Piękna młodość, dobre czasy?
MARCIN KULA
Piękna młodość, dobre czasy?
Aleksandra Leyk, Joanna Wawrzyniak, Cięcia. Mówiona historia transformacji, Wydawnictwo „Krytyki Politycznej”, Warszawa 2020
Recenzowana książka zdobyła moje serce już w boju wstępnym. Jest pracą z zakresu historii społecznej, dziś mało popularnej. Autorki odnoszą się do
historii najnowszej, czyli wchodzą na pole ostrej bitwy, ale to innym pozwalają zabierać głos. Badają socjalistyczny przemysł oraz drogi jego prywatyzacji. Rozpoznanie tych zagadnień jest nie mniej ważnym elementem wiedzy o transformacji niż tropienie tajnych współpracowników i
sensowniejszym działaniem w odniesieniu do przeszłości niż przemeblowywanie wizji historii i nazw miejscowych. Co nie najmniej ważne, autorki napisały książkę z bliskiego memu sercu pogranicza historii i socjologii. W kwestii refleksji nad stosunkami pracy w socjalistycznym przemyśle kontynuują drogę, którą w moim otoczeniu szła prof. Małgorzata Mazurek (Socjalistyczny zakład pracy, 2005). Oczywiście zarówno w konwencji socjologii, jak historii można by posuwać się dalej. Autor książki o prywatyzacji zakładów w Bydgoszczy i regionie Sławomir Kamosiński wykorzystał na przykład akta archiwalne
dotyczące poszczególnych zakładów (Przedsiębiorstwa w przebudowie, 2015). Sam chętnie widziałbym głębsze zajęcie się autorek kwestią subiektywizmu pamięci.
Rozumiem jednak, że grubą książkę trzeba kiedyś zamknąć.
Podstawą studium
są wywiady zebrane przy pomocy studentów socjologii UW – co cieszy, gdyż nie ma
lepszej metody kształcenia niż aktywny udział w badaniu. Przekazane treści zarysowują dużo realiów PRL. Niektóre z nich są pyszne – na przykład opis sytuacji, gdy fabryka papieru podejmuje produkcję papieru toaletowego, by mieć
go na wymianę na potrzebne jej części do maszyn z innymi fabrykami. Kierowca dyrektora fabryki wozi zapas papieru toaletowego jako specyficzny prezent dla milicjantów zatrzymujących go za wykroczenia drogowe – a oni chętnie
zaspokajają się takim „mandatem”. Dyrektor PolMotu, czyli państwowej firmy obracającej wyprodukowanymi samochodami, obiecuje ministrowi, ze sprzeda ich tyle, ile trzeba i gdzie trzeba, ale oczekuje od ministra talonów na
samochody
dla pracowników. Wprost mówi mu, że załatwi transakcję, jeśli dostanie talony.
Jest dumny, jak wielu pracownikom dał talony (s. 336: „Tą metodą co siódmy pracownik przez te cztery lata otrzymał [sic!]
ode mnie [sic!] samochód”). Miejscowy
sekretarz PZPR przestrzega dyrektora czegoś tam przed stosowaniem zachodnich metod kontroli jakości przy wykorzystywaniu licencji Uniroyal na produkcję opon. Ten odpowiada: „Prawie mnie pan przekonał. Tylko niech pan przekona oponę, żeby ona była dobra na sposób socjalistyczny czy kapitalistyczny. Oni dostarczają system, który ma gwarantować, że ta opona będzie dobra” (s. 290).
Przypomina się przedstawienie STS-u, w którym aktor deklarował: „Nie ma kapitalistycznego
zeszytu w kratkę. Nie ma socjalistycznego zeszytu w kratkę. Jest tylko dobry lub zły zeszyt w kratkę” (cyt. z pamięci).
Mimo takich
„kawałków” przy lekturze rzuca się w oczy nostalgia udzielających informacje za
minionymi czasami. Zakłady, w których pracowali za PRL, rysują się
sympatycznie, ludzko, jako miejsca, gdzie się żyło życiem wspólnotowym. W wywiadach wracają wątki opieki nad pracownikami w postaci premii, wycieczek, organizowania dnia kobiet, funkcjonowania bufetów, stołówek, sklepów
zakładowych, ośrodków wypoczynkowych, udzielania pomocy w sprawach
mieszkaniowych… Pracownicy wspominają nieco rodzinne stosunki między nimi:
obchodzenie imienin, opijanie 1 Maja (wódka w czajniku!)… Mówią o pracy całych
rodzin, nawet kolejnych pokoleń w tych samych fabrykach… Nawet sekretarze PZPR
wspominani są jako tacy, do których można było pójść i uzyskać pomoc. Nie widać
w ich wypadku wielkiego zapału ideologicznego. Przynależność do partii jest z obu stron traktowana pragmatycznie, nieraz instrumentalnie.
W sumie z tym
systemem – przynajmniej w świetle wspomnień – dawało się współżyć, może nawet nie było w nim źle. Jest to obraz zupełnie inny niż nasz o takich zakładach, formułowany z zewnątrz, i ten, który robotnicy ujawnili dosyć masowo w 1980 r.
(Pracownica FSO, która w ramach Solidarności przygotowywała wybory 1989 na warszawskiej Pradze, s. 382: „Była taka radość, taka euforia, że nareszcie nie
ma tej komuny, tej ciemnoty, którą nam wciskali. Jest nadzieja, że będzie lepiej. Wtedy wszyscy myśleliśmy jednymi kategoriami”).
Rozmówcy badaczy
dużo mówią o FSO. Ta fabryka była prawie symbolicznym przykładem przemysłu PRL-owskiego. Powstała od zera, miała stanowić robotnicze przeciwstawienie urzędniczo-inteligenckiego miasta, była przeogromna… i nic z niej nie pozostało
po transformacji. Byli pracownicy mówią o niej raczej dobrze. No cóż, nie byłem
robotnikiem FSO. Mam jednak pewne wspomnienia o niej – bowiem posługiwałem się
samochodem tam wyprodukowanym. Żerańskie samochody miały zaś pewną fatalną wadę: często się psuły. Pamiętam, jak kiedyś w zimie wiozłem rodzinę do Zakopanego dużym fiatem, którego nowy rozrusznik był uprzejmy się zepsuć 50 km
za Warszawą. Ponieważ, zwłaszcza z dziećmi, trzeba czasem na takiej trasie stanąć, więc starałem się stawać na pochyłych odcinkach szosy – by żona mogła mnie łatwiej popchnąć. Przy przejeździe w tłoku przez Gorce „modliłem się”, by
silnik nie zgasł – ponieważ pod górę nie można zapalić samochodu „na pych”, a zatrzymałbym ruch na wąskiej szosie. W szczególności żerańskie samochody okropnie nie lubiły rano zapalać. W zimie ludzie wręcz brali akumulatory do domu, by nie słabły. Akumulator to nie piórko. Wszystko było jednak lepsze od porannego „piłowania” rozrusznika, dobiegającego z każdego kąta parkingu. Do
dziś, gdy słyszę czasem takie piłowanie, myślę: „Co za szczęście, że to już nie
ja!”.
Beznadziejnie
brakowało części zamiennych, a mnie zdarzyła się potrzeba zdobycia całej nowej
karoserii. Inny kierowca zrobił sobie mianowicie garaż w kufrze mojego samochodu. Ja wyszedłem z tego cało, ale nadwozie do niczego się już nie nadawało. Zostawmy na boku, jak zdobyłem przydział na nowe – bo bez przydziału
sprawa byłaby beznadziejna. Zdobyłem je jednak. Oznaczonego dnia wynająłem samochód pomocy technicznej i pojechałem po karoserię. Samochód wjechał wraz ze
mną na teren fabryki rano, gdyż samego kierowcy później by nie wpuszczono.
Kierowca, znający życie, zaraz za bramą poszedł spać – wiedział, że ja przed końcem dnia nie uporam się z moją karoserią. Sam zaś przystąpiłem do
załatwiania gigantycznych formalności i płatności. Wszystko było zorganizowane
tak, ażebym musiał przemierzać w obu kierunkach teren FSO, mający długość kilku
przystanków tramwajowych – tylko w środku nie było tramwaju. Na dodatek przerwy
śniadaniowe urzędniczek miały charakter kroczący i były chyba skorelowane z załatwianiem przeze mnie kolejnych etapów sprawy. Każda następna urzędniczka zaczynała przerwę, gdy ja się do niej zbliżałem. W sprawach motoryzacji każdy,
kto czymś dysponował, miał wówczas silną władzę. Diagnosta lub właściciel stacji obsługi byli królami. Urzędniczki FSO były więc co najmniej
królewnami.
Stopniowo dzień
zbliżał się do końca, a ja do końca mojej drogi i moich sił także. Karoseria została załadowana na samochód pomocy technicznej. Kolejni nabywcy z
karoseriami na samochodach ustawili się karnie w kolejkę do ostatniego etapu:
kontroli straży przemysłowej. Ta interesowała się specyficznie jedną sprawą:
czy w karoserii nie zamontowano czegoś (np. lusterka), do którego nabywca nie miał
prawa bądź za ten element nie zapłacił. U mojego poprzednika wykryto
„nadwyżkę”
w postaci wlewu benzyny. Tłumaczył, że taką karoserię mu sprzedano, że on przecież tego wlewu nie umieścił w niej sam. Nic nie pomagało. Zdenerwowany facet wziął więc młotek od najbliższego robotnika i jednym uderzeniem wybił nieszczęsny wlew (niszcząc go oczywiście i gdzieś odrzucając). Mnie
zakwestionowano jedynie tabliczkę „125p” („Emblemat się panu nie należy”).
Tabliczka na szczęście dała się oderwać ręką.
