Z MOICH
WSPOMNIEŃ
CZĘŚĆ II.
C Z Ę S T O C H O W A
(LIPIEC 1902 — LIPIEC 1914)DRUK. BR, S W IĘ C K IE G O W C Z Ę S T O C H O W IE
III ALEJA Nr. 63 TELEFON 20-30
v..v; y y y y y y y - y ^ y y y ; - - , y . " y y ;
■
v: : y.y y -
... i. . ...„ ... „. .r? fc .y ,. I Ł .. r J t . •>._____ _______. . . . ... ...-, . ...f.v ' y .-
Z MOICH WSPOMNIEŃ
CZĘŚĆ II.
C Z Ę S T O C H O W A
(LIPIEC 1902 — LIPIEC 1914)DRUK. BR. SWIĘCKIEGO W CZĘSTOCHOWIE, 111 ALEJA Nr. 63.
wspomnień obejm ujących sch yłek X I X i p o czą tek X X w ieka a ż do chw ili w ybuchu w ielkiej w ojny w szechśw iatow ej w r. 1914, zd a ję sobie n a jzupełniej spraw ę z tego, że m ogą one zaciekawić:
ty lk o bardzo nieliczne grono osób.
P rzedm iotem ich jest sza re życie nieznanego ogółow i leka
rza prow incjonalnego.
Biorąc się do kreślenia moich wspomnień zadaw ałem sobie pytanie, czy m a ją ja k ą k o lw ie k w artość wspom nienia lu d zi nie
znan ych szerszem u ogółowi, czy p o tra fią oni uchw ycić na tle p rzew ijających się p rz e d ich oczym a w ypadków w ątek zdarzeń i w yłuskać z nich to, co w ykracza p o z a ram y ich życia osobi-:
stego, czy p o tra fią oni nakreślić obraz zd a rzeń rozgryw ających się na ciasnej arenie ich życia w ten sposób, by obraz ten na
brał barw i rysów charakterystycznych dla epoki, w któ rej oni ż y li i działali.
J e ż e li m oje wspomnienia sta n ą się w p rzy szło śc i choć drob
nym p rzyczyn kiem do łatw iejszego zrozum ienia d u szy inteligenta polskiego z końca X I X i p o c zą tk u X X stulecia, to cel ich z o stanie całkowicie osiągnięty.
P isząc w spom nienia m oje starałem się być ob jektyw ny w ocenie zdarzeń i ludzi, z k tó ry m i się styka łem , z k tó ry m i w spółpracowałem i z któ rym i nieraz w alczyłem . C zym za w sze p o tr a fił zachow ać n ależny um iar w tej ocenie tego sam osądzić nie jestem w stanie.
Pierw sza część moich wspom nień obejm uje lata m o jej nauki g im n a zja ln ej i uniw ersyteckiej (r. 1 8 8 4 — 1 9 0 2 )— d ru g a — pierw sze dwanaście la t m ojej p ra cy lekarskiej i społecznej w C zęsto
chowie (r. 19 0 2 — 1914).
•r. Stanisław Nowak.
C zęstochow a d. 2 0 M arca 1933 r.
W Czerwcu 1902 r. osiedliłem się na stałe w Częstochow ie.
Po przyjeździe, utartym zwyczajem, złożyłem wizyty przy
szłym moim kolegom; jedni przyjmowali mnie grzecznie; lecz
■bardzo zimno, drudzy silili się na czułości, niektórzy klepali
■mnie protekcjonalnie po ramieniu i tylko kilku wyraziło chęć przyjścia mi z pomocą, uprzedzając mnie zupełnie szczerze, że pierwsze moje kroki b ęd ą bardzo ciężkie i że nie powinienem się 'tern zrażać. Najoryginalniej lecz i najszczerzej przyjął mnie je
d e n ze starszych lekarzy, który powiedział mi wręcz, że w C zę
stochow ie wszystkie placówki lekarskie są już zajęte i że niema w niej pola do pracy dla młodych lekarzy.
Tak zwane pierwsze wizyty, jakie składa now oprzybyły .-lekarz kolegom dawniej już osiadłym w danej miejscowości, nie należą do miłych; każdy przygląda mu się bacznie, radby go przeszyć wzrokiem, now oprzybyłem u w ydaje się, że jest n a c e n - zurowanem, że wchodzi jak intruz do cudzego domu; taki to już jest los feażdego młodego lekarza; prawa do pracy nikt mu nie może odmówić, prawa do życia nikt mu nie może odebrać, a jednak wita go się niechętnie, z kwaśną miną.
Najpoważniejszym ze wszystkich lekarzy częstochowskich i prawdziwym luminarzem m ed y cy n y prowincjonalnej w K o n g re s ó w c e był w ow ym czasie dr. W ładysław Biegański. Zanim
podzielę się pierwszem wrażeniem, jakie na mnie wywarł, po zwolę sobie przytoczyć kilka danych biograficznych tyczących się jego życia z przed r. 1902. Dr. Biegański urodził się w r. 1857 w Poznańskiem, w r. 1875 ukończył gimnazjum w Piotrkowie, w r. 1880—wydział lekarski w Warszawie; po krótkim pobycie w Rosji na stanowisku lekarza ziemskiego powrócił do kraju w końcu 1882 r., rok 1883 spędził na studjach lekarskich w Ber
linie i w Pradze Czeskiej i w końcu tegoż roku osiadł w Czę
stochowie, gdzie wkrótce objął stanowisko lekarza szpitalnego i kolejowego, a w następnych latach stanowiska lekarza fabrycz
nego w dwóch dużych zakładach fabrycznych w Częstochowie;
szpital porzucił na kilka lat przed moim przyjazdem do C zęsto
chowy. Imię i nazwisko dr. Biegańskiego było mi znane z m o ic h charkowskich czasów; w Charkowie, ucząc się m e d y c y n y
w języku rosyjskim, odczuwałem potrzebę zaznajomienia się- z terminologją polską; Biegański stał się moim nauczycielem,, a dzieło jego „Diagnostyka różniczkowa chorób w ew nętrznych11 ewangelją w zakresie m edycyny wewnętrznej; jasny, żywy i barwny wykład ujął mnie głęboko; czułem, że mam do czynie
nia z dziełem opartem na własnych obserwacjach autora, pisa- nem przez nauczyciela z Bożej łaski; dojrzałem w Biegańskim mistrza żyw ego słowa i niezrów nanego pedagoga. W dziele jego roiło się od niezliczonej ilości nieznanych mi dotychczas i na- pozór dziwacznie brzmiących terminów lekarskich polskich; czy
tając podręcznik jego nie m ogłem się w pierwszej chwili zorjen- tować, co to jest marskość, gnilec, zgorzel etc., musiałem s to p niowo uzgadniać terminologję polską z rosyjską i łacińską; b y łem szczerze wdzięczny autorowi za zachęcenie mnie do studjo- wania innych podręczników polskich; byłem w tedy słuchaczem^
czwartego kursu m e d y c y n y i w krótkim czasie przyswoiłem so
bie polską terminologję lekarską tak doskonale, że rozmawiając z kolegami polakami, przestałem używać terminów rosyjskich t łacińskich, a w czasie pobytu mojego w r. 1899 w Krakowie w klinice prof. Jordana m ogłem zupełnie sw obodnie porozum ie
wać się w sprawach lekarskich z asystentam i kliniki bez ucieka
nia się do terminologji łacińskiej. Jed n o c z e śn ie z Diagnostyką różniczkową wpadło mi do rąk drugie dzieło Biegańskiego „Za
gadnienia ogólne z teorji nauk lekarskich"; dzieło to p o d wzglę
dem jasności wykładu w niczem nie ustępowało Diagnostyce..
Biegański był nietylko dobrym terapeutą, lecz i lekarzem o szerokim umyśle filozoficznym. Dzieło Biegańskiego wywarło na mnie duże wrażenie; przedem ną stanął obraz m edycyny nie tej, z którą się dotychczas stykałem w uniwersytecie; przede, m ną stanął obraz m edycyny, pełnej problematów wkraczających w dziedzinę przyrodoznawstwa i filozofji m edycyny. Wiele z za
gadnień poruszanych przez Biegańskiego było mi znanych z filo
zofji, biologji ogólnej i nauk lekarskich teoretycznych, nowem natom iast było ujęcie ich w pewien harmonijny system , w zasto
sowaniu do m edycyny ogólnej, pojętej jako nauka o pow staw a
niu zmian chorobowych w organizmie ludzkim.
Biegański stał na stanowisku determinizmu m atem atyczno- mechanicznego w biologji i odrzuca! m etodę psychologiczną ba
dania przyrody, będąc tego zdania, że m etoda psychologiczna nie m oże zadośćuczynić wym aganiom nauki. Pierwsza część dzieła
zatytułowana „Zagadnienia m etodologiczne" mówiła o kierunku m yślenia filozoficznego Biegańskiego i o jego dużym kry ty cyzmie pozbawionym wszelkiego dogm atyzm u; w drugiej części dzieła, zatytułowanej „Zagadnienia biologiczne", Biegański poru
szał szereg zagadnień bardzo ciekawych i ważnych ze stanow i
ska m edycyny ogólnej. Do najbardziej charakterystycznych na
leżą ostatnie rozdziały książki traktujące o funkcji i narządzie, o pojęciu choroby, m echanizmie choroby, pojęciu śmierci i p o jęciu leczenia. Co jest wcześniejsze, czy funkcja czy narząd?
