• Nie Znaleziono Wyników

Naokoło Świata, 1938, nr 175

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Naokoło Świata, 1938, nr 175"

Copied!
82
0
0

Pełen tekst

(1)

S y b il la S c h m i t z gra w f i l m i e „Taniec na w u lk a n i e “ Fot. P o lsk i Tobis

- 1 , / f J 1[ i

1 A i|

1A [ jl i 7 ---KWE

, ~ F l Q t -

( w & M - f & i m , f c - A $ o Z D Z I E D Z I N Y K O S M E T Y K I

4 m r

Z b liża się zim a — o k res n ajcięższy pod k ażdym w zględem . J e ś li chodzi o u tr z y ­ m an ie pięk n o ści, d a je się n am o n a b ard zo d o tk liw ie we zn ak i, zaró w n o b o w iem deszcze i w ia tr y , ja k też i m ro zy w p ły w a ją f a ta ln ie n a n ask ó rek . O czyw iście przede w sz y stk im

• ie rp ią ręce, po n iew aż są n a jw ię c e j n a ra ż o n e n a w pływ y atm o sfery czn e. Pod w pływ em deszczów , w ia tró w i m rozów sk ó ra rą k s ta je się czerw ona, ch ro p o w a ta , a często n a w e t pęka lu b ulega o d m ro żen io m . JesŁ to z aró w n o bolesne, ja k i n ie p rz y je m n e , bow iem o ile b ia ła i d e lik a tn a rączk a w y g ląd a ła d n ie , o ty le czerw o n a i c h ro p o w a ta ro b i w ra ­ żen ie n ie m iłe i n ieestety czn e. T oteż p a n ie ra d z ą sobie, j a k u m ie ją , by zachow ać ręce podczas zim y w m o żliw ie d o b ry m sta n ie , u ż y w a ją c w ty m celu n a jro z m a its z y c h p re ­ p a ra tó w , z a w ie ra ją c y c h p rzew ażn ie glicerynę, a n ierzad k o n a w e t sam ej g licery n y . T y m ­ czasem sk u te k je s t wżęcz przeciw n y do z a m ia ró w — g licery n a bow iem , choć chw ilow o ręce w ygładza, czyni j e sczasem ż ó łte i pom arszczone. Co w ięc należy czynić?

Pod ty m w zględem p rzy ch o d zi n am z pom ocą z n a n a w a rsz a w sk a firm a „P E R - FECTIO N ", k tó re j sły n n y ju ż dziś KREM PRAŁATÓW, sp o rząd zo n y w edług recep ty che­

m ik a fran cu sk ieg o P o n sa rd a , d z ia ła m o m e n ta ln ie , w y g ła d z a ją c i bieląc n a jb a r d z ie j n a ­ w et p o p ęk an e i czerw one ręce i sk u teczn ie z a p o b ie g ając odm ro żen io m . K rem te n je s t szczególnie godny po lecen ia d la p ań , z a jm u ją c y c h się g o sp o d arstw em dom ow ym , k tó re n ie je d n o k ro tn ie podczas d n ia m u szą m yć ręce. Jeżeli po u m y ciu rą k w etrzem y w n ie tro szk ę KREMU PRAŁATÓW, m ożem y o d ra z u n aw et w y jść n a m róz bez o baw y o po­

p ęk a n ie lu b Z aczerw ienienie n a sk ó rk a . P rzy sta ły m użyciu tego śro d k a, bez w zględu n a w y k o n y w a n ą pracę i w a ru n k i atm o sfery czn e, zachow am y zaw sze, do p ó źn ej s ta ­ rości, b ia łf, d e lik a tn e i w y p ieszczo n e rączki.

M -m e Ercedes

(2)

' 6 Ą ■■ 3 & = -

T R E Ś Ć N U M E R U

Maria Cza pska — Pod b ia lo -n ie b ic sk im sz ta n d a re m . . . . . . 4

K r s k in e Caldwell — K obieta w d o m u ... 9

A leksa n d r a C hełm icka — T aniec d e m o n ó w ... 17

v> 0 'H e n r y — D rogi k tó re w y b i e r a m y ... 24

Maria Andergast , . , 30 La Ja na ... ... 32—33 Dr. W ł a d y s ła w Hauss — O dwaga i pośw ięcenie u c z o n y c h ... 34

A n d re Cortis — S a m o b ó j s t w o ... 38

R ozryw ki u m y s ł o w e ...50

£ S z e r m e n t o w s k i —- C u d o tw ó r c a ... 52

M. C. — S taro am e ry k a ń sk ie d y w a n y ... 55

Jadw ig a K a u t z k a — K w iaciark a z M o n t m a r t r e ...58

Irena v. M e y e n d o r f f ...05

Dr. Z. K a w ecki — Ja b łk o ja b łk u n i e r ó w n e ...66

Maria Z w a r y c z o w s k a — J a k księżn a M aja z n a la z ła sw oje serce . . . . 70

R y su n k i K. K aczkow skiej, M. C iąglińskiej, T. B ie ls k ie j -T w o r k o w s k i e j, J. K a u l z k i e j i M. Szcz eśniew skiej.

Na okładce H erm a łielin z film u — „Sierżant Berry i p r z y p a d e k ", Fot.

„P o lsk i Tobis“.

C e n n ik ogło szeń: »/i strona z ł 800.— , i / 3 sir. z l 450.—, ' / , str. z ł 250.— , i / 8 str. z ł i 50.— , i / 16 str. z ł 100.— .

za w iersz m ilim e tro w y je d n o sz p a lto w y lu b jego m iejsce zł 2.50.

A dres R edakcji i A d m in is tra c ji: W arszaw a, Zgoda 12, tcl. 5-22-14 A d m in istra c ja czy n n a codziennie od godz. 13 do 15 P re n u m e ra ta k w a rta ln a w k ra ju , w raz z p rzesyłka

zł 3.50 — za g ran ica zł 6.50.

Zeszyt pojedynczy 1.50 zł.

R ę k o p isó w i fo to g ra fii nie z a m ó w io n y c h R edakcja nie przechowuje i nie zwraca.

R ed ak to r B K O N I S L \ W B R E N E R T . T-W O W Y D . „DROGA“ sp. z o. o.

D ruk. W acław Z ajączkow ski, C hłodna 37, tel. 669-46.

(3)

/■

M

r

O K O Ł O S W I R T R

Nr 175

2_L R O K 1938

C a m illa H o r n g r a w f i l m i e „ W ę d r o w n y n a r ó d F o t . P o l s k i T o b i s

. . .

(4)

P rzełęcz w Punkaharjo

Pod biało-niebieskim sztandarem

Pew na starofiń sk a legenda p rz e d ­ staw ia dzieje kobiety ciężarn ej, nie m ogącej doczekać się rozw iązania, kiedy zaś po dręczącej zwłoce n a ­ sta je wreszcie dzień upragniony, niew iasta owa nie w y d aje na św iat dziecka, ale m ęża ju ż dojrzałego, nieledw ie starca. To spóźnione roz­

w iązanie i ów m ąż co nie zaznał dzieciństw a m a ją symbolizować wiosnę surow ej ziem i północnej, zak w itającej dopiero w tedy, gdy w innych k ra ja c h słońce złoci ju ż d o jrze w a jące zboża.

24 czerwca — święto słońca — je st św iętem F inlandii. Na w ybrze­

żach tysiącznych je zio r z a p a la ją w tę b iałą noc ogniska, a ich blady płom ień odbity w wodzie zlewa się z pośw iatą w ieczoru, k tó ra je st rów ­ nocześnie św item porannym .

