów“ piorunow ały na wszelkich recepcjach i szydziły z „rojeń" Echa, z zach­

cianek, ażeby Kasie i Florki jadły i spały le­

piej, niż to miało miejsce w łzawieckich kara- lucharniach".

„Panowie majstrowie podrwiwali przy ku- felku z nowomodnych gazeciarzy..."

„Była to rzecz prosta, bezbożne szarpa­

nie świętej instytucji rodziny, obyczajów i mo­

ralności" boć zakonspirow any pod płachtą tandetnej, na efekt, płytkiej, konserw atyw nej dyletanckiej opinii wróg demokratyzmu i kul­

tury prawdziwej, kultury ludzi przyszłości i czynu, nie dopuszczał do głosu myśli i usi­

łowań nowych, trzeźwych i realnych.

Może intuicyjnie zwrócił Żeromski uwagę na zagadnienia pedagogiczne. Reforma so­

cjalna jaką wym arzył mistrz pióra i obrońca twardej od młota i kielni ręki, w ymagała re­

form y—wychowania.

W szak wychowanie jest funkcją społecz­

ną. Funkcją mogącą stworzyć nowego, w y­

zwolonego człowieka.

Żeromski słowami Raduskiego: „Pragnął kształcić te dziewczęta (sierotki, którymi bo­

h ater „Promienia" opiekował się) na kobiety, zdobywające w łasną pracą nietylko utrzym a­

nie, ale charakter. Myślał o systemie jeszcze nieznanym, któryby rozwijał swobodnego du­

cha, nie wykrzywiając go, nie raniąc i nie obarczając kajdanami".

Z wielką subtelnością maluje nam typy Jasiołda w „Charytasie", Radka w „Syzyfo­

wych pracach" i innych.

Aczkolwiek światopogląd psychologiczny Żeromskiego daleki jest niejednokrotnie od stanu dzisiejszej nauki, to jednak jego inicjo-

nizm, będący potężną podwaliną koncepcyj pedagogiczno-społecznych, zaprowadził autora na tory dzisiejszej dedagogiki.

Refleksje snujące się przy kartkow aniu dzieł Żeromskiego nasuw ają przed oczy dzieła w ybitnych pedagogów-reformatorów Rousse­

a u ^ , Tołstoja, a w dobie dzisiejszej Hessena, Russela, Moutessori, Spasowskiego...

Oto ci co zdają się mówić: dobrze jest, ale po­

winno być lepiej.

Prawdziwa znajomość życia wzięta z ob- serwacyj i rozmyślań samodzielnych wkłada w ręce Żeromskiego środek lokomocji wiodący go w sedno sprawy.

Nie jest dziełem przypadku m oralna łącz­

ność pisarza ze światem nauczycieli i wycho­

wawców.

Człowiek o wielkiej sile ducha, znakomity obserwator, widział potrzebę zreform owania systemów wychowawczych. Nowe, twórcze system y wychowawcze to szkoła przyszłości.

Nie obce mu są system y Moutessori, ska­

uting, dążenia Niemców, Anglików i ludzi no­

wej półkuli. Godzi się na niektóre z nich, aczkolwiek nie przyjmuje bez zastrzeżeń.

„Marzył o systemie jeszcze nieznanym..."

sam tak mówi.

Dążył do wprowadzenia w życie przez samo życie; teleologizm, utylitaryzm i demo- kratyzm to były hasła pedagogiczne Żerom­

skiego.

Nie otwierać wielkich horyzontów, skoro nie można ich osiągnąć. Nie stwarzać malkon­

tentów, „wykłady, oddziaływania, gadania, do­

brego przyniosły niewiele, praw ie nic, a złego w bród. Ze skutków, należy sądzić o wartości przyczyny l)“- Natchnąć człowieka, zwłaszcza we wczesnym dzieciństwie, mocą, któraby niby sprężyna, ciągle popychała naprzód. Stwarzać sytuacje i zmuszać do samowychowania i sa­

mokształcenia oto zdaje się owoc rozmyślań, owoc przenikający każde dzieło. Jego typy:

Radek, Boroń, Raduski, Jasiołd, Zygier. Życie jest twarde i dające wiele niespodzianek, dla­

tego też hart ducha i spartańskość fizyczna winny cechować każdego.

Nie wierzy w nagłe przebudzenia i zwroty;

wychowanie to ewolucja, to powolne, aczkol­

wiek ciągłe, systematyczne i skrupulatne za­

biegi pedagoga.

