• Nie Znaleziono Wyników

Z moich wspomnień. Cz. 2, Częstochowa (lipiec 1902 - lipiec 1914)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Z moich wspomnień. Cz. 2, Częstochowa (lipiec 1902 - lipiec 1914)"

Copied!
222
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

Z MOICH

WSPOMNIEŃ

CZĘŚĆ II.

C Z Ę S T O C H O W A

(LIPIEC 1902 — LIPIEC 1914)

DRUK. BR, S W IĘ C K IE G O W C Z Ę S T O C H O W IE

III ALEJA Nr. 63 TELEFON 20-30

(6)

v..v; y y y y y y y - y ^ y y y ; - - , y . " y y ;

v: : y.y y -

... i. . ...„ ... „. .r? fc .y ,. I Ł .. r J t . •>._____ _______. . . . ... ...-, . ...f.v ' y .-

(7)
(8)
(9)

Z MOICH WSPOMNIEŃ

CZĘŚĆ II.

C Z Ę S T O C H O W A

(LIPIEC 1902 — LIPIEC 1914)

DRUK. BR. SWIĘCKIEGO W CZĘSTOCHOWIE, 111 ALEJA Nr. 63.

(10)

wspomnień obejm ujących sch yłek X I X i p o czą tek X X w ieka a ż do chw ili w ybuchu w ielkiej w ojny w szechśw iatow ej w r. 1914, zd a ję sobie n a jzupełniej spraw ę z tego, że m ogą one zaciekawić:

ty lk o bardzo nieliczne grono osób.

P rzedm iotem ich jest sza re życie nieznanego ogółow i leka­

rza prow incjonalnego.

Biorąc się do kreślenia moich wspomnień zadaw ałem sobie pytanie, czy m a ją ja k ą k o lw ie k w artość wspom nienia lu d zi nie­

znan ych szerszem u ogółowi, czy p o tra fią oni uchw ycić na tle p rzew ijających się p rz e d ich oczym a w ypadków w ątek zdarzeń i w yłuskać z nich to, co w ykracza p o z a ram y ich życia osobi-:

stego, czy p o tra fią oni nakreślić obraz zd a rzeń rozgryw ających się na ciasnej arenie ich życia w ten sposób, by obraz ten na­

brał barw i rysów charakterystycznych dla epoki, w któ rej oni ż y li i działali.

J e ż e li m oje wspomnienia sta n ą się w p rzy szło śc i choć drob­

nym p rzyczyn kiem do łatw iejszego zrozum ienia d u szy inteligenta polskiego z końca X I X i p o c zą tk u X X stulecia, to cel ich z o ­ stanie całkowicie osiągnięty.

P isząc w spom nienia m oje starałem się być ob jektyw ny w ocenie zdarzeń i ludzi, z k tó ry m i się styka łem , z k tó ry m i w spółpracowałem i z któ rym i nieraz w alczyłem . C zym za w sze p o tr a fił zachow ać n ależny um iar w tej ocenie tego sam osądzić nie jestem w stanie.

Pierw sza część moich wspom nień obejm uje lata m o jej nauki g im n a zja ln ej i uniw ersyteckiej (r. 1 8 8 4 — 1 9 0 2 )— d ru g a — pierw sze dwanaście la t m ojej p ra cy lekarskiej i społecznej w C zęsto­

chowie (r. 19 0 2 — 1914).

•r. Stanisław Nowak.

C zęstochow a d. 2 0 M arca 1933 r.

(11)

W Czerwcu 1902 r. osiedliłem się na stałe w Częstochow ie.

Po przyjeździe, utartym zwyczajem, złożyłem wizyty przy­

szłym moim kolegom; jedni przyjmowali mnie grzecznie; lecz

■bardzo zimno, drudzy silili się na czułości, niektórzy klepali

■mnie protekcjonalnie po ramieniu i tylko kilku wyraziło chęć przyjścia mi z pomocą, uprzedzając mnie zupełnie szczerze, że pierwsze moje kroki b ęd ą bardzo ciężkie i że nie powinienem się 'tern zrażać. Najoryginalniej lecz i najszczerzej przyjął mnie je­

d e n ze starszych lekarzy, który powiedział mi wręcz, że w C zę­

stochow ie wszystkie placówki lekarskie są już zajęte i że niema w niej pola do pracy dla młodych lekarzy.

Tak zwane pierwsze wizyty, jakie składa now oprzybyły .-lekarz kolegom dawniej już osiadłym w danej miejscowości, nie należą do miłych; każdy przygląda mu się bacznie, radby go przeszyć wzrokiem, now oprzybyłem u w ydaje się, że jest n a c e n - zurowanem, że wchodzi jak intruz do cudzego domu; taki to już jest los feażdego młodego lekarza; prawa do pracy nikt mu nie może odmówić, prawa do życia nikt mu nie może odebrać, a jednak wita go się niechętnie, z kwaśną miną.

Najpoważniejszym ze wszystkich lekarzy częstochowskich i prawdziwym luminarzem m ed y cy n y prowincjonalnej w K o n g re ­ s ó w c e był w ow ym czasie dr. W ładysław Biegański. Zanim

podzielę się pierwszem wrażeniem, jakie na mnie wywarł, po ­ zwolę sobie przytoczyć kilka danych biograficznych tyczących się jego życia z przed r. 1902. Dr. Biegański urodził się w r. 1857 w Poznańskiem, w r. 1875 ukończył gimnazjum w Piotrkowie, w r. 1880—wydział lekarski w Warszawie; po krótkim pobycie w Rosji na stanowisku lekarza ziemskiego powrócił do kraju w końcu 1882 r., rok 1883 spędził na studjach lekarskich w Ber­

linie i w Pradze Czeskiej i w końcu tegoż roku osiadł w Czę­

stochowie, gdzie wkrótce objął stanowisko lekarza szpitalnego i kolejowego, a w następnych latach stanowiska lekarza fabrycz­

nego w dwóch dużych zakładach fabrycznych w Częstochowie;

szpital porzucił na kilka lat przed moim przyjazdem do C zęsto­

chowy. Imię i nazwisko dr. Biegańskiego było mi znane z m o ­ ic h charkowskich czasów; w Charkowie, ucząc się m e d y c y n y

(12)

w języku rosyjskim, odczuwałem potrzebę zaznajomienia się- z terminologją polską; Biegański stał się moim nauczycielem,, a dzieło jego „Diagnostyka różniczkowa chorób w ew nętrznych11 ewangelją w zakresie m edycyny wewnętrznej; jasny, żywy i barwny wykład ujął mnie głęboko; czułem, że mam do czynie­

nia z dziełem opartem na własnych obserwacjach autora, pisa- nem przez nauczyciela z Bożej łaski; dojrzałem w Biegańskim mistrza żyw ego słowa i niezrów nanego pedagoga. W dziele jego roiło się od niezliczonej ilości nieznanych mi dotychczas i na- pozór dziwacznie brzmiących terminów lekarskich polskich; czy­

tając podręcznik jego nie m ogłem się w pierwszej chwili zorjen- tować, co to jest marskość, gnilec, zgorzel etc., musiałem s to p ­ niowo uzgadniać terminologję polską z rosyjską i łacińską; b y ­ łem szczerze wdzięczny autorowi za zachęcenie mnie do studjo- wania innych podręczników polskich; byłem w tedy słuchaczem^

czwartego kursu m e d y c y n y i w krótkim czasie przyswoiłem so­

bie polską terminologję lekarską tak doskonale, że rozmawiając z kolegami polakami, przestałem używać terminów rosyjskich t łacińskich, a w czasie pobytu mojego w r. 1899 w Krakowie w klinice prof. Jordana m ogłem zupełnie sw obodnie porozum ie­

wać się w sprawach lekarskich z asystentam i kliniki bez ucieka­

nia się do terminologji łacińskiej. Jed n o c z e śn ie z Diagnostyką różniczkową wpadło mi do rąk drugie dzieło Biegańskiego „Za­

gadnienia ogólne z teorji nauk lekarskich"; dzieło to p o d wzglę­

dem jasności wykładu w niczem nie ustępowało Diagnostyce..

Biegański był nietylko dobrym terapeutą, lecz i lekarzem o szerokim umyśle filozoficznym. Dzieło Biegańskiego wywarło na mnie duże wrażenie; przedem ną stanął obraz m edycyny nie tej, z którą się dotychczas stykałem w uniwersytecie; przede, m ną stanął obraz m edycyny, pełnej problematów wkraczających w dziedzinę przyrodoznawstwa i filozofji m edycyny. Wiele z za­

gadnień poruszanych przez Biegańskiego było mi znanych z filo­

zofji, biologji ogólnej i nauk lekarskich teoretycznych, nowem natom iast było ujęcie ich w pewien harmonijny system , w zasto­

sowaniu do m edycyny ogólnej, pojętej jako nauka o pow staw a­

niu zmian chorobowych w organizmie ludzkim.

Biegański stał na stanowisku determinizmu m atem atyczno- mechanicznego w biologji i odrzuca! m etodę psychologiczną ba­

dania przyrody, będąc tego zdania, że m etoda psychologiczna nie m oże zadośćuczynić wym aganiom nauki. Pierwsza część dzieła

(13)

zatytułowana „Zagadnienia m etodologiczne" mówiła o kierunku m yślenia filozoficznego Biegańskiego i o jego dużym kry ty ­ cyzmie pozbawionym wszelkiego dogm atyzm u; w drugiej części dzieła, zatytułowanej „Zagadnienia biologiczne", Biegański poru­

szał szereg zagadnień bardzo ciekawych i ważnych ze stanow i­

ska m edycyny ogólnej. Do najbardziej charakterystycznych na­

leżą ostatnie rozdziały książki traktujące o funkcji i narządzie, o pojęciu choroby, m echanizmie choroby, pojęciu śmierci i p o ­ jęciu leczenia. Co jest wcześniejsze, czy funkcja czy narząd?