O tóż Biegański zaznacza wyraźnie, że w rozwoju filogenetycz
nym funkcja wytwarza narząd, w rozwoju ontogenetycznym najpierw powstaje narząd, a później rozwija się funkcja,, z tem jednak zastrzeżeniem, że funkcja rozwija się dopiero po podziałaniu odpowiedniej podniety; ostatecznie więc, z a ró w n a przy filogenezie jak i ontogenezie funkcja odgrywa najważniejszą rolę. Biegański jest tego zdania, że zmieniona co do ilości i ja
kości funkcja wytwarza zmiany w narządzie, a nie odwrotnie;:
było to stanowisko sprzeczne z podstaw ow ym kierunkiem ów czesnej nauki lekarskiej, która twierdziła, że zmiany ana to m o p a - tologiczne pow odują zmiany w funkcjach. Zaburzenia funkcji,, zdaniem B iegańskiego, zależą od dwóęh okoliczności: od żyw o t
ności komórki i od jakości i ilości podniet. Funkcje w ustroju są z sobą tak ścisłe związane, że zaburzenie jednej funkcji p o woduje zmiany w innych funkcjach. Funkcja jest odczynem żywej komórki na podniety małe i średnie, choroba zaś, inaczej zmieniona funkcja—o dcz ynem komórki na podniety silne, n a d mierne; pom iędzy funkcją fizjologiczną a patologiczną niema za
sadniczej różnicy. W chorobie biorą udział dwa czynniki, n ad mierne p o dniety i istota żyjąca, na którą te podniety działają;:
chcąc więc uchronić ustrój od choroby należy albo usuwać podniety chorobotwórcze albo wpływać na wzmożenie odporności ustroju.
W chorobie należy odróżnić podnietę chorobotw órczą i skutki w y
wołane przez tę pod n ietę w ustroju. Ustrój okazuje wpływ czynny tylko na skutki, nie reaguje zaś na podniety chorobotwórcze, to też lekarz nie m oże być tylko czynnikiem pom agającym na
turze, lecz powinien brać czynny udział w leczeniu, usuwając p o dniety chorobotwórcze.
Podając tak obszerne streszczenie poglądów Biegańskiego na znaczenie funkcji miałem na celu podkreślenie dużej wartości om awianego dzieła dla młodych lekarzy i studentów m e d y cy n y , którzy łaknęli ogólnej wiedzy o m edycynie. Zapewne, będąc
dym adeptem m ed y cy n y , nie potrafiłem w całej pełni ocenić wagi tych myśli dzieła, które stanowiły niejako kwintesencję jego i przeciwstawiały się do pew nego stopnia utartym wówczas poglądom w zakresie m e d y c y n y ogólnej, mam tu na myśli p o jęcie choroby jako zaburzenia funkcji i pojęcie zmian anatom o- patologicznych jako następstw a zaburzeń funkcjonalnych; nie uszły one jednak mojej uwagi, o czem świadczą liczne p o d k re ślenia odpowiednich ustępów dzieła poczynione przeze mnie, gdym po raz pierwszy wziął to dzieło do ręki. „Zagadnienia ogólne z teoryi nauk lekarskich" odsłoniły mi drugie oblicze Bie
gańskiego, oblicze lekarza-filozofa. Działalność lekarska i na
ukowa Biegańskiego podniosła w moich oczach i Częstochowę, rzucając na nią niezwykły splendor. C zęstochowa w w y
obraźni mojej wyrosła na jed n ą ze stolic m ed y cy n y polskiej;
okoliczność ta zaważyła niemało w kilka lat później przy w y b o rze przeze mnie C zęstochow y na miejsce mojego stałego pobytu.
Dr. Biegański przyjął mnie w swoim gabinecie, w którym pracow ał od wielu lat, w którym powstały dzieła o których wyżej pisałem, i który miał mu służyć za warsztat pracy aż do śmierci. Pierwsza moja wizyta miała nieco oficjalny charakter, nasza rozmow a była niedługa; dr. Biegański był dość lakoniczny w roz
mowie, patrzał na mnie badawczo, jakby chciał dociec, kto jest ten now oprzybyły m łody lekarz, który chce próbować szczęścia w Częstochowie; wysłuchał cierpliwie mojego krótkiego curricu
lum vitae, w czynieniu mi jakichkolwiek obietnię był pow ścią
gliwy; pomimo pozornego chłodu, jakim były nacechow ane pierwsze jego słowa skierowane do mnie, wyczułem instyktow-
>nie, że odnosi się do mnie z pew ną dozą życzliwości, może n a wet i współczucia; dr. Biegański wydał mi się człowiekiem bar
dzo sym patycznym , miał miły i myślący wyraz twarzy, w obej
ściu był naturalny, głos miał przyjem ny, dość dźwięczny, mówił z pew nym nam ysłem , jakby ważył uprzednio każde w ypow ie
dziane słowo; cała postać jego była ujmująca i miała dużo o so bistego uroku.
Dr. Biegański był bezsprzecznie najwybitniejszą i najcie
kawszą postacią w Częstochowie. Napozór skrom ny, prowincjo
nalny lekarz miał imię głośne w polskim świecie lekarskim i był czołowym przedstawicielem polskiej m e d y c y n y prowincjonalnej.
Biegański miał jedną wielką zaletę, którą spotyka się b ard za
rzadko u Polaków, nie zmarnował swoich zdolności i rozwinął ]e dzięki niezmordowanej pracy; umiał pracować, pracował stale i system atycznie; będąc jednym z epigonów pozytywizmu pol
skiego miał wielką cześć dla wiedzy. Miał wielką zaletę, której m ógłby mu pozazdrościć niejeden wielki uczony, umiał w prze
dziwny sposób łączyć w sobie niezwykły dar spostrzegawczości ze zdolnością do uogólnień. Z natury chłodny, nieskory do uniesień i do entuzjazmu, miał um ysł wybitnie refleksyjny; każdą rzecz, każde zjawisko starał się badać na zimno, sub specie aeternitatis. Jako lekarz miał nadzwyczajny dar wpływania na psychikę pacjenta, który pozostaw ał pod urokiem jego postaci i nabierał do niego bezgranicznego zaufania, umiał każdego p a cjenta natchnąć wiarą; sam człowiek nauki, nie zbliżał się do niego ze szkiełkiem mędrca, lecz z dobrem sercem, był prawdzi
wym lekarzem duszy. Harmonizowało to najzupełniej z jego teorją, której bronił tak wymownie w „Zagadnieniach ogólnych z teorji nauki lekarskich11; zaburzenie funkcji sprowadza chorobę;
chcąc leczyć chorobę, trzeba wpływać n funkcję; a cóż innego robi lekarz duszy, jakim był bezwątpienia Biegański, starając się wpływać na psychikę pacjenta, na jego system nerwowy, stara
jąc się tą drogą usunąć zaburzenie funkcji i tem sam em leczyć chorobę.
Dr. Biegański, jak każdy głęboko przejęty swą misją w y
chowawca i apostoł, czuł potrzebę pisania; nie każdy miał m oż
ność usłyszeć jego żywe słowo; jego słowo pisane rozchodziło się po całym kraju. Kilkadziesiąt drobnych prac i artykułów lekarskich, rozrzuconych po różnych czasopismach lekarskich, dwa duże podręczniki lekarskie „Diagnostyka różniczkowa chorób wewnętrznych" i „W ykłady o chorobach zakaźnych ostrych", praca z zakresu m e d y cy n y ogólnej „Zagadnienia ogólne z teoryi nauk lekarskich11, kilka prac filozoficznych, jedna większa „Logika m e d y c y n y 11, i kilka mniejszych umieszczonych w „Przeglądzie Filozoficznym, oto dorobek piśmienniczy Biegańskiego przed i. 1902. Umiłowanie zagadnień z zakresu logiki brało stopniowo górę w um ysłowości Biegańskiego i spowodowało przerzucenie się jego od prac lekarskich do prac filozoficznych. Biegański był urodzonym pedagogiem i dar jasnego i obrazowego wykła
dania najzawilszych zagadnień, barwność i żyw ość języka, grun
tow ne opanow anie poruszanych tem atów, miły głos, czyniły go /pierwszorzędnym prelegentem ; to też, jak mi opowiadali starsi
lekarze częstochowscy, szpital N. M. P a n n y w Częstochowie:
stał się prawdziwą kliniką lekarską, dokąd schodzili się lekarze,, by posłuchać wykładów klinicznych Biegańskiego o różnych przypadkach chorobowych spotykanych w szpitalu. Biegański nie zadowolnił się szpitalem, pragnął pobudzić do pracy i sku
pić lekarzy p o d hasłem nauki: w r. 1901 udało mu się uzyskać od władz rosyjskich zatwierdzenie statutu Towarzystwa Lekar
skiego w Częstochowie. Takim był dr. Biegański w r. 1902.