(13)

Jem u też sporo miejsca poświęca autor, dając kilka charakterystyk. Najciekawszym, najbardziej dzisiejszym, ale dalekim już od dzisiejszego jest Smugoń.

Starym zaś rusofilom, pseudopedagogom, raczej żandarmom i naukowcom, przeciwstawia myślącego podzisiejszemu wychowawcę z przy­

padku — Raduskiego, którego „główną osią rozmyślań i studiów była kwestia w ychowania początkowego. Czasu swej młodości zajmował się tą spraw ą teoretycznie, badał ją z pilnością w szeregu innych, tak samo jak ekonomię po­

lityczną albo nauki przyrodnicze. W ypełniała pew ne rubryki katalogu rozumowego, więc ją oglądał dosyć prędko i w głównych rysach.

Z czasem zapom niał o niej zupełnie, jakby to była luźna data z historii Rzymian. Dopiero w epoce panow ania nad sercem i mózgiem sa­

mowładnego smutku, po zjawieniu się u ogniska domowego, w skutek zbiegu w ydarzeń, dwu dziewcząt jednego niemal wieku (sierot: po ko­

ledze - lekarzu i nędznym kam ieniarzu z przed­

mieścia) spraw a kształcenia zaczęła go najprzód nieprzyjemnie dręczyć, zmuszać do refleksyj, a wreszcie palić i roznamiętniać. Nie było to już teoretyczne studjum, lecz jakby szereg stopni silnego wzruszenia, ujętych w pew ną ścisłą formę. Do w ychowania tych dwu siero­

tek Raduski tak się rzucił, jak człowiek bierze się do zwalczania choroby, o istnieniu której zawiadomił go lekarz życzliwy. Dawno po­

wzięte wiadomości o kształceniu pierwiastko- wem w Anglii, Francji, Szwajcarii przydały mu się teraz, jak szczypta wiedzy medycznej, może się przydać człowiekowi wędrującemu przez stepy, gdzie znajduje się nędzarza okrytego ranam i. Wziął się na nowo do czytania i wszedł w sam środek kwestii".

I oto krótka sylw eta wychowawcy: umi­

łowanie dziecka, pracy nad nim, teoretyczne wiadomości z zakresu pedagogiki oraz nauk dla niej pomocniczych. Entuzjazm jednak to broń najlepsza w ręku wychowawcy dzieci zwłaszcza tych, których dusze powleczone są ranam i. Subtelność w postępowaniu i trafność myślenia, połączone z konsekwencją czynu to abstrakty stawiające w ysoko nauczyciela w oczach dzieci.

„W ychowanice miały, według niego, roz­

poczynać naukę wzorem szwajcarskim, p rak ty ­ kow anym w szkołach elem entarnych, czyli przyjm ować wiadomości bardzo wolno, bez żadnej forsy i udręczeń. Obok tego wszakże miały wzwyczajać się do ciągłej pracy, a więc: sprzątać pokoje, robić w ogródku i w kuchni—razem ze służącą, chodzić z panią Grzybowiczówną do sklepów a w oczach ich kupować bułki, nabiał, mięso, nosić spraw unki i t. d. Każda z dżiewczynek m usiała w ozna­

czonych godzinach w ystrzygać i kleić paski pocztowe na gazety i nosić listy do skrzynek.

Same słały swe łóżka, czyściły obuwie i su­

kienki, nosiły dzbanki z wodą, zam iatały mieszkanie i dziedziniec.

Już z dwoma dziewczętami trudne były zabiegi wychowawcze.

„Elżbietka bowiem, córka lekarza, nie dała się odrazu nagiąć do surowego regulam i­

nu. K aprysy jej, płacz i krzyki, leniwe opusz­

czanie wyznaczonych robót zatruw ały Radus- kiem u spokój, Ale, zwolna dawne pieszczące w arunki nikły w pamięci dziecka, maleńkie radości nowego życia nabrały uroku i poczęła ciągnąć pług swego losu".

„Więcej zmartwień dostarczał wychowaw­

com ch arakter Anulki. Rychło spostrzeżono, że to dziecko przedmieścia umie nietylko k ła ­ mać ale i kraść, nie tylko doskonale oszuki­

wać ale naw et udawać cnoty jakich żądano".

