• Nie Znaleziono Wyników

Almanach Prowincjonalny 2008, nr 8 [2].

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Almanach Prowincjonalny 2008, nr 8 [2]."

Copied!
148
0
0

Pełen tekst

(1)

Ernest Bryll, Wiktor Bugla, Barbara Gruszka-Zych wierszem

Ks. Jerzy Szymik

prozą i wierszem

(2)
(3)

№ ДШ&,/ ■ - ■

«8?>

» Уі^іЖ&Лка

Ж

P

rzesłanie

P

ana

C

ogito Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu

po złote runo nicości twoją ostatnią nagro

r»ralałeś niepo to aby żyć

Гп.аїтаїос^и trzeb, dać świadectwo

ostatecznym rac w

a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze ilekroć usłyszysz glos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda X szpiclów katów tchórzy - oni wygra,, Są na twój pogrzeb i z ulg, rzuć, grudę

a tomik napisze twój uladzony zyc.orys

о«е

Strzeż się jednak dumy niepotrzebnej

;£i:j"poX’Z"^,,o.epszych

suzeżsię oschłości sercakothaj^ódlozaranne ptaka o nieznanym imieniu d,b zim wy

światło na murze splendor nieba

one nie potrzebują twego ciepłego oddechu

są po to aby mówić: nikt cię me pocieszy г'"ї4>

SSS5SS2»*

• ctcre zaklęcia ludzkości bajki i legendy

’Г”ХХХпіу,^»р-“

idź bo tylko tak będziesz Hektora’Rolanda

Bądź wierny Idź (Z tomu Pan Cogito, 1974)

Zbigniew Herbert

(4)

■ódj^r 5

яв _ Дл,«- й^, >•'>'•

УдГдЗз^я

» ‘ Mi

ЯЕ7

(5)

CZAS WIERNOŚCI

C

zytelnicy zauważyli już, że witamy się najsłynniejszym, ale jednocześnie najbardziej eksploa­

towanym wierszem Zbigniewa Herberta. To dość ryzykowne, zatem - dlaczego tak postano­

wiliśmy uczynić? Pierwszy powód jest oczywisty, trwa Rok Herbertowski, dziesięciolecie śmierci Poety. Drugi wynika z tego, co obserwujemy wokół siebie, w naszym mieście, kraju i w całej „glo­

balnej wiosce”. Zabieganiu o wartości materialne towarzyszy zacieranie granicy między dobrem a złem, niechęć i nienawiść wypierają dobroć i chęć porozumienia, pozorne autorytety wspinają się na cokoły, strącając mniej silnych i wyrachowanych. Koniunkturalizm zastępuje wierność za­

sadom. Właśnie, wierność. Słowo mozolnie usuwane ze współczesnych słowników, nie tylko ję­

zyka polskiego. W naszych głowach jest zamęt, w naszych sercach jest strach, od miesiąca mający swe dodatkowe źródło w kryzysie finansowym. Kondycja współczesnego człowieka jest daleka od spokoju i harmonii. Jak zwykle, doda historyk.

Dla ludzi kultury lekarstwem na takie opresje była zawsze poezja, polska poezja. Sądzimy, że nadchodzi czas, by znów głośno odczytać i wsłuchać się w program moralny Księcia Poetów zawarty w „Przesłaniu”. I wyciągnąć wnioski! W wymiarze artystycznym będzie to uporczywa obrona bezbronnego, a jest nim zawsze literatura i sztuka wysoka, niemająca szans bez pomocy światłego mecenasa w starciu z masową pop-kulturą. W wymiarze moralnym każdy musi sobie odpowiedzieć sam.

Mija trzeci rok naszej wydawniczej działalności. „Almanach” zdążył już ukształtować zrąb swej struktury i wciąż korzysta z dwóch źródeł zasilających zawartość poszczególnych numerów.

Z jednej strony jest to pisarstwo wybitne i uznane w całej Europie (w tym numerze np. wiersze Er­

nesta Brylla, wiosną 2009 - twórczość Urszuli Kozioł, finalistki tegorocznego Konkursu „Nike”).

Z drugiej zaś niewyczerpany - jak dotąd - strumień artystycznych działań twórców lokalnych, co nie znaczy - drugorzędnych. We wszystkich sferach sztuki spotykamy bardzo interesujące zja­

wiska, które w „Almanachu Prowincjonalnym” znajdują swoje naturalne miejsce oddziaływania na czytelnika czy też widza, tak jak tego życzyliśmy sobie po opublikowaniu pierwszego numeru.

I na naszych oczach „prowincja”, której tak boją się niektórzy, staje się autentycznym i twórczym centrum, bogatym siłą macierzystych talentów. Jednocześnie odczuwamy, że w myśl maksymy

„dłużej klasztora niż przeora” wspólne dzieło staje się czymś bardzo ważnym i godnym troski, stopniowo przekształca się w byt suwerenny, ważniejszy od ambicji, marzeń i gustów kogokol­

wiek stąd: zależy przecież od naszego sumienia artystycznego, a jednak wydaje się, jakby ono samo prowadziło nas ku nowym celom.

Entuzjastyczna recepcja pisma, choćby u „starszych braci” za miedzą - w „Gościu Niedziel­

nym” i „Śląsku” - napawa nas nadzieją, że idziemy we właściwym kierunku i ośmiela w wysiłkach na rzecz uruchomienia dystrybucji „Almanachu” w jednej z sieci ogólnopolskich. Życząc owoc­

nej lektury wyrażamy przekonanie, że ten i następne numery przysporzą Raciborzowi uznania poprzez prezentację najbardziej wartościowych dokonań raciborskiej kultury.

(6)

WIERSZE 2008

Z

apadasłońceza oczy

Zapada słońce za oczy nasze Za skórę bardzo jesienną Trzeba założyć inne kamasze Świeczkę zapalić - bo ciemno

(7)

P

takiinaczejśpiewają

Ptaki inaczej śpiewają. Gdzie były Gdy zimy prawie nie było?