W r. 1902 C zęstochow a posiadała tylko jed en nieduży i dobrze już stary szpital pod wezwaniem N. M. Panny. Szpital ten został wybudow any w r. 1835 i początkowo liczył tylko 10 łóżek; stopniowo zwiększano ich liczbę i w r. 1902 szpital liczył 65 łóżek. Częstochowski szpital przypom inał mi najzupełniej szpital w Łęczycy, który znałem bardzo dobrze i do którego uczęszczałem, będąc studentem 3, 4 i 5 kursu w czasie ferji Bożego Narodzenia; szpital łęczycki został zbudowany w r. 1834, pochodził więc z tego sam ego okresu, co i częstochowski; ten>
sam typ budow y, ten sam rozkład, taż sama wielkość, świad
czyły o tem, że w owych czasach Rada Lekarska Królestwa, zło
żona z wybitnych lekarzy, działała w zakresie szpitalnictwa p o dług ściśle określonego planu i dbała o rozwój szpitalnictwa prowincjonalnego. O d r. 1870 szpitalnictwo znalazło się pod opieką Rad D obroczynności Publicznych, gubernjalnych i pow ia
towych, które pom im o sw ego szum nego tytułu były ciałami n a - wskroś biurokratycznemi; choć brali w nich udział i obyw atele kraju, co prawda nie z wyboru, lecz z nominacji, w Radach D obro
czynności rządzili w istocie gubernatorowie i naczelnicy powiatów- Szpitalem Częstochowskim zarządzała Rada Dobroczynności*
Powiatowa, miasto było odsunięte od wszelkiego wpływu na działalność i administrację szpitala.
Kierownikiem lekarskim i ordynatorem szpitala był przez kilkanaście lat dr. Biegański. Ponieważ wraz z rozwojem prze
mysłu w Częstochowie ilość przypadków chirurgicznych stale się zwiększała, dr. Biegański zwrócił się w r. 1895 do prof. K osiń
skiego w Warszawie o zarekom endow anie mu dobrego chirurga,, któryby zechciał objąć stanowisko m łodszego ordynatora w szpi
talu; w związku z tą propozycją jeden z asystentów prof. Kosiń
skiego, dr. W ładysław Wrześniowski, osiadł w Częstochowie jako chirurg; w kilka lat później dr. Biegański porzucił szpital
i następcą jego na stanow iska ordynatora szpitalnego został dr., W ładysław Wrześniowski.
Dr. W ładysław Wrześniowski był synem profesora Szkoły Głównej i Uniwersytetu Warszawskiego na katedrze zoologji, prof. Augusta W rześniewskiego. Dr. Wrześniowski był bardzo dobrym chirurgiem i bardzo wykształconym lekarzem; jako chi
rurg, poza dobrą techniką, jaką wyrobił sobie w ówczesnej najlep
szej szkole chirurgicznej pod kierunkiem prof. Kosińskiego, miał dużo wrodzonych zalet, które kwalifikowały go na dobrego o p e ratora; z usposobienia był dość flegmatyczny, spokojny i cierpliwy;;
są to zalety bardzo ważne dla każdego chirurga, który w czasie operacji musi mieć dużo przytom ności umysłu i musi umieć za
panować nad wzruszeniem, jakie go m oże ogarnąć w razie nie przewidzianych trudności technicznych, dużego upływu krwi lub zapaści operow anego. W czasie mojej długoletniej praktyki le
karskiej w Częstochow ie asystowałem mu nieraz przy operacjach i zawsze podziwiałem jego spokój, jego pew ną rękę i wyrobioną technikę; jego spokój udzielał się i jego asystentom . Jako o p e rator unikał wszelkiej rutyny i śmiało w ykonyw ał now e stoso
wane w dużych klinikach operacje. Warunki szpitalne, w jakich dr. Wrześniowski musiał pracować i operować, były fatalne;
szpital był stary, ciasny, niski, duszny, niezbyt czysty, jednem słowem był to ty p o w y małomiejski szpital, jakie się spotykało w powiatowych miastach Kongresówki; Dr. Wrześniowski potra
fił i z tej rudery zrobić ognisko nowoczesnej chirurgji.
Dla dr. W rześniowskiego oczkiem w głowie byli chorzy chirurgiczni; o nich się najwięcej troszczył, dla nich urządził wcale dobrze zaopatrzoną w różne utensylja salę operacyjną aseptyczną; lubował się w różnych now ych aparatach i narzę
dziach chirurgicznych, które nabywał w najlepszym gatunku, naj
częściej za pieniądze uzbierane z ofiar składanych do puszki szpitalnej. Wyniki operacyjne były bardzo dobre; skromny budżet szpitalny, biurokratyczny sposób załatwiania wszystkich spraw szpitalnych i niezbyt miła opieka rosyjskich władz powia
towych i gubernjalnych ham ow ały niejedno poczynanie dr. Wrze
śniowskiego.
Jak już wspominałem, jadąc do Częstochow y byłem prze
konany, że sprawa budowy now ego szpitala jest już na dobrej drodze; spotkało mnie rozczarowanie; źródło pogłosek przenika
jących od czasu do czasu na łamy prasy codziennej o budowie
nowego wielkiego szpitala leżało w tern, że zgodnie z ówczesnymi przepisami tyczącym i się fabrycznej pom ocy lekarskiej duże fa
bryki winny były utrzymywać własne szpitale dla swoich pracow
ników. W Częstochowie było kilka wielkich zakładów przem ysło
wych i żaden z nich nie posiadał własnego szpi+ala i każdy kie
rował swoich chorych pracowników do szpitala N. M. Panny.
O d czasu do czasu władze państwowe poruszały sprawę w y
budowania szpitali fabrycznych; fabryki i miasto w ystępow ały wówczas z propozycją wybudowania jednego wspólnego szpitala, któryby miał zadośćuczynić potrzebom miasta i fabryk; szukano wówczas odpow iedniego terenu pod szpital, urządzano szereg konferencji, omawiano kosztorysy, nakreślano szkice takiego k o losa, jakiego jeszcze nie widziała ani Europa, ani Ameryka, i sprawa szła do kosza, by po kilku latach znowu wypłynąć na światło dzienne.
Częstochowa należała do nielicznych miast Kongresówki posiadających przytułek położniczy. Inicjatorem przytułku p o łożniczego był dr. Gracjan Pisarzewski, bardzo dobry i wzięty w Częstochowie położnik, który znał dobrze fatalne warunki, w jakich się odbyw ają w uboższej praktyce porody.
Dr. Pisarzewski, będąc lekarzem miejskim i posiadając z racji sprawowanego urzędu duże stosunki wśród miejścowej administracji rosyjskiej, zainicjował w r. 1899 sprawę otwarcia w Częstochowie miejskiego przytułku położniczego. Przytułek został otwarty w r. 1900; stał się on wielkiem dobrodziejstwem dla kobiet z warstw uboższych. Przytułek był bardzo skromnie urządzony i liczył 6 łóżek; pomimo dość prym ityw nego charak
teru zakładu, mieszczącego się w niedużym wynajętym domku przy ul. Jasnogórskiej, wyniki pracy były zupełnie dobre.
W r. 1902 frekwencja rodzących w przytułku przekroczyło setkę.
Tak nikłą frekwencję można było objaśnić zakorzenionymi prze
sądami ludności; zamożniejsze kobiety patrzały na zakład z lekce
ważeniem, uboższe uważały udawanie się do przytułku za rzecz dla siebie poniżającą; poród w przytułku był w ięh mniemaniu syn o n im em bezdomności. Czyn dr. Pisarzewskiego łamał prze
sądy i torował drogę tej myśli, że sprawa racjonalnej pom ocy położniczej jest sprawą równie ważną, jak wiele innych spraw społecznych.
Dr. Pisarzewski jako twórca przytułku położniczego zasłu
żył się dobrze Częstochowie; urodzony w r. 1862 we W łodaw ie na Podlasiu ukończył w r. 1880 gimnazjum w Siedlcach, a w r.
1885 wydział lekarski w Warszawie. W Częstochowie p raktyko
wał od r. 1891, zajmując stanowisko lekarza miejskiego i fabrycz
nego w kilku fabrykach i oddając się z szczególnem zamiło
waniem praktyce położniczej. Obdarzony dużą inteligencją, bar
dzo zdolny i pracowity, pełen energji i rzutkości, był jednym z najwybitniejszych lekarzy częstochowskich i miał bardzo roz
ległą praktykę. Dr. Pisarzewskiego cechowały w ysoka prawość charakteru i dobre serce; był bardzo dobrym i uczynnym kolegą.
Składając mu pierwszą wizytę zwróciłem się do niego z prośbą 0 przyjęcie mnie do przytułku w charakterze stałego lekarza, zgodził się na to bez wahania i odtąd stałem się jego w spół
pracownikiem aż do śmierci jego zaszłej w r. 1907. Dr. P is a rzewski okazywał mi zawsze dużo życzliwości i serca. Na pier
wszy rzut oka robił wrażenie człowieka nieco sztywnego i mało przystępnego; trzymał się zawsze prosto, ruchy miał mało elastyczne, tak że nieraz żartowano sobie z niego utrzymując, że chodzi jakby połknął kij; przy bliższem poznaniu zyskiwał bardzo dużo; był człowiekiem bardzo towarzyskim, lubił się zabawić w gronie kolegów, potrafił być wtedy i wesołym, 1 rozmownym, i dowcipnym; nasze wzajemne stosunki były zawsze bardzo dobre.