O tóż Biegański zaznacza wyraźnie, że w rozwoju filogenetycz­

nym funkcja wytwarza narząd, w rozwoju ontogenetycznym najpierw powstaje narząd, a później rozwija się funkcja,, z tem jednak zastrzeżeniem, że funkcja rozwija się dopiero po podziałaniu odpowiedniej podniety; ostatecznie więc, z a ró w n a przy filogenezie jak i ontogenezie funkcja odgrywa najważniejszą rolę. Biegański jest tego zdania, że zmieniona co do ilości i ja­

kości funkcja wytwarza zmiany w narządzie, a nie odwrotnie;:

było to stanowisko sprzeczne z podstaw ow ym kierunkiem ów ­ czesnej nauki lekarskiej, która twierdziła, że zmiany ana to m o p a - tologiczne pow odują zmiany w funkcjach. Zaburzenia funkcji,, zdaniem B iegańskiego, zależą od dwóęh okoliczności: od żyw o t­

ności komórki i od jakości i ilości podniet. Funkcje w ustroju są z sobą tak ścisłe związane, że zaburzenie jednej funkcji p o ­ woduje zmiany w innych funkcjach. Funkcja jest odczynem żywej komórki na podniety małe i średnie, choroba zaś, inaczej zmieniona funkcja—o dcz ynem komórki na podniety silne, n a d ­ mierne; pom iędzy funkcją fizjologiczną a patologiczną niema za­

sadniczej różnicy. W chorobie biorą udział dwa czynniki, n ad ­ mierne p o dniety i istota żyjąca, na którą te podniety działają;:

chcąc więc uchronić ustrój od choroby należy albo usuwać podniety chorobotwórcze albo wpływać na wzmożenie odporności ustroju.

W chorobie należy odróżnić podnietę chorobotw órczą i skutki w y­

wołane przez tę pod n ietę w ustroju. Ustrój okazuje wpływ czynny tylko na skutki, nie reaguje zaś na podniety chorobotwórcze, to też lekarz nie m oże być tylko czynnikiem pom agającym na­

turze, lecz powinien brać czynny udział w leczeniu, usuwając p o dniety chorobotwórcze.

Podając tak obszerne streszczenie poglądów Biegańskiego na znaczenie funkcji miałem na celu podkreślenie dużej wartości om awianego dzieła dla młodych lekarzy i studentów m e d y cy n y , którzy łaknęli ogólnej wiedzy o m edycynie. Zapewne, będąc

(14)

dym adeptem m ed y cy n y , nie potrafiłem w całej pełni ocenić wagi tych myśli dzieła, które stanowiły niejako kwintesencję jego i przeciwstawiały się do pew nego stopnia utartym wówczas poglądom w zakresie m e d y c y n y ogólnej, mam tu na myśli p o ­ jęcie choroby jako zaburzenia funkcji i pojęcie zmian anatom o- patologicznych jako następstw a zaburzeń funkcjonalnych; nie uszły one jednak mojej uwagi, o czem świadczą liczne p o d k re ­ ślenia odpowiednich ustępów dzieła poczynione przeze mnie, gdym po raz pierwszy wziął to dzieło do ręki. „Zagadnienia ogólne z teoryi nauk lekarskich" odsłoniły mi drugie oblicze Bie­

gańskiego, oblicze lekarza-filozofa. Działalność lekarska i na­

ukowa Biegańskiego podniosła w moich oczach i Częstochowę, rzucając na nią niezwykły splendor. C zęstochowa w w y­

obraźni mojej wyrosła na jed n ą ze stolic m ed y cy n y polskiej;

okoliczność ta zaważyła niemało w kilka lat później przy w y b o ­ rze przeze mnie C zęstochow y na miejsce mojego stałego pobytu.

Dr. Biegański przyjął mnie w swoim gabinecie, w którym pracow ał od wielu lat, w którym powstały dzieła o których wyżej pisałem, i który miał mu służyć za warsztat pracy aż do śmierci. Pierwsza moja wizyta miała nieco oficjalny charakter, nasza rozmow a była niedługa; dr. Biegański był dość lakoniczny w roz­

mowie, patrzał na mnie badawczo, jakby chciał dociec, kto jest ten now oprzybyły m łody lekarz, który chce próbować szczęścia w Częstochowie; wysłuchał cierpliwie mojego krótkiego curricu­

lum vitae, w czynieniu mi jakichkolwiek obietnię był pow ścią­

gliwy; pomimo pozornego chłodu, jakim były nacechow ane pierwsze jego słowa skierowane do mnie, wyczułem instyktow-

>nie, że odnosi się do mnie z pew ną dozą życzliwości, może n a ­ wet i współczucia; dr. Biegański wydał mi się człowiekiem bar­

dzo sym patycznym , miał miły i myślący wyraz twarzy, w obej­

ściu był naturalny, głos miał przyjem ny, dość dźwięczny, mówił z pew nym nam ysłem , jakby ważył uprzednio każde w ypow ie­

dziane słowo; cała postać jego była ujmująca i miała dużo o so ­ bistego uroku.

Dr. Biegański był bezsprzecznie najwybitniejszą i najcie­

kawszą postacią w Częstochowie. Napozór skrom ny, prowincjo­

nalny lekarz miał imię głośne w polskim świecie lekarskim i był czołowym przedstawicielem polskiej m e d y c y n y prowincjonalnej.

Biegański miał jedną wielką zaletę, którą spotyka się b ard za

(15)

rzadko u Polaków, nie zmarnował swoich zdolności i rozwinął ]e dzięki niezmordowanej pracy; umiał pracować, pracował stale i system atycznie; będąc jednym z epigonów pozytywizmu pol­

skiego miał wielką cześć dla wiedzy. Miał wielką zaletę, której m ógłby mu pozazdrościć niejeden wielki uczony, umiał w prze­

dziwny sposób łączyć w sobie niezwykły dar spostrzegawczości ze zdolnością do uogólnień. Z natury chłodny, nieskory do uniesień i do entuzjazmu, miał um ysł wybitnie refleksyjny; każdą rzecz, każde zjawisko starał się badać na zimno, sub specie aeternitatis. Jako lekarz miał nadzwyczajny dar wpływania na psychikę pacjenta, który pozostaw ał pod urokiem jego postaci i nabierał do niego bezgranicznego zaufania, umiał każdego p a ­ cjenta natchnąć wiarą; sam człowiek nauki, nie zbliżał się do niego ze szkiełkiem mędrca, lecz z dobrem sercem, był prawdzi­

wym lekarzem duszy. Harmonizowało to najzupełniej z jego teorją, której bronił tak wymownie w „Zagadnieniach ogólnych z teorji nauki lekarskich11; zaburzenie funkcji sprowadza chorobę;

chcąc leczyć chorobę, trzeba wpływać n funkcję; a cóż innego robi lekarz duszy, jakim był bezwątpienia Biegański, starając się wpływać na psychikę pacjenta, na jego system nerwowy, stara­

jąc się tą drogą usunąć zaburzenie funkcji i tem sam em leczyć chorobę.

Dr. Biegański, jak każdy głęboko przejęty swą misją w y­

chowawca i apostoł, czuł potrzebę pisania; nie każdy miał m oż­

ność usłyszeć jego żywe słowo; jego słowo pisane rozchodziło się po całym kraju. Kilkadziesiąt drobnych prac i artykułów lekarskich, rozrzuconych po różnych czasopismach lekarskich, dwa duże podręczniki lekarskie „Diagnostyka różniczkowa chorób wewnętrznych" i „W ykłady o chorobach zakaźnych ostrych", praca z zakresu m e d y cy n y ogólnej „Zagadnienia ogólne z teoryi nauk lekarskich11, kilka prac filozoficznych, jedna większa „Logika m e d y c y n y 11, i kilka mniejszych umieszczonych w „Przeglądzie Filozoficznym, oto dorobek piśmienniczy Biegańskiego przed i. 1902. Umiłowanie zagadnień z zakresu logiki brało stopniowo górę w um ysłowości Biegańskiego i spowodowało przerzucenie się jego od prac lekarskich do prac filozoficznych. Biegański był urodzonym pedagogiem i dar jasnego i obrazowego wykła­

dania najzawilszych zagadnień, barwność i żyw ość języka, grun­

tow ne opanow anie poruszanych tem atów, miły głos, czyniły go /pierwszorzędnym prelegentem ; to też, jak mi opowiadali starsi

(16)

lekarze częstochowscy, szpital N. M. P a n n y w Częstochowie:

stał się prawdziwą kliniką lekarską, dokąd schodzili się lekarze,, by posłuchać wykładów klinicznych Biegańskiego o różnych przypadkach chorobowych spotykanych w szpitalu. Biegański nie zadowolnił się szpitalem, pragnął pobudzić do pracy i sku­

pić lekarzy p o d hasłem nauki: w r. 1901 udało mu się uzyskać od władz rosyjskich zatwierdzenie statutu Towarzystwa Lekar­

skiego w Częstochowie. Takim był dr. Biegański w r. 1902.