Wróciły

Ale w innych piórach. Inaczej latają Może się wyuczyły tego w innych krajach

- Co robić - myślę, kiedy świeżym ranem

Nie rozumiem ćwierkania, przyświstów, domysłów?

- Może pofrunę za nieznane morza

Nauczę się. Wyszukam w sobie nowe zmysły I wrócę?

Będę wiedział: cóż one gaworzą

Wiedzieć muszę - bo przecież to ptaki i dusze

A jak się nie nauczę? Czy dalej na gruszy W moim ogrodzie będzie tak jak co dzień?

Czy ich dzień się nie spotka z moim dniem?

I siebie miną bez słowa Jeden o drugim nic nie wie

Ernest Bryll

(ur. 1 III 1935 w Warszawie) to nie tylko poeta i autor prozy, ale i dziennikarz, tłumacz i krytyk filmowy. Dzieciństwo spędził w Komorowie Starym koło Os- trowi Mazowieckiej oraz w Gdyni. Jest autorem licznych tomików wierszy, sztuk scenicznych, oratoriów, musicali i programów telewizyjnych. Tłumaczy z języka irlandzkiego, czeskiego, jidish.

Oprócz działalności na niwie literatury i mediów, wiatach 1991-1995 byłamba- sadorem Rzeczypospolitej w Republice Irlandii. Jest członkiem PEN Club Poland, Irish PEN Club, SEC (Society of Europe­

an Culture), SPP, ZAIKS, ZAKR. Mieszka w Warszawie.

(8)

T

acy

Tacy młodzi, radości pełni bo widzieli Przyjaciół najbliższych bardzo szczegółowo Ach, Internety mają miliony pikseli

Tacy młodzi, odważni mogą każdym słowem Z bliskimi się podzielić

Cóż może być bliższe

Niż ciepły ekran tuz przy twojej twarzy?

Od blasku światła co może być czystsze?

Co się może wydarzyć co się tu nie zdarzy?

Starzy Tego nie znają Tylko Przeszkadzają

Ale to nieważne Nie wiele już znaczy Życie nieuważne

Gdzie wszystko za daleko...

A tutaj tak blisko

Tylko trzeba zaklęcie kliknąć i przycisnąć...

(9)

A

WIECZORAMI DO NAS TYLKO WIECZÓR PŁYNIE

A wieczorami do nas tylko wieczór płynie Ogromny wieczór pod żaglami chmur A za nim planet zawiesisty bór Za lewą burtą niby wyspa ginie

Cisza tak cicha jak szum szeroki Od tego morza i mlecznej zatoki Że aż się sypią na nasz mały ląd Liście niesione jak gwiazdy pod prąd Widzisz to gołym okiem

Bez żadnych lunet Promienie łuny Niby rzucone cumy Na nasze ubogie nabrzeże

Gdy wieczór zwija chmury To widzę, w to wierzę Noc zanocuje u nas

(10)

K

ładki

-

słomki

Taki czas: Nie wierzymy albo się wstydzimy Anioła Stróża. Dzieciństwem zajeżdża A to woń pieluchowa, nieświeża...

Na kładce - słomce nie trzeba pomocy Ani we dnie, ni w nocy

Nie jesteśmy winni Niczego i nikomu nic. Bo otworzone Drzwi dzieciństwa już na inna stronę Przed Aniołami twardo zatrząśnięte ( Stąd często skrzydła miewają przycięte)

No i cóż. Czemu pchały się za nami w światy Gdzie wędrujemy teraz gromadami

Potem garstką: tylu zostało za nami Wreszcie sami...

Aniele, te światy są śliskie

Lodowe w sobie, kuliste, spadziste Aniele, co przycięty zostałeś przed laty Wyrwij się ku pomocy...

Co? Nie możesz latać Skrzydło złamane?

To choć podaj rękę Drogi nasze niejasne Kładki - słomki cienkie

(11)
(12)

POWIEDZIEĆ ŚWIATU | AK

Aleksandra Drużbicka

- ur. 12.03,1980 w Opolu; mieszka, stu­

diuje i pracuje w Raciborzu. Dwukrotnie wyjeżdżała do Palestyny i Izraela, gdzie łącznie spędziła półtora roku; tam za­

częła swoją przygodę z fotografią. Jej artykuły i zdjęcia ukazywały się m.in.

w Gościu Niedzielnym i częstochowskiej

„Niedzieli", a prace prezentowane były na wystawach zbiorowych w Rybniku oraz na zaproszenie powiatu Markischer Kreis (Niemcy). Indywidualna wystawa:

„Sacrum i profanum Ziemi Obiecanej"

prezentowana była w wielu polskich galeriach, m.in. w Raciborzu, Krakowie, Rybniku, Gliwicach, Jastrzębiu Zdroju.

Prowadzi pokazy multimedialne dla do­

mów kultury, szkół, a także charytatyw­

nie w domach Pogodnej Jesieni, para­

fiach, Uniwersytetach Trzeciego Wieku itp. Członkini Stowarzyszenia Artystów i Podróżników „Grupy Rosynant" oraz Fotograficznego Koła Naukowego „Fo­

ton" przy Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Raciborzu.

Nagrody: II miejsce w kategorii zdjęć czarno-białych oraz wyróżnienie za naj­

lepszy debiut w kategorii zdjęć koloro­

wych na XXVII Ogólnopolskich Warszta­

tach Fotograficznych 'Diastar'2008.

D

opiero co wróciłem z dziesięciotygodniowego włóczenia się po Bliskim Wschodzie. Przy pierwszej okazji oddałem Oli zapasową kartę pamięci do aparatu - pożyczyła mi, na wszelki wypadek. Na taki na przykład, gdyby mnie, tak jak ją, gdzieś aresztowali.