Gdy porównuję swoje
wspomnieniach z tego dnia spędzonego za murem na Stalingradzkiej (dziś Jagiellońskiej) – a mógłbym rzecz rozwijać – ze wspomnieniami pracowników fabryki zawartymi w książce, to czuję zawodowo ekscytujący niepokój. Mam w końcu przed sobą dwa źródła (moje wspomnienia też są coś warte!). Mówią one co
innego. Jako historyk powinienem z tego wybrnąć. Nie potrafię. Mogę tylko pytać: czy mojego pokolenia obraz PRL był przesadnie czarny – nawet jeśli sam nie poczuwałbym się do takiego grzechu? Czy myśmy zwracali uwagę na inne sprawy
niż nasi współobywatele robotnicy? Czy te socjalistyczne fabryki dawały ludziom
coś przypominającego bardziej cywilizację agrarną (wieś sąsiadów skupionych wokół dziedzica-opiekuna) niż zakład pracy w stylu kapitalistycznym? To byłoby
notabene ciekawe w kontekście obecnego rozgrywania w polskiej polityce hasła Polski „solidarnej” przeciw „liberalnej” (niezależnie od zakładanej treści tych
terminów). Czy też może zwłaszcza byłym pracownikom żal, że w skrajnym wypadku
– jak w FSO – po sprywatyzowanej na rzecz kapitału zagranicznego fabryce mógł pozostać pusty plac z resztką ruin? (To też byłoby ciekawe z punktu widzenia części dzisiejszego dyskursu politycznego!).
A może starsi już
dziś ludzie upiększają swoją młodość w sytuacji, gdy życie na ogół ich nie pieści? Czy dla różnych przyczyn może przeczerniają nową rzeczywistość? W końcu
nawet w kapitalistycznych fabrykach na świecie istnieją jakieś społeczności pracownicze, podczas gdy w dzisiejszej Polsce stopień zorganizowania się robotników w związki zawodowe jest zaskakująco niski. Rozumiem, że atomizację można odczuwać jako nieprzyjemną zmianę i respondenci mogą się do tego
ograniczyć – ale zagadnienie jest warte dalszych studiów ze strony badaczy.
Może zaś „wydźwięk” (słowo znane w dyskursie komunistycznym!) książki wynika z tego, że osoby przeprowadzające wywiady, należące już do następnego
pokolenia, nie dociskały opowiadających, gdyż same inaczej patrzą na PRL niż my – a dokładniej niż wielu z nas patrzało zwłaszcza w trakcie końcowej kompromitacji systemu i po jego upadku? Zmiana postrzegania, a nawet częściowa rehabilitacja zjawiska w kolejnych pokoleniach badaczy nie jest nowa w dziejach historiografii. Na dzień dzisiejszy skonstatujmy, że
niezależnie od tego, na jakim obrazie stanie za 100 lat, lepsza jest różnica spojrzenia niż budowanie jednolitej, chwalebnej wizji historii kraju
bohaterskiego i dumnego.
Redakcja językowa: Beata Bińko
Sto lat po plebiscycie na Warmii, Mazurach i Powiślu. Jak pamiętać o klęsce?
Pomnik plebiscytowy w Olsztynie odsłonięty 8 lipca 1928 r. Monument został wysadzony przez żołnierzy Armii Czerwonej w roku 1945.
ROBERT TRABA
Sto lat po plebiscycie na Warmii, Mazurach i Powiślu. Jak pamiętać o klęsce?
Relacje „my – oni” zbudowane na zasadzie „dobry – zły”
i kreacji wroga są stale elementem życia społeczno-politycznego.
Przypominając
plebiscyt w tym kontekście, być może bardziej zgłębimy postawy i emocje ludzi tamtych czasów, a jednocześnie lepiej będziemy rozumieć współczesne konflikty polityczne. Strategia „wroga” przynosi często efektowne zwycięstwa. Leczenie się z narzuconej wrogomanii i ojkofobii trwa pokolenia.
Każdy wiec przedplebiscytowy
był starannie zainscenizowany. Tym razem przywódca wschodniopruskiego ruchu małych
ojczyzn Max Worgitzki (1884–1937) wprowadził na scenę wychudłą krowę. Miała symbolizować upadłą gospodarkę odradzającej się polskiej państwowości. W finale
wiecu krowa ze zmęczenia położyła się, a Worgitzki postawił na jej karku nogę,
dając jasno do zrozumienia, kto wygra plebiscyt: Wróg, czyli Polska, zostanie pokonany! W biograficznym filmie Emigrant
(1995) tak właśnie olsztyński wiec wspominał urodzony w stolicy Warmii Tadeusz
Nowakowski (1917–1996), polski pisarz (bestselerowy Obóz Wszystkich Świętych), od 1945 r. na emigracji, w latach osiemdziesiątych
kronikarz papieskich podróży, redaktor Radia Wolna Europa. Bardziej prawdopodobne, że sytuację utrwalił trzyletniemu Tadeuszowi jego ojciec, ówczesny redaktor „Gazety Olsztyńskiej”, Stanisław Nowakowski (1889–1942).
Obrazek był tak wstrząsający dla kilkuletniego dziecka, że z czasem Nowakowski
postanowił nigdy nie odwiedzić niemieckiego Allenstein. Wrócił do polskiego Olsztyna po 70 latach. W 1990 r. władze miasta nadały mu tytuł honorowego obywatela!
Po co pamiętać?
Klęska poniesiona przez stronę polską w
plebiscycie na Warmii, Mazurach i Powiślu w 1920 r. przerosła najbardziej pesymistyczne scenariusze. Na 422 067 uprawnionych do głosowania w
plebiscycie wzięło udział 87,4% mieszkańców wschodniopruskich powiatów. Na Mazurach i Warmii „za Polską” oddano 7924 głosy, czyli 2,14%, „za Prusami Wschodnimi” 97,86%. Statystykę poprawiali nieco polscy mieszkańcy drugiego okręgu wyborczego – Powiśla (Kwidzyn), ale i tak porażka była druzgocąca.
Pamięć o plebiscycie nie weszła do kanonu
chlubnych wydarzeń historii Polski. Polska tożsamość w okresie międzywojennym konsolidowała się wokół innych, ważniejszych ze względu na interes
odbudowywanego państwa, wydarzeń historycznych. Plebiscyt istniał jedynie w wymiarze regionalnym, tyle że pamiętali o nim Niemcy, a Polacy siłą rzeczy musieli stworzyć własną opowieść w powodzi corocznych ludowych festynów pamięci
organizowanych przez niemiecką większość. Obok rocznic bitwy pod Tannenbergiem
z sierpnia 1914 r. niemieckie zwycięstwo plebiscytowe było najpopularniejszym świętem historycznym międzywojennych Wschodnioprusaków. Polscy Warmiacy i Mazurzy budowali swoją pamięć historyczną wokół zwycięstwa pod Grunwaldem i wielkich rocznic narodowych.
Po co dzisiaj wracać do plebiscytu? Zadając
to pytanie, wkraczamy w sens nauczania historii w ogóle: Po co uczyć historii?
Otóż uniwersalny sens opowiadania przeszłości powinien polegać na nauczaniu myślenia historycznego, bo tylko tak możemy poznawać mechanizmy społeczne i lepiej rozumieć człowieka w czasie. Historia plebiscytu na Warmii, Mazurach i Powiślu może być pod tym względem bardzo pouczająca.
Europejskie złudzenie
„Nikt z nas nie cieszył się złudzeniem, ażeby
Warmia i Mazury przejść mogły w całości na łono Polski za pomocą plebiscytu”
–
konstatowała ukazująca się od 1886 r. „Gazeta Olsztyńska” (1920, nr 84).
Najbardziej zapewne liczono na polskie głosy w południowej Warmii, gdzie mieszkało ponad 60 tys. ludności polskojęzycznej, a katolicyzm tworzył
dodatkową więź z tradycją Rzeczypospolitej. Tymczasem w najbardziej nasyconym polską aktywnością narodową i polityczną powiecie olsztyńskim „za Polską”
głosowało jedynie nieco ponad 5 tys. Warmiaków, a „za Prusami Wschodnimi”
ponad 48 tys.
Jeszcze gorzej było na Mazurach. Według
oficjalnych pruskich statystyk, które z pewnością nie służyły zawyżaniu liczby
ludności polskojęzycznej, w 1910 r. językiem polskim posługiwało się w
poszczególnych powiatach od 35% (giżycki) do 71% (szczycieński) mieszkańców.
Największym kuriozum okazały się wyniki głosowania w położonym na północny wschód od Ełku powiecie oleckim. Podobnie jak Węgorzewo, Olecko znalazło się poza strefą plebiscytową ze względu na to, że – jak argumentowała strona niemiecka – mieszkańcy ulegli pełnej germanizacji. Jednak na wyraźne żądanie polskich negocjatorów na konferencji pokojowej w Paryżu w końcu i w tym powiecie postanowiono przeprowadzić referendum, ponieważ… mieszkała tam w 1910
r. ponad 1/3 ludności polskojęzycznej. Wynik plebiscytu był ekstremalnie niekorzystny dla Polski: zagłosowało na nią 0,007% uczestników, czyli w liczbach bezwzględnych oddały swój głos 2 osoby – europejski rekord porażki, jeśli
chodzi o ówczesne tereny plebiscytowe od Adriatyku po Morze Bałtyckie.
Już pod koniec XIX w. francuski socjolog
Ernest Renan przestrzegał, by nie dać się zwieść wierze w statyczność poczucia
narodowego i przekonaniu, że wyłącznie język i inne tzw. obiektywne kryteria określają tożsamość narodową. Do klasyki refleksji nad procesami
narodowotwórczymi przeszła jego teza, że egzystencja narodu to
codzienny, nieustający plebiscyt (1882). Nic bardziej trafnego i dosłownego w odniesieniu do sytuacji roku 1920 na Warmii i Mazurach.