W r. 1902 C zęstochow a posiadała tylko jed en nieduży i dobrze już stary szpital pod wezwaniem N. M. Panny. Szpital ten został wybudow any w r. 1835 i początkowo liczył tylko 10 łóżek; stopniowo zwiększano ich liczbę i w r. 1902 szpital liczył 65 łóżek. Częstochowski szpital przypom inał mi najzupełniej szpital w Łęczycy, który znałem bardzo dobrze i do którego uczęszczałem, będąc studentem 3, 4 i 5 kursu w czasie ferji Bożego Narodzenia; szpital łęczycki został zbudowany w r. 1834, pochodził więc z tego sam ego okresu, co i częstochowski; ten>

sam typ budow y, ten sam rozkład, taż sama wielkość, świad­

czyły o tem, że w owych czasach Rada Lekarska Królestwa, zło­

żona z wybitnych lekarzy, działała w zakresie szpitalnictwa p o ­ dług ściśle określonego planu i dbała o rozwój szpitalnictwa prowincjonalnego. O d r. 1870 szpitalnictwo znalazło się pod opieką Rad D obroczynności Publicznych, gubernjalnych i pow ia­

towych, które pom im o sw ego szum nego tytułu były ciałami n a - wskroś biurokratycznemi; choć brali w nich udział i obyw atele kraju, co prawda nie z wyboru, lecz z nominacji, w Radach D obro­

czynności rządzili w istocie gubernatorowie i naczelnicy powiatów- Szpitalem Częstochowskim zarządzała Rada Dobroczynności*

Powiatowa, miasto było odsunięte od wszelkiego wpływu na działalność i administrację szpitala.

Kierownikiem lekarskim i ordynatorem szpitala był przez kilkanaście lat dr. Biegański. Ponieważ wraz z rozwojem prze­

mysłu w Częstochowie ilość przypadków chirurgicznych stale się zwiększała, dr. Biegański zwrócił się w r. 1895 do prof. K osiń­

skiego w Warszawie o zarekom endow anie mu dobrego chirurga,, któryby zechciał objąć stanowisko m łodszego ordynatora w szpi­

talu; w związku z tą propozycją jeden z asystentów prof. Kosiń­

skiego, dr. W ładysław Wrześniowski, osiadł w Częstochowie jako chirurg; w kilka lat później dr. Biegański porzucił szpital

(17)

i następcą jego na stanow iska ordynatora szpitalnego został dr., W ładysław Wrześniowski.

Dr. W ładysław Wrześniowski był synem profesora Szkoły Głównej i Uniwersytetu Warszawskiego na katedrze zoologji, prof. Augusta W rześniewskiego. Dr. Wrześniowski był bardzo dobrym chirurgiem i bardzo wykształconym lekarzem; jako chi­

rurg, poza dobrą techniką, jaką wyrobił sobie w ówczesnej najlep­

szej szkole chirurgicznej pod kierunkiem prof. Kosińskiego, miał dużo wrodzonych zalet, które kwalifikowały go na dobrego o p e ­ ratora; z usposobienia był dość flegmatyczny, spokojny i cierpliwy;;

są to zalety bardzo ważne dla każdego chirurga, który w czasie operacji musi mieć dużo przytom ności umysłu i musi umieć za­

panować nad wzruszeniem, jakie go m oże ogarnąć w razie nie przewidzianych trudności technicznych, dużego upływu krwi lub zapaści operow anego. W czasie mojej długoletniej praktyki le­

karskiej w Częstochow ie asystowałem mu nieraz przy operacjach i zawsze podziwiałem jego spokój, jego pew ną rękę i wyrobioną technikę; jego spokój udzielał się i jego asystentom . Jako o p e ­ rator unikał wszelkiej rutyny i śmiało w ykonyw ał now e stoso­

wane w dużych klinikach operacje. Warunki szpitalne, w jakich dr. Wrześniowski musiał pracować i operować, były fatalne;

szpital był stary, ciasny, niski, duszny, niezbyt czysty, jednem słowem był to ty p o w y małomiejski szpital, jakie się spotykało w powiatowych miastach Kongresówki; Dr. Wrześniowski potra­

fił i z tej rudery zrobić ognisko nowoczesnej chirurgji.

Dla dr. W rześniowskiego oczkiem w głowie byli chorzy chirurgiczni; o nich się najwięcej troszczył, dla nich urządził wcale dobrze zaopatrzoną w różne utensylja salę operacyjną aseptyczną; lubował się w różnych now ych aparatach i narzę­

dziach chirurgicznych, które nabywał w najlepszym gatunku, naj­

częściej za pieniądze uzbierane z ofiar składanych do puszki szpitalnej. Wyniki operacyjne były bardzo dobre; skromny budżet szpitalny, biurokratyczny sposób załatwiania wszystkich spraw szpitalnych i niezbyt miła opieka rosyjskich władz powia­

towych i gubernjalnych ham ow ały niejedno poczynanie dr. Wrze­

śniowskiego.

Jak już wspominałem, jadąc do Częstochow y byłem prze­

konany, że sprawa budowy now ego szpitala jest już na dobrej drodze; spotkało mnie rozczarowanie; źródło pogłosek przenika­

jących od czasu do czasu na łamy prasy codziennej o budowie

(18)

nowego wielkiego szpitala leżało w tern, że zgodnie z ówczesnymi przepisami tyczącym i się fabrycznej pom ocy lekarskiej duże fa­

bryki winny były utrzymywać własne szpitale dla swoich pracow­

ników. W Częstochowie było kilka wielkich zakładów przem ysło­

wych i żaden z nich nie posiadał własnego szpi+ala i każdy kie­

rował swoich chorych pracowników do szpitala N. M. Panny.

O d czasu do czasu władze państwowe poruszały sprawę w y­

budowania szpitali fabrycznych; fabryki i miasto w ystępow ały wówczas z propozycją wybudowania jednego wspólnego szpitala, któryby miał zadośćuczynić potrzebom miasta i fabryk; szukano wówczas odpow iedniego terenu pod szpital, urządzano szereg konferencji, omawiano kosztorysy, nakreślano szkice takiego k o ­ losa, jakiego jeszcze nie widziała ani Europa, ani Ameryka, i sprawa szła do kosza, by po kilku latach znowu wypłynąć na światło dzienne.

Częstochowa należała do nielicznych miast Kongresówki posiadających przytułek położniczy. Inicjatorem przytułku p o ­ łożniczego był dr. Gracjan Pisarzewski, bardzo dobry i wzięty w Częstochowie położnik, który znał dobrze fatalne warunki, w jakich się odbyw ają w uboższej praktyce porody.

Dr. Pisarzewski, będąc lekarzem miejskim i posiadając z racji sprawowanego urzędu duże stosunki wśród miejścowej administracji rosyjskiej, zainicjował w r. 1899 sprawę otwarcia w Częstochowie miejskiego przytułku położniczego. Przytułek został otwarty w r. 1900; stał się on wielkiem dobrodziejstwem dla kobiet z warstw uboższych. Przytułek był bardzo skromnie urządzony i liczył 6 łóżek; pomimo dość prym ityw nego charak­

teru zakładu, mieszczącego się w niedużym wynajętym domku przy ul. Jasnogórskiej, wyniki pracy były zupełnie dobre.

W r. 1902 frekwencja rodzących w przytułku przekroczyło setkę.

Tak nikłą frekwencję można było objaśnić zakorzenionymi prze­

sądami ludności; zamożniejsze kobiety patrzały na zakład z lekce­

ważeniem, uboższe uważały udawanie się do przytułku za rzecz dla siebie poniżającą; poród w przytułku był w ięh mniemaniu syn o n im em bezdomności. Czyn dr. Pisarzewskiego łamał prze­

sądy i torował drogę tej myśli, że sprawa racjonalnej pom ocy położniczej jest sprawą równie ważną, jak wiele innych spraw społecznych.

(19)

Dr. Pisarzewski jako twórca przytułku położniczego zasłu­

żył się dobrze Częstochowie; urodzony w r. 1862 we W łodaw ie na Podlasiu ukończył w r. 1880 gimnazjum w Siedlcach, a w r.

1885 wydział lekarski w Warszawie. W Częstochowie p raktyko­

wał od r. 1891, zajmując stanowisko lekarza miejskiego i fabrycz­

nego w kilku fabrykach i oddając się z szczególnem zamiło­

waniem praktyce położniczej. Obdarzony dużą inteligencją, bar­

dzo zdolny i pracowity, pełen energji i rzutkości, był jednym z najwybitniejszych lekarzy częstochowskich i miał bardzo roz­

ległą praktykę. Dr. Pisarzewskiego cechowały w ysoka prawość charakteru i dobre serce; był bardzo dobrym i uczynnym kolegą.

Składając mu pierwszą wizytę zwróciłem się do niego z prośbą 0 przyjęcie mnie do przytułku w charakterze stałego lekarza, zgodził się na to bez wahania i odtąd stałem się jego w spół­

pracownikiem aż do śmierci jego zaszłej w r. 1907. Dr. P is a ­ rzewski okazywał mi zawsze dużo życzliwości i serca. Na pier­

wszy rzut oka robił wrażenie człowieka nieco sztywnego i mało przystępnego; trzymał się zawsze prosto, ruchy miał mało elastyczne, tak że nieraz żartowano sobie z niego utrzymując, że chodzi jakby połknął kij; przy bliższem poznaniu zyskiwał bardzo dużo; był człowiekiem bardzo towarzyskim, lubił się zabawić w gronie kolegów, potrafił być wtedy i wesołym, 1 rozmownym, i dowcipnym; nasze wzajemne stosunki były zawsze bardzo dobre.