W czerwcu sp ły w ają dopiero o­

statnie lody z fińskich wód i cała ziem ia zakw ita od razu : sady, łąki, ogrody, przydrożne m lecze, bzy i głogi, w lasach konw alie i strzeliste białe storczyki. Znienacka, niby ja k i katak lizm , w ybucha up alne, b u jn e lato. Po słonecznych dn iach n a s ta ją noce - zm ierzchy bladozielone, bez­

gw iezdne, przesycone o d u rzający m arom atem n agrzanej ziemi, igliw ia, ta ta ra k u i przeróżnego kw iecia. W nadw odnych trzcinach w ygw izdują bez przerw y m elo d y jn ą zw rotkę j a ­ kieś nieznane u n as słow iki półno­

cy, szczebiotliwe i ruchliw e, ale za­

ledw ie pośw iatę w ieczoru zab arw i brzask poran ku , w szystkie drzew a i krzew y ju ż g ra ją . P stre szczygły, zw inne sikory i m uchołów ki, p ra ­ cowite kow aliki sp ęd zają to trzy­

m iesięczne lato w podnieceniu o- m al bezsennym . I ludzi o garn ia po­

(5)

P e j z a ż f i ń s k i

dobny szał letni. Z nastan iem ciepła miasta, w y lu d n ia ją się od razu. Mło­

dzież szkolna, urzędnicy i robotnicy po skończonych zajęciach ru sz a ją n aty ch m ia st do podm iejskich sie­

dzib, in ni biegną na plażę, n a ło­

dzie lub k a ja k i, byle nic stracić ani jednego prom ienia w skrzeszonego słońca. Z alu d n iają się rozsiane po całym k ra ju , na sk ra ju wód po w ys­

pach i w lasach drew niane dom ki czerw ono m alow ane, chaty, schro­

niska, nam ioty. Szosami śm igają gro m ady row erów, spieszą au tobu­

sy, po fio rd ach i jezio rach parow e stateczki w y rzucające na każdym p rzy stan ku letników obładow anych paczkam i. Sklepy zam y k ają w dni pow szednie o 5-tej, w soboty jeszcze w cześniej — a la ta rn ie w ja sn e no­

ce z a p a la ją się wzdłuż pustych ulic i w yludnionych domów. Ciszę let­

niego w ieczoru sieką jed y n ie rów ­ nom iernie niezliczone m otorów ki, ry su ją c m leczną pow ierzchnię je ­ zior powłóczystym, rozw idlonym śladem .

Szczęśliwy to k ra j ta F in lan d ia pod swoim biało-niebieskim sztan­

darem i tarczą ze złotym lw em na czerw onym polu. Nic zna klęski przeludnienia, ani niedoli bezrobo­

cia, nie gnębi ją zagadnienie m n ie j­

szości narodow ych, an i groźna ko­

nieczność d ozbrojenia. N ikom u nie stoi na drodze, niczyjej nic wadzi ek sp an sji i niby bezstronny św ia­

dek z dalekiej trybuny ob serw u je gorączkow e zm agania narodów eu­

ropejskich. Z wód, skał i lasów o j­

czystych u m iał pracow ity naród fiński zdobyć chleb dla siebie i po­

wszechny dostatek. W yw rotow a prop ag and a nie zapuszcza korzeni tam gdzie niem a głodnych, gdzie byt robotnika nie różni się od bytu inteligenta, gdzie pow szechne n au ­ czanie o b e jm u je całą m łodzież, gdzie od kilkudziesięciu lat istnieje rzeczywisty, nictylko p isany przy­

m us szkolny. W k r a ju gdzie każdy obyw atel i każdy gość czuje się wolny pod opieką praw a.

Zdobytą od Szwedów k u ltu rę u- mieli Finow ie przechow ać poprzez

(6)

stuletn ią unię z R osją, zachow ując dobre im ię wzorowo uczciwego, pracow itego i schludnego narodu.

Umieli z bro nią w ręk u odzyskać niepodległość i utw ierdzić samoist- ność m łodego państw a.

Jedyny pow ażniejszy w ew nętrz­

ny konflikt F in land ii to w alka ję ­ zykowa ry w alizacja pom iędzy obyw atelam i szwedzkiego pocho­

dzenia, którzy tworzyli daw niej wyższe w arstw y społeczne i symilo- w ali wszystko co do k u ltu ry d ora­

s ta ło — a ludnością rdzennic fińską, z roku na rok liczniejszą w arstw ą nowej in teligen cji w iernej mowie ojczystej i narodow ym tradycjom . Ci ostatni dążą do ograniczenia ję ­ zykowych p raw fin land zk ich Szwe­

dów tak w urzędach ja k szkolnic­

twie w stosunku do ich procento­

wej liczebności. Ale Szwedzi p o m ­ ni sw ojej daw nej w szechstronnej przew agi i zasług k u ltu raln y ch sta­

w iają silny opór, który od lat j ą ­ trzy p a rla m e n ta rn e debaty. Mimo

tego sporu na szczytach, sięg ające­

go korzeniem daleko w historię tej ziemi, proces fin izacji robi stale postępy. Świadczą o tym liczne zm iany nazw isk z germ ańsko-szw e- dzkich na fińskie. To sam o z jaw i­

sko m ożna zaobserw ow ać w o sia­

dłych zw łaszcza w południowo- w schodniej K arelii rodzinach po­

chodzenia rosyjskiego. Doszło do tego, że w ładze, nie staw iając za­

sadniczo żadnych przeszkód przy zm ianie nazw isk, zastrzegły wsze­

lako końców kę rdzennic fiń sk ą na nen, ja k Leinonen, P ao v alain en itp.

w celu odróżnienia autochtonów od późniejszych przybyszów.

Inn a bolączka F in la n d ii zn an a k ra jo m starszym od niej a w łaści­

wa k ra jo m bogatym to n ad p ro d u k ­ c ja inteligencji, przy jednoczesnym niedostatku ludzi na podrzędne sta­

now iska. Podobnie ja k na zacho­

dzie E uropy średnie klasy m uszą się tu obchodzić bez służby, m nó­

stwo bowiem dziew cząt fińskich

S z c z y t w K o l i

(7)

Śred n io w ieczn y zam ek i plaża w Wlborgu

w yjeżdża za granicę przew ażnie do Anglii i Szw ecji, gdzie „pracow ni­

ce dom ow e“ poza w ysoką p e n sją i dobrym i w aru n k am i, zdobyw ają cenną znajom ość obcego języka.

Podobnie ja k cały półwysep S k andynaw ski g ru n t F in la n d ii jest fo rm a c ji arch aiczn ej, sk ła d a ją się n ań w ogrom nej większości skały krystaliczne przew ażnie g ran ity i gnejsy. Jed n o sta jn ą surow ość fiń ­ skiego p ejzażu tw orzą jego w yłącz­

nie iglaste lasy, rozległe w ody usia­

ne czarnym i bezludnym i w yspam i i spiętrzone na w ybrzeżach ru m o ­ w iska skalne. N iekiedy rozwleczo­

n e parciem lodowców po lasach zło­

m y z d a ją się ja k b y dla zabaw y po­

ro zrzucan e przez cyklopów. C ha­

rakterystyczne h afty fińsk ie i la- pońskie (ja k u nas poleskie) są przew ażnie tylko dw ubarw ne, czar­

no-białe n a podobieństw o lego k r a ­ ju je z io r i lasów, spoczyw ające­

go poi roku pod śniegiem . Rów­

ninny, lekko falisty g ru n t w kilku tylko m iejscach wznosi się o ja k ie 200 do 400 m. n ad poziom m orza.