Pomocnikiem i zastępcą dr. Pisarzewskiego w przytułku był dr. Józef Pietrasiewicz. Nazwisko jego nie było mi obce z m o ich uniwersyteckich czasów w Warszawie w r. 1893/4, był w te
d y studentem III kursu. Dr. Pietrasiewicz był rodem z C zęsto
chowy i po ukończeniu uniwersytetu osiadł w swojem rodzinnem mieście. W latach dziewięćdziesiątych bardzo wziętym i ogólnie znanym w Częstochowie zakładem naukow ym męskim była p ry watna szkoła Lamparskiego; po śmierci tegoż w r. 1898, kierownictwo szkoły objął dr. Pietrasiewicz porzucając praktykę lekarską; impreza ta trwała niedługo i była niezbyt udatna; szkoła została zlikwidowana, poczem dr. Pietrasiewicz powrócił do prak
tyki lekarskiej.
Dr. Pietrasiewicz brał czynny udział w życiu społecznem miasta, był prezesem Zarządu Tow. P ożyczkowo-Oszczędnościo- wego i P rezesem Lutni; o tej stronie działalności jego pomówię później. Wysoki, postawny, o ruchach ciężkich i powolnych
miał w sobie coś niedźwiedziowatego; mówił powoli, dobitnie, tubalnym głosem; twarz jego zdobiła długa broda, która mu d o dawała dużo majestatycznej powagi i czyniła go z wyglądu dużo starszym, niż był w istocie. W stosunkach koleżeńskich bywał dość twardy; grzeczność jego i uprzejmość b yły sztuczne; w za
chowaniu się jego i w sposobie mówienia przebijało się poczu
cie pewnej protekcjonalności i wielkiej dufności w swój rozum.
Moje osobiste stosunki z dr. Pietrasiewiczem były przez szereg lat zupełnie dobre. W t. zw. high-life’ie częstochowskim dr. P ie trasiewicz nie cieszył się zbytnią sym patją i uchodził za d em a
goga, żydzi go nie lubili i uważali go za wielkiego antysemitę.
Do bardzo ruchliwych lekarzy biorących czynny udział w życiu społecznem Częstochow y należał dr. Józef Marczewski;
Dr. Marczewski kształcił się w Warszawie w V gimnazjum i uk o ń czył je w r. 1889, na cztery lata przede mną. Po ukończeniu wydziału lekarskiego dr. Marczewski poświęcił się okulistyce, był jakiś czas ordynatorem kliniki okulistycznej w W arsza
wie i od r. 1898 praktykow ał w Częstochowie, oddając się wyłącznie praktyce okulistycznej. Był dobrym i dośw iad
czonym okulistą, operował dobrze, miał rozległą praktykę i prowadził własną niedużą lecznicę okulistyczną. Dr. Marczew
ski był człowiekiem bardzo żywego tem peram entu, bystrym , dowcipnym , wesołym , złośliwym, ruchy i mimikę twarzy miał bardzo żywe; wysławiał się z wielką swadą i z dużą siłą argu
mentacji; był niezrównanym polemistą, a Słuchaczy swoich p o trafił wprost oszałamiać i swoją elokwencją i darem przeko
nywania, sypiąc argumentami jak z rękawa. P osiadał jednak i sporo wad kardynalnych, nadzwyczajną impulsyw ność i za- dzierzystość, wielką pew ność siebie i bezgraniczną zarozumiałość.
B ędąc człowiekiem zdolnym i inteligentnym nie posiadał za grosz tego, co niemcy nazywają „Sitzfleischem“, nie umiał system atycznie pracować i pod tym względem był antytezą Bie
gańskiego; nieraz dworował sobie z mólów książkowych, chwa
ląc się, że sam niewiele czytuje. Należał bezsprzecznie do naj
bardziej charakterystycznych postaci w Częstochowie. Szereg lat utrzymywałem z nim bardzo bliskie stosunki koleżeńskie i tow a
rzyskie i współpracowałem z nim w wielu instytucjach społecznych.
Do wybitniejszych lekarzy należał w Częstochowie szwagier dr. Biegańskiego, m łodszy od niego o kilkanaście lat, dr. Karol Ro- zenfeld. Dr. Rozenfeld był bardzo dobrym internistą, bardzo
pracowitym lekarzem, człowiekiem inteligentnym i niezwykle oczytanym. Jako kolega był bez zarzutu, jako lekarz— chodzącą erudycją. Zapatrzony w swego szwagra chciał go we wszyst- kiem naśladować i we wszystkiem mu sprostać; niestety, nie p o siadał tego ducha krytycznego jakim był obdarzony dr. Bie
gański, nie umiał należycie przetrawić tego, co przeczytał.
0 ile w Biegańskim przeważał wielki syntetyk, który wchła
niał i asymilował nowe i świeże wiadomości, łącząc je z dawne- mi i stapiając w jed n ą harmonijną całość, o ile w Biegańskim przeważał typ mędrca i filozofa, który nie upaja się nowinkami a poddaje je krytycznej ocenie, o tyle w Rozenfeldzie, pom imo jego niezaprzeczonej inteligencji i nadzwyczajnej pracowitości, m ożna było wyczuwać bałwochwalczą cześć dla wszystkiego co nowe i m odne, cześć dla autorytetów; w każdem swem przem ó
wieniu, w każdej dyskusji, sypał cytatami i nazwiskami. Dr. Ro~
zenfeld był typem człowieka książkowego.
J e d n ą z ulubionych przez niego gałęzi wiedzy była psycho- logja i trzeba przyznać, że w tej dziedzinie był bardzo biegły.
W r. 1904 ogłosił drukiem w Bibljotece Warszawskiej dwa bardzo interesujące szkice „S en“ i „Marzenia s e n n e “. Dr. Rozenfeld był miłym i sym patycznym kolegą i miał dobre serce; nasze s to sunki ułożyły się dobrze choć nie były nigdy za bliskie. Dr. R o zenfeld był człowiekiem wysokiej kultury, lubił sztukę, miał w swojem mieszkaniu kilkanaście pięknych obrazów, bez kwestji należał w Częstochow ie do nielicznych europejczyków.
Z po śró d lekarzy żydów wyróżniało się trzech: dr. Edward K o h n i dr. Ignacy Wasserthal, obydwaj ludzie już niemłodzi,
1 trzeci, znacznie od nich m łodszy dr. Ludwik Batawia.
Dr. Edw ard Kohn był człowiekiem życiowo bardzo wyro
bionym, dośw iadczonym i mądrym , człowiekiem gładkim i układ
nym; był w ybitnym działaczem społecznym żydowskim. Dr. Kohn cieszył się dużą sym patją i w kołach chrześcijańskich. Jako le
karz był wytrawnym i dobrym praktykiem; będąc lekarzem fa
brycznym w kilku dużych fabrykach i mając dużą pryw atną praktykę, jeździł i biegał po całych dniach; praktykował i wśród bogatych i wśród biednych; jako lekarz odznaczał się du żą bez
interesow nością i nigdy nie w yw oływ ał niemiłych targów z ch o rymi o honorarjum, jak to się przytrafiało niekiedy innym Ieka.
rzom, to też wielu lekarzy czyniło mu gorzkie wyrzuty, że obniża skalę zarobków lekarskich. Był bardzo troskliwym i starannym
lekarzem; nieraz, nieproszony, odwiedzał chorych wiele razy je
żeli uważał, że stan chorego wymagał stałej kontroli lekarskiej.
Dr. Ignacy Wasserthal był człowiekiem zupełnie innego pokroju; był bez kwestji dobrym diagnostą i pierwszorzędnym terapeutą. Będąc człowiekiem zamożnym bez większych obo
wiązków rodzinnych i posiadaczem ładnej kamienicy w śród
mieściu, wolał mieszkać w cudzym dom u w pobliżu dzielnicy żydowskiej, by być bliżej swoich pacjentów, czynił to z obawy, by jego pacjenci nie przenieśli się do innych lekarzy m ieszka
jących w tej samej dzielnicy. Na tem at jego pogoni za pacjen
tami kursowały w kołach lekarskich najróżnorodniejsze wieści;
opowiadano np., że żonie zalecał bawić pacjentów rozmową aż do chwili swego powrotu do domu; gdy wyjeżdżał na jeden dzień do Warszawy zabraniał wspominać o tem pacjentom, by ich utrzymać w mniemaniu, że ich wkrótce odwiedzi; bywały p o d o b n o takie wypadki, że po powrocie do C zęstochow y w nocy,, nie rozbierając się z podróży, biegł natychm iast do pacjentów, którzy wzywali go do siebie w dzień; pew nego razu trafił na franta, który przyjął go w nocy grzecznie, zaprosił do salonu, poczęstow ał herbatą, lecz o chorobie nie pisnął ani słówka;
Wasserthal rad nie rad musiał jak niepyszny powrócić do d o mu bez lekarskiego honorarjum. Choć Wasserthal był najstar
szym wiekiem lekarzem w Częstochowie, biegał jak młodzieniec od rana do wieczora po wszystkich zaułkach miasta. Dr. W as
serthal nie brał żadnego udziału w życiu społecznem.
Do inteligentniejszych lekarzy muszę zaliczyć dr. Ludwika Batawię, bardzo dobrego laryngologa.