Europa wszakże zdawała się nie dostrzegać istoty słów Renana. Rozpad imperiów po I wojnie
światowej (Rosja, Austro-Węgry i cesarskie Niemcy) stworzył nie tylko
konieczność wymyślenia nowej, narodowej mapy Europy, wytyczenia granic, lecz także ustanowienia kryteriów definiowania narodu. Ich osnową stała się zasada samostanowienia
narodów. W praktyce politycznej wytyczyła amerykańską, przygotowaną przez prezydenta Thomasa Woodrowa Wilsona (1856–1924), strategię dla Europy, która pozwoliła powstać na gruzach upadłych imperiów Polsce i kilku innym nowym państwom narodowym. Jej leninowska wersja dała impuls do odrodzenia narodom tworzącego się Związku Sowieckiego. W odniesieniu do wieloetnicznych
terytoriów
pograniczy kulturowych okazała się jednak fiaskiem. Nie rozwiązywała konfliktów, prowadziła wręcz do ich zaostrzenia. Bo któż miał stanowić o wyłączności do jakiegoś terytorium, gdy zamieszkiwały je dwie, trzy albo cztery
koegzystujące od wieków mniejszości etniczne i językowe?
Na przełomie XIX i XX w. w całej Europie
rozpowszechniona była tradycja ludoznawstwa poszukującego egzotyczności zwyczajów i archaiczności kultywowanych języków rodzimych, szczególnie na pograniczach Europy Środkowej. Ta myśl fascynowała nie tylko intelektualistów i
literatów, ale wywierała także wpływ na polityków. Język i zwyczaje miały stanowić o obiektywnej przynależności narodowej. Tyle że już wówczas narody ulegały procesom dynamicznych zmian. Sens definiowania narodów nie był dany raz
na zawsze, lecz zadany jako wyzwanie pokoleniowe, w konfrontacji z
nowoczesnością i masowymi migracjami. Doświadczenie europejskich plebiscytów po
I wojnie światowej na pograniczach, takich jak m.in. Mazury i Warmia, pokazuje,
jakim złudzeniem było rozumienie narodu tylko przez język ojczysty i zwyczaje.
Być może Europa powojnia, otrząsająca się z
barbarzyństwa wzajemnego wyniszczania w działaniach zbrojnych i wewnętrznie zdekolonizowana przez upadek mocarstw, była skazana na życie w realnym złudzeniu tworzenia nowego, lepszego świata? W rzeczywistości przez kolejne 30
lat kontynentem targały liczne konflikty społeczne i polityczne, których
tragicznym finałem była II wojna światowa.
Kreator niemieckiej akcji plebiscytowej,
wspomniany Max Worgitzki, napisał rok po plebiscycie: „Nie ulega wątpliwości, że gdyby plebiscyt został przeprowadzony wiosną 1919 roku, zakończyłby się zupełnie innym wynikiem niż półtora roku później. Należy przypuszczać, że przy
zręcznej pracy Polaków cały obszar plebiscytowy byłby dla nas stracony”. W ten
sposób potwierdził polskie złudzenie o możliwości wygrania plebiscytu. Czyżby więc realnie istniała szansa na polskie zwycięstwo?
Ahistoryczność tezy Worgitzkiego nie jest
żadnym paradoksem. Autor był inteligentnym i ambitnym graczem na scenie wydarzeń 1920. Publicysta, pisarz, aktywista społeczny i animator kultury (w 1925 doktor honoris causa Uniwersytetu Królewieckiego) uruchomił w
południowych
Prusach Wschodnich masowy ruch obrony ziemi ojczystej. Nigdy wcześniej ani później nie powstały w tym regionie tak masowe
organizacje, zrzeszające ponad 100 tys. członków, z oddziałami w każdej
parafialnej wsi. Pisząc o szansie Polaków wiosną 1919 r., fantazjował. Europa dopiero ocierała powoli krwawiące rany niedawno zakończonych działań
wojennych,
trwała konferencja pokojowa w Wersalu (traktat podpisano 28 czerwca), nikt wtedy jeszcze nie mógł znać dokładnie scenariusza zdarzeń na najbliższy rok.
Kalkulacje o zwycięstwie Polaków nie miały żadnych podstaw poza jedną – chęcią
pokazania, że to on, Max Worgitzki, przez stworzony przez siebie ruch społeczny
obronił Prusy Wschodnie przed polską inwazją. Wybujała ambicja Worgitzkiego nie
zmienia faktu, że z perspektywy niemieckich interesów stworzył oryginalny ruch
społeczny, którego sens wyrażała filozofia małej ojczyzny Warmiaków i Mazurów jako inkubatora niemieckiej idei narodowej.
Mechanizm wykreowanej
propagandy plebiscytowej był prosty. Należało najpierw zbudować wizerunek wroga, a następnie uruchomić strategię obrony ziemi ojczystej przed
zagrażającym jej niebezpieczeństwem. Taki scenariusz mógł być w oczach Wschodnioprusaków realny, gdyż sześć lat wcześniej przez mazurskie wsie i miasteczka przeciągnęły tysiące żołnierzy rosyjskich, a hasło „Kozacy
nadchodzą!” stało się synonimem podboju i okrucieństwa. Bolszewicka I Armia Konna Siemiona Budionnego stała w 1920 r. u granic Prus Wschodnich i mogła budzić proste skojarzenia z krótką okupacją rosyjską z przełomu 1914 i 1915 r.
Gorszym, bo bezpośrednim,
wrogiem zza kordonu byli Polacy. Ciekawe, że mniej odnoszono się bezpośrednio do sąsiadów, Mazurów i Warmiaków. Niebezpieczną i zrujnowaną Polskę łatwiej dało
się wykreować jako wroga, ponieważ łatwo z niej było zrobić wszechobecny symbol
zagrożenia egzystencji miejscowej ludności.
Można sobie wyobrazić
napięcie, w jakim żyli niemieccy i polscy mieszkańcy Warmii i Mazur podczas trwającej kilka miesięcy akcji przedwyborczej. Histeryczna wręcz atmosfera obrony ziemi rodzinnej przed zagrażającym jej polskim wrogiem prowokowała rosnącą agresję, przeradzającą się w akty przemocy. Ich ofiarą padło wielu działaczy polskich. Bogumił Linka (1865–1920) został tak pobity, że wkrótce zmarł w szpitalu. Atmosfera była nasycona nienawiścią do tego stopnia, że znany
mazurski poeta, filar duchowy polskich Mazurów, Michał Kajka (1858–1940) w ostatniej chwili zrezygnował w ogóle z udziału w głosowaniu, bo obawiał się przyszłych konsekwencji ze strony niemieckich urzędników. Na nic się zdały formalne umiędzynarodowienie obszaru plebiscytowego pod auspicjami Komisji Międzysojuszniczej oraz obecność około 5 tys. żołnierzy alianckich w
Olsztynie
i Kwidzynie. Nauczyciel, urzędnik gminny, cała administracja publiczna i ogromna większość duchowieństwa, pozostając w rękach niemieckiej większości, siłą rzeczy bronili niemieckiego stanu posiadania.
Szczyt wrzenia wyborczego i
agresji nastąpił kilka dni przed aktem głosowania, gdy do południowych Prus Wschodnich przyjechało ponad 120 tys. emigrantów z zachodnich Niemiec, ale urodzonych jeszcze w Prusach Wschodnich, którzy decyzją traktatu wersalskiego mieli prawo głosu w plebiscycie. Stanowili oni 1/3 wszystkich wyborców!
Nieprawdą jest, że stało się tak wbrew delegacji polskiej w Paryżu. Ignacy Paderewski i wielu innych przedstawicieli Polski widzieli w tym szansę, dając się tym samym uwieść złudzeniu, że mówiący polskim dialektem Mazurzy są w gruncie rzeczy Polakami. Nie odniósł skutku głos sprzeciwu przybyłej do Paryża
delegacji Mazurów z Bogumiłem Linką na czele. Jej przedstawiciele po powrocie na Mazury uniknęli procesu o zdradę stanu tylko dzięki interwencji
francuskiej.
Obraz subwencjonowanych
przez niemieckie państwo tysięcy emigrantów został zapisany na licznych fotografiach z tego okresu. Przedstawiały one wesołe gromady mężczyzn w średnim
wieku, maszerujące radośnie przez miasteczka i wsie, powitania przez rodzimych
mieszkańców i piwne biesiady, których stałym elementem oprócz alkoholu były chóralnie śpiewane niemieckie pieśni patriotyczne. Zdjęcia nie uwieczniły burd
i bijatyk, napadów na polskich sąsiadów, ale na ten temat zachowały się dość liczne relacje świadków bądź doniesienia gazet polskich.
„Wierność niemieckości” i „obrona polskości”
Euforia zwycięstwa
przeniosła się na boom medialny,
setki artykułów, utworów literackich, plakatów, sztuk teatralnych i przede wszystkim radosne świętowanie na rocznicowych uroczystościach ludowych.
Stałym
elementem krajobrazu stały się tzw. kamienie plebiscytowe z lakonicznym napisem
w stylu „Ta ziemia pozostanie niemiecka” i liczbą głosów „za Prusami Wschodnimi” i „za Polską”.
Słowem kluczem utrwalającym
niemieckie zwycięstwo była przez cały okres międzywojenny „wierność”
ojczyźnie
i ziemi rodzimej przy równoczesnym pogłębianiu negatywnego stereotypu Polaka.