Jed ny m z lakicli grzbietów śród je- .ziornych,, licznie przez turystów

odiw cdzanych, to P u nka ha rjo, d ru ­ gim to wyżyna Koli n ad rozległym jezio rem P ielinen.

Ze sta c ji kolejow ej Y uonislahti przebyliśm y jezioro łodzią m otoro­

wa ; na przeciw ległym w ybrzeżu a u ­ tobus dowiózł nas do trzech ćw ier­

ci wysokości wzgórza, skąd betono­

we schody prow adzą aż do progu hotelu-schroniska, w zniesionego na sam ym szczycie zaopatrzonego we wszystkie wygody dla n ajw y b red ­ niejszych turystów , a także w do­

skonałą kuchnię i obsługę w ład a­

ją c ą obcym i językam i. Z hotelow e­

go ta ra su ponad w ierzchołkam i n a j­

bliższych drzew rozciągał się w idok na jezioro, jego niezliczone w yspy i półwyspy aż po ginącą we mgle linię horyzontu. Rozległość i bez- ludność tej w spaniałej p an o ram y przypom niały b ib lijn e obrazy G.

Dorego ja k „Stw orzenie św iata“ a l­

bo „P otop“ .,,

Była 10-ta w ieczór i słońce do­

piero zachodziło, jego ukośne p ro ­ m ienie p rzeb ijały ciężkie ch m u ry zabarw ione p u rp u rą i fioletem . Po białych wyższych obłokach przesu­

w ały .-.ię gorejące blaski odbite w ie­

lokrotnie w gładkiej ziclonkaw o- m ehieskiej pow ierzchni jezio ra.

mm

(8)

Słońce zapadło w reszcie za h ory ­ zont, ale nie cofało prom ieni, któ­

re ośiw cllały wyższe w arstw y nie­

bieskie, łasy odcinały się czarną koro nk ą n a św ietlistym rą b k u nie­

boskłonu. Kolo pierw szej strzeliły pierw sze prom ienie w schodu mimo że słońce się jeszcze nie w yłaniało a sunęło sk ra je m w idnokręgu prze­

błysku ją c z poza w ysp i nierów no­

ści g ru ntu. P tak i się odezw ały, za­

płonęły obłoki i wody, w reszcie ko­

ło 2-giej pokazało się słońce i ru ­ szyło n a swą dw udziestogodzinną w ędrów kę.

W hotelow ej ja d a ln i ustaw iono na m oim stoliku flagę polską, przy sąsiednich w idniała sw astyka, gw ia­

ździsta flag a Stanów Zjednoczo­

nych, żółto-niebieska szw edzka i i.

W odległości kilkudziesięciu k i­

lom etrów n a wschód, w skazyw ano n am pasm o niebieskich wzgórz j a ­ ko będących ju ż „po tam tej stro­

nie“ — za granicą Z. S. 11. R.

P rz y je c h a ła m do F in la n d ii n a o- sobowo-tow arow ym statk u Nowo- Yorskiej linii okrętow ej Scantic L i­

ne, k tó ry w iózł am ery k ań sk ie sa­

m ochody i owoce. W y jeżd żałam na prześlicznym statk u szw edzkim (Svenska O rient Line) V ingoland, rów nież towarowo-osobowym , k tó ­ ry wywoził na wschód fińsk ie prze­

tw ory drzew ne i m leczn e: setk i tek ­ turow ych p udeł z gilzam i p ap iero ­ sów przeznaczonych do K onstanty­

nopola, olbrzym ie ja k koła m ły ń ­ skie sery w d rew niany m opakow a­

niu je ch ały do K airu i k ilk a w a­

gonów skrzyń zap ałek do Aten.

P rzez cały ciąg podróży, naw et na pełnym m orzu nie opuszczały statk u duże, biało-szare m ewy, o koralow ych łap kach , d rapieżn ym dziobie i w sp an iałej w ytrzym ało­

ści w locie.

W G dyni zobaczyłam po sześciu tygodniach pierw sze gwiazdy.

Maria Czapska

Jazioro Pi d i run

(9)

K O B I E T A W D O M U

Bardzo dobrze powodziło się Ma- xowi C laap h ‘owi, dopóki E lam nic w y jech ał na niedzielę do m iasta.

Max n a rą b a ł drzew a na zimę, usz­

czelnił dom opiłkam i, a w piw nicy m iał spory zapas w ódki. W szystko przygotow ał, by odpocząć w ciągu trzech zimowych m iesięcy i był przekonany, że tak sam o postąpił Elam . O bydw aj w iedzieli, że zbliża się zim a, poniew aż co rano ziem ia zam arzała, a słońce skryw ało się za w zgórza ju ż około d rug iej po­

południu.

Ale ni stąd, ni zow ąd E lam wy­

jech ał na niedzielę do m iasta, nie u p rz e d z a ją c o tym M axa; rozm yśl­

nie naw et o d jech ał w sobotę n ad ran em , by nie w paść Maxowi w o- czy. Na p arę dni p rzedtem gaw ę­

dzili z sobą m oże godzinę, al­

bo dłużej, ale E lam an i słowem nie dzradził zam iaru w y jazdu.

N aw et nic napom knął, że w ybie­

ra się do m iasta. Mówili o tym, że ostatnio w szystko podrożało, że roznoszenie poczty odbyw a się te­

raz o w iele sp raw n iej od czasu, ja k (,lii ford Słone z a ją ł się n ap raw ie­

niem drogi przez wzgórza, rozw a­

żali, czy będzie przeprow adzona

now a szosa przez m iasto. Ale E lam an i słów kiem nie napo m kn ął, że w yjeżdża n a niedzielę.

Oto dlaczego Max tak się ziryto­

wał, kiedy przyszedłszy w sobotę ran o na fa rm ę E lam a zastał dom zam knięty i opuszczone okiennice.

— Kiedy ci ju ż stuknęło trzy­

dzieści sześć lat, — m ru k n ą ł Max, niechętnie sp o g ląd ając na zaryglo­

w ane m ieszkanie, — to siedź spo­

k o jn ie w dom u, zam iast w ypusz­

czać się w soboty do Lew istonc‘u i trw onić pieniądze na nocleg i Bóg w ie na co jeszcze. Starczy m u ro­

zum u na różne błahostki, a kiedy chodzi o to, by nie szastać pieniędz­

m i w Lewistonie, w tedy od razu tra ­ ci głowę. T rzeba być kom pletnym durniem , żeby w yjeżdżać do Lewf- stone'u i płacić kobiecie pięć albo i dziesięć dolarów za je d n ą noc.

Max przeszedł przez drogę i wszedł na wzgórze, ro zg ląd ając się wokoło, ja k gdyby spodziew ał się, że zobaczy pow racającego Elam a.

Ale dobrze w iedział, że E lam wróci nie w cześniej, ja k w niedzielę w ie­

czór. E lam ju ż nie raz przed tym w yjeżdżał do m iasta i za każdym razem w racał dopiero następnego

(10)

dnia. Max w iedział, że E lam przy­

jadzie nie p ręd zej, ja k n a z a ju trz w ieczorem.