Pomocnikiem i zastępcą dr. Pisarzewskiego w przytułku był dr. Józef Pietrasiewicz. Nazwisko jego nie było mi obce z m o ­ ich uniwersyteckich czasów w Warszawie w r. 1893/4, był w te­

d y studentem III kursu. Dr. Pietrasiewicz był rodem z C zęsto­

chowy i po ukończeniu uniwersytetu osiadł w swojem rodzinnem mieście. W latach dziewięćdziesiątych bardzo wziętym i ogólnie znanym w Częstochowie zakładem naukow ym męskim była p ry ­ watna szkoła Lamparskiego; po śmierci tegoż w r. 1898, kierownictwo szkoły objął dr. Pietrasiewicz porzucając praktykę lekarską; impreza ta trwała niedługo i była niezbyt udatna; szkoła została zlikwidowana, poczem dr. Pietrasiewicz powrócił do prak­

tyki lekarskiej.

Dr. Pietrasiewicz brał czynny udział w życiu społecznem miasta, był prezesem Zarządu Tow. P ożyczkowo-Oszczędnościo- wego i P rezesem Lutni; o tej stronie działalności jego pomówię później. Wysoki, postawny, o ruchach ciężkich i powolnych

(20)

miał w sobie coś niedźwiedziowatego; mówił powoli, dobitnie, tubalnym głosem; twarz jego zdobiła długa broda, która mu d o ­ dawała dużo majestatycznej powagi i czyniła go z wyglądu dużo starszym, niż był w istocie. W stosunkach koleżeńskich bywał dość twardy; grzeczność jego i uprzejmość b yły sztuczne; w za­

chowaniu się jego i w sposobie mówienia przebijało się poczu­

cie pewnej protekcjonalności i wielkiej dufności w swój rozum.

Moje osobiste stosunki z dr. Pietrasiewiczem były przez szereg lat zupełnie dobre. W t. zw. high-life’ie częstochowskim dr. P ie ­ trasiewicz nie cieszył się zbytnią sym patją i uchodził za d em a­

goga, żydzi go nie lubili i uważali go za wielkiego antysemitę.

Do bardzo ruchliwych lekarzy biorących czynny udział w życiu społecznem Częstochow y należał dr. Józef Marczewski;

Dr. Marczewski kształcił się w Warszawie w V gimnazjum i uk o ń ­ czył je w r. 1889, na cztery lata przede mną. Po ukończeniu wydziału lekarskiego dr. Marczewski poświęcił się okulistyce, był jakiś czas ordynatorem kliniki okulistycznej w W arsza­

wie i od r. 1898 praktykow ał w Częstochowie, oddając się wyłącznie praktyce okulistycznej. Był dobrym i dośw iad­

czonym okulistą, operował dobrze, miał rozległą praktykę i prowadził własną niedużą lecznicę okulistyczną. Dr. Marczew­

ski był człowiekiem bardzo żywego tem peram entu, bystrym , dowcipnym , wesołym , złośliwym, ruchy i mimikę twarzy miał bardzo żywe; wysławiał się z wielką swadą i z dużą siłą argu­

mentacji; był niezrównanym polemistą, a Słuchaczy swoich p o ­ trafił wprost oszałamiać i swoją elokwencją i darem przeko­

nywania, sypiąc argumentami jak z rękawa. P osiadał jednak i sporo wad kardynalnych, nadzwyczajną impulsyw ność i za- dzierzystość, wielką pew ność siebie i bezgraniczną zarozumiałość.

B ędąc człowiekiem zdolnym i inteligentnym nie posiadał za grosz tego, co niemcy nazywają „Sitzfleischem“, nie umiał system atycznie pracować i pod tym względem był antytezą Bie­

gańskiego; nieraz dworował sobie z mólów książkowych, chwa­

ląc się, że sam niewiele czytuje. Należał bezsprzecznie do naj­

bardziej charakterystycznych postaci w Częstochowie. Szereg lat utrzymywałem z nim bardzo bliskie stosunki koleżeńskie i tow a­

rzyskie i współpracowałem z nim w wielu instytucjach społecznych.

Do wybitniejszych lekarzy należał w Częstochowie szwagier dr. Biegańskiego, m łodszy od niego o kilkanaście lat, dr. Karol Ro- zenfeld. Dr. Rozenfeld był bardzo dobrym internistą, bardzo

(21)

pracowitym lekarzem, człowiekiem inteligentnym i niezwykle oczytanym. Jako kolega był bez zarzutu, jako lekarz— chodzącą erudycją. Zapatrzony w swego szwagra chciał go we wszyst- kiem naśladować i we wszystkiem mu sprostać; niestety, nie p o ­ siadał tego ducha krytycznego jakim był obdarzony dr. Bie­

gański, nie umiał należycie przetrawić tego, co przeczytał.

0 ile w Biegańskim przeważał wielki syntetyk, który wchła­

niał i asymilował nowe i świeże wiadomości, łącząc je z dawne- mi i stapiając w jed n ą harmonijną całość, o ile w Biegańskim przeważał typ mędrca i filozofa, który nie upaja się nowinkami a poddaje je krytycznej ocenie, o tyle w Rozenfeldzie, pom imo jego niezaprzeczonej inteligencji i nadzwyczajnej pracowitości, m ożna było wyczuwać bałwochwalczą cześć dla wszystkiego co nowe i m odne, cześć dla autorytetów; w każdem swem przem ó­

wieniu, w każdej dyskusji, sypał cytatami i nazwiskami. Dr. Ro~

zenfeld był typem człowieka książkowego.

J e d n ą z ulubionych przez niego gałęzi wiedzy była psycho- logja i trzeba przyznać, że w tej dziedzinie był bardzo biegły.

W r. 1904 ogłosił drukiem w Bibljotece Warszawskiej dwa bardzo interesujące szkice „S en“ i „Marzenia s e n n e “. Dr. Rozenfeld był miłym i sym patycznym kolegą i miał dobre serce; nasze s to ­ sunki ułożyły się dobrze choć nie były nigdy za bliskie. Dr. R o ­ zenfeld był człowiekiem wysokiej kultury, lubił sztukę, miał w swojem mieszkaniu kilkanaście pięknych obrazów, bez kwestji należał w Częstochow ie do nielicznych europejczyków.

Z po śró d lekarzy żydów wyróżniało się trzech: dr. Edward K o h n i dr. Ignacy Wasserthal, obydwaj ludzie już niemłodzi,

1 trzeci, znacznie od nich m łodszy dr. Ludwik Batawia.

Dr. Edw ard Kohn był człowiekiem życiowo bardzo wyro­

bionym, dośw iadczonym i mądrym , człowiekiem gładkim i układ­

nym; był w ybitnym działaczem społecznym żydowskim. Dr. Kohn cieszył się dużą sym patją i w kołach chrześcijańskich. Jako le­

karz był wytrawnym i dobrym praktykiem; będąc lekarzem fa­

brycznym w kilku dużych fabrykach i mając dużą pryw atną praktykę, jeździł i biegał po całych dniach; praktykował i wśród bogatych i wśród biednych; jako lekarz odznaczał się du żą bez­

interesow nością i nigdy nie w yw oływ ał niemiłych targów z ch o ­ rymi o honorarjum, jak to się przytrafiało niekiedy innym Ieka.

rzom, to też wielu lekarzy czyniło mu gorzkie wyrzuty, że obniża skalę zarobków lekarskich. Był bardzo troskliwym i starannym

(22)

lekarzem; nieraz, nieproszony, odwiedzał chorych wiele razy je­

żeli uważał, że stan chorego wymagał stałej kontroli lekarskiej.

Dr. Ignacy Wasserthal był człowiekiem zupełnie innego pokroju; był bez kwestji dobrym diagnostą i pierwszorzędnym terapeutą. Będąc człowiekiem zamożnym bez większych obo­

wiązków rodzinnych i posiadaczem ładnej kamienicy w śród­

mieściu, wolał mieszkać w cudzym dom u w pobliżu dzielnicy żydowskiej, by być bliżej swoich pacjentów, czynił to z obawy, by jego pacjenci nie przenieśli się do innych lekarzy m ieszka­

jących w tej samej dzielnicy. Na tem at jego pogoni za pacjen­

tami kursowały w kołach lekarskich najróżnorodniejsze wieści;

opowiadano np., że żonie zalecał bawić pacjentów rozmową aż do chwili swego powrotu do domu; gdy wyjeżdżał na jeden dzień do Warszawy zabraniał wspominać o tem pacjentom, by ich utrzymać w mniemaniu, że ich wkrótce odwiedzi; bywały p o d o b n o takie wypadki, że po powrocie do C zęstochow y w nocy,, nie rozbierając się z podróży, biegł natychm iast do pacjentów, którzy wzywali go do siebie w dzień; pew nego razu trafił na franta, który przyjął go w nocy grzecznie, zaprosił do salonu, poczęstow ał herbatą, lecz o chorobie nie pisnął ani słówka;

Wasserthal rad nie rad musiał jak niepyszny powrócić do d o ­ mu bez lekarskiego honorarjum. Choć Wasserthal był najstar­

szym wiekiem lekarzem w Częstochowie, biegał jak młodzieniec od rana do wieczora po wszystkich zaułkach miasta. Dr. W as­

serthal nie brał żadnego udziału w życiu społecznem.

Do inteligentniejszych lekarzy muszę zaliczyć dr. Ludwika Batawię, bardzo dobrego laryngologa.

W kilka miesięcy po mnie osiadł w Częstochowie dr. F ra n ­ ciszek Bellon, 2 którym złączyły mnie bardzo zażyłe stosunki;, wkrótce stał się jednym z najpoważniejszych lekarzy częstochow ­ skich. Był daw nym i starym przyjacielem dr. Wrześniowskiego,, który go namówił do przyjazdu do Częstochowy i do objęcia w szpitalu N. M. P a n n y kierownictwa oddziału chorób skórnych i wenerycznych. Dr. Bellona będącego znacznie starszym ode;

mnie spotykałem dawniej kilka razy u m ojego stryja dr. Józefa N o­

waka; Bellon był w tedy lekarzem fabrycznym p o d Garwolinem.