Za rekordowy wynik wyborczy Olecko przemianowano na „Wierne Miasto” – Treuburg,
największy po królewieckich scenach wschodniopruski teatr w Olsztynie
uroczyście otwarto w 1925 r. jako Teatr „Wdzięczności” (Treudank). Wzmożenie niemieckich
uczuć patriotycznych miało kulminację między 1925 a 1930 r. W 1928 r. z udziałem tysięcy olsztyniaków odsłonięto w parku olsztyńskiego Jakubowa plebiscytowy „pomnik wdzięczności”, którego autorami byli najpopularniejsi w Republice Weimarskiej rzeźbiarze, bracia Walter i Johannes Krügerowie; to oni stworzyli
pod Olsztynkiem – niezależnie od intencji ideologicznych – jeden z najciekawszych w międzywojniu, w skali europejskiej, pomników upamiętniających
zwycięstwo wojenne – Tannenberski Pomnik Narodowy.
Ostatni raz na wielką skalę
uroczystości rocznicowe obchodzono w 1960 r. w Republice Federalnej Niemiec.
Podczas gdy w Polsce 10 lipca na Polach Grunwaldzkich zorganizowano największą
manifestację historyczno-państwową w dziejach PRL z okazji 550-lecia zwycięstwa
pod Grunwaldem, w Düsseldorfie w tym samym czasie około 200 tys. dawnych mieszkańców Prus Wschodnich wzięło udział w demonstracji upamiętniającej
40-lecie zwycięstwa plebiscytowego. Spotkanie nacechowane było zimnowojenną atmosferą. W przemówieniu
kanclerza RFN Konrada Adenauera (1876–1967) antykomunizm zlewał się z rewizjonizmem wobec porządku granic ustanowionych w Poczdamie w 1945 r.
„Wasze
dzisiejsze spotkanie, moi niemieccy przyjaciele z Prus Wschodnich – mówił – ma
również cel polityczny. Ta manifestacja ma Niemcom i wszystkim wolnym narodom pokazać to, co Państwu wyrządzono i co stało się z Państwa stronami
ojczystymi”. W ten sposób Adenauer wpisywał plebiscyt w preferowany przez organizacje ziomkowskie i RFN, do czasów rządów Willy’ego Brandta (1969), mit fundacyjny zachodnich Niemiec jako państwa opartego na poszanowaniu praw człowieka.
W polskim wspominaniu
plebiscytu słowami kluczami są do dziś „niemiecki terror” i „bohaterska obrona
polskości”, a ich symbolem głównie Bogumił Linka, pochowany na dawnym cmentarzu
ewangelickim w al. Wojska Polskiego w Olsztynie, gdzie w 1973 r. ufundowano symboliczny pomnik. Linka jest patronem Zespołu Szkolno-Przedszkolnego w mazurskich Dźwierzutach, w Wawrochach, gdzie się urodził, istnieje prywatna izba pamięci, w wielu miastach regionu ma swoje ulice. Plebiscytowy pomnik Krügerów zniszczono zaraz po zdobyciu Olsztyna w 1945 r. Na jego miejscu z inicjatywy pierwszego sekretarza
KW PZPR Józefa Buzińskiego (1923–1987), ufundowano w 1972 r. pomnik
„Bohaterom Walki o Wyzwolenie Narodowe i Społeczne
Warmii i Mazur” autorstwa Bolesława Marschalla (ur. 1938). Okazją była pięćdziesiąta rocznica powstania Związku Polaków w Niemczech, którego
zwiastunem organizacyjnym był Związek Polaków w Prusach Wschodnich, powstały w
Olsztynie w wyniku ożywienia polskich organizacji narodowych w czasie plebiscytu.
Historia zatoczyła krąg. Czy dzięki konkurencji pomnikowej lepiej ją dziś rozumiemy?
W stronę myślenia historycznego
Pamięć ma to do siebie, o czym nomen omen czasami zapominamy, że składa się zarówno z procesu pamiętania, jak i wypierania aż do zupełnego zapomnienia.
Od czasów najdawniejszych pamiętamy bohaterów i ofiary, najczęściej poległe na
polu chwały, one bowiem tworzą wzorce postaw i konsolidują morale grupy, w efekcie składają się na pozytywną tradycję, która odgranicza „nas” od
„innych”.
Gorzej jest z przegranymi zdarzeniami, klęskami, które niekoniecznie da się opowiedzieć strofą bohaterską. Do takich fenomenów historycznych należał z polskiej perspektywy plebiscyt roku 1920.
W centrum debat o tym plebiscycie
toczonych w Polsce ciągle główne miejsce zajmuje pytanie o przyczyny
przegranej. Odideologizowujemy język opowieści, stwarzamy nowoczesne fakty medialne, ale w gruncie rzeczy ciągle znajdujemy się w tym samym miejscu opowieści. Nie istniał realistyczny alternatywny wynik plebiscytu – wyrana strony
polskiej. Zarzuty, że państwo polskie zlekceważyło sytuację północnego pogranicza jest tyleż słuszne, co ahistoryczne, nawet jeżeli będziemy przypominać szlachetną postawę Jana Kasprowicza czy Stefana Żeromskiego, orędujących za przywróceniem Pomorza Gdańskiego oraz Warmii i Mazur do Polski.
W sytuacji wojny polsko-bolszewickiej, niejasnej sytuacji na Górnym Śląsku, w Gdańsku, na zachodniej Ukrainie i Litwie Józef Piłsudski oraz rząd polski musieli kierować się priorytetami, które gwarantowały stabilność tworzących się
granic. Złudzeniem była też wiara w siłę tzw. żywiołu polskiego na Warmii, a w
szczególności na Mazurach. Nie zmienia to faktu, że powinniśmy przypominać postaci
historyczne tamtych czasów. W okresie plebiscytu rozwijali aktywność ludzie, którzy odegrali znaczącą rolę w życiu międzywojennej społeczności polskiej w Niemczech oraz w Polsce po 1945 r., by wspomnieć tylko Jana Baczewskiego, Fryderyka Leyka, ks. Wacława Osińskiego, Karola Bahrkego, Kazimierza Jaroszyka
czy Juliusza Malewskiego.
Z perspektywy historii miejsca oprócz
okresu plebiscytowego jeszcze tylko raz w miasteczkach Mazur, Warmii i Powiśla
pojawił się masowy ruch społeczny – „Solidarność” 1980–1981. Oba fenomeny zaistniały w różnych epokach i różnych kontekstach państwowo-politycznych.
Inspiracją ruchu lat 1919–1920 był
polsko-niemiecki antagonizm, specyficzna, nierówna walka o niezależny byt z jednej strony państwa-niedawnego mocarstwa, które poniosło klęskę w czasie wojny i szukało konsolidacji w nowej formule prawnej, a z drugiej państwa, które powstało z ponadstuletniego niebytu i musiało na nowo nie tylko określić
swoje granice, lecz także zdefiniować swoją tożsamość narodową. Polska i Niemcy
dysponowały nierównym potencjałem sił i środków oraz w różny sposób definiowały
swoją rację stanu. W tej nierównej walce terytoria peryferyjne, jak Górny Śląsk
czy Warmia i Mazury, stawały się polem szczególnie ostrej konfrontacji, w której plemienna wrogość prowadziła wręcz do nienawiści narodowej, a z czasem również sąsiedzkiej. Symptomatyczne pozostaje, jak toksyczne okazały się owoce
zwycięstwa opartego na wrogości i strachu, jak kruche okazały się
zantagonizowane struktury demokratyczne w całej Europie międzywojnia. Te konteksty zarówno w wymiarze lokalnym i regionalnym, jak też europejskim trafnie pokazała wystawa Muzeum Historycznego w Ełku. Doświadczenie kruchości demokracji najbardziej odczuły wschodnie terytoria weimarskich Niemiec,
szczególnie powiaty mazurskie (ełcki, gołdapski, olecki, nidzicki), gdzie w ostatnich wolnych wyborach do Reichstagu w 1932 r. przeważająca większość mieszkańców zagłosowała na Narodowosocjalistyczną Niemiecką Partię Robotników (NSDAP), dając się uwieść obietnicom socjalnym i poczuciu włączenia Mazurów do
„wspólnoty Niemców” (deutsche
Volksgemeinschaft). Był to największy sukces NSDAP w całych Niemczech!
Ich polscy sąsiedzi zaangażowani w
polski ruch narodowy w momencie agresji na Polskę we wrześniu 1939 r. w większości zostali aresztowani i trafili do obozów koncentracyjnych. Te historie można odnaleźć w niektórych biogramach działaczy plebiscytowych.
Siłą
ełckiej wystawy jest to, że autorom udało się nie tylko zgromadzić ciekawe eksponaty, lecz także stworzyć opowieść o lokalnym doświadczeniu Ełku wplecionym w procesy wielkiej historii.
Tylko 60 lat po plebiscycie, u progu demokratycznej
Polski, Mazury stały się świadkiem i uczestnikiem „karnawału Solidarności”.
Dziesięciomilionowy ruch „Solidarności” zmobilizował również tysiące ełczan do
walki o demokrację i w efekcie przyniósł obywatelom wolność, a Polsce
suwerenność, czego emanacją było zwycięstwo wyborcze 4 czerwca 1989 r. Spór rozgrywał się wewnątrz państwa polskiego. W kontekście 1920 r. dostrzegam jedną
zasadniczą różnicę w mechanizmach społecznej mobilizacji. O ile zarówno w 1920,
jak i w 1989 istniał wyraźny podział na My–Oni, o tyle podstawą sporu sprzed stu lat był wizerunek zewnętrznego wroga (Polaków) i mechanizm wykluczenia, a 30 lat temu efektem rewolucji „Solidarności” było budowanie obywatelskiej wspólnotowości społeczeństwa polskiego, mimo konfliktu i różnic
ideologicznych.