F a rm a Maxa zn ajd o w ała się na w schodnim zboczu doliny, a fa rm a E lam a — na zachodnim . Rozdzie­

lała je Y orkficldska szosa. Jedy ną przew agę E lam a — Max m usiał m u to przyznać — było to, żc zim ą słoń­

ce zachodziło u niego o godzinę pó­

źniej. Pom im o to Max był zadow o­

lony ze sw ojej parceli, poniew aż u niego, we w schodniej części do­

liny, lepiej do jrzew ał zielony gro­

szek. Na jego farm ie wody zawsze było poddostatkiem , a pola E lam a la tem zupełnie wysychały.

Przez cały ten dzień i przez cały w ieczór Max nic mógł wybić sobie z głowy m yśli o w yjeździć Elam a.

Nie przez zazdrość, bo dokładnie w iedział, ile kosztuje E lam a nie­

dziela w Lewistonie, ale niepokoiło go to, żc E lam urząd zał podobne eskapady trzy lub cztery razy do roku. W y kolejało go to i rozbijało jego uporządkow any tryb życia.

Nic mógł niczym się zająć, dopóki Elam nie w racał z m iasta. P rzy ­ wykł do tego, że każdej chwili, kie­

dy przy jdzie m u ochota spojrzeć na zachodnie zbocze doliny, zoba­

czy E lam a, a kiedy nie było go w dom u, Max kom pletnie tracił gło­

wę i nie m ógł znaleźć sobie m ie j­

sca. W dodatku, kiedy E lam w y jeż­

dżał do Lew istone‘u, nigdy nie m o­

żna było m ieć pewności, czy w róci sam do dom u. A Max dobrze w ie­

dział, żc nic zazna spokoju, gdyby E lam przyw iózł kogokolwiek do swego domu.

Nie raz rozm aw iali o tym ze so­

bą. Za każdym razem po pow rocie z Lew istone'u E lam o niczym in­

nym nic opow iadał, tylko o kobie­

tach, które spotykał na ulicy czy w hotelu. Oto dlaczego Max nie lubił w yjazdów E la m a . do m iasta. W ie­

dział, że prędzej czy później Elam sprow adzi do dom u kobietę.

— Kobiety w naszym życiu nic

są nam potrzebne, Elam ie, po­

w iedział kiedyś Max. — T y u sie­

bie, na zachodnim stoku, ja na w schodnim , dobrze n am się żyje.

A ja k tylko w prow adzisz kobietę, zaraz się okaże, że dom je st za cia­

sny, choćby naw et było osiem albo dw anaście pokoi, żo n a czy gospo­

dyni — jednego diabła w arte. Nie opędzisz się od trosk i kłopotów, kiedy w dom u je st m ężczyzna z ko­

bietą. Nic, ju ż będę n a d a l żył tak, ja k dotychczas. Zawsze żyłem ci­

cho i sp o k o jn ie i chcę spo ko jnie um rzeć.

— Nie mogę się z tobą zgodzić, Max, — odpow iedział Elam . — J e ­ steś rozsądnym człowiekiem , nie

b ra k ci rozum u, a nie wiesz, że zm uszono Boga, by stw orzył kobie­

ty? Przecież kiedy nie było kobiet, mężczyźni chcieli rozszarpać św iat na kaw ałki, tak się dom agali ko­

biet.

— D laczego? — zapytał Max.

Jakto, dlaczego? — o d p a rł Elam . — Ależ dlatego, że m ężczy­

źni nie mogli się bez nich obejść.

D om agali się gospodyń, albo ju ż naw et w najgorszym razie żon. Ro­

zum ie się, m iędzy żoną, a gospo­

dynią je st w ielka różnica, ale za­

równo je d n a, ja k i d ru ga je st ko­

bietą, a tego w łaśnie potrzeba m ęż­

czyźnie. Gdyby nie kobiety, my, mężczyźni, m usielibyśm y sam i szyć i gotować.

— A ja w łaśnie ze w szystkim sam sobie radzę, pow iedział Max. — Jeszcze się nie zdarzyło, żeby kobieta za m nie robiła m o ją robotę. I w cale nie chcę m ieć w swoim dom u kłopotu z kobietą.

To p raw d a, — zgodził się Elam , — że m a się z nim i dużo kłopotu. Już co do tego nic będę się z tobą sprzeczał. Ale je śli są­

dzić spraw iedliw ie, to je d n a k m a­

my z nich tysiąc razy w ięcej ko­

rzyści, niż szkody. Zm uszono Boga, by je stw orzył i nic m am n a jm n ie j­

szego zam iaru rezygnow ać z tego.

(11)

co m i się od życia należy. Z ja k ie j ra c ji m iałoby to przepaść, albo też kto inny m iałby dostać m ój udział i jeszcze twój na dokładkę. Clicę w ziąć z życia wszystko, co jest dla m nie przeznaczone.

Nie udało m u się w tedy przeko­

nać Maxa, a i teraz Max byt głę­

boko prześw iadczony, że sam otny m ężczyzna żyje o wiele lepiej i spo­

k o jn iej. I jak ko lw iek El am wiele razy usiłow ał w ypersw adow ać mu, że i tak bez kobiety nie m ożna się obejść, Max nie poddaw ał się. Po­

stanow ił nie odstępow ać od swoich zasad i przeżyć życie bez kobiet.

Toteż i teraz, kiedy E lam ud ał się do Lew istonc'u a pow tarzało się to reg u larn ie co trzy m iesiące — lęk o garn ął M axa: a nuż E lam sprow adzi do dom u gospodynię. Za każdym razem , kiedy E lam w y jeż­

dżał do m iasta, Max popadał w stan silnego p od rażnien ia i u s p a k a ja ł się dopiero wtedy, kiedy w łasnym i oczami stw ierdzał, że E lam nie przyw iózł do dom u kobiety. Nic poprzestaw ał n a zapew nieniu Ela- m a. N ajp ierw py tał go, czy p rzy je­

chał do dom u sam , a po tym obcho- dził w szystkie pokoje, zagląd ał za

drzw i, do kom órek i sk ry tek , aż osobiście nie przekonyw ał się, że w dom u nie m a żadnej kobiety. Do­

piero w tedy, uspokojony, w racał do siebie.

Ale E lam znów w y jech ał n a nie­

dziele i Max znów nie m ógł znaleźć sobie m iejsca. Nie m ógł an i jeść, ani spać. Siedział p rzy oknie i spo­

glądał n a zachodnie zbocze, a ra m a ok ienna była o kilka cali podnie­

siona, by mógł usłyszeć dźw ięk n ad jżd żająceg o sam ochodu. P rze­

siedział tak przy oknie całą sobo­

tę i całą niedzielę.

W niedzielę pod wieczór, kiedy Max w iedział, że. zbliża się pora pow rotu E lam a, rozległ się w doli­

nie w ark ot m otoru. Nie m iał w ąt­

pliwości, że to auto E lam a i czuł, że ani chw ili dłużej nie usiedzi w dom u. Zerw ał się z m iejsca, w ło­

żył płaszcz i kapelusz i wybiegł przez ganek na schody.

Z okien dom u M axa nie w idać było szosy, poniew aż zasłan iał ją brzozowy lasek, Max nie m ógł więc d o jrzeć p rzejeżdżającego au ta. Sły­

szał tylko, ja k E lam w jech ał na łączkę — i natychm iast po tym w a r­

kot m aszyny rapto w n ie ustał.