W kilka miesięcy po mnie osiadł w Częstochowie dr. F ra n ciszek Bellon, 2 którym złączyły mnie bardzo zażyłe stosunki;, wkrótce stał się jednym z najpoważniejszych lekarzy częstochow skich. Był daw nym i starym przyjacielem dr. Wrześniowskiego,, który go namówił do przyjazdu do Częstochowy i do objęcia w szpitalu N. M. P a n n y kierownictwa oddziału chorób skórnych i wenerycznych. Dr. Bellona będącego znacznie starszym ode;
mnie spotykałem dawniej kilka razy u m ojego stryja dr. Józefa N o
waka; Bellon był w tedy lekarzem fabrycznym p o d Garwolinem.
Rzuciwszy posadę i wyjechawszy na dłuższy czas do Wiednia, wyspecjalizował się w dermatologji i syfilidologji i pod koniec 1902 r. osiadł w Częstochowie. Bellon był bardzo dobrym sp e cjalistą i wkrótce zyskał sobie duże uznanie w sferach lekarskich.
i u publiczności. Jako człowiek nie miał sobie równego w czę-
•stochowskiem gronie lekarskiem; był wysoce uspołeczniony, szlachetny i prawy, a jednocześnie skromny, bezinteresow ny, naturalny, bez cienia blagi, pow ażny i bardzo surowy nietylko dla innych, lecz i dla siebie sam ego. Zawsze zam
knięty w sobie, wieczny samotnik, m ałom ów ny, jakby czemś przybity; był trawiony długie lata przewlekłą gruźlicą, która go w końcu zmogła. Twarz miał dziwnie sym patyczną i dziwnie ujmującą, choć ładną jej nie było można nazwać; na twarzy jego malowała się jakaś melancholjai jakby jakiś ukryty smutek. O dwiedzałem go bardzo często i bardzo często prze
s ia d y w a liśm y wspólnie po kilka godzin; mówię „przesiadywali
ś m y 11^ nie „ r o z m a w i a l i ś m y b o nasza rozmowa nie zawsze się
•kleiła; Bellon mówił urywanem i zdaniami, lecz zdania te były pełne treści i głębokiej myśli. Był człowiekiem inteligentnym u wykształconym; był człowiekiem o gołębiem sercu i naprawdę kochał ludzi; postać jego rozlewała wokoło siebie dziwny czar pow agi i smutku. Bellona mógł ocenić tylko ten, kto go bliżej 'poznał i kto częściej pozostaw ał w jego towarzystwie; był czło
wiekiem o głębokich, ogólno-ludzkich ideałach społecznych. Zwa- sliśmy go familjarnie „F ra ncem “. Dla mnie był wzorem człowieka.
Kreśląc sylwetki niektórych lekarzy częstochowskich, k tó rzy praktykowali w Częstochowie w r. 1902, nie mogę nie w spom nieć o dr. W ładysławie Szummerze, który mieszkał na Jasnej G ó rze. Klasztor miał swego lekarza, by w razie nagłej choroby lub wypadku, jakie się nieraz przytrafiały pątnikom, nieść szybką pom oc lekarską.
W regestrze druków, tłoczonych w drukarni Jasnogórskiej, znajdują się i książki z dziedziny sztuki leczenia; w r. 1707 uka
zało się w tamtejszej drukarni dziełko pod tytułem „Com pen-
• dium medicum, to jest, krótkie zebranie chorob i ich istności, rożności. Także rożnych sposobow do robienia wódek, oleykow, maści, plastrów, syropow, konfitur, lekarstw purguiących etc.“
T o ż sam o dzieło wyszło w r. 1715. W r. 1719 ukazało się
„C om pendium medicum auctum... z przydatkiem osobliwych cho
rob tak męskich jako y białogłowskich, y dziecinnych e t c 11. Toż
;samo dzieło z różnymi dodatkam i jak „Lekarstwa k o ń sk ie11 ukazało się w następnych wydaniach w latach 1725,. 1752, 1775 i 1789.
Tyle wydań podręcznika lekarskiego świadczy o wielkiem powodze-
i Z moic h w s p o m n ie ń 2.
niu dzieła i o renomie, jaką zyskała sobie drukarnia J a sn o g ó rsk a , P odaję ten krótki urywek z dziejów drukarni Jasnogórskiej:
w związku z tem, com ujrzał, gdym składał pierw szą wizytę dr. Szummerowi na Jasnej Górze. Zdawało mi się, że się prze- ' niosłem o dwa stulecia wstecz i że daw na tradycja jeszcze nie wygasła. W chodząc do poczekalni i gabinetu Szummera, znajdu
jących się na pierwszem piętrze tuż obok głównego wejścia do bazyliki Jasnogórskiej, znalazłem się w staroświeckiem m ieszka
niu, z okien którego roztaczał się malowniczy widok na dzie
dziniec klasztorny i na bramę, prowadzącą z klasztoru na plac Jasnogórski; z dołu dochodziły skrzypiące szmery tysiącznych stąpań ludzkich, przesuwających się powoli po płytach kam ien
nych dziedzińca, przyciszone głosy tysięcy pątników, zlewające się w jeden pom ruk, i rzewne tony nabożnych pieśni, śpiew a
nych w kościele; różnobarwne stroje wiejskie na tle jasnego, słonecznego, gorącego dnia czerwcowego dawały wizję jakiegoś, zaczarowanego świata. Dr. Szummer, człowiek już niem łody, w stroju dość zaniedbanym , z długą rozwichrzoną brodą, robił wrażenie jakiegoś średniowiecznego lekarza i alchemika. W wiel
kiej poczekalni tłoczyli się pacjenci i pacjentki, część z nich siedziała na ustawionych rzędami krzesełkach i stołkach, część stała; rzuciłem na nich okiem, było ich conajmniej ze 60 osób, przeważnie bab wiejskich i chłopów, wszystko nabożnych pątni
ków. I oto przedem ną odżyło „C om pendium medicum", odżyła m ed y cy n a XVII i XVIII wieku z jej wódkami, olejkami, maścia
mi, plastrami, syropami, ulepkami i konfiturami. Dr. Szummer był dość szczerym człowiekiem; widząc, że się przyglądam z ciekawością i jemu i jego pacjentom , że ja, m łody lekarz, p a trzę na niego, jak na przedstawiciela minionych czasów, sam wszczął rozmowę o swoich pacjentach i o swoich m etodach le
czenia, jakby tłomacząc się, że g d y b y chciał stosować bardziej nowoczesne m eto d y leczenia, to jego pacjenci straciliby do niego zaufanie. Jeg o szczerość uderzyła mnie; zadałem sobie pytanie,, czy m edycyna jest nauką, czy też tylko sztuką, i to sztuką pry
mitywną, jak średniowieczne malarstwo, w którem zachwycają nas proste środki malarskie i jakaś dziwna, dziecięca naiwność, w którem widzimy tyle głębokiego i szczerego uczucia i tyle boskiej prawdy. Gdym patrzał na pacjentów dr. Szummera, g d y m widział malującą się w ich oczach wiarę i zaufanie do niego,
zrozumiałem, że w oczach naszego ludu m ed y cy n a będzie je
szcze długie lata jakąś tajemniczą sztuką leczenia w rodzaju
„C om pendium m ed ic u m 11.
Dr. Szummer cieszył się uznaniem nietylko wśród pątników,, lecz i wśród m ieszkańców dzielnicy podjasnogórskiej. W oczach ich dr. Szummer był wielką pow agą lekarską; miarą tej renomy,, jakiej zażywał, może służyć następujące zdarzenie, o jakiem mi opowiadano. Jed e n z pacjentów Szummera musiał się poddać operacji, której dokonał w m ieszkaniu chorego dr. W rześniowski w asystencji innych lekarzy; dr. Szummer był obecny przy o p e racji w charakterze widza. Gapie uliczni, którzy wspinali się na parapety okna i przyglądali się operacji, widząc dr. W rześniów - skiego i innych lekarzy w białych fartuchach, zajętych przy o p e racji, a doktora Szum m era stojącego na uboczu w zwykłem co - dziennem ubraniu, wykombinowali sobie, że dr. Szummer był dyrygentem operacji, a pozostali lekarze wykonawcam i jego p o leceń; sława jego wzrosła jeszcze bardziej.
W zajemne stosunki lekarskie w Częstochowie były w r. 1902"
naogół poprawne, walka konkurencyjna miała cechy znośne,, a najlepiej scharakteryzuje je powiedzenie jednego z ówczesnych omnibusów; spotkawszy go na ulicy zadyszanego i wielce za
aferowanego, spytałem się go, dokąd się tak gwałtownie śpieszy;
„do c h o reg o 11 brzmiała odpowiedź; „czy pacjent jest tak ciężko ch o ry ?11 zapytałem; „tego nie wiem, lecz chory może uciec, boję się, by mnie kto z kolegów nie ubiegł, wizyta by się w ściekła".