Przywołując ten przykład, nie chcę wpadać w prosty dydaktyzm i sugerować, że
„w
Polsce było lepiej”. Przede wszystkim każda historia lokalna czy regionalna rozgrywa się w innym kontekście społeczno-politycznym. Europa lat
dwudziestych
XX w. przeżywała największy kryzys demokracji, natomiast na przełomie lat osiemdziesiątych
i dziewięćdiesiątych tegoż stulecia dokonywała wielkiego aktu zerwania żelaznej
kurtyny, która dzieliła kontynent od 1945 r. Motorem tych przemian były przede
wszystkim wartości demokracji liberalnej i one napędzały również dążenia rewolucji
„Solidarności”. Tej opowieści nie było już oczywiście na wystawie o
plebiscycie, ale warto przy okazji pamiętać, jak w krótkiej perspektywie może zmieniać się historia, warto więc zamiast ją ideologizować, uczyć się
myślenia historycznego.
Patrząc lokalnie, możemy całkiem dobrze uczyć się uniwersalnych mechanizmów procesów historycznych. Wystarczy tylko uważnie patrzeć i chcieć zrozumieć…
Wrzenie społeczne, jakie
wywołała akcja plebiscytowa, odkrywa przed dydaktyką szkolną i obywatelską paletę intersujących, również z dzisiejszej perspektywy, nowych i aktualnych pytań. Relacje „my – oni”, zbudowane na zasadzie „dobry – zły” i kreacji wroga
są stale elementem życia społeczno-politycznego. Przypominając plebiscyt w tym
kontekście, być może bardziej zgłębimy postawy i emocje ludzi, Polaków i Niemców, a jednocześnie rozpoznamy mechanizmy współczesnych konfliktów politycznych. Osoby takie jak Bogumił Linka przestaną być spiżowymi bohaterami,
a staną się żywymi postaciami minionej epoki, pozwalającymi zarazem lepiej rozumieć współczesne mechanizmy polityczne, tak by unikać błędów przeszłości.
Bibliografia
Anderson B. (1997), Wspólnoty wyobrażone. Rozważania o źródłach i rozprzestrzenianiu się nacjonalizmu, tłum. S. Amsterdamski, Kraków.
Plebiscyty na Warmii,
Mazurach i Powiślu w 1920 roku. Wybór źródeł (1986), red. P. Stawecki, W.
Wrzesiński, Olsztyn.
Renan E. (2018), Co to jest naród?, tłum. G. Majcher, Warszawa.
Traba R. (2005),
„Wschodniopruskość”. Tożsamość narodowa i regionalna w Niemczech, Warszawa–Poznań.
Wrzesiński W. (1974), Plebiscyty na Warmii i Mazurach oraz na Powiślu w 1920 roku, Olsztyn.
Redakcja językowa: Beata Bińko
Black Lives Matter, czyli ile warte jest ludzkie życie
Autor: Johnny Silvercloud
Zdjęcie zrobione: 10 listopada, 2015r.
Źródło: Flickr
MARTA CIEŚLAK, ANNA MÜLLER
Black Lives Matter, czyli ile warte jest ludzkie życie
Śmierć George’a Floyda, czarnego mieszkańca Minneapolis, który 25 maja tego
roku został zamordowany przez białego policjanta na oczach przechodniów nagrywających to dramatyczne wydarzenie telefonami komórkowymi, sprowokowała kolejną falę walki o prawa obywatelskie czarnych Amerykanów. Setki tysięcy osób dołączyło do działaczy ruchu Black Lives Matter, który stał się siłą napędową protestów obejmujących niemal cały kraj. Tym razem, również po raz kolejny, głównym (choć nie jedynym) powodem jest przemoc policji, która według niepozostawiających wątpliwości danych jest rezultatem dyskryminacji na tle rasowym. Nie sposób zliczyć, ile razy na przestrzeni wieków czarni Amerykanie zmuszeni byli walczyć o swoje prawa i godne traktowanie przez instytucje reprezentujące państwo. Jednak protesty organizowane w wielkich i mniejszych miastach, miasteczkach i wioskach tym razem mają nieco inny
oddźwięk. Po raz pierwszy odbywają się one we wszystkich stanach. Nie tylko dołączyły do nich znacznie większe niż w przeszłości liczby białych
Amerykanów, ale odbiły się one echem daleko poza granicami USA, w tym także w Polsce. W Warszawie pod ambasadą amerykańską doszło do manifestacji
solidarności z ruchem Black Lives Matter i protestów przeciwko rasizmowi. W mediach społecznościowych rozgorzała dyskusja, czy nazywanie czarnoskórych mieszkańców i obywateli Polski Murzynami jest formą rasizmu. Pojawiła się nawet petycja wzywająca do skreślenia z listy lektur W pustyni i w puszczy Henryka Sienkiewicza. Gdzieniegdzie w czasie manifestacji uczestnicy klękali, odwołując się do gestu piłkarza futbolu amerykańskiego Colina Kaepernicka, który w 2016 r. jako pierwszy ukląkł na jednym kolanie, gdy grano hymn narodowy, w geście protestu mającym zwrócić uwagę na przemoc i rasizm policji.
Tragiczna śmierć
Floyda nie jest niczym wyjątkowym w kronikach historii amerykańskiej.
Komentatorzy
zwracają uwagę, że zmiana nastrojów społecznych i nasilenie aktywności obywateli, których jesteśmy świadkami, wynika także, choć z pewnością niewyłącznie,
z rozwoju technologii. Nagranie z telefonu komórkowego, które obiegło świat i dzięki
któremu każdy może zobaczyć policjanta klęczącego na szyi Floyda przez około ośmiu
minut[1],
podczas gdy mężczyzna błaga o oddech i w końcu przywołuje swoją zmarłą matkę, sprowokowało
falę oburzenia na rasizm, brutalność policji i bestialskie morderstwo człowieka
również dlatego, że rozgrywa się ono niemalże na naszych oczach. Ale Floyd nie był
pierwszym czarnym Amerykaninem, którego śmierć z rąk policji dzięki najnowszym technologiom
stała się sprawą publiczną. W lipcu 2014 Eric Garner umierał z rąk nowojorskich
policjantów na oczach przechodniów nagrywających jego ostatnie słowa telefonami.
Podobnie jak George Floyd, ubezwłasnowolniony Garner błagał o oddech i tak
samo
jak Floyd umierał, wołając, „Nie mogę oddychać” („I can’t breathe” stało się jednym
ze sloganów Black Lives Matter). W 2016 Diamond Reynolds, partnerka Philando’a Castile’a,
nagrała, jak policjant strzelił siedem razy prosto w ciało jej partnera w czasie
rutynowej kontroli drogowej po tym, jak Castile poinformował policjanta, że ma przy
sobie broń, której jest legalnym posiadaczem (w samochodzie była z nimi czteroletnia
córka Reynolds). W 2018 nagrania z kamer policyjnych zarejestrowały, jak dwóch policjantów
strzela dwadzieścia razy w kierunku Stephona Clarka, założywszy, że telefon trzymany
przez Clarka w ręku to broń. Przypadki śmierci Garnera, Castile’a i Clarka, podobnie
jak Floyda i wielu innych, stały się sprawą publiczną, ponieważ wszyscy, również
ci, którzy nie mają na co dzień z policją do czynienia, mogli naocznie przekonać
się o agresji, brutalności i rasizmie osób mających w teorii chronić obywateli i
stać na straży prawa. Przypomnijmy tutaj, że już w 1991 r. Amerykę obiegło nagranie
białych policjantów katujących Rodneya Kinga. Brutalne pobicie czarnego Amerykanina
wywołało protesty w Los Angeles po tym, jak policjanci, którzy znęcali się nad Kingiem,
zostali oczyszczeni z zarzutu użycia nieuzasadnionej przemocy, mimo że cały kraj
miał okazję zobaczyć atak na Kinga na własne oczy.
Przemoc dokumentowana
dzięki telefonom, kamerom w przestrzeni publicznej czy kamerom policyjnym i pokazywana
w mediach społecznościowych w końcu poruszyła białych Amerykanów, także tych, którzy
jeszcze kilka lat temu zarzucali Kaepernickowi brak szacunku dla flagi amerykańskiej
i hymnu narodowego. Oliwy do ognia dolał epizod zarejestrowany telefonem również
25 maja, który naświetlił problem tego, że biali Amerykanie są w pełni świadomi
rasizmu policji, choć myślą o nim w kontekście ochrony swoich przywilejów.
Kilka
godzin przed śmiercią Floyda w Minneapolis Christian Cooper, czarny obserwator ptaków,
poprosił białą kobietę w Central Parku w Nowym Jorku, by ze względu na
obecność
ptaków założyła swemu biegającemu bez ograniczeń psu smycz. Prośba Coopera była
zarówno apelem hobbysty, jak i przypomnieniem, że prawo prowadzenia psów na smyczy
obowiązuje w tej części parku właśnie dlatego, iż stanowi ona powszechnie znany
habitat różnorodnych gatunków ptaków. W odpowiedzi na prośbę Coopera wykształcona,
głosująca na demokratów i uważająca się za osobę progresywną biała Amerykanka zadzwoniła
na policję, twierdząc, że czarny mężczyzna stanowi zagrożenie dla niej i jej psa.
Na nagraniu z telefonu Coopera słyszymy jego spokojny głos i widzimy, że przez cały
czas znajduje się on w sporej odległości od kobiety, która nerwowo szarpie psa i
świadomie kłamie w rozmowie z osobą przyjmującą jej zgłoszenie. Jej decyzja jest
odzwierciedleniem głęboko zakorzenionego wizerunku policji, która chroni białych
Amerykanów, podczas gdy ich czarnych współobywateli uważa automatycznie za kryminalistów.
Nie bez znaczenia jest także to, że kłamstwo białej Amerykanki nawiązało do historycznego
rasistowskiego tropu przedstawiającego czarnych mężczyzn jako szczególne zagrożenie
bezpieczeństwa białych kobiet.