(12)

W a rk o t m aszyny ucichł ta k n a ­ gle, że Max aż p rzy stan ął na scho­

dach. W yłączono m o tor natych­

m iast potym , ja k auto w jechało do stodoły — i znów w dolinie z a p a ­ now ała zup ełna cisza. N aw et nie słychać było trzask u zam ykanej b ram y stodoły. Max zapytyw ał sie­

bie — czyżby E lam tak się spieszył do dom u, że nie zdążył naw et za­

m k n ą ć stodoły? W żaden sposób n ie m ógł zrozum ieć, co było przy­

czyną tego pośpiechu. Jasn a rzecz, że jeśli kom uś tak bardzo zależy na tym, by ja k najszyb ciej dostać się do dom u, to w idocznie coś m u

się p rzy trafiło w drodze. Jednakże, chociaż Max długo się n ad tym za­

stanaw iał, nie m ógł pojąć, co Bła­

m ow i przeszkodziło w zam knięciu stodoły.

U siadł na schodkach przed gan­

kiem i czekał. O bracał głowę n a ­ praw o, to znów nalewo, n asłu ch u ­ ją c to jed n y m , to d rugim uchem , czy nie dojdzie go ja k iś dźw ięk z zachodniego zbocza. — Nie, — m y­

ślał Max, to niem ożliwe, żeby E lam tak kom pletnie głowę s tra ­ cił. — Jednak że nie m ógł znaleźć żadnego w ytłum aczenia, że Elam nie zam k n ął stodoły. Tylko d u reń

(13)

zostaw ia bram ę o tw artą, kiedy w staw ił auto do stodoły, a E łam dotychczas nie uchodził za du rnia.

Tyle rozum u jeszcze chyba m a, że­

by na noc n ie zostaw iać o tw artej stodoły.

Słońce w dolinie było p o n ure i bezbarw ne. Od północy nadciągały szare chm ury. Za ja k ie pół godzi­

ny zapadnie m rok. Była ju ż czw ar­

ta popołudniu i słońca nie było w i­

dać naw et na zachodnim zboczu.

Max przyw ykł do tego, że słońce zachodziło o godzinie dru giej we w schodniej części doliny, ale żeby ju ż p rzed trzecią skryło się n a za­

chodnim zboczu — to było dla Ma- xa nie do zniesienia.

Siedział n a gan ku swego dom u przekonany, że El am w reszcie p rzy jd zie i opow ie m u o sw ojej w ypraw ie do L ew istonc‘u. E lam za­

wsze dotychczas ta k postępow ał.

W y jeżd żał do m iasta w sobotę,

(14)

w racał w niedzielę w ieczorem , za­

m y kał stodołę, potym przechodził przez łączkę n a przeciw ległe zbo­

cze doliny i opow iadał Maxowi o w szystkim , co w idział i robił w Le- w istonie. P ow inien był ju ż daw no być na farm ie M axa, a jeszcze n a ­ w et nic zam k n ął stodoły. Max nie m ógł ju ż dłużej siedzieć spokojnie i oczekiw ać E lam a. W stał i zszedł ze wzgórza na szosę.

Na szosie przy stan ął na chw ilę i sp o jrzał w k ie ru n k u farm y E la­

m a. Stodoła była naoścież otw arta

i auto stało, ja k pod otw artym nie­

bem. W pobliżu dom u nie w idać było nikogo, ale okiennice były o- tw arte, a drzw i w ejściow e do po­

łowy uchylone. — Coś tu je st nie w porządku, — pom yślał Max. — Wjidać E lam coś n ab ro ił podczas pobytu w Lewistonie.

Z m iejsca, gdzie się Max zatrzy­

m ał na szosie, było m oże ze dw ie­

ście - trzysta yardów do farm y E la­

m a, tak że dom w idać było, ja k na dłoni. Biel m urów w półm roku w ydaw ała się jeszcze bielsza, a zie-

(15)

łona b arw a lam pasów była ja sk ra w ­ sza od traw y. Max stał pośrodku drogi i czekał, co będzie.

P ostał tak z dziesięć m inut, ale nie zobaczył E lam a, aż nagle Elam u k azał się w je d n y m z okien. Szyb­

k im ru ch em podniósł ram ę i w ysu­

n ą ł głowę. W tej sam ej chw ili w przeciw ległym końcu dom u podnio­

sło się inne okno, z którego w ysu­

nęła się głowa kobiety. Spojrzeli n a siebie, a po tym m om entalnie cofnęli głowy i opuścili ram y okien lak gw ałtownie, że Max gotów był jprzysiądz, że szyby trzasnęły. W pierw szej chw ili nie w ierzył w łas­

nym oczom. Nie m ógł pogodzić się z tym, że istotnie zobaczył kobietę w dom u E lam a. Powoli je d n a k za­

czął sobie uśw iadam iać, że to była kobieta, m łoda, pulchna i żółtowło- sa ko bieta i w tedy zszedł z ziemi E lam a i w rócił n a szosę.

Po tym , co zobaczył, Max nie m ógł się zdecydować, czy m a po­

zostać na szosie i patrzeć na farm ę E lam a, czy też zboczem doliny w ró­

cić do swego dom u. W iedział tylko jed n o że odtąd jego noga nie postanie na ziem i E lam a i posta­

now ił nieodw ołalnie, że nie będzie m iał ju ż nic w spólnego z E lam em S tarscm . Nie odezwie się w ięcej do niego an i jed n y m słowem. Nigdy m u nie w ybaczy, że przyw iózł do siebie kobietę z Lew istone‘u.

K iedy tak stał na drodze i roz­

m yślał, zza węgła dom u w ybiegła ta sam a kobieta, k tó rą przedtym w idział w oknie E lam a. Ze zdu­

m ien ia oczy om al m u na w ierzch nie wyszły. W chwilę potym u k a­

zał się Elam , biegnąc w tak im pę­

dzie, że aż Max się zdziwił —- ja k m ożna tak szybko biegać. E lam go­

n ił żółtowłosą m łodą kobietę, a biegł dw a razy szybciej od niej i gdyby nic to, że skryły ich m u ry dom u, Max byłby zobaczył, że Elam ją schw ytał.

E lam był bez m a ry n a rk i, a ko­

bieta m iała suknię odpiętą n a ple­

cach do sam ego pasa. K obieta śm ia­

ła się, ale E lam się nie śm iał.

Max stał jeszcze z pięć m in u t na drodze w oczekiw aniu, że tam ci je ­ szcze ra z pobiegną dokoła domu.

Potym odw rócił się i w olnym k ro ­ kiem poszedł w górę po w schod­

nim zboczu. W idok kobiety w do­

m u E lam a ta k go w zburzył, że m iał ochotę iść tam i w yp raw ić ją z do­

liny, niestety, w iedział, że m u się to nie uda. E lam nic pozwoli je j wypędzić. E lam będzie ją bronił, a jego, Maxa, czym prędzej w ypro­

w adzi na drugą stronę szosy.

Dochodząc do dom u, Max osta­

tecznie postanow ił, ja k m a teraz postąpić. W następnym tygodniu pojedzic do m iasta. W yjcdzie w so- jbotę z samego; r a n a i pozostanie tam przez całą niedzielę, i będzie robił w Lew istonie dokładnie to sa­

mo, co Elam .