Ośrodkiem życia lekarskiego w Częstochowie było T o w a
rzystwo Lekarskie. Duszą Tow arzystw a był dr. Biegański. Ofi
cjalnie Towarzystwo rozpoczęło swą pracę w r. 1901, już jednak od r. 1895 większość lekarzy częstochowskich zbierała się pry-
* watnie raz na miesiąc w celu w spólnego omawiania lekarskich spraw naukowych. W r. 1902 prezesem Zarządu Towarzystwa był dr. Biegański, wiceprezesem dr. Pisarzewski. Do T ow arzy
stwa należeli i lekarze z Zagłębia i z pow. Częstochowskiego;;
Towarzystwo liczyło w r. 1902— 53 członków. Posiedzenia T o warzystwa odbyw ały się raz na miesiąc we własnym lokalu,, mieszczącym się w I Alei; lokal służył jednocześnie za bibljotekę i czytelnię dla członków Towarzystwa; bibljoteka liczyła w ted y kilkaset tom ów dzieł i czasopism lekarskich, czytelnia kilkanaście pism lekarskich. W lokalu Towarzystwa znajdowała się także pracownia do badań lekarskich, założona przed kilku laty przez
dr. Biegańskiego. W naszych ówczesnych warunkach pracy le
karskiej na prowincji, pracownia tego rodzaju była zjawiskiem wyjątkowem. I na tem polu inicjatywa dr. Biegańskiego t o ro wała drogę stosowaniu bardziej naukow ych m etod lekarskich w praktyce prowincjonalnej, podnosiła poziom lecznictwa i za
chęcała lekarzy do badań lekarskich. Niestety, w owym czasie nie było nikogo wśród lekarzy częstochowskich, ktoby chciał i mógł się oddać wyłącznie tej gałęzi m edycyny, to też w szyst
kie aparaty i naczynia lekarskie stały nieużywane, pokryte grubą warstwą kurzu.
B ędąc studentem uniwersytetu charkowskiego, a następnie pracując już jako lekarz w krakowskim szpitalu św. Ludwika
■a we Lwowskiej klinice położniczej, bywałem od czasu do czasu w charakterze gościa na posiedzeniach tam tejszych towarzystw lekarskich. C zęstochow skie Tow. Lekarskie miało zupełnie inny
•charakter; członkami jego byli lekarze prowincjonalni, którzy nie mieli ani czasu, ani m ożności oddaw ania się pracy n a u k o wej. Do tego rodzaju Towarzystw Lekarskich, jak C zęstochow skie, trzeba było stosow ać zupełnie inną miarę; jego poziom na
ukowy nie mógł być wysoki i tem atam i jego posiedzeń m ogły b y ć jedynie spostrzeżenia kliniczne, wyjątkowo oparte na więk
szej liczbie przypadków , opracowania w formie wykładów, ob ej
mujących pew ne zagadnienia z zakresu m ed y cy n y praktycznej i teoretycznej, dem onstracje chorych i odczyty poruszające sp ra
wy zawodowe i społeczno-lekarskie; o sam odzielnych badaniach naukowych nie było mowy. W śród członków Towarzystwa oprócz dr. Biegańskiego było bezsprzecznie wielu dzielnych le
karzy prowincjonalnych i kilku dobrych specjalistów; lekarze ci rekrutowali się nietylko z pośród lekarzy częstochowskich, lecz i z grona lekarzy Zagłębia, jak np. dr. Czajkowski i dr. Puter- man z Sosnowca, dr. Brzeziński z Zawiercia. Alfą i om egą T o warzystwa był dr. Biegański; on zw oływał posiedzenia, on ukła
d a ł porządek dzienny, on otwierał i zamykał dyskusje, on za
chęcał lekarzy do wygłaszania referatów, on był prawdziwą klapą bezpieczeństwa i w razie potrzeby umiał w ostatniej chwili za
pełnić lukę i wygłosić referat. Dr. Biegański nadawał ton dzia
łalności Towarzystwa, było ono jego ukochanem dzieckiem, k tó rego strzegł jak oka w głowie. Zasługi dr. Biegańskiego na tem polu były niespożyte i nazwisko jego zrosło się nierozerwalnymi węzłami z dziejami Towarzystwa; on marzył o wyniesieniu T o
warzystwa na możliwie najwyższy poziom naukow y i istotnie imię jego, oprom ienione szeregiem prac naukowych i rozpraw klinicznych, otaczało blaskiem Towarzystwo i otwierało mu do stęp do naukow ych kół lekarskich polskich. Wysiłki dr. Bie
gańskiego, jako prezesa Towarzystwa, zmierzały do przezwycię
żenia i innych przeszkód. Dr. Biegański patrzał na życie okiem mędrca i filozofa, dla którego nauka była wszystkiem; chciał .wysoko dzierżyć sztandar Towarzystwa Lekarskiego, by p o d swoją egidą i pod egidą nauki skupiać całą rodzinę lekarską.
T o też dr. Biegański starał się zawsze usuwać na drugi plan t e przejawy życia lekarskiego, które nie miały nic wspólnego z n a uką lekarską. Urok osobisty, jaki wokoło siebie roztaczął d r, Biegański, jego powaga i stanowisko naukowe łagodziły przez długie lata wszelkie przeciwieństwa w łonie braci lekarskiej i łą
czyły wszystkich lekarzy u wspólnego źródła, jakiem było T o warzystwo.
Na miesięcznych zebraniach bywało od 25 do 35 człon
ków, lekarze z Zagłębia przyjeżdżali na nie dość tłumnie, tak że nieraz stanowili większość obecnych. Nie mam zamiaru kreślić dziejów Towarzystwa, ograniczę się do poczynienia kilku uw ag i do podania swoich wrażeń, jakie odniosłem w czasie pierw
szych czterech lat mego członkowstwa od r. 1902 do końca r. 1906; te pierw sze lata działalności Towarzystwa uważam za najcharakterystyczniejsze i najbardziej ożywione. W drugiej p o łowie 1904 r. jedność C zęstochowskiego Tow. Lekarskiego zo
stała naruszona, gdyż lekarze z Zagłębia zaczęli urządzać sw oje własne zebrania w Sosnowcu; łącznikiem pom iędzy obu grupami lekarzy pozostał nadal dr. Biegański, jako prezes Towarzystwa,, który jeździł stale na zebrania do Sosnowca; w r. 1906 i ta ostatnia nić została zerwana, lekarze z Zagłębia utworzyli własne Tow. Lekarskie z siedzibą w Sosnowcu.
Przeglądając znane mi dobrze daw ne protokuły posiedzeń Towarzystwa z lat 1902— 6, z których część była pisana m o ją ręką, bo od połowy 1904 r. do końca 1906 r. byłem sekreta
rzem Towarzystwa, i odtwarzając sobie w pamięci przebieg ze
brań i bardzo nieraz ciekawe dyskusje, muszę stwierdzić, że na niektórych zebraniach były poruszane zagadnienia, tyczące się najżywotniejszych spraw lekarskich, jak np. sprawa pom ocy le
karskiej w zakładach przemysłow ych, sprawa praktyki lekarskiej na wsi, sprawa ubezpieczenia lekarzy na wypadek śmierci, etc.
Sprawy te i dziś są ważne i żywe i nie straciły nic na swej aktualności. Sprawa am bulatoryjnego leczenia w fabrykach była poruszona w r. 1903 przez bardzo poważnego, sumiennego i w y
traw nego lekarza fabrycznego, dr. Józefa Brzezińskiego z Za
wiercia, naczelnego lekarza wielkiej akcyjnej fabryki w Zawier
ciu. Dr. Brzeziński był lekarzem o dużych aspiracjach społecz
nych, autorem kilku popularnych i wybornie napisanych książeczek 2 zakresu m e d y c y n y społecznej, bardzo bystrym obserwatorem życia ludu i człowiekiem głęboko odczuwającym niedolę chorych z warstw uboższych. Dr. Brzeziński w referacie swoim zwrócił uwagę na wiele ujem nych stron system u leczenia am bulatoryj
nego, jak np. na niem ożność dokładnego badania chorych z p o w odu ich m asow ego zgłaszania się do ambulatorjum, na plagę sym ulantów i nadmiar lekko chorych, którzyby się mogli obejść bez leczenia, zbyt szczupły personel lekarski etc. W kilka m ie
sięcy później ten sam tem at poruszyli dr. Dehnel i dr. Żołę- -dziowski, obaj z Będzina. Dyskusje, jakie się rozwinęły po tych referatach, były ^bardzo ciekawe i charakterystyczne; nieje
den z m ówców czynił bardzo słuszne uwagi, praktyczny jednak wynik dyskusji był żaden. Przepisy prawne, określające system leczenia fabrycznego, były w tej mierze rozstrzygające. P o m ija
jąc względy prawne, muszę stwierdzić, że żaden z lekarzy, za
bierających w tedy głos w dyskusji, nie stanął na właściwym gruncie, wszyscy chcieli poprawiać to, co w zasadzie było złe i co się nie dało poprawić; zapewne, prawo jest prawem i musi by ć przestrzegane, ale jeżeli prawo jest oparte na fałszywem za
łożeniu, jeżeli punkt wyjścia jest błędny, to należy to wyraźnie zaznaczyć. P rzyznaję się, że sprawa pom ocy lekarskiej fabrycz-^
nej była mi w r. 1903 jeszcze mało znana, zaledwie się do niej d otknąłem i dlatego w dyskusji nad nią nie zabierałem głosu;
dziś jednak z p e rspektyw y trzydziestu lat muszę stwierdzić, że pom oc ambulatoryjna lekarska jest w zasadzie zła i dlatego też musiała być złą i w r. 1903. Ci, co wydawali przepisy o p o mocy lekarskiej fabrycznej, nie liczyli się z kilkoma zasadnicze- mi podstawami lecznictwa; pom oc lekarska nie może być dar
mowa, chory musi za nią płacić, stosunek chorego do lekarza musi być oparty na zaufaniu, lekarz fabryczny może być tylko higjenistą fabrycznym, a nie terapeutą, jednem słowem sprawa lecznictwa musi mieć charakter prywatny, a nie urzędowy.