Ona zawsze z żalem wspomina ten incydent z Palestyny, kiedy w czasie takiego niespodziewanego aresztowania straciła mnóstwo ważnych zdjęć. Ska­

sowali jej, bo nie mogli uwierzyć, że komuś (tutaj: młodej, gorliwie wierzącej i ciepłej foto-artystce) potrzebne jest pięć, prawie identycznych ujęć tej samej przestrzeni. „Jesteś szpiegiem” - brzmiał zarzut.

„Podszyta wiatrem” (jak mówi o niej mama) jest gotowa podejść bardzo blisko, a nawet przeskoczyć płot. Cóż, chce przynieść kapitalne zdjęcie. Potrafi być w fotografowaniu zadziorna, trochę mnie już tego nauczyła...

Jak trzeba, to zagra też niezorientowaną turystkę - pomacha czy uśmiech­

nie się do tych żołnierzy, których podczas ostatnich wakacji na Krymie próbo­

wała namierzyć w obiektywie.

Równie dobrze Ola sprawdza się też w małych, wyrafinowanych projek­

tach, przy których trzeba klęczeć w kałużach czy czołgać się po trawie. Lubi też usiąść na targu i czekać na zdjęcie, rozmawiając z miejscowymi ludźmi - ma z nimi świetny kontakt.

Tym, co spaja te jej wszelkie poszukiwania fotograficzne, jest, jak sama przyznaje, walka o człowieka i piękno. Z jednej strony, dając impuls do prze­

budzenia, pokazuje niesprawiedliwości świata. Z drugiej strony chce też, żeby jej pasja miała wymiar afirmujący - ukazywała harmonię i dobro i wszelkie inne pozytywne wartości.

Nadal się uczy, czyta, eksperymentuje, jeździ na warsztaty fotograficzne - wciąż z ta starą, szwankującą już lustrzanką Canona, model 300d. Jej obiektyw wycelowany jest nie tylko w ludzi, bo jej zdaniem o człowieku mówi też wiele architektura, jak również sama natura.

Jeden z jej palestyńskich przyjaciół przepowiedział, że Ola umrze z apa­

ratem w ręku. Ja myślę, że nie umrze, to znaczy umrze, ale nie z aparatem w ręku. Wcześniej go pewnie komuś odda, bo Ola jest przede wszystkim dobrą dziewczyną i żadna jej pasja tego nie przesłoni.

Leszek Szczasny

(13)

Almanach

(14)

w

i\ r

Ill 1. -

1 ■

..«SK...1

Ir ^jfl

gtrij WWt **^

\f

(15)

Almanac!

PROWINCJONALNY

13

(16)

POWIEW SARM ACJI

W NADODRZANSKIM GRODZIE, CZYLI OBCHODY 900-LECIA RACIBORZA

P

rzez cały rok 2008 odbywały się w Raciborzu i w całym regionie najrozma­

itsze wydarzenia - kulturalne, edukacyjne, społeczne, sportowe, turystycz­

ne itp., których wspólnym mianownikiem była chęć podkreślenia i uczczenia niezwykłej rocznicy - 900-lecia najstarszej wzmianki o raciborskim grodzie, zapisanej w Kronice polskiej Anonima zwanego Gallem (pisaliśmy o tym w po­

przednim numerze „Almanachu Prowincjonalnego”). Kulminację obchodów stanowiły „Dni Raciborza”, które odbyły się w bieżącym roku w czerwcu (w po­

przednich latach organizowano je we wrześniu). Bogaty program czerwcowego Święta, interesująco opracowany przez władze miejskie, a przygotowany wspól­

nie z Raciborskim Centrum Kultury, zawierał bardzo różnorodne propozycje, adresowane do wszystkich mieszkańców miasta.

Jak na charakter rocznicy przystało, w obchodach dominowała problematyka historyczna.

Już w piątek 13 czerwca w budynku Archiwum Państwowego w Raciborzu odbyło się V Za­

mkowe Spotkanie Genealogów. Jego głównymi organizatorami były następujące instytucje: Śląski Uniwersytet Trzeciego Wieku w Raciborzu, raciborski oddział Archiwum Państwowego w Kato­

wicach oraz Śląskie Towarzystwo Genealogiczne z siedzibą we Wrocławiu. Spotkanie rozpoczęło się od bardzo głośnego akcentu - salutu armatniego, wykonanego przez reaktywowane niedawno Raciborskie Kurkowe Bractwo Strzeleckie pod dowództwem hetmana - Józefa Pluty. Sesję gene­

alogiczną, na której pojawiło się grono znamienitych gości, rozpoczął wykład Grzegorza Men­

dyki, prezesa Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego, poświęcony roli jaką spełnia genealogia w czasach współczesnych. Inni prelegenci to m.in.: dr Norbert Mika, red. Grzegorz Wawoczny, mgr Paweł Newerla, a także goście zza granicy. Niewątpliwą atrakcją V Zamkowych Spotkań Genealogicznych była okolicznościowa wystawa, zorganizowana na parterze raciborskiego ar­

chiwum.