— Niech E lam S tars nie w yobra­

ża sobie, że je st je d y n y m człowie­

kiem w dolinie, który m oże przy­

wieźć do swego dom u kobietę, — pow iedział Max, sia d a ją c przy ok­

nie i z e rk a ją c na przeciw ległe zbo­

cze doliny, gdzie słońce już się skryło. Podniósł ram ę okienną o kilka cali, żeby nie u ron ić ani je d ­ nego dźw ięku, który mógłby usły­

szeć z zachodniego zbocza. Ja P R Z E C I W ^

G R Y P I Ę , PRZEZIĘBIENIU

\ ST OSU JE Się TABLETKI V

(16)

także p rzy jm ę gospodynię w m ie­

ście ią rzywiozę j ą tu ta j. Na f a r ­ m ie E lam a słońce zachodzi o go­

dzinę później i dlatego w y d aje m u się, że tylko on może m ieć gospo­

dynię, i n ik t inny. Nie, to m u się nie uda! Pokażę m u, że i ja mogę p o jechać do Lew istonu, i w d o dat­

ku z n a jd ę jeszcze sch ludniejszą go­

spodynię, niż on.

Max przysu nął krzesło bliżej do okna.

— A kiedy ją tu taj sprow adzę,—

głośno rozm yślał Max, — trzy razy obiegnie dom wokoło. I zacznę ją gonić dopiero w tedy, kiedy rozep­

nie suknię do sam ego dołu, a El am

— też znalazł, czym zadziw ić — po­

biegł za nią, nim jeszcze zdążyła rozpiąć porządnie suknię. Zobaczy­

my, ja k ą będzie m iał m inę, kiedy pew nego pięknego dnia w ysunie głowę przez okno i zobaczy, że go­

nię nagą kobietę i biegnę trzy razy szybciej od n iej. Jego gospodyni tylko je d en raz przebiegła wokoło dom u, a m o ja obleci dom trzy razy i jeszcze zatrzym am y się na dobrą chwilę — niech się Elam n ap atrzy, co po trafię zdziałać, kiedy wezmę się do rzeczy, ja k należy.

Max zam ilkł i z a c ie ra ją c ręce sp o jrzał n a zachodnie zbocze, gdzie stał dom E lam a.

— Je d n a k niezły pomysł m iał Elam . Nie przykrzy się człowieko­

wi, kiedy m a w dom u m łodą ko­

bietę, a co n ajw ażn iejsze, że nie trzeba w yjeżdżać n a niedzielę do m iasta i płacić pięć albo dziesięć dolarów za noc.

E rskine C aldw ell P rzełożyła M. F.

ilu stra c je M. S zcześn iew skiej

C E N T R A L N E O R G A N A O G Ł O S Z E Ń I O W E ZACHODNI EJ POLSKI

D Z I E M N I K POZNRMSKI

ORAZ

D z i e ń n i k P o r a n n y

P O Z N A Ń ,

G a z e t a P o w s z e c h n a

P O Z N A Ń ,

Kurier Wi el kopol s ki

G N I E Z N O

Dzi enni k O s t r o w s k i

O S T R Ó W ,

G a z e t a Ku j a ws k a

I N O W R O C Ł A W

IL. Kurier Z a c h o d n i

L E S Z N O.

i

R olniczy o r g a n o g ło s z e n i o w y d la c a ł e j P o l s k i

R O L N I K P O L S K I

d a w n i e j

„ R o l n i k W i e l k o p o l s k i "

AD RES W Y D A W N I C T W

P O Z N A Ń

ul. P o c z to w a 9, te l. 11-77, 1 6 -5 6 , 3 3 -7 5 , 3 3 9 0

(17)

C za rn o ks ięski bęben sp o r zą d zo n y z ko ści lu d z kich

Taniec d e m o n ó w

( K u m i m i a n a d j e z i o r e m K u l - N a g u r )

J a k cale Chiny przecina szlak

„drogi je d w a b n e j“, k tó rą ongiś, p rzed M arco Polo jeszcze, przyw ę­

drow ał do E u ro p y pielgrzym Fu Kian, w iodąc za sobą k araw an ę w ielbłądów , obładow anych pak am i z jed w ab iem , p orcelaną, je d w a b n i­

k am i i drzew kam i m orw ow ym i, - d a r cesarza Chin dla pan u jący ch m onarchów , tak przez całą Syberię od granicy ch iń sk iej, aż do Petro- g rad u ciągnie się droga znana sze­

roko pod nazw ą „ tra k tu h erb ac ia­

nego“, albo „katorżnego”.

Nie co w bok od tej szosy, m ię­

dzy m ia s ta m i: K iachtą, — głównym cen tru m h an d lu h e rb a tą —a W icrch-

nieudińskiem , z n a jd u je się jezioro, K ul-N agur, którego obwód w ynosi ponad dziew ięćdziesiąt kilom etrów . W ybrzeża jego zam ieszku ją liczne plem iona B uriatów , — m ongolskich nom adów , którzy tru d n ią c się głów­

nie pasterstw em , p o szu k u ją zazwy­

czaj okolic o b fitu jący ch w piękne pastw iska.

S tare b u rłac k ie p o dan ia sprzed k ilk u set la t głoszą, żc jezioro to sta­

nowi kolebkę ich rodu. W edług tej poetyckiej legendy, w ładca nieba T eng ir-S zara-H asara m ia ł trzy có r­

ki, któ re odw iedzały często ziem ię pod postacią łabędzi. N ad brzegiem tego to w łaśnie jeziora zdejm ow a-

(18)

ly one ze siebie puchow e fu terk a , zaży w ając z rozkoszą kąpieli w je­

go szm aragdow ych falach. Łowca dzikich koni, książę H arid aj pod­

patrzy ł kąp iel n ieb iań skich cór i zakochaw szy się w je d n e j z nich, schow ał je j łabędzie fu terk o , chcąc w ten sposób uniem ożliw ić je j po­

w rót do nieba i zatrzym ać przy so­

bie. K iedy w ięc po skończonej k ą ­ pieli obie je j siostry odleciały do niebieskiej ojczyzny, H aboszy-Ila­

tum , tak było je j n a im ię, zm uszo­

na była pozostać n a ziemi. Łowca koni p o ją ł j ą za żonę i m iał z nią je d e n a stu synów ,-od których w łaś­

nie w y p ro w ad z ają swój ró d B uria- ci. P om nąc tedy na swe pochodze­

nie, czczą B uriaci łabędzic ja k bó­

stwa, a je zio ru n ad ali nazw ę „Kui- N agu r“ — czyli „Ł abędzie Jezio­

ro “. Sybiracy znów przezw ali je

„G ęsim “, poniew aż n a sam ym jego środku z n a jd u je się w yspa „Osie- riodysz“, w k tó rej gnieżdżą się w niezliczonej ilości stad a dzikich gę­

si.

Jezioro „K ul-N agur“ je st nadzw y­

czaj p iękne i należy do jednego z n a jb a rd z ie j m alow niczych z a k ą t­

ków Syberii. Płożone w kotlinie, op iera się z północnej strony o pod­

nóże piętrzących się gór z drogo­

cennego nefrytu, p o rfiru i g ran itu, podczas gdy z południow ej otw iera się szeroki w idok na bezkresny step pokryty obficie „sołończakam i“ i przeróżnym i g atu n k am i arom atycz­

nych traw , stanow iących niezrów ­ naną paszę dla bydła.

Nad brzegam i K ul-N agur w zno­

szą się trzy k u m irn ie, — św iątynie;

najw ięk sza z nich stanow i siedzibę Mambo - Lam y, arcy k a p łan a, b u d ­

dyjskiego .najw yższego d ostojnika i przyw ódcy duchow ego B uriatów . D la podkreślenia i w yróżnienia je ­ go godności do zw ykłej nazw y „la­

m a “ (la m a po tyb. tyle co supe­

rio r), p rzy d aje m u się tytuł „ham - bo“, co znaczy dosłow nie „m ądry, uczony“. W yboru jego dokonuje

się spośród w szystkich lam ów i p ia­

stu je on tę godność dożywotnie.