Rzuciwszy posadę i wyjechawszy na dłuższy czas do Wiednia, wyspecjalizował się w dermatologji i syfilidologji i pod koniec 1902 r. osiadł w Częstochowie. Bellon był bardzo dobrym sp e ­ cjalistą i wkrótce zyskał sobie duże uznanie w sferach lekarskich.

(23)

i u publiczności. Jako człowiek nie miał sobie równego w czę-

•stochowskiem gronie lekarskiem; był wysoce uspołeczniony, szlachetny i prawy, a jednocześnie skromny, bezinteresow ­ ny, naturalny, bez cienia blagi, pow ażny i bardzo surowy nietylko dla innych, lecz i dla siebie sam ego. Zawsze zam­

knięty w sobie, wieczny samotnik, m ałom ów ny, jakby czemś przybity; był trawiony długie lata przewlekłą gruźlicą, która go w końcu zmogła. Twarz miał dziwnie sym patyczną i dziwnie ujmującą, choć ładną jej nie było można nazwać; na twarzy jego malowała się jakaś melancholjai jakby jakiś ukryty smutek. O dwiedzałem go bardzo często i bardzo często prze­

s ia d y w a liśm y wspólnie po kilka godzin; mówię „przesiadywali­

ś m y 11^ nie „ r o z m a w i a l i ś m y b o nasza rozmowa nie zawsze się

•kleiła; Bellon mówił urywanem i zdaniami, lecz zdania te były pełne treści i głębokiej myśli. Był człowiekiem inteligentnym u wykształconym; był człowiekiem o gołębiem sercu i naprawdę kochał ludzi; postać jego rozlewała wokoło siebie dziwny czar pow agi i smutku. Bellona mógł ocenić tylko ten, kto go bliżej 'poznał i kto częściej pozostaw ał w jego towarzystwie; był czło­

wiekiem o głębokich, ogólno-ludzkich ideałach społecznych. Zwa- sliśmy go familjarnie „F ra ncem “. Dla mnie był wzorem człowieka.

Kreśląc sylwetki niektórych lekarzy częstochowskich, k tó ­ rzy praktykowali w Częstochowie w r. 1902, nie mogę nie w spom ­ nieć o dr. W ładysławie Szummerze, który mieszkał na Jasnej G ó ­ rze. Klasztor miał swego lekarza, by w razie nagłej choroby lub wypadku, jakie się nieraz przytrafiały pątnikom, nieść szybką pom oc lekarską.

W regestrze druków, tłoczonych w drukarni Jasnogórskiej, znajdują się i książki z dziedziny sztuki leczenia; w r. 1707 uka­

zało się w tamtejszej drukarni dziełko pod tytułem „Com pen-

• dium medicum, to jest, krótkie zebranie chorob i ich istności, rożności. Także rożnych sposobow do robienia wódek, oleykow, maści, plastrów, syropow, konfitur, lekarstw purguiących etc.“

T o ż sam o dzieło wyszło w r. 1715. W r. 1719 ukazało się

„C om pendium medicum auctum... z przydatkiem osobliwych cho­

rob tak męskich jako y białogłowskich, y dziecinnych e t c 11. Toż

;samo dzieło z różnymi dodatkam i jak „Lekarstwa k o ń sk ie11 ukazało się w następnych wydaniach w latach 1725,. 1752, 1775 i 1789.

Tyle wydań podręcznika lekarskiego świadczy o wielkiem powodze-

i Z moic h w s p o m n ie ń 2.

(24)

niu dzieła i o renomie, jaką zyskała sobie drukarnia J a sn o g ó rsk a , P odaję ten krótki urywek z dziejów drukarni Jasnogórskiej:

w związku z tem, com ujrzał, gdym składał pierw szą wizytę dr. Szummerowi na Jasnej Górze. Zdawało mi się, że się prze- ' niosłem o dwa stulecia wstecz i że daw na tradycja jeszcze nie wygasła. W chodząc do poczekalni i gabinetu Szummera, znajdu­

jących się na pierwszem piętrze tuż obok głównego wejścia do bazyliki Jasnogórskiej, znalazłem się w staroświeckiem m ieszka­

niu, z okien którego roztaczał się malowniczy widok na dzie­

dziniec klasztorny i na bramę, prowadzącą z klasztoru na plac Jasnogórski; z dołu dochodziły skrzypiące szmery tysiącznych stąpań ludzkich, przesuwających się powoli po płytach kam ien­

nych dziedzińca, przyciszone głosy tysięcy pątników, zlewające się w jeden pom ruk, i rzewne tony nabożnych pieśni, śpiew a­

nych w kościele; różnobarwne stroje wiejskie na tle jasnego, słonecznego, gorącego dnia czerwcowego dawały wizję jakiegoś, zaczarowanego świata. Dr. Szummer, człowiek już niem łody, w stroju dość zaniedbanym , z długą rozwichrzoną brodą, robił wrażenie jakiegoś średniowiecznego lekarza i alchemika. W wiel­

kiej poczekalni tłoczyli się pacjenci i pacjentki, część z nich siedziała na ustawionych rzędami krzesełkach i stołkach, część stała; rzuciłem na nich okiem, było ich conajmniej ze 60 osób, przeważnie bab wiejskich i chłopów, wszystko nabożnych pątni­

ków. I oto przedem ną odżyło „C om pendium medicum", odżyła m ed y cy n a XVII i XVIII wieku z jej wódkami, olejkami, maścia­

mi, plastrami, syropami, ulepkami i konfiturami. Dr. Szummer był dość szczerym człowiekiem; widząc, że się przyglądam z ciekawością i jemu i jego pacjentom , że ja, m łody lekarz, p a ­ trzę na niego, jak na przedstawiciela minionych czasów, sam wszczął rozmowę o swoich pacjentach i o swoich m etodach le­

czenia, jakby tłomacząc się, że g d y b y chciał stosować bardziej nowoczesne m eto d y leczenia, to jego pacjenci straciliby do niego zaufanie. Jeg o szczerość uderzyła mnie; zadałem sobie pytanie,, czy m edycyna jest nauką, czy też tylko sztuką, i to sztuką pry­

mitywną, jak średniowieczne malarstwo, w którem zachwycają nas proste środki malarskie i jakaś dziwna, dziecięca naiwność, w którem widzimy tyle głębokiego i szczerego uczucia i tyle boskiej prawdy. Gdym patrzał na pacjentów dr. Szummera, g d y m widział malującą się w ich oczach wiarę i zaufanie do niego,

(25)

zrozumiałem, że w oczach naszego ludu m ed y cy n a będzie je­

szcze długie lata jakąś tajemniczą sztuką leczenia w rodzaju

„C om pendium m ed ic u m 11.

Dr. Szummer cieszył się uznaniem nietylko wśród pątników,, lecz i wśród m ieszkańców dzielnicy podjasnogórskiej. W oczach ich dr. Szummer był wielką pow agą lekarską; miarą tej renomy,, jakiej zażywał, może służyć następujące zdarzenie, o jakiem mi opowiadano. Jed e n z pacjentów Szummera musiał się poddać operacji, której dokonał w m ieszkaniu chorego dr. W rześniowski w asystencji innych lekarzy; dr. Szummer był obecny przy o p e ­ racji w charakterze widza. Gapie uliczni, którzy wspinali się na parapety okna i przyglądali się operacji, widząc dr. W rześniów - skiego i innych lekarzy w białych fartuchach, zajętych przy o p e ­ racji, a doktora Szum m era stojącego na uboczu w zwykłem co - dziennem ubraniu, wykombinowali sobie, że dr. Szummer był dyrygentem operacji, a pozostali lekarze wykonawcam i jego p o ­ leceń; sława jego wzrosła jeszcze bardziej.

W zajemne stosunki lekarskie w Częstochowie były w r. 1902"

naogół poprawne, walka konkurencyjna miała cechy znośne,, a najlepiej scharakteryzuje je powiedzenie jednego z ówczesnych omnibusów; spotkawszy go na ulicy zadyszanego i wielce za­

aferowanego, spytałem się go, dokąd się tak gwałtownie śpieszy;

„do c h o reg o 11 brzmiała odpowiedź; „czy pacjent jest tak ciężko ch o ry ?11 zapytałem; „tego nie wiem, lecz chory może uciec, boję się, by mnie kto z kolegów nie ubiegł, wizyta by się w ściekła".

Ośrodkiem życia lekarskiego w Częstochowie było T o w a­

rzystwo Lekarskie. Duszą Tow arzystw a był dr. Biegański. Ofi­

cjalnie Towarzystwo rozpoczęło swą pracę w r. 1901, już jednak od r. 1895 większość lekarzy częstochowskich zbierała się pry-

* watnie raz na miesiąc w celu w spólnego omawiania lekarskich spraw naukowych. W r. 1902 prezesem Zarządu Towarzystwa był dr. Biegański, wiceprezesem dr. Pisarzewski. Do T ow arzy­

stwa należeli i lekarze z Zagłębia i z pow. Częstochowskiego;;

Towarzystwo liczyło w r. 1902— 53 członków. Posiedzenia T o ­ warzystwa odbyw ały się raz na miesiąc we własnym lokalu,, mieszczącym się w I Alei; lokal służył jednocześnie za bibljotekę i czytelnię dla członków Towarzystwa; bibljoteka liczyła w ted y kilkaset tom ów dzieł i czasopism lekarskich, czytelnia kilkanaście pism lekarskich. W lokalu Towarzystwa znajdowała się także pracownia do badań lekarskich, założona przed kilku laty przez

(26)

dr. Biegańskiego. W naszych ówczesnych warunkach pracy le­

karskiej na prowincji, pracownia tego rodzaju była zjawiskiem wyjątkowem. I na tem polu inicjatywa dr. Biegańskiego t o ro ­ wała drogę stosowaniu bardziej naukow ych m etod lekarskich w praktyce prowincjonalnej, podnosiła poziom lecznictwa i za­

chęcała lekarzy do badań lekarskich. Niestety, w owym czasie nie było nikogo wśród lekarzy częstochowskich, ktoby chciał i mógł się oddać wyłącznie tej gałęzi m edycyny, to też w szyst­

kie aparaty i naczynia lekarskie stały nieużywane, pokryte grubą warstwą kurzu.