W tym samym dniu w raciborskim Muzeum odbyła się Uroczysta Sesja Rady Miasta. Za­

równo miejsce, jak i okoliczności odwoływały do chlubnej przeszłości Raciborza. Przybywają­

cych do dawnego kościoła Św. Ducha gości witali dwaj husarze i rzemieślnik, który wybijał oko­

licznościowe monety. Rozpoczęcie uroczystej sesji oznajmili fanfarzyści z Orkiestry Dętej „Pia­

nia”. Przewodniczący Rady Miasta, Tadeusz Wojnar, dokonał otwarcia obrad. Następnie głos za­

brał Prezydent Raciborza Mirosław Lenk, który przywitał przybyłych gości i przedstawił szanse i możliwości dalszego rozwoju miasta. Na uroczystą sesję przybyli między innymi: Franciszek von Ratibor, Książę Raciborski, Jerzy Buzek, Poseł do Parlamentu Europejskiego, Zygmunt Łu­

kaszczyk, wojewoda śląski. Obecni byli nie tylko radni miejscy, ale i powiatowi. Najważniejszą częścią uroczystej sesji była ceremonia podpisania Deklaracji Partnerskiego Przymierza przez Prezydenta Raciborza oraz przedstawicieli miast partnerskich i zaprzyjaźnionych: Kędzierzyna -Koźla, Kaliningradu, Leverkusen, Opavy, Roth, Tysmenicy, Villeneuve d'Ascq, Budapesztu - Buglo, Tomaszowa Mazowieckiego. Sesja zakończyła się prezentacją programu artystycznego

(17)

o charakterze historyczno-dydaktycznym. Złożył się na niego występ Krzysztofa herbu Łodzian, członka Chorąg­

wi Rycerskiej Księżnej Konstancji z Wodzisławia Śląskiego i jego syna Macieja herbu Łodzian.

Końcowym akcentem pierwszego dnia jubileuszo­

wych obchodów było odsłonięcie postawionej na repre­

zentacyjnym deptaku miejskim (na ulicy Długiej) „Fon­

tanny Narodów”.

Sobota 14 czerwca rozpoczęła się od uroczystej mszy świętej odprawionej w kościele farnym i otwierającej ko­

lejny ważny punkt obchodów 900-lecia Raciborza - Świa­

towy Zjazd Raciborzan. Spotkanie przybyłych z tej okazji dawnych mieszkańców naszego grodu odbyło się o 10.30 w Domu Kultury „Strzecha”.

W tym samym czasie na Placu Długosza odbywał się atrakcyjny dla podniebienia Festiwal Kuchni Śląskiej. Jed­

nym z jego elementów był występ Zespołu Pieśni i Tańca

„Śląsk”.

Pod hasłem "Jak Mieszko z Dobrawą unię zakłada­

li" odbył się tegoroczny spływ "na byle czym", impreza, której celem jest integracja społeczności lokalnych nad-

odrzańskich gmin powiatów raciborskiego i kędzierzyńsko-kozielskiego. W sobotnie południe 14 czerwca najdziwaczniejsze obiekty pływające wyruszyły z Raciborza w kierunku Dziergowic i Kędzierzyna - Koźla. Kilka minut po dwunastej salwa armatnia dała sygnał startu kilkudziesię­

ciu wehikułom. Licznie zgromadzeni na nadodrzańskich bulwarach mieszkańcy Raciborza gorą­

co oklaskiwali pomysłowość konstruktorów i dzielność załóg.

Sobotnią część obchodów Jubileuszu Raciborza zakończył blok imprez rozrywkowych dla dzieci i młodzieży zorganizowanych na obiektach OSiR-u. Obejmował on m.in. program dla

15

(18)

dzieci „Hugo i przyjaciele”, występ zespołu „Hop Kids”, następnie koncert grupy „The Jest Set”

oraz gwiazdy wieczoru - Patrycji Markowskiej.

Kulminacją Dni Raciborza była wspaniała inscenizacja przemarszu króla Jana III Sobieskie­

go. Zgromadziła ona w niedzielne popołudnie (15 czerwca) tłumy raciborzan.

Był to powrót do tradycji z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy kilkakrotnie orga­

nizowano w naszym mieście, wzorem Tarnowskich Gór, historyczne widowiska, nawiązujące do jednego z najważniejszych wydarzeń z dziejów naszego miasta, jakim był przemarsz armii króla Sobieskiego zdążającej na odsiecz Wiednia. Tegoroczna inscenizacja była jednak o wiele bardziej okazała. W rolę sarmackiego władcy wcielił się znany aktor Marek Frąckowiak, zaś Marysieńką była Ewa Wachowicz. Przygotowaniem koni i jeźdźców zajął się profesjonalnie Andrzej Sałacki ze

(19)

znanego Klubu Jeździeckiego „Lewada” w Zakrzowie. W dostojnikach Rzeczypospolitej racibo- rzanie rozpoznali wiele osób z naszego życia publicznego. Inscenizacja rozpoczęła się, jak przy­

stało na uczczenie Władcy państwa, będącego przedmurzem chrześcijaństwa, od mszy świętej, którą na placu przed kościołem Matki Bożej celebrował ks. Eugeniusz Dębicki. Po błogosławień­

stwie końcowym orszak ruszył spod kościoła i ulicami Jana Pawła II, ul. Ocieką, PI. Konstytucji, Opawska, Nową, Mickiewicza, Podwale, PI. Mostowym, Zamkową dotarł na stadion OSiR-u, gdzie odbyło się widowisko historyczne.

Efektownym zamknięciem czerwcowych obchodów 900-lecia Raciborza był wieczorny koncert „The best of”, w czasie którego Piotr Rubik wraz z solistami, chórem i orkiestrą zaprezen­

tował najbardziej znane utwory ze swoich oratoriów.

(20)
(21)

I MAREK RAPNICKI

PRZED EPILOGIEM

A

ni się obejrzeliśmy, minęły trzy lata. Oto przed Państwem ósmy odcinek wspomnień Fran­

ciszka Stała, dowódcy 24 Ośrodka Dywersyjnego Armii Krajowe w Ignalinie na Wileńszczyź­

nie. Odcinek przedostatni. Opowieść Pana Franciszka publikowaliśmy łamiąc porządek czasowy, bardziej uważny Czytelnik dostrzegł to z pewnością. Na szczęście, każdy odcinek tych wspo­

mnień niósł ze sobą taką dawkę dramatu, że stawał się samoistnym opowiadaniem, ukazującym w soczewce tego jednego życia „pogmatwane - jak to się eufemistycznie określało - polskie losy”.