N iestety, nikt z lekarzy w r. 1903, a było wśród nich wielu do-
.świadczonych lekarzy fabrycznych, nie powiedział tego w d y s kusji, i zamiast jasnego postawienia sprawy i potępienia zasady m asow ego leczenia, każdy chciał ją osłodzić różnymi plasterkami w rodzaju takich, jakie wówczas zaproponowali dr. Dehnel i dr.
Żołędziowski, jak np. że ambulatorja winny się składać z 7— 8 pokojów, należycie zaopatrzonych w różne przybory i urządzenia, że przyjęcia winny się odbyw ać w ściśle oznaczonych godzinach, że lekarz w czasie godzin am bulatoryjnych nie powinien zała
twiać żadnych czynności administracyjnych i ubezpieczeniowych,
<etc. etc. Były to wszystko bardzo pożyteczne i piękne postu laty, byłoby jednak złudzeniem wierzyć, że po wprowadzeniu ich w życie system leczenia am bulatoryjnego uległby jakiejkol
wiek zasadniczej poprawie.
Sprawa lecznictwa na wsi była w r. 1903 tem atem dwóch referatów dr. Zygm unta Witkowskiego z Krzepic i dr. W ładysła
wa Brzozowskiego z Kłobucka. Dr. Witkowski był Kilińczykiem;
b y ł w chwili aresztowania swojego w r. 1894 na drugim kursie m e d y c y n y , więzienie odsiadyw ał na Pawiaku, był na zesłaniu w gub. Nowogrodzkiej, poczem studjował m edycynę w Krako
wie. Dr. Witkowskiego znałem niewiele; z usposobienia był człowiekiem bardzo spokojnym i poważnym.
Dr. Brzozowski był człowiekiem nadzwyczaj interesującym;
bardzo inteligentny, wielce oczytany, dobry lekarz, miał w sobie c o ś niespokojnego, coś, co przypominało starych rewolucjoni
stów rosyjskich; szczycił się tem , że przebywając w latach m ło
dzieńczych w Rosji, należał do socjal-rewolucjonistów rosyjskich.
B y ł zawsze wyraźnym lewicowcem; człowiek o umyśle dziwnie (niezrównoważonym; dr. Brzozowski robił wrażenie człowieka, k tó reg o szarpie jakiś ból wewnętrzny, jego humor i śmiech były nienaturalne. Brzozowski był człowiekiem wielkiej prawości cha- lak teru , dobrym i sym patycznym , i jako lekarz— bezinteresow
nym; wszyscy mieszkańcy Kłobucka i jego okolic szanowali go bardzo i cenili wysoko. W życiu był mało praktyczny, nieza
ra d n y i nie myślał nigdy o jutrze. Lubiłem go bardzo, nasze wzajemne stosunki były zawsze bardzo dobre.
Wracając do referatów o pom ocy lekarskiej na wsi, muszę zaznaczyć, że poglądy obu referentów na stan lecznictwa na wsi, oparte na spostrzeżeniach, poczynionych przez nich w okolicach Krzepic i Kłobucka, zawierały dużo ciekawych i słusznych uwag, śnie ujmowały jednak sprawy w sposób jasny i syntetyczny.
Najlepiej ujął tę sprawę w dyskusji dr. Biegański, zazna
czając, że lekarz oddający się praktyce lekarskiej na wsi, m usi przedewszystkiem uwzględnić dwa zasadnicze czynniki, p sy ch o logię ludu i i e§ ° stan ekonomiczny; lekarz musi sobie zyskać:
zaufanie ludu, a chcąc je zyskać, musi być bardzo wyrozumiały i cierpliwy; w dalszym ciągu swego przemówienia dr. B iegański stanął na tem stanowisku, że przyszłość lecznictwa na wsi będzie polegała na upaństwowieniu pom o cy lekarskiej. Biegański prze
widział trafnie przyszły układ stosunków lekarskich, nie w spom niał jednak ani słowem o tem, czy stopniowy zanik wolnej prak
tyki lekarskiej wyjdzie społeczeństwu na zdrowie.
Ze spraw mających ogólno-społeczne znaczenie została p o ruszona w r. 1903 kwestja alkoholizmu; na ten tem at wygłosi
łem w tedy obszerny referat, stając na gruncie zupełnej ab sty nencji. Niestety, walką z alkoholizmem pozostanie zawsze w sferze nieziszczalnych mrzonek; nieziszczalności jej dowiedli i uczestnicy zebrania, udając się gremjalnie bezpośrednio po re
feracie na wspólną kolację, dość obficie zakropioną alkoholem.
Bardzo częstymi prelegentami na posiedzeniach Towarzy
stwa Lekarskiego w latach 1902— 1906 bywali z pośród lekarzjr częstochowskich dr. Biegański, dr. Wrześniowski, dr. Pisarzewski,,.
dr. Rozenfeld, dr. Batawia i ja, z pośród lekarzy z Zagłębia dr.
Dehnel, dr. Czajkowski i dr. Puterm an. Najczęściej zabierał g ło s dr. Biegański; poruszał zawsze w swoich ogólnych referatach jakieś żyw otne i bardzo ważne zagadnienia teoretyczne i czynił:
to w sposób jasny, treściwy, krytyczny, unikając nadmiernego- balastu nazwisk i teorji; m ówił prosto, językiem przystępnym , w formie pogaw ędki, tak jakby prowadził rozmowę to w arzy sk ą ze znajomymi. G dy dem onstrow ał jaki ciekawy przypadek cho
robowy, to jego dem onstracja miała charakter prawdziwego wy
kładu klinicznego; szczególniej ciekawe były jego opisy przy
padków neurologicznych.
Dr. Wrześniowski ograniczał się do dem onstrow ania cho
rych chirurgicznych po dokonanej operacji lub też preparatów uzyskanych drogą operacyjną. Mówił krótko, dobitnie, uzupeł
niając dem onstrację podaniem krótkich i najważniejszych danych z klinicystyki lub statystyki; przemówienia jego były mało efek
towne, ale ścisłe i dokładne.
Dr. Rozenfeld miewał długie referaty, świadczące o jego>
dużem oczytaniu, naszpikowane nazwiskami,, cytatami i teorjam i„
które niezawsze pozwalały na jasne uwypuklenie podstawowej myśli referatu; pomimo tego zasadniczego braku referaty dr. Ro- zenfelda były zawsze utrzymane na poziomie ściśle naukowym i były zawsze interesujące.
Dr. Pisarzewski co do ścisłości swoich wywodów nie d o równywał wyżej wym ienionym referentom; nie m ożna mu było odmówić braku erudycji, nie miał jednak daru jasnego wysławia
nia się, nieraz raziła i jego zła polszczyzna. Dr. Pisarzewski za- dawalniał się najczęściej dem onstracjam i preparatów, uzyskanych przy operacjach ginekologicznych, lub też opisem kazuistycznych przypadków chorobowych z dziedziny położnictwa i ginekologji.
Pisarzewski należał do najbardziej ruchliwych i pożytecznych członków Towarzystwa i jego wystąpienia na forum posiedzeń przynosiły Towarzystwu chlubę, jak np. opis dwóch przypadków pubjotomji, którą on pierwszy wykonał w Polsce.
Dr. Czajkowski wygłaszał długie referaty, opracowane bar
dzo starannie i ciekawie, które poruszały ważne zagadnienia te oretyczne z zakresu serologji i seroterapji lub mechaniki system u kostnego, czasem omawiał przypadki kazuistyczne.
Tem atem bardzo ciekawych odczytów dr. Puterm ana były różne teoretyczne i praktyczne kwestje z dziedziny bakterjologji i nauki o szczepionkach. Bardzo dobre opisy przypadków cho
robowych dawali dr. Batawia i z okulistyki dr. Marczewski.
Ja wygłosiłem kilka większych referatów, poruszających za
gadnienia z zakresu akuszerji teoretycznej, i opisałem kilka rzad
kich przypadków z dziedziny akuszerji praktycznej.
Spraw związanych z etyką lekarską nie poruszano na p o siedzeniach Towarzystwa; dr. Biegański był zasadniczym prze
ciwnikiem wprowadzania tych spraw na porządek dzienny, w y
chodząc z tego założenia, że charakter Towarzystwa jest ściśle naukowy i że rozpatrywanie takich spraw m ogłoby się przyczy
nić do rozbicia Towarzystwa. Życie zadało kłam tej polityce Biegańskiego; już w r. 1905 wynikł bardzo ostry zatarg wśród f “ lekarzy w Zagłębiu z pow odu sprawy dwóch tamtejszych lekarzy;
sprawa była omawiana na zebraniu w Sosnowcu, a następnie pomimo sprzeciwu dr. Biegańskiego i w Częstochowie; później
sze wypadki wykazały błędność stanowiska dr. Biegańskiego.