B ędąc studentem uniwersytetu charkowskiego, a następnie pracując już jako lekarz w krakowskim szpitalu św. Ludwika

■a we Lwowskiej klinice położniczej, bywałem od czasu do czasu w charakterze gościa na posiedzeniach tam tejszych towarzystw lekarskich. C zęstochow skie Tow. Lekarskie miało zupełnie inny

•charakter; członkami jego byli lekarze prowincjonalni, którzy nie mieli ani czasu, ani m ożności oddaw ania się pracy n a u k o ­ wej. Do tego rodzaju Towarzystw Lekarskich, jak C zęstochow ­ skie, trzeba było stosow ać zupełnie inną miarę; jego poziom na­

ukowy nie mógł być wysoki i tem atam i jego posiedzeń m ogły b y ć jedynie spostrzeżenia kliniczne, wyjątkowo oparte na więk­

szej liczbie przypadków , opracowania w formie wykładów, ob ej­

mujących pew ne zagadnienia z zakresu m ed y cy n y praktycznej i teoretycznej, dem onstracje chorych i odczyty poruszające sp ra ­

wy zawodowe i społeczno-lekarskie; o sam odzielnych badaniach naukowych nie było mowy. W śród członków Towarzystwa oprócz dr. Biegańskiego było bezsprzecznie wielu dzielnych le­

karzy prowincjonalnych i kilku dobrych specjalistów; lekarze ci rekrutowali się nietylko z pośród lekarzy częstochowskich, lecz i z grona lekarzy Zagłębia, jak np. dr. Czajkowski i dr. Puter- man z Sosnowca, dr. Brzeziński z Zawiercia. Alfą i om egą T o ­ warzystwa był dr. Biegański; on zw oływał posiedzenia, on ukła­

d a ł porządek dzienny, on otwierał i zamykał dyskusje, on za­

chęcał lekarzy do wygłaszania referatów, on był prawdziwą klapą bezpieczeństwa i w razie potrzeby umiał w ostatniej chwili za­

pełnić lukę i wygłosić referat. Dr. Biegański nadawał ton dzia­

łalności Towarzystwa, było ono jego ukochanem dzieckiem, k tó ­ rego strzegł jak oka w głowie. Zasługi dr. Biegańskiego na tem polu były niespożyte i nazwisko jego zrosło się nierozerwalnymi węzłami z dziejami Towarzystwa; on marzył o wyniesieniu T o ­

(27)

warzystwa na możliwie najwyższy poziom naukow y i istotnie imię jego, oprom ienione szeregiem prac naukowych i rozpraw klinicznych, otaczało blaskiem Towarzystwo i otwierało mu do ­ stęp do naukow ych kół lekarskich polskich. Wysiłki dr. Bie­

gańskiego, jako prezesa Towarzystwa, zmierzały do przezwycię­

żenia i innych przeszkód. Dr. Biegański patrzał na życie okiem mędrca i filozofa, dla którego nauka była wszystkiem; chciał .wysoko dzierżyć sztandar Towarzystwa Lekarskiego, by p o d swoją egidą i pod egidą nauki skupiać całą rodzinę lekarską.

T o też dr. Biegański starał się zawsze usuwać na drugi plan t e przejawy życia lekarskiego, które nie miały nic wspólnego z n a ­ uką lekarską. Urok osobisty, jaki wokoło siebie roztaczął d r, Biegański, jego powaga i stanowisko naukowe łagodziły przez długie lata wszelkie przeciwieństwa w łonie braci lekarskiej i łą­

czyły wszystkich lekarzy u wspólnego źródła, jakiem było T o ­ warzystwo.

Na miesięcznych zebraniach bywało od 25 do 35 człon­

ków, lekarze z Zagłębia przyjeżdżali na nie dość tłumnie, tak że nieraz stanowili większość obecnych. Nie mam zamiaru kreślić dziejów Towarzystwa, ograniczę się do poczynienia kilku uw ag i do podania swoich wrażeń, jakie odniosłem w czasie pierw­

szych czterech lat mego członkowstwa od r. 1902 do końca r. 1906; te pierw sze lata działalności Towarzystwa uważam za najcharakterystyczniejsze i najbardziej ożywione. W drugiej p o ­ łowie 1904 r. jedność C zęstochowskiego Tow. Lekarskiego zo­

stała naruszona, gdyż lekarze z Zagłębia zaczęli urządzać sw oje własne zebrania w Sosnowcu; łącznikiem pom iędzy obu grupami lekarzy pozostał nadal dr. Biegański, jako prezes Towarzystwa,, który jeździł stale na zebrania do Sosnowca; w r. 1906 i ta ostatnia nić została zerwana, lekarze z Zagłębia utworzyli własne Tow. Lekarskie z siedzibą w Sosnowcu.

Przeglądając znane mi dobrze daw ne protokuły posiedzeń Towarzystwa z lat 1902— 6, z których część była pisana m o ją ręką, bo od połowy 1904 r. do końca 1906 r. byłem sekreta­

rzem Towarzystwa, i odtwarzając sobie w pamięci przebieg ze­

brań i bardzo nieraz ciekawe dyskusje, muszę stwierdzić, że na niektórych zebraniach były poruszane zagadnienia, tyczące się najżywotniejszych spraw lekarskich, jak np. sprawa pom ocy le­

karskiej w zakładach przemysłow ych, sprawa praktyki lekarskiej na wsi, sprawa ubezpieczenia lekarzy na wypadek śmierci, etc.

(28)

Sprawy te i dziś są ważne i żywe i nie straciły nic na swej aktualności. Sprawa am bulatoryjnego leczenia w fabrykach była poruszona w r. 1903 przez bardzo poważnego, sumiennego i w y­

traw nego lekarza fabrycznego, dr. Józefa Brzezińskiego z Za­

wiercia, naczelnego lekarza wielkiej akcyjnej fabryki w Zawier­

ciu. Dr. Brzeziński był lekarzem o dużych aspiracjach społecz­

nych, autorem kilku popularnych i wybornie napisanych książeczek 2 zakresu m e d y c y n y społecznej, bardzo bystrym obserwatorem życia ludu i człowiekiem głęboko odczuwającym niedolę chorych z warstw uboższych. Dr. Brzeziński w referacie swoim zwrócił uwagę na wiele ujem nych stron system u leczenia am bulatoryj­

nego, jak np. na niem ożność dokładnego badania chorych z p o ­ w odu ich m asow ego zgłaszania się do ambulatorjum, na plagę sym ulantów i nadmiar lekko chorych, którzyby się mogli obejść bez leczenia, zbyt szczupły personel lekarski etc. W kilka m ie­

sięcy później ten sam tem at poruszyli dr. Dehnel i dr. Żołę- -dziowski, obaj z Będzina. Dyskusje, jakie się rozwinęły po tych referatach, były ^bardzo ciekawe i charakterystyczne; nieje­

den z m ówców czynił bardzo słuszne uwagi, praktyczny jednak wynik dyskusji był żaden. Przepisy prawne, określające system leczenia fabrycznego, były w tej mierze rozstrzygające. P o m ija­

jąc względy prawne, muszę stwierdzić, że żaden z lekarzy, za­

bierających w tedy głos w dyskusji, nie stanął na właściwym gruncie, wszyscy chcieli poprawiać to, co w zasadzie było złe i co się nie dało poprawić; zapewne, prawo jest prawem i musi by ć przestrzegane, ale jeżeli prawo jest oparte na fałszywem za­

łożeniu, jeżeli punkt wyjścia jest błędny, to należy to wyraźnie zaznaczyć. P rzyznaję się, że sprawa pom ocy lekarskiej fabrycz-^

nej była mi w r. 1903 jeszcze mało znana, zaledwie się do niej d otknąłem i dlatego w dyskusji nad nią nie zabierałem głosu;

dziś jednak z p e rspektyw y trzydziestu lat muszę stwierdzić, że pom oc ambulatoryjna lekarska jest w zasadzie zła i dlatego też musiała być złą i w r. 1903. Ci, co wydawali przepisy o p o ­ mocy lekarskiej fabrycznej, nie liczyli się z kilkoma zasadnicze- mi podstawami lecznictwa; pom oc lekarska nie może być dar­

mowa, chory musi za nią płacić, stosunek chorego do lekarza musi być oparty na zaufaniu, lekarz fabryczny może być tylko higjenistą fabrycznym, a nie terapeutą, jednem słowem sprawa lecznictwa musi mieć charakter prywatny, a nie urzędowy.

N iestety, nikt z lekarzy w r. 1903, a było wśród nich wielu do-

(29)

.świadczonych lekarzy fabrycznych, nie powiedział tego w d y s ­ kusji, i zamiast jasnego postawienia sprawy i potępienia zasady m asow ego leczenia, każdy chciał ją osłodzić różnymi plasterkami w rodzaju takich, jakie wówczas zaproponowali dr. Dehnel i dr.