Autor doprowadził nas do chwili swojej tzw. repatriacji (w tym przypadku z Wilna do Krakowa) i na wiosnę 2009 roku pozostał nam jeszcze swoisty epilog, krótki fragment o losach rodziny Stalów w powojennym, gomułkowsko-gierkowskim Raciborzu, losów niewiele lżejszych niż te okupacyjne.

Z perspektywy ośmiu odcinków tej niezwykłej relacji można powiedzieć, że jej wartość po­

lega m.in. na spleceniu losów osobistych z tzw. wielką historią. Czytając mamy pełną świadomość, że dowiadujemy się o życiu jednego z wielu (takich bohaterów było w Armii Krajowej tysiące), a mimo to jesteśmy pod przemożnym wrażeniem, że obcujemy z kimś niezwykłym. Dzieje się tak dlatego, iż w pokoleniach ukształtowanych w II Rzeczpospolitej przyzwoitość była normą, a więc odwaga, honor, odpowiedzialność za innych, tolerancja (a jakże!) też nie należały do rzadkości. I nie dość powtarzać wspaniałej prawdy, że Autor, napotykając w życiu na złych ludzi i straszne, bez wyjścia sytuacje, nie traci pogody ducha i wiary w człowieka, jest pełen ufności.

Publikacja tych wspomnień i ich recepcja w warszawskim środowisku żołnierzy Armii Kra­

jowej zaowocowała serdecznym kontaktem z zastępcą i przyjacielem Franciszka Stała, Panem Stanisławem Szostakiem. Pojawia się szansa, aby skonfrontować ze sobą wspomnienia obu żoł­

nierzy, oddając głos Jadzinowi. To w przyszłości, a dziś jeszcze - Wilno, Sowieci i konieczność

„repatriacji”, czyli wygnania z ojczyzny do ojczyzny...

(22)

NIEMIEC. SOWIET, LITWIN -TRZY TWARZE OKUPACJI

Zewspomnieńporucznika Stała - CZĘŚĆ ÓSMA

swoim adiutantem, wtedy już plutonowym podchorążym, wybraliśmy się z przewodni­

kiem z Komendy Okręgu do miesca postoju Brygady Żejmiana. Na skraju wioski na warcie stał jeden z braci Bosijaków. Znając się z Jadzinem nie zatrzymywał nas, ale zawiadomił dowódz­

two, że przyjechały obce osoby. Dowódca, ps. Wujek, wiedział, że przyjedziemy, nie znał jednak celu naszej wizyty; o tym, że się domyślał, wywnioskowałem z chłodu, z jakim nas przyjął. Ja na­

tomiast dużo wcześniej poleciłem Jadzinowi, by w czasie naszego pobytu zorientował się w na­

strojach w Brygadzie oraz w kwestii ewentualnego przyjęcia mnie jako dowódcy przez żołnierzy.

W międzyczasie po ojcowsku przywitałem się z całyk patrolem Śruta - prezentowali się świetnie i byli wodzirejami w Brygadzie.

Po żołnierskim obiedzie, którym podjął na Wujek, pożegnaliśmy się z dowództwem. Czu­

łem wyraźnie, że jestem tu traktowany jak persona non grata. Moje przypuszczenia potwierdził w drodze powrotnej Jadzin; z przeprowadzonego po mistrzowsku szybkiego wywiadu wynikało, iż żołnierze Brygady Żejmiana wysoko oceniają i lubią swego dowódcę. Nonsensem byłoby więc pchać się „między wódkę a zakąskę”. Zaraz też dałem Januszowi odmowną odpowiedź, a ten, choć miał do mnie słabość, zrozumiał powody mojej rezerwy w tym względzie. W planach mo­

bilizacyjnych Inspektoratu AK byłem przewidziany na dowódcę Obwodu na wypadek wymarszu w pole całego dowództwa Inspektoratu oraz Obwodu.

* * *

Nad naszą Wileńszczyzną wzbierały się coraz ciemniejsze chmury, ze wschodu, od strony Smoleńska, przetaczał się walec sowiecki. Leut. Roliczek otwarcie mi przyznawał, że tego walca Wehrmacht już nie zatrzyma i czarno widzi przyszłość Niemiec. W którejś z rozmów zaskoczył mnie zupełnie mówiąc: - Panie Stal, niech Pan uważa na siebie! Ja Panu nie szkodziłem i nie będę szkodził, ale niech Pan uważa - najwyraźniej czegoś się musiał domyślać na temat mojej działal­

ności.

W tym momencie należy się czytelnikowi mała dygresja. Jak wspominałem, zdobywanie broni z niemieckich transportów wojskowych w Ignalinie dawało znakomity efekt i wspólnie z Lizdejką chcieliśmy to samo zorganizować w Nowych Święcianach. Niestety, pierwsza akcja za­

kończyła się tragedią. Wachmani zastrzelili naszego żołnierza nazwiskiem Kozłowski. Przerwa­

łem akcję, nie chciałem narażać ludzi, tym bardziej, że dzięki naszym zdobyczom byliśmy uzbro­

jeni jak doborowe oddziały z Powstania Warszawskiego.

Jeszcze w okresie zimy 1943/44 Śrut zameldował mi, że przypadkowo zdobył zapalnik, a po­

nieważ na stacji stoi skład z paliwem na front, on chce go wypróbować. Rzeczywiście dobrze go

„wypróbował”, gdyż dwie godziny po naszym spotkaniu, na szlaku Dukszty-Turmonty ten skład zapalił się; część z niego kolejarze odczepili, ale druga spłonęła. Taki właśnie był Śrut.

Front zbliżał się nieubłaganie. Niemcy chodzili z pospuszczanymi głowami. Roliczek wręcz oświadczył mi, że w najbliższych dniach opuści Ignalino. Rzeczywiście, nocą Niemcy zniknęli.

Sowietów jeszcze nie było i przez ten czas Ignalino stało się ziemią niczyją. Wtedy otrzymałem

(23)

z Podbrodzia telefon - kryptonim, że natychmiast mam się meldować w Komendzie Obwodu.