Żeromski i na to widzi radę bo „zbadaw­

szy te jej przymioty, pan Jan, wziął się do dzieła, do studiów psychologii, do w ertow ania literatury rozstrząsającej w ystępki dzieci". Za­

iste godnym naśladow ania jest Raduski, który

„siadywał w nocy, zagrzebując się coraz b ar­

dziej w swe umiejętności, a właściwie po swo­

jemu walcząc z naturą, z jej złymi siłami, któ­

rych stępienie, a jeśli się dało zniweczenie, stanowiło rozkosz jego duszy". Rousseau pierwszym zdaniem z „Emila” sprzeciwiłby się słuszności poglądu o złej naturze człowieka, ale mniesza o to, boć właściwym podręczni­

kiem psychologii dla Żeromskiego, były same dzieci. „Ciągła obserw acja życia wychowanek, dziwne krążenie w świecie ich cnót, wad, przymiotów sprawiło, że coraz lepiej udosko­

nalał ów system i... że w istocie hodował du­

sze i ukształtow ał charaktery sierotek. Chciał być wszędzie i zawsze bezstronnym , nigdy pod jakimkolwiek względem nie dawać dokto- równie pierw szeństw a nad córką nędzarza..."

Częstokroć zabiegi jego spraw iały przy­

krość jemu samemu bo „gdy patrzał, jak za­

m iatała podwórko, albo niosła kosz z miasta, co się w nim przew racało, jakby, czuł na swej tw arzy wejrzenie zgasłych oczu jej matki, któ­

rą... kochał. Wtedy tłomaczył się przed nie­

widzialnym cieniem, że tak trzeba, że Elżbietka musi wyrosnąć na kobietę przyszłego czasu, uzbrojoną w środki walczenia ze zbójeckiem życiem...

Koncepcja nie tyle może oryginalna ile śmiała, gdy zważywszy ówczesną, a dzisiejszą naw et jeszcze, warstwowość społeczną— ale ludzie Żeromskiego to... ludzie przyszłego czasu... jego środki i metody pedagogiczne... to samo życie.

(14)

Wychowanie przede wszystkim.

To jest istotny sens pedagogiki.

Cel wychowania, cel będący ideą po­

wszechną, kosmopolityczną, może osiągnąć nietylko w ychowanie szkolne, nikle w ygląda­

jące w dziełach pisarza, ale w pierwszym rzę­

dzie i przede wszystkim domowe, rodzinne.

Żeromski, ustam i Przełęckiego mówi do pedagogów. „Siekiera jest przyłożona do ko­

rzeni tego drzewa, pod którego cieniem igra­

cie w starą zabaw kę „odrodzenia". Miast bu­

dować, popsuć może lepsze jutro zły drwal".

Dlatego pedagodzy to zrąb, szkielet, jądro społeczeństwa w oczach pisarza. Im też sta­

wia autor wielkie w arunki.

Dalekim jest Żeromski od filantropii, któ- która nie wiedzie do celu, ale przez przebu­

dowę psychiki drogą wychowania do stworze­

nia takiego jutra „ażeby Kasie i Florki jadły i spały lepiej“ a „panny“ w chwilach wolnych od m arzeń i walców myły podłogi i przynaj­

mniej zlekka szorowały schody“.

C y ta ly I ’) „U ciek tami p rz e p ió re c z k a " in n e z .P r o m i e n i a " .

Stefa n ia Szadkow ska.

1 9 1 9 - 7 9 3 6 .

Im ię Ich — A r ty le r ia .. rozsypali się n a froncie, j a k rycerskiej krople k r w i,

stanęli n ieu stra szen i p r z y ‘płonącym loncie, e m łodych ciał budow ali niedosiężny szaniec, spychali zim n ą dłonią w okopach szereg d n i i bohaterstwo swoje m ieli za nic.

P rze z w ertepy i rozmiękłe drogi było im tak'pilno wlec w bój zg rzy t ciężkich dział...

i zapisa li w swej h isto rii L w ów i W ilno,

zm ietli w proch pod Ł u n iń c e m pociąg p a n cern y...

a, g d y j u ż boju m in ą ł szał — niejeden ucichł żołnierz w iern y A potem Ł u c k i D n iep r i U kraina, T o rc zy n — a wreszcie zw ycięstw szczyt;

w yruszyła, baterii kolum na

n a szosę K owel— B rześć i tu rozpina p a n ce rn y h u f. N ib y tru m n a

sąną k u niej, skoro św it, stalowe pociągi sowieckie, milczące, ja k ta jem n y los...