Żołędziowski, jak np. że ambulatorja winny się składać z 7— 8 pokojów, należycie zaopatrzonych w różne przybory i urządzenia, że przyjęcia winny się odbyw ać w ściśle oznaczonych godzinach, że lekarz w czasie godzin am bulatoryjnych nie powinien zała­

twiać żadnych czynności administracyjnych i ubezpieczeniowych,

<etc. etc. Były to wszystko bardzo pożyteczne i piękne postu ­ laty, byłoby jednak złudzeniem wierzyć, że po wprowadzeniu ich w życie system leczenia am bulatoryjnego uległby jakiejkol­

wiek zasadniczej poprawie.

Sprawa lecznictwa na wsi była w r. 1903 tem atem dwóch referatów dr. Zygm unta Witkowskiego z Krzepic i dr. W ładysła­

wa Brzozowskiego z Kłobucka. Dr. Witkowski był Kilińczykiem;

b y ł w chwili aresztowania swojego w r. 1894 na drugim kursie m e d y c y n y , więzienie odsiadyw ał na Pawiaku, był na zesłaniu w gub. Nowogrodzkiej, poczem studjował m edycynę w Krako­

wie. Dr. Witkowskiego znałem niewiele; z usposobienia był człowiekiem bardzo spokojnym i poważnym.

Dr. Brzozowski był człowiekiem nadzwyczaj interesującym;

bardzo inteligentny, wielce oczytany, dobry lekarz, miał w sobie c o ś niespokojnego, coś, co przypominało starych rewolucjoni­

stów rosyjskich; szczycił się tem , że przebywając w latach m ło­

dzieńczych w Rosji, należał do socjal-rewolucjonistów rosyjskich.

B y ł zawsze wyraźnym lewicowcem; człowiek o umyśle dziwnie (niezrównoważonym; dr. Brzozowski robił wrażenie człowieka, k tó reg o szarpie jakiś ból wewnętrzny, jego humor i śmiech były nienaturalne. Brzozowski był człowiekiem wielkiej prawości cha- lak teru , dobrym i sym patycznym , i jako lekarz— bezinteresow ­

nym; wszyscy mieszkańcy Kłobucka i jego okolic szanowali go bardzo i cenili wysoko. W życiu był mało praktyczny, nieza­

ra d n y i nie myślał nigdy o jutrze. Lubiłem go bardzo, nasze wzajemne stosunki były zawsze bardzo dobre.

Wracając do referatów o pom ocy lekarskiej na wsi, muszę zaznaczyć, że poglądy obu referentów na stan lecznictwa na wsi, oparte na spostrzeżeniach, poczynionych przez nich w okolicach Krzepic i Kłobucka, zawierały dużo ciekawych i słusznych uwag, śnie ujmowały jednak sprawy w sposób jasny i syntetyczny.

(30)

Najlepiej ujął tę sprawę w dyskusji dr. Biegański, zazna­

czając, że lekarz oddający się praktyce lekarskiej na wsi, m usi przedewszystkiem uwzględnić dwa zasadnicze czynniki, p sy ch o ­ logię ludu i i e§ ° stan ekonomiczny; lekarz musi sobie zyskać:

zaufanie ludu, a chcąc je zyskać, musi być bardzo wyrozumiały i cierpliwy; w dalszym ciągu swego przemówienia dr. B iegański stanął na tem stanowisku, że przyszłość lecznictwa na wsi będzie polegała na upaństwowieniu pom o cy lekarskiej. Biegański prze­

widział trafnie przyszły układ stosunków lekarskich, nie w spom ­ niał jednak ani słowem o tem, czy stopniowy zanik wolnej prak­

tyki lekarskiej wyjdzie społeczeństwu na zdrowie.

Ze spraw mających ogólno-społeczne znaczenie została p o ­ ruszona w r. 1903 kwestja alkoholizmu; na ten tem at wygłosi­

łem w tedy obszerny referat, stając na gruncie zupełnej ab sty ­ nencji. Niestety, walką z alkoholizmem pozostanie zawsze w sferze nieziszczalnych mrzonek; nieziszczalności jej dowiedli i uczestnicy zebrania, udając się gremjalnie bezpośrednio po re­

feracie na wspólną kolację, dość obficie zakropioną alkoholem.

Bardzo częstymi prelegentami na posiedzeniach Towarzy­

stwa Lekarskiego w latach 1902— 1906 bywali z pośród lekarzjr częstochowskich dr. Biegański, dr. Wrześniowski, dr. Pisarzewski,,.

dr. Rozenfeld, dr. Batawia i ja, z pośród lekarzy z Zagłębia dr.

Dehnel, dr. Czajkowski i dr. Puterm an. Najczęściej zabierał g ło s dr. Biegański; poruszał zawsze w swoich ogólnych referatach jakieś żyw otne i bardzo ważne zagadnienia teoretyczne i czynił:

to w sposób jasny, treściwy, krytyczny, unikając nadmiernego- balastu nazwisk i teorji; m ówił prosto, językiem przystępnym , w formie pogaw ędki, tak jakby prowadził rozmowę to w arzy sk ą ze znajomymi. G dy dem onstrow ał jaki ciekawy przypadek cho­

robowy, to jego dem onstracja miała charakter prawdziwego wy­

kładu klinicznego; szczególniej ciekawe były jego opisy przy­

padków neurologicznych.

Dr. Wrześniowski ograniczał się do dem onstrow ania cho­

rych chirurgicznych po dokonanej operacji lub też preparatów uzyskanych drogą operacyjną. Mówił krótko, dobitnie, uzupeł­

niając dem onstrację podaniem krótkich i najważniejszych danych z klinicystyki lub statystyki; przemówienia jego były mało efek­

towne, ale ścisłe i dokładne.

Dr. Rozenfeld miewał długie referaty, świadczące o jego>

dużem oczytaniu, naszpikowane nazwiskami,, cytatami i teorjam i„

(31)

które niezawsze pozwalały na jasne uwypuklenie podstawowej myśli referatu; pomimo tego zasadniczego braku referaty dr. Ro- zenfelda były zawsze utrzymane na poziomie ściśle naukowym i były zawsze interesujące.

Dr. Pisarzewski co do ścisłości swoich wywodów nie d o ­ równywał wyżej wym ienionym referentom; nie m ożna mu było odmówić braku erudycji, nie miał jednak daru jasnego wysławia­

nia się, nieraz raziła i jego zła polszczyzna. Dr. Pisarzewski za- dawalniał się najczęściej dem onstracjam i preparatów, uzyskanych przy operacjach ginekologicznych, lub też opisem kazuistycznych przypadków chorobowych z dziedziny położnictwa i ginekologji.

Pisarzewski należał do najbardziej ruchliwych i pożytecznych członków Towarzystwa i jego wystąpienia na forum posiedzeń przynosiły Towarzystwu chlubę, jak np. opis dwóch przypadków pubjotomji, którą on pierwszy wykonał w Polsce.

Dr. Czajkowski wygłaszał długie referaty, opracowane bar­

dzo starannie i ciekawie, które poruszały ważne zagadnienia te ­ oretyczne z zakresu serologji i seroterapji lub mechaniki system u kostnego, czasem omawiał przypadki kazuistyczne.

Tem atem bardzo ciekawych odczytów dr. Puterm ana były różne teoretyczne i praktyczne kwestje z dziedziny bakterjologji i nauki o szczepionkach. Bardzo dobre opisy przypadków cho­

robowych dawali dr. Batawia i z okulistyki dr. Marczewski.

Ja wygłosiłem kilka większych referatów, poruszających za­

gadnienia z zakresu akuszerji teoretycznej, i opisałem kilka rzad­

kich przypadków z dziedziny akuszerji praktycznej.

Spraw związanych z etyką lekarską nie poruszano na p o ­ siedzeniach Towarzystwa; dr. Biegański był zasadniczym prze­

ciwnikiem wprowadzania tych spraw na porządek dzienny, w y­

chodząc z tego założenia, że charakter Towarzystwa jest ściśle naukowy i że rozpatrywanie takich spraw m ogłoby się przyczy­

nić do rozbicia Towarzystwa. Życie zadało kłam tej polityce Biegańskiego; już w r. 1905 wynikł bardzo ostry zatarg wśród f “ lekarzy w Zagłębiu z pow odu sprawy dwóch tamtejszych lekarzy;

sprawa była omawiana na zebraniu w Sosnowcu, a następnie pomimo sprzeciwu dr. Biegańskiego i w Częstochowie; później­

sze wypadki wykazały błędność stanowiska dr. Biegańskiego.

W społecznem życiu miasta w latach 1902— 1906 Tow.

Lekarskie niczem się nie zaznaczyło, zasklepiając się wyłącznie w sprawach lekarskich; raz tylko w r. 1902, jeszcze przed moim przyjazdem do Częstochowy, dr. Rozenfeld poruszył publicznie;

(32)

sprawę higjeny pielgrzymek na Ja sn ą Górę; za moich czasów T ow arzystw o nie wychodziło ani razu na forum publiczne i nie zabierało ani razu głosu w sprawach publicznych.

II.

W początkach Lipca 1902 r. zainstalowałem się na dobre w mojem skrom nem mieszkaniu w dom u pod nr. 55 przy ul.