Natychmiast rowerami ruszyliśmy z Jadzinem w kierunku Starych Święcian, jadąc pomiędzy frontami. Wieczorem ogarnia nas fala maruderów z policji niemiecko-białoruskiej, wycofującej się na Wilno. Było ich może 30-40-stu. Natychmiast zabrali nam rowery i przywiązali nas do ho- łobli (dyszle w jednokonnej uprzęży - przyp. Red.). Tak, biegnąc obok koni, dotarliśmy do miej­

scowości Lusino. Jasne stało się, że dowódca tej grupy uznał nas za partyznatów, bo wyprowadzo­

no nas za stodołę, by nas rozstrzelać.

Naraz wybucha gwałtowna strzelanina: zamęt, przekleństwa i kwik koni; związani sznurem rzucamy się w pole konopi, które rosły zaraz za stodołą. Odskakujemy jakieś 50 metrów i stam­

tąd nasłuchujemy rozwoju wypadków. Znów za­

padła cisza, nad nami gwiaździste niebo. Rozwią­

zaliśmy się z krępujących nas sznurów i już pie­

szo, idąc przez Powiewiórkę, dotarliśmy w końcu do Komendy Obwodu, zmordowani, ale przede wszystkim wyczerpani psychicznie. Z około pię­

ciu osób znaliśmy tylko jedną; Janusz i Węgiel­

ny działali już pod Wilnem. Co chwilę przycho­

dziły nowe meldunki, aż wreszcie dotarł ten naj­

tragiczniejszy: pod Wilnem Sowieci zdradziecko aresztowali Wilka (płk Aleksander Krzyżanow­

ski, komendant Okręgu Wileńskiego AK - przyp.

red.) wraz z prawie całym sztabem; skrwawione oddziały, chcąc uniknąć rozbrojenia, kierują się w stronę Puszczy Rudnickiej!! Z otwartej koper­

ty odczytano mi nominację na dowódcę Obwodu Armii Krajowej. Z zastępcą Janusza ustaliliśmy, że na razie trzeba się mocniej zakonspirować i czekać nowych rozkazów.

Ruszyliśmy z Jadzinem w drogę powrot­

ną do Ignalina. Pięćdziesięciokilometrową dro­

gę postanowiliśmy tym razem pokonać torami kolejowymi, wszak mieliśmy jeszcze niemieckie ausweisy. Po drodze natrafiliśmy na dwór z prze­

marzniętym starym sadem, którego drzewa przy­

pominały nam kikuty krzyży na cmentarzu. Stały tam porzucone tabory - konie, krowy, sporo roz­

maitego sprzętu, wszystko pozostawione na pa­

stwę losu. Zmęczenie zwyciężyło, położyliśmy się pod żywopłotem i natychmiast zapadliśmy w głęboki sen. Obudziły nas dopiero wybuchy bomb, zrzucanych przez sowieckie lotnictwo na

wycofującego się gdzieś w pobliżu wroga. Za rzeczką Żejmianą usadowiła się niemiecka artyleria i odpowiadała ogniem...

Po minięciu Pohulanki dotarliśmy do pierwszych domów w Nowych Święcianach. Tam za­

trzymał nas zwiad NKWD. Tłumaczymy, że uciekliśmy Niemcom z wywózki, ąle niewiele to pomaga. Prowadzą nas do domu Daszkiewicza, który oświadcza, że zna nas jako ignalińskich ko­

lejarzy. Przesądziła tu jednak butelka samogonu połączona z obfitą zakąską. I tak, po raz kolejny,

„przez żołądek do serca” uratowaliśmy skórę! Zwolniono nas. Minęliśmy płonące peryferie tak

Almanach 21

(24)

dobrze znanego miasteczka kierując się do Poszumienia, gdzie przebywał Lizdejko. Ale nie był to koniec naszych kłopotów! Przed jego domem zatrzymał nas bowiem partyzant z biało-czer­

woną opaską. Zdomu wyszedł Lizdejko, ale w towarzystwie enkawudzisty! Zdrętwieliśmy wprost z przerażenia z Jadzinem. Chłodno przywitaliśmy się z Lizdejką i Sowietem, który szybko się od­

dalił. Najgorszego właśnie mieliśmy się dowiedzieć: Lizdejko, bez niczyjej zgody i wiedzy, samo­

rzutnie zmobilizował, a więc zdekonspirował swoją siatkę! Wściekły do ostatnich granic pytam, na czyj rozkaz to zrobił, ale nie umie mi odpowiedzieć; mówię, że za to grozi mu sąd połowy, ale po chwili wrzeszczę: - Uciekaj stąd, ratuj rodzinę, bydlaku! Czy wiesz, że zaraz zostaniesz areszto­

wany i wywieziony razem ze swoją biedną rodziną!? Ty bydlaku! - słowa same leciały mi z ust.

Bez podania ręki czym prędzej weszliśmy z Jadzinem do pobliskiego la­

sku przewidując rychłą obławę NKWD, którą musiał sprokurować „opiekun”

Lizdejki. Znów zbliżyliśmy się do torów kolejowych. Jadzin dobrze znał litew­

ski i nieźle rosyjski. Niedługo dopędziła nas drezyna, już z rosyjskimi koleja­

rzami, i ona to dowiozła nas - dzięki zdolnościom językowym Stasia Szostaka - do Pokretonki, gdzie zatrzymała się u naszego torowego, żołnierza z patrolu Downara. Wasilewski poinformował ruskiego, że tory do Ignalina nie zostały uszkodzone, natomiast odcinek między Duksztami a Turmontami był nieprz- jezdny: Niemcy przed odwrotem puścili tamtędy dwa parowozy z pługiem, który skutecznie zerwał wszystkie podkłady.