Nagle m itra ljez s z n u r stukotem w arczy, g ra n a ty w ybuchają i gasną zdradziecko,

lecz P olak S p a rty wzorem: z tarczą lub n a ta rczy powróci, skoro życie swe rzu c ił „na stos“...

Bohaterowie — Ż y w i i U m arli — A rtyleria . . Pow racające z bojów wojsko K w ia ta m i w ita ł zn o jn y lud,

bo to Oni, O ni także, z ka jd a n nam w ydarli, C zyniąc Cud,

C I E B I E P O L S K O !

A n n a S ka rb e k-S o k o ło w ska .

K o b i e t S p łyn ęło do stóp J a sn e j G óry

morze bólu... olbrzymie, a ciche.

N asiąkłe łza m i chuściny...

Oczy płaczem w yża rte liche.

O dzie niegdzie rozkw ita, ja k p ą k m aku, młode dziew czę ustrojone barwnie

— Ach! ja k prędko w iędnie kw ia t zagonów, g d y go życ ia dopadną m ę cza rn ie!

— W asze grzechy... O kobiety z l u d u ! K to za p yta , g d y klęczycie korne, ile ra zy targał wasze łono

ból n ielu d zki... ból ja k piekło p o tw o rn y ? Ile ra zy nocą m ą i p ija n y

wasze ciało katow ał bezbronne?...

I le razy, g d y pierś usychała,

wasze dziecię wito się w konw ulsjach głodne?...

Ile ra zy ciałka zim ne, sztyw n e, spow ijałyście w len p ra n y i cienki?...

Ile r a zy n a ścieżki cm entarza zanosiłyście te białe tru m ie n k i?

K to zapyta?... K obiety! nie mówce'....

K a ż d y ból w uw iędłe tw arze w ża rty w łasną bruzdę żłobił... tak w yraźnie!...

Więc czy ta m y—ja ko z żyw ej k a rty . Uwielbiłyście M atkę w koronie, idąc rzeszą, z p ie śn ia m i n a ustach!

— K ie d y ż p rzy jd z ie godzina, że p rze z N ią uw ielbione będą m a tki w szarych chustach?

(15)

W ładysław K ośm iński

CZERWONE WIDMO

W biurze jednej z wielkich fabryk zadzwo­

nił telefon...

— Hallo! Kto mówi?

— Tu sekretarz dyrektora fabryki. Panie Ewers, pan dyrektor prosi...

— Pan dyrektor?

M łody człowiek zdziwił się. Nie rozumiał, czego mogła chcieć od niego taka wielka figura, jak sam dyrektor fabryki...

— Tak. I to zaraz...

Pan Michał wyjął z kieszeni małe, okrągłe lusterko i przygładził nieco zwichrzoną czuprynę.

Tak zawsze „na łeb na sz y ję “ pędził rano do biura, by się nie spóźnić ani na minutę, iż jego fryzura pozostaw iała zazwyczaj wiele do życze­

nia. Szach, mach — przejeżdżał dłonią po gło­

wie i już gotów. Feueramt... Ale teraz, to coś innego... Przecież idzie do dyrektora... Trzeba się jakoś ogarnąć...

— P anie Ewers — niech pan siada...

D yrektor wskazał na wielki fotel pluszowy.

— Chcę panu zakomunikować, iż z de cydo­

wałem się ostatecznie na przeprowadzenie w mej fabryce pew nego rodzaju sanacji... P an wie, p a ­ nie Ew ers — ciągnął dalej z p ew nym odcieniem ironii — teraz wszystko musi iść po tej linii...

Tak... Nawet uniwersytety... P an przecież czyta dzienniki...

Spoważniał.

Poprawił nieco złote okulary...

— Więc, widzi pan i ja zm uszony jestem...

do poczynienia kroków...

Źle — pomyślał pan Ewers.

— Tak. Zmuszony jestem... Ten kryzys światowy dokucza wszystkim. Każdy go o dczu­

wa w większym lub mniejszym stopniu. Otóż przystępując do rzeczy, muszę pana, choć z nie­

jaką przykrością, zawiadomić, iż zgodnie z pla­

nem redukcji...

P an Michał pobladł straszliwie...

D yrektor zawahał się trochę...

— Zgodnie z planem... Panie Ewers! Niech się pan tylko zbytnio nie przejmuje... Ja wiem, iż pan utrzymuje ze swej pensji matkę i liczną rodzinę. Ja wiem... Ale co robić? Nie ma in­

nego wyjścia... Żal mi pana, bo jest pan n a ­ prawdę sum iennym pracownikiem i jestem n a ­ wet z pana bardzo zadowolony... Ale co robić?