P a n n y Marji i od tej chwili życie popłynęło mi utartym szla­

kiem. Nieduży szyld lekarski, umieszczony na murze domu, ogłaszał orbi et urbi o godzinach moich przyjęć; niestety, p ły ­ nęły dnie i tygodnie, i jakoś ani orbis ani urbs nie zgłaszały się do mnie. Dzień w dzień śpieszyłem do domu na oznaczoną godzinę, by nie zniechęcić do siebie swoją niepunktualnością przyszłych pacjentów, dzień w dzień przesiadywałem w ozna­

czonych godzinach przyjęć w m ojem kawalerskiem locum;

odsiadując sum iennie w domu godziny przyjęć, spoglądałem m elancholijnym wzrokiem na grzbiety podręczników lekarskich, z których czerpałem swoją wiedzę lekarską, lubowałem się no- wiutkiemi i lśniącemi, ułożonemi w idealnym porządku, narzę­

dziami położniczemi, mierzyłem krokami długość i szerokość m ojego mieszkania i od czasu do czasu zrywałem się z biciem serca, nasłuchując kroków w klatce schodowej, czy kierują się on e ku moim drzwiom. P o dwóch tygodniach darem nego ocze­

kiwania usłyszałem ostre szarpnięcie dzwonka; pobiegłem do drzwi, otworzyłem je gorączkowo i ujrzałem stojącego za drzwia­

mi w pokornej postawie chłopka, trzymającego w ręku niedużą karteczkę z wypisanem na niej m ojem nazwiskiem i moim adre­

sem; mile połech ta n y widokiem tak oddaw na upragnionego p a ­ cjenta, zacząłem się go w ypytywać, co zacz; dowiedziałem się, że prosi mnie do porodu do swojej żony do Olsztyna. O gar­

nęło mnie tak wielkie wzruszenie, że gotów byłbym go uściskać;

po chwili para chłopskich koników unosiła mnie po częstochow ­ skim bruku; byłem tak zemocjonowany, że nie wiedziałem, co się ze m ną dzieje; fura trzęsła niemiłosiernie, podrzucała mnie do góry, a instrum enty moje, umieszczone w sterylizatorze, dud- niały i chrobotały przeraźliwie. Głowę moją zaprzątała jedna myśl, jak w ypadnie mój pierwszy debiut. W yjechaliśmy na drogę prowadzącą do Olsztyna; szkapy ledwie się wlokły, brnąc w g łę ­ bokim piachu; tum any kurzu sypały mi się do oczu i do nosa, a ja wciąż byłem pogrążony w myślach o pierwszym moim w y­

(33)

potrzeba, Bóg dał szczęśliwie syna!“; podniosłem głowę i uj­

rzałem cwałującego na koniu posłańca, wym achującego zdała ręką. Furka stanęła; marzenia moje o pierwszej pacjentce pierz­

chły, jak sen; babina, nie doczekaw szy się przybycia lekarza, urodziła szczęśliwie bez pom ocy lekarskiej. Cóż było robić! za­

wróciliśmy do domu; chłopek był uszczęśliwiony, zdaje się, że nietyle z pom yślnego ukończenia porodu, ile z zaoszczędzenia sobie kosztów. Powróciwszy do domu, zastanawiałem się n ad tem, czy mam uważać nieudany wyjazd do porodu za d o bry czy też za zły omen; rozpatrywany z punktu ogólno-ludzkiego powinien był być dla mnie d obrym pragnostykiem , powinienem był wi­

dzieć w nim palec Boży, czuwający nad mojemi przyszłemi p a ­ cjentkami; rozpatrywany z punktu m aterjalnego— za zły om en, moja chuda kieszeń poniosła szwank. T en drobny przypadek prze­

konał mnie naocznie, że dr. X., śpiesząc się do pacjenta, o czem wyżej wspominałem, miał najzupełniejszą rację. Stanąłem oko w oko wobec życiowego problematu, który był dla mnie nowy, i o którym nie m ówiono mi nic na wykładach i w klinikach.

A tu nagle wyrosło przede m ną zagadnienie, związane nietyle z obowiązkiem lekarza śpieszenia z p om ocą choremu, ile ze śpie­

szeniem się lekarza do chorego w interesie sam ego lekarza.

K w estja wydała mi się paradoksalna; cóż na to powiedzą „Myśli i aforyzmy o etyce lekarskiej" Wł. Biegańskiego, a specjalnie przytoczona przez niego sentencja w pierwszej części dziełka Nr. XIV. „Nie pytajcie siostry miłosierdzia, dlaczego noce b e z ­ s e n n e spędza przy chorym, nie pytajcie ochotnika, dążącego na plac boju, dlaczego śpieszy na niechybną prawie śmierć, nie pytajcie misjonarza, wybierającego się na kraniec świata szerzyć naukę Chrystusa, g dyż wam odpowiedzieć nie b ę d ą umieli1*.

Lekarz winien być misjonarzem, i wezwany do chorego nie p o ­ winien się pytać, dokąd go wzywają, do kogo i poco. Czyż j e d ­ nak lekarz może się ograniczyć do roli misjonarza? czyż nie m usi on również pamiętać o innej, coprawda mniej wzniosłej, m aksymie życiowej: „primum v iv e re “? czyż nie musi starać się pogodzić te dwa tak sprzeczne ze sobą przykazania, jedne oparte na miłości bliźniego, drugie— na najgłębszym i najpierwotniejszym instynkcie biologicznym. Mój pierwszy nieudany wyjazd do porodu nasunął mi tyle wątpliwości, że znalazłem się w ducho­

wej rozterce i w niepewności, jaką drogą należy mi iść, czy

(34)

drogą pełnego zaparcia się siebie misjonarza, czy też drogę- zimnego fachowca, oddającego wiedzę swoją innym za odpo- wiedniem honorarjum.

N a stę pny mój wyjazd do porodu był innego rodzaju; dr.

Pietrasiewicz zabrał mnie ze sobą do porodu do dość oddalonej, wsi Małusy. Po przybyciu na miejsce, przekonaliśm y się, że poród jest zaniedbany, że istnieją już objawy zakażenia, że stan rodzącej jest bardzo ciężki i że nasza pom oc będzie bardzo pro­

blematyczna. W ykonaliśm y niezbędny zabieg i wróciliśmy do Częstochowy; po powrocie do dom u czułem się nieswojo, ten casus przekonał mnie, jak niewdzięczną bywa rola lekarza, i jak:

drażliwą może się stać jego sytuacja; przybycie lekarza jest wi­

tane przez wszystkich z uczuciem ulgi, oczy rodziny są skiero­

wane ku niemu i patrzą na niego z ufnością, jak na cudotwórcę,, który sam ą obecnością swoją spow oduje zaklęcie choroby; g d y b y jednak obecni wniknęli w to, co się dzieje w duszy i sercu le­

karza, gdy ujrzy beznadziejny stan rodzącej, gdy na ;jej pytania,, przeczuwające rychły zgon, musi odpowiadać nic nie znaczącemi słowami pociechy, gdy zabiera się do zabiegu, w bezskuteczność którego jest przekonany, i gdy czuje się tylko człowiekiem, który wznosi się ponad otoczenie jedynie tylko pew nym zasobem- wiedzy lekarskiej, lecz nie jakimś mistycznym i tajemniczym d a ­ rem cudotwórczej magji, to natychm iast prysnęłoby ich zaufanie i lekarz stanął by w ich oczach, jak odarty z cudownych szat szalbierz. Powróciłem do dom u przygnębiony, z uczuciem nie­

smaku. Pierwsze moje kroki na polu położnictwa nie dały m i w ew nętrznego zadowolenia.

Pierwsze miesiące mojego pobytu w Częstochowie przeko­

nały mnie, że C zęstochowa nie jest dla młodych lekarzy ziem ią obiecaną, płynącą mlekiem i miodem, że młody lekarz, chcąc się utrzymać w Częstochow ie na powierzchni życia, musi zacisnąć zęby i uzbroić się w cierpliwość, że na niczyją pom oc nie m o że liczyć, a wszelkie obietnice i miłe słówka winien przyjmować z równie miłym uśmiechem. Widząc, że narazie niebardzo mi się powodzi w Częstochowie, postanowiłem spróbować szczęścia na innej drodze; bratem jednego z moich dobrych znajomych,, Włodzimierza Wróblewskiego, był ks. Bolesław Wróblewski, pro­

boszcz w Rędzinach, wsi, odległej o 8 kilometrów od Często­

chowy, w pobliżu stacji kolejowej Rudniki, miejscowości, posiada­

jącej kilka zakładów przemysłowych. Ks. W róblewski był. wzór-

Cytaty

Powiązane dokumenty

W klasie VI czekają na Was nowe wyzwania, tematy i zadania. Oby rok szkolny 2020/2021 był bardziej

Zero (0) — zjawisko istnieje, jednakże w ilościach mniejszych od liczb, które mogłyby być /^rażone» uwidocznionymi w tablicy znakami cyfro yoy oyc w;V. i,

Analizując dane w zakresie uboju zwierząt pod nadzorem wefcerynąiyji /u m I półrocze 1964 r., v; porównaniu z analogicznym półroczem reku ub» stwierdza się, że naatąpił spadek

Spadek pogłowia koni wynika z zasad hodowlanych i częściowo z trudności paszowych, chociaż jednocześnie wya;kłu ceny skupu koni wpływają nu utrzymanie wysokiego stanu

nowotarskie Zakłady Przemysłu Skórzanego Andiychowskie Zakład; Przemysłu Bawełnianego Zakłady Naprawczo Taboru Kole

Dane za okres I-VI 1965 r* różnią się od wielkości podanych w informacji z- ‘ t w roku ubiegłym*- Różnica wynika za zmian organizacyjnych, które nastąpiły w ciągu roku

wędrowca dystansu pełnego życzliwości i tkliwości, który pozwala uśmiechać się do łopuchów i cieszyć się szumem dźwięków usłyszanych po raz pierwszy w

Jozafata Kuncewicza, a część pod przewodnictwem kilku naszych księży udała się do Neapolu, by tam naprzód uczcić Pompejańską Matkę Bożą, ujrzeć burzącą