I tak zrobiliśmy z Jadzinem olbrzymie koło, pełne przygód i niebezpieczeństw, którymi można obdzielić kilka osób! W Ignalinie nie było jeszcze Sowietów. Nazajutrz pojawił się „ra- zwiedczik”, na stację wpadł konno kałmuk i jął roztrącać telefony, telegraf i inne stacyjne urzą­

dzenia. Na zwróconą mu uwagę, że szkoda, że to już wszystko ich... warknął: - Nam nie nada ger­

mańskich telefonów, my imiejem naszi. A ty, job twoju mat, małczi, bo pajdiosz do ziem!

W kilka chwil jeden barbarzyńca zniszczył ogromny majątek, jakby niechcący zapowiada­

jąc, co czeka Rzeczpospolitą w najbliższym czasie. Jakby wszystkiego było mało, po kilku dniach dowiedziałem się, że Lizdejko ogłosił się partyzantem Wandy Wasilewskiej, objął posterunek mi­

licji w Nowych Święcianach, ale kiedy nie potrafił wykazać się komunistycznymi koligacjami,

(25)

grunt zaczął mu się palić pod nogami. W końcu udało mu się zbiec, zostawił wszystko i poszedł na tułaczkę. Spotkałem go po paru miesiącach, kiedy z Wacławem Walickim, ps. Teresa z Ko­

mendy Okręgu torami wędrowaliśmy z Ponar do Landwarowa.Wozem zaprzężonym w konia kierował się w stronę Litwy Kowieńskiej, skąd pochodził. To było moje ostatnie spotkanie z Liz- dejką. Z jego dzielną żoną utrzymuję listowną łączność, mieszka w Ełku.

Wraz z „ruskimi” - jak się o czerwonej nawale mówiło - nadszedł terror i atmosfera na na­

szych ukochanych ziemiach zrobiła się ciężka, wprost trudna do wytrzymania. Pewnego razu na umówiony sygnał zjawił się u mnie w Ignalinie Michał Białokur, członek V Odcinka Wachlarza, komendant Obwodu Brasławskiego, według teczki mobilizacyjnej inspektor Inspektoratu BC, następca Węgielnego, który już w tym czasie był łagiernikiem „na nieludzkiej ziemi”. Spotkanie z nowym inspektorem było krótkie. Trwać w najgłębszej konspiracji, bo Sowieci to mistrzowie wywiadu i inwigilacji - oto wnioski, które wyniknęły z naszego spotkania. Michał Białokur był człowiekiem z klasą, pochodził spod Kamieńca. Już po wojnie bardzo dobrze wyrażał się o nim mjr Mieczysław Potocki, ps. Węgielny, nasz dowódca. Najwyraźniej popełnił jakiś błąd w swoim kamuflażu, a może tylko miał pecha, bo po niedługim czasie wpadł w ręce NKWD. W kilka tygo­

dni po naszym spotkaniu Białokur nie żył, w więzieniu przegryzł ampułkę cyjankali, nie mogąc znieść azjatyckich tortur. Cóż można jeszcze rzec, wspominając jedną z tysięcy ofiar czerwonego terroru? Cześć Jego pamięci! O pamięć o nim teraz łatwiej, gdyż wspomina się o nim w publika­

cji o „Wachlarzu”.

Tragedia ta miała miejsce w Jeziorosach. Ludzie z brasławskiej siatki AK ekshumowali jego ciało. Miał pozrywane wszystkie paznokcie u rąk i nóg...

* * *

Zbliżamy się do końca AK-owskiej epopei na Wileńszczyźnie i mojego skromnego w niej udziału, przeto warto wspomnieć jeszcze o dwóch Litwinach, tak dla zorientowania Czytelnika w całym tragiźmie polslciego losu na północno-wchodnich Kresach. Mieli w nim swój udział także Litwini. Oto dwa przykłady. Jeden to Petrauskas, zwany Zielonką. Był on policjantem na

Almanach 23

(26)

kolei (na podobieństwo naszego SOK), starszy ode mnie pewnie 5-8 lat, jak większość Litwinów poprawnie posługiwał się językiem polskim. Podobnie jak policja litewska mundur miał kurio­

zalnie kolorowy - w czerwieni, zieleni i złocie. Polacy tych litewskich przebierańców nazywali

„kałakutas” co w wiernym tłumaczeniu z litewskiego znaczy - indyk.

Pisałem już o tym, że w okresie okupacji niemieckiej w miastach takich jak Wilno panował głód. Kto mógł, wybierał się na prowincję, bo był to jedyny sposób, by pohandlować, czyli wy­

mienić ubrania, futra, a nawet biżuterię rodzinną na żywność. Litwini określali to mianem spe­

kulacji. Petrauskas należał do tych, którzy przeprowadzali na dworcu obławy na owych polskich

„spekulantów”: zjawiał się niespodziewanie, zatrzymywał na peronie wcześniej upatrzonego nie­

szczęśnika i... rekwirował całymi kilogramami masło, mięso, słoninę, a co ładniejsze kobiety za­

bierał na posterunek policji w niedwuznacznych zamiarach. Te litewskie szykany były na tyle do­

kuczliwe i perfidne, że nawet leut. Roliczek, wszak przedstawiciel niemieckiego okupanta, stawał w obronie niewinnych ludzi. Zastanawialiśmy się z Januszem, czy nie zlikwidować tego Litwina.

Jeśli tak się nie stało, to tylko w obawie przed zbiorową odpowiedzialniością, jaką zastosowano by po wykonaniu wyroku na tej kanalii. Po wejściu Sowietów, Petrauskas, jako de facto niemiecki kolaborant, miał jedno wyjście - przejść do litewskiej partyzantki. Nie spodziwam się jednak, że przetrwał, gdyż Armia Czerwona szybko rozbiła te formacje.