Kryzys — to tak, jak Mvis major" — siła wyższa...

Ale proszę się tylko nie przejmować... P o sta ra ­ łem się, aby zatrzymać pana dłużej od innych...

Ale to wszystko, co m ogłem uczynić... O becnie, nawet pana muszę... od pierwszego czerwca bie­

żącego r o k u ---

P an Ew ers poczerwieniał teraz...

Dyrektor wstał z godnością.

Zresztą — zauważył, podając Ewersowi wypieszczoną rękę, z drogim pierścieniem na palcu — pan nie pierw szy i nie ostatni... A więc

— od 1 czerwca... D ostanie pan jeszcze na piśmie... Dla porządku. Do miłego widzenia...

Młody człowiek był oszołomiony... Cios był piorunowo nagły, wprost potworny... Będzie za kwartał nędzarzem, bez chłeba i dachu... Nie- tylko on... Je s t przecież ojcem rodziny. Czworo dzieci i żona... A jeszcze staruszka — matka!..

P an Michał wrócił do biurka, przy którem pra­

cował już od lat dziesięciu... Litery księgi, w k tó ­ rej zapisyw ał rozmaite pozycje, dotyczące p o ­ szczególnych działów przedsiębiorstwa, tańczyły mu przed oczyma... Skakały mu prawie do twarzy, chichotając złośliwie: proszę się tylko zbytnio nie przejmować. Do miłego widzenia...

Usiłował zachować pozory spokoju...

Przez jego pokój przeszedł ten i ów... Czuł, a przynajmniej tak mu się zdawało, iż przecho­

dzący wiedzą już o wszystkiem... Że patrzą w jego stronę jakimś dziwnym wzrokiem, w ro­

dzaju ironicznego współczucia. Zupełnie tak, jakgdyby m ówiono do niego: a co Michałku, pójdziem y od czerwca na zieloną trawę.

Dzień był słoneczny. Śnieg zaczął tajać pod stopami przechodniów. Przedwiośnie zna­

czyło w całej pełni swój pochód zwycięski. Znać było, iż m łode życie zaczyna pulsować. Iż tętni już w przyrodzie radość zmartwychwstania.

Pani Zofia, niestety, nie odczuła tego. O d rana zostawała pod przykrem wrażeniem. Sen nocy ostatniej stał przed jej oczyma. Widziała swego męża, walczącego z upiorem. Widziała czerwone widmo, jak wpijało swe szpony w mózg i serce Michała. Wpijało z taką wściekłością potworną, iż krew trysnęła w jej strwożone źre­

nice. Krzyknęła wówczas... Musiała krzyknąć strasznie głośno, kiedy się wszyscy zerwali z posłania...

Co się stało? Zośka! — budził ją pan Michał...

Cytaty

Powiązane dokumenty

rząd Związku wybrał dla tych spraw komisję, która po odbyciu kilku posiedzeń ustaliła przy udziale przedstaw iciela Urzędu W ojewódzkiego Śląskiego wytyczne,

Jest bowiem stałem zjawiskiem historji, że Idea poczyna się wśród żywiołowych zmagań i burz, a realizuje się po wiekach, w pokoju i sławie. Zwycięstwo

Zdenerwowanie jego spotęgowało się, gdy chirurg usiadł na łóżku „na amputowanem miejscu“, gdzie właśnie powinna znajdować się noga chorego i cielskiem swem

Ta powszechność jest stale bez obsłonek głoszona, do niej się nawołuje, o nią zabiega i szerzy się ją przy pomocy propagandy, która niczego nie oszczędza i

(2) Podnośnik należy przymocować do rusztowania w ten sposób, aby przy podnoszeniu i opuszczeniu ciężarów pracownikom, zatrudnionym przy podnoszeniu nie groziło

dził godne podziwu jego dzieło, które w nadziemskiej skuteczności swojej odnawiając ludzkość, obdarzyło ją kultem szlachetniejszym. 1) Jezus Chrystus ustanowił

Kiedy mu jego główny minister przedstawił mój dekret, aby pod nim walnął cesarski cyrograf, Heile Selassie poskrobał się w bródkę i pyta:.. — Dlaczego mam

czyszczenia luf należy wymienić osadzanie się metali, co staje się tern łatwiej, im:. — przewód lufy jest bardziej szorstki