W odpowiedzi czarni
Amerykanie wyrażają własne poczucie frustracji, bo kiedy działacze, eksperci, pracownicy
socjalni, intelektualiści i wielu innych nawoływali białych Amerykanów do konfrontacji
z rasizmem w policji, zdecydowana większość pozostawała nieporuszona, jakby powtarzające
się z porażającą regularnością przypadki zabójstw czarnych kobiet i mężczyzn z rąk
policjantów były niewystarczającym dowodem uzasadniającym ich apele. Nagranie śmierci
Floyda obudziło nowe pokłady szoku i sprzeciwu w świadkach tej zbrodni, których
z minuty na minutę rosnąca liczba po raz kolejny musiała zmierzyć się z okrucieństwem
będącym codziennością czarnych Amerykanów. Nie dziwi zatem, że komentatorzy debatują,
dlaczego właśnie teraz i dlaczego właśnie śmierć Floyda, a także zastanawiają się,
jak długo potrwa to masowe oburzenie białych Amerykanów.
Według bazy danych
„Washington Post” 1304 czarnych Amerykanów zginęło w wyniku strzałów oddanych przez
policjantów pomiędzy 1 czerwca 2015 a 22 lipca 2020 r. („Washington Post”
2020)[2]. To statystyki zgonów wyłącznie w wyniku
użycia broni palnej przez policję, co oznacza, że nie obejmują one zgonów z innych
powodów, w tym śmierci Floyda, która nastąpiła w wyniku uduszenia. Nie obejmują
one również takich przypadków, jak śmierć Ahmauda Arbery’ego zamordowanego przez
dwóch białych Amerykanów podczas
joggingu na przedmieściach Brunswicku w stanie Georgia. Choć Arbery został zamordowany
23 lutego, sprawa ujrzała światło dzienne dopiero na początku maja, kiedy w Internecie
ukazało się nagranie morderstwa i wyszło na jaw, że mordercy, z których jeden jest
byłym oficerem śledczym, nie zostali nawet aresztowani. Pytanie, w jaki sposób biegacz
w szortach i koszulce mógł zagrażać mężczyznom, którzy śledzili go uzbrojeni w samochodzie
dostawczym typu pick-up, zostało początkowo
zignorowane przez lokalne organy śledcze. Dopóki świat nie zobaczył śmierci bezbronnego
mężczyzny na własne oczy, wystarczyło twierdzenie morderców, że ich atak był usprawiedliwiony,
ponieważ w ich przekonaniu Arbery był włamywaczem grasującym od jakiegoś czasu po
dzielnicy. Sprawa zabójstwa Arbery’ego, która dodatkowo po raz enty naświetliła
problem bezkarności białych samozwańczych stróżów porządku publicznego, poruszyła
USA kilkanaście dni przed morderstwem Floyda i również stała się jedną z bezpośrednich
sił napędowych obecnych protestów.
Mit a historia, czyli jak opowiadać o przeszłości
Podkreślmy, że
rasizm w Stanach Zjednoczonych to dziś zjawisko niezwykle złożone.
Dyskryminacja
i uprzedzenia na tle rasowym to zjawiska wielowymiarowe, które w różnym stopniu
i na różne sposoby dotykają dziesiątki milionów Amerykanów należących do wielu grup
rasowo-etnicznych, a definiowanych jako persons of color[3]. Gdy
do dyskusji na temat rasizmu dodamy problemy związane z innymi formami
dyskryminacji,
np. na tle ekonomicznym (klasowym), tożsamości płciowej (w rozumieniu zarówno płci
biologicznej [sex], jak i kulturowej [gender]) lub kulturowym (religia,
język etc.), otrzymujemy obraz społeczeństwa amerykańskiego, który nie sposób naświetlić
w krótkim eseju. Naszym celem nie jest wyczerpująca dyskusja o wielowymiarowości
rasizmu amerykańskiego, ale raczej refleksja na temat jego korzeni historycznych,
nieodzownie łączącymi się z historią relacji dwóch grup demograficznych, których
potomkowie są obecnie kategoryzowani jako biali i czarni Amerykanie. To właśnie
oś zależności pomiędzy tymi dwiema grupami, z których każda jest oczywiście niezwykle
złożona pod względem ekonomicznym, społecznym, politycznym i kulturowym, jest kluczem
do zrozumienia historii rasizmu w USA oraz protestów społecznych, które ogarnęły
Stany Zjednoczone w 2020 r.
Śmierć George’a
Floyda to zaledwie jedno z setek tysięcy wykroczeń amerykańskiej policji przeciwko
czarnym Amerykanom, kolejny rasistowski spektakl przemocy państwa. Jej źródeł –
a podkreślmy tutaj, że przemoc policji jest tylko jednym ogniwem sankcjonowanego
przez państwo rasizmu systemowego wpisanego w funkcjonowanie amerykańskiego społeczeństwa
– musimy szukać w historii. Jako nauczycielki akademickie i historyczki w Stanach
Zjednoczonych nie jesteśmy w stanie uciec od konfliktu, który jest w tę historię
wpisany. Z jednej strony jest to opowieść o bezgranicznych możliwościach otwartych
przed ambitnymi jednostkami, kraju odważnych imigrantów i kolebce nowoczesnej demokracji.
Z drugiej to zupełnie inna opowieść o systematycznym wykluczeniu, brutalnej przemocy
i dyskryminacji na tle rasowym. To czarni intelektualiści i działacze już dawno
temu jako pierwsi postawili tezę, że największym problemem Ameryki jest rasizm,
który precyzyjnie i konsekwentnie od samych początków był wbudowany w podstawy państwa
i narodu amerykańskiego. I nie chodzi tutaj wyłącznie o wciąż istniejący głośny
rasizm pod postacią białych kapturów Ku Klux Klanu, lecz o rasizm codzienny, często
podskórny i nie do końca uświadomiony, wyrażający się przekonaniem, że problemy
społeczne współczesnej Ameryki wynikają z naturalnych różnic w osiągnięciach różnych
grup etnicznych i rasowych; że jeśli pracujesz, to sobie poradzisz; że jednostka
jest panem swojego życia i zawsze ma szansę na sukces; że każdy jest równy i sprawiedliwie
traktowany, jeśli więc sobie nie radzi, to sam jest sobie winny.
W tym micie, bo
jest to tylko mit, nie ma miejsca na dyskusje o rasizmie systemowym, zakorzenionym
tak głęboko, że jest on podstawą wszystkich amerykańskich instytucji, poczynając
od szkolnictwa, mieszkalnictwa i opieki zdrowotnej, a kończąc na sądach, bankach
i rzecz jasna policji (Jones 2013, s. x). Nie ma w nim również miejsca na rasizm
indywidualny, wyrażający się niechęcią wobec czarnoskórego sąsiada, nieufnością
wobec czarnoskórego współpracownika czy chociażby brakiem empatii wobec traumy czarnoskórych
matek bez ustanku drżących o swoje dzieci. Wbrew temu, co czytamy w niektórych komentarzach
pojawiających się pod artykułami zdającymi relacje z USA na polskich stronach informacyjnych,
jedna wizyta w Nowym Jorku nie wyjaśni nam tego, co się dzieje obecnie w amerykańskich
miastach, miasteczkach i wioskach. Nie pomoże tam ani znajomy, który mieszkał w
Stanach dwadzieścia lat, ani wujek z Milwaukee. Ta historia zaczęła się 400 lat
temu wraz z przybyciem pierwszego statku, na którym w 1619 około dwudziestu kobiet
i mężczyzn z Afryki zostało przetransportowanych do angielskiej kolonii Virginia.
Dodajmy, że ten należący do Anglika statek, który dobił do wybrzeży Virginii pod
holenderską banderą, to nie pierwszy udokumentowany przypadek transportu Afrykanów
na terytorium późniejszych Stanów Zjednoczonych (Berlin 1998). Niemniej to właśnie
rok 1619 okazał się momentem przełomowym[4].
Wielu Amerykanów, w tym niektórzy historycy, wciąż ma problemy
z zaakceptowaniem faktu, że nie sposób zrekonstruować i napisać historii amerykańskiej
bez historii niewolnictwa i rasizmu. Tym najbardziej przywiązanym do mitu odważnych
europejskich odkrywców, pielgrzymów uciekających przed dyskryminacją ze skostniałej
Europy i rzecz jasna ojców założycieli piszących Deklarację Niepodległości trudno
pogodzić tę wersję historii USA ze zniewoleniem milionów, przemocą w świetle prawa
i segregacją. Anegdota Keitha Grifflera, amerykańskiego historyka specjalizującego
się w historii czarnych Amerykanów i diaspory afrykańskiej na świecie, dobitnie
ilustruje ten problem. We wczesnych latach kariery nauczyciela akademickiego Griffler
znalazł się w gronie wykładowców, którzy mieli poprowadzić ogólny kurs historii
amerykańskiej. Tego typu kursy są obowiązkowe na amerykańskich uniwersytetach dla
studentów wszystkich kierunków, co oznacza, że niemal wszyscy amerykaniści na wydziałach
historii w pewnym momencie swej kariery takie zajęcia prowadzą. Gdy Griffler postanowił,
że jego zajęcia przedstawią historię USA z perspektywy doświadczeń czarnych kobiet,
usłyszał, że nie może uczyć historii w sposób selektywny, gdyż nauczanie historii
z perspektywy doświadczeń jednej grupy demograficznej byłoby zbyt ograniczające.
Koncepcja zajęć zaproponowana przez Grifflera miała oczywiście ukazać, że historia
zawsze jest nauczana z pewnej perspektywy. Ale w przypadku historii amerykańskiej
dopóki jest to perspektywa białych mężczyzn, dopóty twierdzenia, że jest to obiektywna
i pełna wersja amerykańskiej historii, są usprawiedliwione. Tymczasem ta popularna
wersja historii USA, jaką znamy i powtarzamy do dziś, ta o wolności, możliwościach
i pierwszej nowoczesnej demokracji, to historia białych mężczyzn. To właśnie ona jest wciąż nauczana w większości
amerykańskich szkół oraz na niektórych amerykańskich (i nie tylko) uniwersytetach.