W społecznem życiu miasta w latach 1902— 1906 Tow.
Lekarskie niczem się nie zaznaczyło, zasklepiając się wyłącznie w sprawach lekarskich; raz tylko w r. 1902, jeszcze przed moim przyjazdem do Częstochowy, dr. Rozenfeld poruszył publicznie;
sprawę higjeny pielgrzymek na Ja sn ą Górę; za moich czasów T ow arzystw o nie wychodziło ani razu na forum publiczne i nie zabierało ani razu głosu w sprawach publicznych.
II.
W początkach Lipca 1902 r. zainstalowałem się na dobre w mojem skrom nem mieszkaniu w dom u pod nr. 55 przy ul.
P a n n y Marji i od tej chwili życie popłynęło mi utartym szla
kiem. Nieduży szyld lekarski, umieszczony na murze domu, ogłaszał orbi et urbi o godzinach moich przyjęć; niestety, p ły nęły dnie i tygodnie, i jakoś ani orbis ani urbs nie zgłaszały się do mnie. Dzień w dzień śpieszyłem do domu na oznaczoną godzinę, by nie zniechęcić do siebie swoją niepunktualnością przyszłych pacjentów, dzień w dzień przesiadywałem w ozna
czonych godzinach przyjęć w m ojem kawalerskiem locum;
odsiadując sum iennie w domu godziny przyjęć, spoglądałem m elancholijnym wzrokiem na grzbiety podręczników lekarskich, z których czerpałem swoją wiedzę lekarską, lubowałem się no- wiutkiemi i lśniącemi, ułożonemi w idealnym porządku, narzę
dziami położniczemi, mierzyłem krokami długość i szerokość m ojego mieszkania i od czasu do czasu zrywałem się z biciem serca, nasłuchując kroków w klatce schodowej, czy kierują się on e ku moim drzwiom. P o dwóch tygodniach darem nego ocze
kiwania usłyszałem ostre szarpnięcie dzwonka; pobiegłem do drzwi, otworzyłem je gorączkowo i ujrzałem stojącego za drzwia
mi w pokornej postawie chłopka, trzymającego w ręku niedużą karteczkę z wypisanem na niej m ojem nazwiskiem i moim adre
sem; mile połech ta n y widokiem tak oddaw na upragnionego p a cjenta, zacząłem się go w ypytywać, co zacz; dowiedziałem się, że prosi mnie do porodu do swojej żony do Olsztyna. O gar
nęło mnie tak wielkie wzruszenie, że gotów byłbym go uściskać;
po chwili para chłopskich koników unosiła mnie po częstochow skim bruku; byłem tak zemocjonowany, że nie wiedziałem, co się ze m ną dzieje; fura trzęsła niemiłosiernie, podrzucała mnie do góry, a instrum enty moje, umieszczone w sterylizatorze, dud- niały i chrobotały przeraźliwie. Głowę moją zaprzątała jedna myśl, jak w ypadnie mój pierwszy debiut. W yjechaliśmy na drogę prowadzącą do Olsztyna; szkapy ledwie się wlokły, brnąc w g łę bokim piachu; tum any kurzu sypały mi się do oczu i do nosa, a ja wciąż byłem pogrążony w myślach o pierwszym moim w y
potrzeba, Bóg dał szczęśliwie syna!“; podniosłem głowę i uj
rzałem cwałującego na koniu posłańca, wym achującego zdała ręką. Furka stanęła; marzenia moje o pierwszej pacjentce pierz
chły, jak sen; babina, nie doczekaw szy się przybycia lekarza, urodziła szczęśliwie bez pom ocy lekarskiej. Cóż było robić! za
wróciliśmy do domu; chłopek był uszczęśliwiony, zdaje się, że nietyle z pom yślnego ukończenia porodu, ile z zaoszczędzenia sobie kosztów. Powróciwszy do domu, zastanawiałem się n ad tem, czy mam uważać nieudany wyjazd do porodu za d o bry czy też za zły omen; rozpatrywany z punktu ogólno-ludzkiego powinien był być dla mnie d obrym pragnostykiem , powinienem był wi
dzieć w nim palec Boży, czuwający nad mojemi przyszłemi p a cjentkami; rozpatrywany z punktu m aterjalnego— za zły om en, moja chuda kieszeń poniosła szwank. T en drobny przypadek prze
konał mnie naocznie, że dr. X., śpiesząc się do pacjenta, o czem wyżej wspominałem, miał najzupełniejszą rację. Stanąłem oko w oko wobec życiowego problematu, który był dla mnie nowy, i o którym nie m ówiono mi nic na wykładach i w klinikach.
A tu nagle wyrosło przede m ną zagadnienie, związane nietyle z obowiązkiem lekarza śpieszenia z p om ocą choremu, ile ze śpie
szeniem się lekarza do chorego w interesie sam ego lekarza.
K w estja wydała mi się paradoksalna; cóż na to powiedzą „Myśli i aforyzmy o etyce lekarskiej" Wł. Biegańskiego, a specjalnie przytoczona przez niego sentencja w pierwszej części dziełka Nr. XIV. „Nie pytajcie siostry miłosierdzia, dlaczego noce b e z s e n n e spędza przy chorym, nie pytajcie ochotnika, dążącego na plac boju, dlaczego śpieszy na niechybną prawie śmierć, nie pytajcie misjonarza, wybierającego się na kraniec świata szerzyć naukę Chrystusa, g dyż wam odpowiedzieć nie b ę d ą umieli1*.
Lekarz winien być misjonarzem, i wezwany do chorego nie p o winien się pytać, dokąd go wzywają, do kogo i poco. Czyż j e d nak lekarz może się ograniczyć do roli misjonarza? czyż nie m usi on również pamiętać o innej, coprawda mniej wzniosłej, m aksymie życiowej: „primum v iv e re “? czyż nie musi starać się pogodzić te dwa tak sprzeczne ze sobą przykazania, jedne oparte na miłości bliźniego, drugie— na najgłębszym i najpierwotniejszym instynkcie biologicznym. Mój pierwszy nieudany wyjazd do porodu nasunął mi tyle wątpliwości, że znalazłem się w ducho
wej rozterce i w niepewności, jaką drogą należy mi iść, czy
drogą pełnego zaparcia się siebie misjonarza, czy też drogę- zimnego fachowca, oddającego wiedzę swoją innym za odpo- wiedniem honorarjum.
N a stę pny mój wyjazd do porodu był innego rodzaju; dr.
Pietrasiewicz zabrał mnie ze sobą do porodu do dość oddalonej, wsi Małusy. Po przybyciu na miejsce, przekonaliśm y się, że poród jest zaniedbany, że istnieją już objawy zakażenia, że stan rodzącej jest bardzo ciężki i że nasza pom oc będzie bardzo pro
blematyczna. W ykonaliśm y niezbędny zabieg i wróciliśmy do Częstochowy; po powrocie do dom u czułem się nieswojo, ten casus przekonał mnie, jak niewdzięczną bywa rola lekarza, i jak:
drażliwą może się stać jego sytuacja; przybycie lekarza jest wi
tane przez wszystkich z uczuciem ulgi, oczy rodziny są skiero
wane ku niemu i patrzą na niego z ufnością, jak na cudotwórcę,, który sam ą obecnością swoją spow oduje zaklęcie choroby; g d y b y jednak obecni wniknęli w to, co się dzieje w duszy i sercu le
karza, gdy ujrzy beznadziejny stan rodzącej, gdy na ;jej pytania,, przeczuwające rychły zgon, musi odpowiadać nic nie znaczącemi słowami pociechy, gdy zabiera się do zabiegu, w bezskuteczność którego jest przekonany, i gdy czuje się tylko człowiekiem, który wznosi się ponad otoczenie jedynie tylko pew nym zasobem- wiedzy lekarskiej, lecz nie jakimś mistycznym i tajemniczym d a rem cudotwórczej magji, to natychm iast prysnęłoby ich zaufanie i lekarz stanął by w ich oczach, jak odarty z cudownych szat szalbierz. Powróciłem do dom u przygnębiony, z uczuciem nie
smaku. Pierwsze moje kroki na polu położnictwa nie dały m i w ew nętrznego zadowolenia.
Pierwsze miesiące mojego pobytu w Częstochowie przeko
nały mnie, że C zęstochowa nie jest dla młodych lekarzy ziem ią obiecaną, płynącą mlekiem i miodem, że młody lekarz, chcąc się utrzymać w Częstochow ie na powierzchni życia, musi zacisnąć zęby i uzbroić się w cierpliwość, że na niczyją pom oc nie m o że liczyć, a wszelkie obietnice i miłe słówka winien przyjmować z równie miłym uśmiechem. Widząc, że narazie niebardzo mi się powodzi w Częstochowie, postanowiłem spróbować szczęścia na innej drodze; bratem jednego z moich dobrych znajomych,, Włodzimierza Wróblewskiego, był ks. Bolesław Wróblewski, pro
boszcz w Rędzinach, wsi, odległej o 8 kilometrów od Często
chowy, w pobliżu stacji kolejowej Rudniki, miejscowości, posiada
jącej kilka zakładów przemysłowych. Ks. W róblewski był. wzór-