Obok tego w szakże pełni Hambo- Ł am a u rząd przełożonego n a jw ię k ­ szego lam ajsk ieg o „d az an u “ k la ­ sztoru, leżącego n ad Gęsim jezio­

rem , przy któ rym mieści się także słynna szkoła tybetańskich lekarzy, o p ie ra jący c h się w swej m etodzie na tak m odnym dziś ziołolecznic­

twie. Do absolw entów tej szkoły n a ­ leżał rów nież w swoim czasie zna­

kom ity łoili - m edyk, B u ria t aczyń- ski lam a dr. A. B adm ajew .

Mongołowie są, ja k w iadom o, n aj pobożniejszym n aro d em na ca­

łej kuli ziem skiej. C zw arta część ludności m ęskiej poświęca się sta­

nowi duchow nem u. K ażda rodzina poczytuje sobie za obow iązek kształ­

cić p rz y n a jm n ie j jednego ze swych synów na lam ę, co opłaca się je j zresztą znakom icie w n ied alek iej ju ż przyszłości, gdyż m oże czerpać pełnym i dłońm i korzyści z jego p ra k ty k relig ijn y ch oraz m ieć w sw ojej ju rc ie na każde zaw ołanie bezpłatnego w ykonaw cę licznych obrząd kó w szam ańskich, gran iczą­

cych z ku nsztem m agicznym n ie­

m al.

L am a odgryw a d ecy d u jącą rolę w życiu każdego Mongoła. Nie o- śm ieli się on pow ziąć żadnego po­

stanow ienia, an i w ykonać żadnego zam iaru , bez zasiągnięcia po rad y i w ysłuchania w różb i przepow iedni lam y. T ak w ięc leczy on chorych, w yznacza dzień szczęśliwy dla za ­ w arcia zw iązków m ałżeńskich, w sk azu je okolicę o b fitu jącą w zw ie­

rzynę, odm aw ia zaklęcia n ad byd­

łem. by nie padło itd. Chce B u riat zm ienić pastw isko, lu b w yruszyć w drogę, — to m usi przede w szystkim zasięgnąć po rad y lam y, swego ojca duchow nego! chce sprzedać, czy k u ­ pić owcę, albo konia, to i w tym w ypadku rów nież d ecy du je i roz­

strzyga o w szystkim tylko i w yłącz­

nie lam a. T ak a bierność i zupełny b rak sam odzielności w na j d ro b n ie j-

(19)

szych poczynaniach, nie leżały p ier­

w otnie w n atu rz e Mongołów. Histo­

ria poucza, że słynęli oni w łaśnie ze swej bitnej w ojow niczości i nie­

poskrom ionej zaborczości, ra b u ją c i łu p iąc sąsiad u jące z nim i narody.

Obecnie role odm ieniły się zupeł ­ nie: lam ow ie ogołacają doszczęt­

nie ciem ny lud, z a b ie ra ją c m u trzo­

dę i ściąg ając chińskie dolary, ja ­ ko zapłatę za odczytanie m odlitw y, lub w y jątk u z „gab-yig“ księgi w iedzy ta je m n e j.

Liczne k siążątk a nie zw ołują już w ięcej swych „szulenga'öw " star- szyn na w ojenne ra d y ; synowie eli­

ty m ongolskiej nic ćwiczą się już, ja k niegdyś w spraw ności w o jen ­ nego kunsztu, lecz przyodziani w czerw one lub żółte szaty z m odli­

tew nikam i i różańcam i w rękach pędzą pobożny żywot w „d azän ach “, ja k o lam ow ie. I tak zm ien iając zgiełk oręża na cichy poszm er prze-

Tancerz Cz'an (l'tal< Garuda)

Tancerz Cz‘an (Jeleń Iiii(iha)

suw anych m iędzy palcam i pacior­

ków, stali się Mongołowie chyba n ajsp o k o jn iejszy m n aro dem pod

słońcem. »

Na rów ni ze swą religią h o łd u ją B uriaci szam anizm ow i (tyb. szam- nus —- zły d uch), o p ie ra jące m u się na w ierze w dobroczynne i w rogie wpływy natury. Zgubne burze, n ad ­ m ierne deszcze, powodzie, śnieżne pu rg i i bu rany, p rzed sta w iają się w zrozum ieniu ich pierw otnych u- mysłów, ja k o żywe istoty, które rów nie ja k i człow ieka m ożna za­

straszyć zaklęciam i, lub ud ob ru chać po daru nk am i. Rzeki i potoki, góry i przełęcze, doliny i stepy są w ed­

ług ich pojęć siedliskiem przeróż­

nych złych duchów , działających ustaw icznie na szkodę człowiekowi.

I tu dopiero otw iera się szerokie pole popisu dla lam ów, którzy j e ­ dni i je d y n i tylko m a ją moc i w ła­

dzę przy pomocy rytualnych prak-

(20)

tyk i tajem niczych zaklęć przeciw ­ działać i unieszkodliw iać te zakusy.

W celu uw olnienia tedy i oczy­

szczenia w iernych od złych duchów oraz zabezpieczenia przed ich zgub­

nym w pływ em , od by w ają się kilka razy do roku w klasztorach la m aj- skich relig ijn e pantonim y, — tańce dem onów, nazw ane po m ongolsku

„Czła n “. Tańce te w yk ony w ają sa­

m i lam ow ie, przyb rani w fa n ta ­ styczne kostium y i potw orne m aski z drzew a i karto n u , o d tw arza ją ro­

le najp otężniejszych i n a jb a rd z ie j znanych bóstw i złych duchów.

W klasztorze n ad „Gęsim jezio ­ rem “ taki w ielki festyn religijny p rzy pad ał z o k azji św ięta „Dżer- nö“ na początek czerwca. N a ob­

chód ten zjeżdżali się grom adnie B uriaci, oraz niem ało ciekaw skich ch rześcijan z pobliskich m iast, — gości H am bo-Lam y.

„D żernó — święto letnich m iesz­

k a ń “ ustanow ił sam B udda, który w szóstym m iesiącu roku porzucał żywot ja łm u żn ik a, w ędrującego z je d n e j wsi do drugiej z m isą że­

braczą i ud aw ał się na odpoczynek i m ed ytację do bam busow ego gaju.

A czynił to „G au tam a“ rozm yślnie i celowo, ażeby nie od bierać poży­

w ienia m ały m zw ierzątkom , p ta ­ kom i przeróżnym ży jątkom , zro­

dzonym w ciągu tego roku, a dla których też przeznaczał jałm użn ę, ja k ą o bdarzali go w ierni. Na p a ­ m iątkę tej pobożnej in ten cji od n ajd aw n iejszy ch czasów, aż do do­

by obecnej przechow ał się w klasz­

torach b u d d y jsk ich zwyczaj w yrzu­

cania resztek jed zen ia codziennie po spożyciu obiadu i odpraw ieniu nabożeństw a na cześć bogini „Ha- riti“, poza ogród klasztorny, ażeby

„w ygłodniałe, biedne duszyczki“

m ogły się do woli nasycić resztk a­

m i ich pożyw ienia, co spraw ia, że dookoła m ongoliskich „dazanów “ w ałęsa się zazw yczaj dużo psów i zlatu je się ch m ara ptactw a, które żywią się tymi odpadkam i.