Zastanówmy się
przez chwilę, jak wygląda historia amerykańska opowiedziana, jak zaproponował Griffler,
z perspektywy czarnych kobiet. To historia państwa, które zalegalizowało
koncepcję
człowieka jako własności prywatnej; gdzie przemoc, w tym przemoc seksualna, była
w pełni legalna i służyła pomnażaniu siły roboczej; gdzie matkom wyrywało się z
ramion dzieci, by je sprzedać na aukcji publicznej (Jones 1985; Feinstein 2018). Dziś potomkinie tamtych kobiet
wciąż muszą się martwić, czy jutro zobaczą swoje dzieci, tak jak Tamika Palmer,
matka 26-letniej Breonny Taylor. Taylor, pracowniczka techniczna pogotowia ratunkowego,
została zastrzelona w marcu tego roku po tym, jak policja wtargnęła w środku nocy
do jej mieszkania w powiązaniu ze sprawą handlu narkotykami, z którą Taylor nie
miała nic wspólnego. Jej śmierć jest także jedną z bezpośrednich przyczyn obecnych
protestów.
Pisarka i aktywistka
Michelle Alexander, autorka książki The
New Jim Crow: Mass Incarceration in the Age of Colorblindness, zawierającej analizę związków rasizmu z masowym więziennictwem w USA, mówi wprost o potrzebie
zmiany historii, którą opowiadamy i której uczymy (Alexander 2012, s. 3–5).
Historia,
której uczymy na każdym poziomie szkolnictwa i poprzez debaty publiczne, buduje
bowiem naszą świadomość i rozumienie rzeczywistości. Podobnie jak Griffler (Griffler
2004) i kohorty amerykańskich historyków
Alexander pyta, co by się stało, gdybyśmy opowiedzieli historię Stanów Zjednoczonych
z punktu widzenia poszczególnych grup, których doświadczenia w żaden sposób nie
wpisują się w amerykański mit równości, wolności i możliwości (Alexander 2012, s. 3)? Czym byłaby historia
amerykańska opowiedziana z perspektywy czarnych Amerykanów, rdzennych Amerykanów,
Latynosów czy Amerykanów, których przodkowie migrowali z Azji?[5] Historie tych grup etnicznych, społeczności
i jednostek je reprezentujących komplikują historię bohaterskiego podboju zachodnich
terytoriów kontynentu północnoamerykańskiego, triumfalnego budowania struktur kapitalizmu
czy tworzenia podwalin demokracji przypieczętowanych pierwszą konstytucją nowożytnego
świata i słowami We, the People. Tworzenie
narodowych mitów historycznych to oczywiście specjalizacja nie tylko
amerykańska.
Problem ten dotyczy wszystkich narodowości i państw. W odpowiedzi na obalanie pomników
handlarzy niewolników, do czego na fali protestów doszło również w Wielkiej Brytanii,
angielska historyczka Charlotte Lydia Riley przypomina, że historia to nie tylko
wydarzenia, lecz także określone postrzeganie przeszłości i budowanie naszej z nią
relacji. Riley podkreśla, że musimy sobie uświadomić, jak bardzo nasza teraźniejszość
tkwi w przeszłości i jak bardzo nasze jej zrozumienie oraz przepisanie z uwzględnieniem
perspektyw do niedawna uważanych za nieważne, wstydliwe lub zbyt komplikujące narracje
starych bohaterów i zwycięstw jest ważne, jeśli chcemy uczestniczyć w budowaniu
sprawiedliwego społeczeństwa. Riley pisze: „Przeszłość może być martwa, ale historia
jest żywa i tworzona w teraźniejszości” (Riley 2020).
Niewolnictwo, czyli jak zbudować nowoczesną demokrację
Wróćmy zatem do
statku, który przetransportował pierwszych Afrykanów do Virginii. Historycy nie
mają pewności co do ich statusu prawnego (Blackburn 1998, s. 228; Giddings 1984,
s. 33–34; Guasco 2014, s. 3). Nie wiemy, czy byli to niewolnicy, tzw. służący kontraktowi,
którzy uzyskiwali wolność po kilku latach służby ustalonych odgórnie w kontrakcie
(indentured servants), czy też inny typ
siły roboczej. To bardzo ważne rozgraniczenie, ponieważ nic nie wskazywało na to,
że europejscy kolonizatorzy uważali zniewolenie Afrykanów w swoich nowych amerykańskich
koloniach za nieuniknione. Wczesny wiek XVII (oraz, dodajmy, wiek XVI, kiedy angielskie
próby kolonizacji Ameryki Północnej zakończyły się fiaskiem) to dla kolonizatorów
terytoriów późniejszych Stanów Zjednoczonych czas eksperymentów z pozyskiwaniem
taniej i łatwej do eksploatacji siły roboczej (Berlin 1998; Morgan 1974).
Stworzenie
systemu kontroli nad rdzennymi Amerykanami okazało się zbyt skomplikowane, szczególnie
że ci masowo umierali w wyniku chorób przywiezionych przez Europejczyków oraz wojen,
jakie toczyli w obronie własnych ziem. Biednych imigrantów z Europy było po prostu
zbyt mało, mimo że emigracja z Anglii do Virginii przybrała dość znaczącą skalę
(Blackburn 1998, s. 228–229). Dodatkowo już w XV i XVI w. kilku papieży w Watykanie
skomplikowało potencjalne plany zniewolenia ubogich Europejczyków, ponieważ ogłosili
oni, że chrześcijanie nie mogą być zniewoleni, co początkowo wiązało się z przyzwoleniem
na zniewolenie muzułmanów, a z czasem odegrało kluczową rolę w kolonizacji Ameryk
(Muldoon 1979, s. 133–150). Splot skomplikowanych czynników łączących historię Europy
(kolonizacja Ameryk, nawiązanie stosunków handlowych z Afryką), Afryki (nawiązanie
stosunków handlowych z Europą, agresywne próby Europejczyków założenia kolonii w
Afryce, wewnętrzny handel niewolnikami), Bliskiego Wschodu (dominacja Osmanów na
styku Azji i Europy) i obu Ameryk (ludobójstwo rdzennych Amerykanów) doprowadził
do tego, że kolonizatorzy europejscy przejmujący terytoria Ameryk, a zatem nie tylko
Anglicy w Ameryce Północnej, ostatecznie postanowili skupić swoje wysiłki na Afryce.
To właśnie stamtąd sprowadzali siłę roboczą na plantacje tytoniu, trzciny cukrowej,
ryżu czy bawełny, a także do pracy w kopalniach, na budowach i w domach zamożnych
Europejczyków (Blackburn 1998, 2013).
Wybór Afryki nie
miał podłoża rasowego (Blackburn 1998, 2013; Thornton 1998). Historycy wciąż szukają
odpowiedzi na pytanie, kiedy dokładnie i w jaki sposób rasizm stał się czynnikiem
wpisanym w systemy ekonomiczno-społeczne, które imperia europejskie stworzyły w
swych koloniach na obu kontynentach amerykańskich. Pewne jest, że nie były to jedno
wydarzenie lub jeden moment, które można by uznać za niekwestionowany początek rasizmu,
szczególnie że kolonizacja obu Ameryk to proces długi i skomplikowany, a do tego
kształtowany przez kilka imperiów, różniących się podejściem do swych nowych zdobyczy
terytorialnych (Blackburn 1998, s. 9). Większość badaczy tematu zgodna jest co do
jednego: Europejczycy, a później ich potomkowie na obu kontynentach amerykańskich
wymyślili rasizm (i z nim współczesną kategorię rasy jako czynnika identyfikującego
gatunek ludzki), by usprawiedliwić zniewolenie Afrykanów w swoich amerykańskich
koloniach oraz sam proces kolonizacji. Kolonizacja Ameryki Północnej przez Brytyjczyków,
którą konwencjonalnie uważa się za podwaliny państwa amerykańskiego, nie była tu
wyjątkiem. Brytyjczycy stanowili część paneuropejskiego zjawiska zapoczątkowanego
przez Hiszpanów i Portugalczyków w Ameryce Południowej i Środkowej. Rasizm zrodził się w kontekście kolonizacji dwóch amerykańskich kontynentów jako ideologia,
która pozwoliła usprawiedliwić zniewolenie Afrykanów i ich potomków urodzonych już
w Amerykach oraz samą kolonizację, opartą na fundamentach ludobójstwa i zniewolenia
rdzennych Amerykanów, co jest tematem na inną opowieść z kronik historii USA (Berlin 1998; Blackburn 1998, 2013; Guasco
2014; Jones 2013; Morgan 1974). Bogobojni chrześcijanie wymyślili wytłumaczenie na swoją daleką od chrześcijańskiej
miłości bliźniego praktykę zniewolenia milionów kobiet, mężczyzn i dzieci w formie
ideologii rasizmu, zakładającej wyższość białych (Europejczyków i ich potomków)
nad całą resztą gatunku ludzkiego. Pseudonaukowo-biblijne argumenty wyjaśniające,
dlaczego zniewolenie osób o ciemniejszym odcieniu skóry jest prawem i obowiązkiem
tych, którzy samych siebie uznawali za białych, stały się z czasem coraz bardziej
wyrafinowane – od teorii klimatu, przez teorię klątwy (curse theory) i poligenezy do rasizmu naukowego,
który zdominował wiek XIX i zainspirował europejskie projekty kolonizacyjne w Afryce
i Azji trwające do drugiej połowy wieku XX (Kendi 2016).