W dniu „Cz‘a n “ od wczesnego ra ­ na rozpoczyna się nabożeństw o, po­

p rzed zające trad y c y jn ą uroczystość.

liam b o-L am a, który ja k o a rcy k a p ­ łan bardzo rzadko i tylko podczas w ielkich św iąt ukazyw ał się oczom w iernych, w dniu tym sam o d p ra­

w iał nabożeństw o w asyście niezli­

czonej ilości lamów, u b ran y ch w je d w ab n e i brokatow e ornaty.

N abożeństw o rozpoczynało się przy podniosłym n a stro ju zgrom a­

dzonych tłumów. Drzwi w ielkiej k u m irn i otw ierały się szeroko, aże­

by w iern i m odlący się n a dziedziń­

cu m ogli choć z daleka w idzieć ca­

ły cerem oniał i łączyć się z nim . Po środku św iątyni bogato przy­

ozdobionej dyw anam i H am bo-La- m a od p raw iał m odły w asyście czte­

rech, starych lam ów . Po odczyta­

niu form uł, podchodził do ogrom ­ nego posągu Buddy „m ed y tu jące­

go“, przybranego w zieleń i kw iaty, a spoczyw ającego na ołtarzu, rzę­

siście oświetlonym różnokolorow y­

m i lam pk am i.

Zbliżała się najg łó w n iejsza część Nie śm iąc dotykać świętego po­

sągu, celeb ru jąc y lam ow ie przystę­

pow ali z dużym cerem oniałem do obm yw ania oblicza Buddy, o d b ite­

go w szklanej tafli lu strz an ej. W tym celu je d en z czterech lam ów, należących do asysty przełożonego b ra ł do rą k lustro i p rzybliżał go do posągu tak, by zarysow ała się w nim w yraźnie tw arz „św iętego“ ; d ru g i i trzeci u jm ow ali złotą misę, k tó rą podstaw iali pod lustro, trzy­

m a ją c jednocześnie w rękach żółtą chustę, podczas gdy czw arty zlew ał szklaną pow ierzchnię arom atyczną wodą, zaw artą w „h u m p 'ic“, ro­

d zaju ozdobnego czajn ik a, w ysa­

dzanego raz przy razie szlachetny­

m i kam ieniam i. Ilam ho - L am a wziąw szy je d w ab n ą chustę z rą k m nichów , w yciera! nią nieustannie lutsro, z którego w oda spływ ała do podstaw ioną m isę. A czynił to tak

(21)

długo, aż w reszcie zabrak ło wody w „bu m p ‘ic“. Przez cały czas trw a ­ nia tej cerem onii, sto jący po bo­

kach św iątyni lam ow ie, recytow ali śpiew nym i głosam i m odlitw y, dzwo­

niąc zap am iętale sreb rn y m i dzw on­

kam i. Kiedy ostatnia k ro p la w on­

nego płynu zostaw ała zużyta, k a p ­ łani zlew ali go z pow rotem ze zło­

tej m isy do „bu m p'y“ . Ham bo-La- m a trzy m ają c w rękach naczynie ze św iętą wodą, w ychodził przy dźw ięku m ałych tam burynów na dziedziniec klasztorny, gdzie la m o ­ w ie rozpościerali n ad jego głową je d w ab n y „sziichür“ -— baldachim .

T eraz przychodziła kolej n a a- tra k c y jn ą część nabożeństw a „ta­

niec dem onów .“ Od tyłu ku m irn i, niby z za kulis teatru , wybiegło trzech „szabi“—„kleryków “. Dwóch z nich trzym ało w rękach skóry pantery, którym i rozpędzali tłum , zm uszając go w ten sposób, by się rozstąpił na dw ie strony, podczas gdy trzeci rozsypyw ał obficie po u- w olnionej pow ierzchni ziem i białą m ąkę, oznaczając n ią linię areny.

Im m ocniej chłostali i rozpychali B uriatów „szabi'ow ic“, tym w ięk­

szy zachw yt w zbudzali oni w po­

bożnych w idzach.

W idow isko rozpoczynało się u k a­

zaniem się legendarnego łabędzia, p rzypom inającego raczej z w yglą­

du ja k ą ś pok raczną gęś, dźw iganą na noszach przez czterech lamów.

Spoczyw ała ona na dużym torcie półm etrow ej wysokości, upieczo­

nym z m ą k i gryczanej, m asła, m io­

du i h erb aty , a stanow iącym n a ro ­ dowy przysm ak B uriatów . W ślad za gęsią postępow ali śp iew ając la­

m ow ie z chorągiew kam i i zapalo­

nym i la ta rn ia m i w rękach oraz licz­

na o rk iestra. H am bo-Lam a k ro p ił św iętą wodą złotą gęś i tort prze­

znaczony dla honorow ych gości o- raz tysiąca lam ów, m ieszkających w tym „dazan ie“, pośw ięcając go w ten sposób.

P rzy dźw iękach trąb w ykonanych

Tancerz Cz'an

z piszczeli ludzkich i tam burynów w postaci dwóch złączonych razem czaszek, w ybiegali na scenę p ier­

wsi artyści: byli to dw aj młodzi

„duchow ni“, zgrabni m łodzieńcy, zg rabni m łodzieńcy, u b ran i w bia­

łe trykoty, na których czarn ą fa r ­ bą zaznaczone były linie żeber;

tw arze osłaniały im m aski, m a ją c e , naśladow ać tru p ie czaszki. W schod­

ni „danse m a cab re“ odbyw ał się przy ogólnej wesołości, tańczący bow iem lam ow ie zabaw iali je d n o ­ cześnie zeb ran ą publiczność opo­

w iadaniem anegdotek, a B uriaci, a naw et i sam H am bo-Lam a za­

śm iew ali się serdecznie z dowci­

pów „duchow nych trefnisiów “. W e­

soły n astró j przerw ało niespodzie­

w ane ukazan ie się jakiegoś potw or­

nego bóstwa. Był to n a jstra sz n ie j­

szy i n ajo k ru tn iejsz y bóg „Jam an- ta k i“ przedstw ia j ący narodow ego

Cytaty

Powiązane dokumenty

czysz, że w krótce będziesz zupełnie zdrowa.. W cale nie pachnie brzydko. W sparł się na poręczy. Daleko na bulwarze, kilka dziew cząt nuciło, trzym ając się za

zwłaszcza Kryczyńscy, do których D ouhuciszki pierw otnie należały, u w ażają sobie za zaszczyt, jeśli się ich chowa na źredzi w Doubucisz- kacli.. W zięto

motność, ból i bezsenność... Lecz jak się obronić przed wonią jodoformu i gorączki, którą wdychała wraz z duszącym powietrzem nasyconym nieczysty-.. mi

Samow zm ocnienie ') luf działowych uzyskuje się przez umyślne dział an ie wysokiego ciśnienia w ew n ątrz lufy, dzięki czemu poczynając od warstw w e w n ę trz

Zjaw isko uginania się prom ieni dźw iękow ych i zniekształcenia fali kom plikuje jeszcze odbicie dźw ięku od pow ie rzchni ziem i oraz w zajem na interferen cja fali

Z aprow adzono jednocześnie pow ażne oszczędności w zużyciu w ęgla przez zm niejszenie ośw ietlenia m iast i zastosow anie energii elek try czn ej do celów

&#34;Mrówka&#34; od początku ukazywania się miała aspiracje zaistnienia w świadomości czytelników jako pismo ilustrowa­. ne, co uwidaczniał podtytuł na zbiorczej

Zamawiający udostępnia Dostawcy klauzulę informacyjną dla kontrahentów („Klauzula”), której treść zawiera informację wymagane na podstawie art. 13 i 14 RODO, i jest ona