Większość badaczy zgadza się zatem, że rasa jako kategoria identyfikacji i rasizm jako ideologia podziału gatunku ludzkiego są sprzężonymi wynalazkami nowoczesności,
choć, jak twierdzi Ibram X. Kendi, autor jednej z najpopularniejszych obecnie syntez
na temat historii rasizmu w Stanach Zjednoczonych Stamped from the Beginning:
The Definitive History of Racist Ideas, popularyzatorzy tego sposobu myślenia w koloniach amerykańskich mogli szukać inspiracji już w starożytności (Kendi
2016,
s. 18). Wcześniejsze, w tym starożytne, podziały na ludy cywilizowane i barbarzyńców
miały jednak charakter kulturowy (w tym religijny i etniczny, choć sama kategoria
etniczności jest często w historiografii anachronizmem), polityczny czy też ekonomiczny,
ale nie rasowy. Innymi słowy, Arystoteles uznawał wyższość Greków nad Etiopczykami
nie dlatego, że Greków definiował jako białych, a Etiopczyków jako czarnych, lecz
dlatego że Greków uznawał za… Greków, a Etiopczyków za barbarzyńców. Dodajmy, że
barbarzyńcami byli według Arystotelesa wszyscy nie-Grecy. Nie powstrzymało to purytanów
w Nowej Anglii od interpretowania Arystotelesowskiej teorii hierarchii ludzkiej
w taki sposób, by argumenty starożytnego filozofa pasowały do kolonialnej rzeczywistości,
w której purytanie szukali usprawiedliwienia nie tylko niewolnictwa per se, ale konkretnie zniewolenia osób pochodzących
z kontynentu afrykańskiego. Kendi zauważa, że ci sami bogobojni i dobrze wykształceni
purytanie zignorowali np. pisma Herodota czy św. Augustyna, z których jeden zachwycał
się pięknem i wdziękiem Nubijczyków, a drugi pisał o równości wszystkich ludzi,
niezależnie od różnic w wyglądzie, która miała być rezultatem wspólnego pochodzenia
od tego samego stworzonego przez Boga pierwszego człowieka (Kendi 2016, s.
17–18).
Niewolnictwo i kobiety, czyli rasizm i gender
Przykłady z książki Kendiego pokazują, w jaki sposób wcześni kolonizatorzy tworzyli teorie intelektualno-religijne pozwalające im usprawiedliwić zniewolenie
osób pochodzenia afrykańskiego, w tym sam handel niewolnikami, który stał się jednym
z podstawowych źródeł bogactwa i władzy purytańskich elit Nowej Anglii. Ale śledzenie
ścieżek rozwoju intelektualnego decydentów i ich wpływów na system polityczno-ekonomiczny
we wczesnym okresie kolonialnym to tylko jedna strategia badawcza, jaką historycy
wykorzystują w swych poszukiwaniach początków rasizmu amerykańskiego.
Historyczka
Paula Giddings postanowiła ich szukać w dokumentach prawno-sądowych. W wydanej w
1984 r. książce When and Where I Enter: The Impact of Black Women on Race and Sex in America Giddings
analizuje między innymi, jak kolonizatorzy opracowali system prawny, w którym krok
po kroku Europejczycy i ich potomkowie w koloniach byli traktowani inaczej niż Afrykanie
i ich potomkowie. Ta różnica nie była oczywista od początku, ale bardzo szybko to
właśnie system prawny okazał się wyjątkowo płodnym polem jej produkcji.
Powróćmy na chwilę
do kwestii statusu pierwszych Afrykanów w kolonii Virginia, której system prawny
stał się inspiracją systemów prawnych w innych koloniach i podwaliną systemu prawnego
późniejszych Stanów Zjednoczonych. Pytanie to jest niezwykle ważne również dlatego,
iż istnieją dowody na to, że w pierwszych latach kolonizacji biali i czarni pracowali
razem, nierzadko ramię w ramię z europejskim właścicielem własności, na której zatrudnieni
byli pracownicy pochodzący z innych kontynentów, ale o tym samym lub podobnym statusie
ekonomiczno-klasowym w hierarchii kolonialnej. Oznacza to, że w pierwszych latach
istnienia kolonii eksploatacja Afrykanów nie różniła się szczególnie od eksploatacji
biednych Europejczyków (Giddings 1984, s. 34). Potwierdza to zjawisko wspólnych
ucieczek wykorzystywanej siły roboczej, a także związków romantyczno- seksualnych
pomiędzy Afrykanami i Europejczykami oraz potomkami obu grup. Warto tu zauważyć,
że początkowo związki te trafiały do kronik sądowych nie z powodu różnic rasowych
między kochankami, lecz z powodu karalnego seksu pozamałżeńskiego, nieukrywanej
obsesji kolonizatorów (nie tylko purytanów). Ten stan rzeczy trwał jednak bardzo
krótko. Giddings zauważa, że już około roku 1640, kiedy liczbę mieszkańców Virginii
określanych jako Afrykanie szacowano na około 300 osób, nikt przetransportowany
z Afryki do Virginii nie miał szans na status służącego, którego kontrakt określałby
limitowany okres służby, a tym samym zapewniał przyszłą wolność. W tym samym roku
John Punch, czarny służący kontraktowy w Virginii, został oskarżony o próbę ucieczki
z dwoma białymi służącymi do kolonii Maryland. Dwóm białym służącym sąd dodał do
kontraktów cztery lata pracy. Punch został skazany na służbę dożywotnią, czyli de facto zniewolenie (Giddings 1984, s. 36).
Inne sprawy sądowe
oraz prawa analizowane przez Giddings potwierdzają, że już około roku 1640 plan
stworzenia systemu prawnego, który rozróżniałby osoby z Europy, nawet te najbiedniejsze
i najbardziej eksploatowane, od osób z Afryki miał solidne podstawy. W 1643 r. Virginia
wprowadziła nowe zasady płacenia podatku przeznaczonego na wsparcie działań rządu
kolonialnego. Osoby zobowiązane do jego płacenia były definiowane jako aktywna siła
robocza, czyli wszyscy mężczyźni w kolonii powyżej szesnastego roku życia oraz…
wszystkie czarne kobiety w tej samej grupie wiekowej. Tym samym prawo Virginii oficjalnie
uznało, że istnieje kategoryczna różnica między kobietami o pochodzeniu afrykańskim
i kobietami o pochodzeniu europejskim. Te ostatnie były zwolnione z podatku na rzecz
rządu kolonialnego, a tym samym, jak zauważa Giddings, znalazły się pod patriarchalną
ochroną rządu kolonialnego, który zasugerował, że powinny być chronione od ciężkiej
pracy (Giddings 1984, s. 36–38). Nie oznacza to, że białe kobiety w kolonii nie
pracowały, a ich oficjalne wykluczenie z kategorii produktywnej siły roboczej jest
tematem na kolejną wersję historii amerykańskiej, tym razem z kategoriami płci biologicznej
i kulturowej w rolach głównych. Warto tu dodać, że w imieniu osób zniewolonych oraz
służących kontraktowych podatki płaciły osoby sprawujące nad nimi kontrolę, czyli
właściciele niewolników i panowie służących. Oba systemy eksploatacji były tak lukratywne,
że zamożniejsi mieszkańcy kolonii uznali, iż warto było płacić dodatkowe podatki.
Giddings jest także
przedstawicielką pokolenia historyczek i historyków (ur. 1947), którzy zmusili Amerykanów
do refleksji nad szczególną rolą, jaką w historii USA odegrały czarne kobiety. To
właśnie ich los jest centralnym elementem konstrukcji systemu zniewolenia, którego
dziedzictwo wciąż kształtuje społeczeństwo amerykańskie. Jednym z kluczowych wydarzeń
potwierdzających tę tezę jest przypadek Elizabeth Key. Key, urodzona w Virginii
w 1630 córka niewolnicy oraz angielskiego plantatora, a tym samym dziecko z nieprawego
łoża, przez lata pracowała jako służąca, ale w 1655 r. została oficjalnie zniewolona.
Jednocześnie Key związała się z Anglikiem, który przypłynął do Virginii jako służący
kontraktowy, ale zdobył kwalifikacje prawnika. W wyniku tego związku Key urodziła
syna, który także został zniewolony. Key podała sprawę swego statusu prawnego do
sądu i zażądała wolności dla siebie i swojego syna. Opierając argumentację na prawie
i zwyczaju Anglii, Key twierdziła, że jako dzieci Anglików oraz chrześcijanie zarówno
ona, jak i jej syn byli zniewoleni bezprawnie. W 1656 r. władze kolonii Virginia
uznały, że zgodnie z prawem angielskim obowiązującym w kolonii Key oraz jej synowi
należy się wolność. Kendi, autor wspomnianej Stamped from the Beginning, podkreśla, że właściciele niewolników w północnoamerykańskich koloniach Anglii śledzili sprawę Key z zapartym tchem. Decyzja władz kolonialnych zachwiała
systemem niewolnictwa, ponieważ dobitnie przypomniała o dwóch zasadach, które nagle
okazały się przeszkodą w jego dalszym rozwoju. Po pierwsze, według prawa angielskiego
inspirowanego prawem rzymskim status prawny dziecka był równy statusowi prawnemu
ojca. Po drugie, zwyczaj nakazywał, że chrześcijanie nie mogli być zniewoleni (Kendi
2016, 40). Kwestia zniewolenia chrześcijan była dość otwarta w koloniach amerykańskich
niemal od początku, szczególnie że Hiszpanie, pionierzy kolonizacji obu Ameryk,
kolonizowali z chrześcijańskim Bogiem na ustach i brutalnie nawracali na katolicyzm
zarówno rdzennych Amerykanów, jak i Afrykanów. Jednak zwyczaj to nie to samo co
prawo, zwłaszcza jeśli wiąże się on także z dawnymi bullami papieskimi, które w
wyniku reformacji stały się w Anglii martwą literą. Kwestia dziedziczności statusu
prawnego, zakorzeniona w niepodważalnie patriarchalnym porządku społecznym,