Na przystanku Łabuńce, oddalonym o 10 km od Ignalina, pracował jako zwrotniczy niejaki Benderis, Litwin pochodzący z pobliskiej wioski Nowosiółki. Miał on brata, który służył w litew­

skim gestapo i „ofiarnie” pomagał przy likwidowaniu społeczności żydowskiej w podwileńskich Ponarach. Od czasu do czasu przyjeżdżał on na urlop do swej rodzinnej miejscowości i można go było zauważyć na przystanku. Był już wtedy ruiną człowieka, ręce mu się trzęsły, wzrok miał błędny, poruszał się jak w amoku, inna rzecz, że nie trzeźwiał. Na wszystkich palcach miał złote pierścionki, a na przegubach rąk złote zegarki, nosił też przy sobie dwa pistolety. Kiedy tylko oc- nął się po kilkudniowym pijackim transie, wyciągał z kieszeni złoto i posyłał po bimber. Ja, któ­

ry przez całe życie byłem abstynentem, o mało nie zostałem przez tego typa zastrzelony, właśnie z powodu mojej wstrzemięźliwości. Otóż razu pewnego nalał mi szklankę bimbru i kazał pić. Po moich uporczywych odmowach wrzasnął: - Nie chcesz, ty paskudny Lenkasie (Polaku - przyp.

Aut.), pić z Litwinem!? - i wycelował we mnie pistolet. Szczęściem jego brat miał właśnie służbę i ten mnie wyratował z opresji.

Tak więc Polakowi w Wilnie groziło niebezpieczeństwo praktycznie od wszystkich nacji, szwendających się po naszej Ojczyźnie. Litwini, za cichym przyzwoleniem Niemców, leczyli swo­

je kompleksy wobec nas i też dawali się we znaki. Na szosie prowadzącej z Łyntup do Starych Święcian sowieccy partyzanci pod dowództwem Markowa zorganizowali zasadzkę na starostę niemieckiego o nazwisku Beck oraz oficera Wehrmachtu. Obaj zginęli, cało uszła jedynie tłu­

maczka. Litwini, którzy dawno już mieli listy proskrypcyjne Polaków, podsunęli Niemcom wer­

sję o polskim sprawstwie tego zamachu.. Niemcu skwapliwie dali Litwinom przyzwolenie na ze­

mstę. Ci z gorliwością przystąpili do masakry, przez trzy dni wyłapując w okolicach Święcian przede wszystkim przedstawicieli polskiej inteligencji. Z Ignalina zostali zabrani, o ile pamiętam, inż. Ichtiolog Jeleniewski, ziemianin Przyłuski, kawaler orderu Virtuti Militari oraz prosty robot­

nik drogowy nazwiskiem Tyszkiewicz. Na szczęście, cała trójka ocalała, gdyż Niemcy wstrzymali już litewskie egzekucje.

Dzisiaj zaś prasa litewska pisze, że pod Święcianami z rąk Niemców zginęli wtedy obywatele litewscy. Cóż za podłość bez granic! Krzyknąć tak może tylko ten, kto wie, kto pamięta.

* * *

Tak nagle i praktycznie bez sowieckiego wystrzału zaczyna panoszyć się sowiecka machina represji. Już nie żyje Białokur, już Węgielny i Janusz wraz z prawie całą Wileńską Komendą AK wyrąbują lasy Syberii. Kwiat narodu idzie w rozsypkę, na poniewierkę. W Ignalinie na kilka dni

(27)

pokazują się cudem ocaleli Żydzi, ale szybko wyjeżdżają. Miejscowe szumowiny terroryzują lud­

ność. Wojska NKWD przeczesują lasy, likwidując partyzantkę polską i litewską. Terror i psycho­

za. W Wilnie powstaje agenda - nazwanego jak na ironię - Polskiego Komitetu Wyzwolenia Na­

rodowego. Powstaje także Państwowy Urząd Repatriacyjny. Wszyscy spaleni i poszukiwani, ale także ci, co nie wyobrażają sobie życia w granicach administracji sowieckiej, chcą jak najszybciej wyjechać. Kierownikiem ekspozytury w Ignalinie zostaje mgr inż. Adam Borzobohaty, syn wi­

leńskiego lekarza, właściciela majątku w miejscowości Zdzięcioł. Bratem Adama był słynny ppłk Wojciech Borzobohaty, ps. Jelita, szef sztabu Kieleckiej Komendy AK, późniejszy prezes Świato­

wego Związku Żołnierzy Armii Krajowej (1990-91).

Pełnomocnik PUR Adam Borzobohaty miał kontakt na mnie. Nasze stosunki służbowe układały się jak najlepiej, bo był też on człowiekiem kryształowym. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że za 5 lat spotkam obu braci na korytarzach komunistycznego więzienia na Mokotowie i przyj­

dzie mi zobaczyć jeden z najbardziej wstrząsających widoków mojej więziennej gehenny, kiedy to Adam nosił „na barana” starszego brata Wojciecha, któremu w śledztwie uszkodzono kręgo­

słup...

Za namową Adama zwalniam się na kolei i zostaję przyjęty do Państwowego Urzędu Re­

patriacyjnego w Ignalinie. Zaprzyjaźniam się z całą rodziną Borzobohatych, sprowadzoną przez Adama z Wilna. Po paru miesiącach drogą służbową AK zostaję wezwany do mojego kolegi z czasów pracy w Wilnie w 1937 roku, Jurka Łozińskiego, który jest członkiem Komendy Okręgu

Almanach 25

(28)

AK. Jurek oznajmia mi, że drogą służbową zostanę przeniesiony do PUR w Wilnie na stanowi­

sko kierownika transportu, odpowiedzialnego za odjazdy tzw. pociągów repatriacyjnych. Moim specjalnym, tajnym zadaniem miało być ratowanie ludzi spalonych i przerzucanie ich w głąb Polski.

Z obowiązku przestrzega mnie, że taka rola łączy się z - jak się wyraził - „zabawą z NKWD”, swego rodzaju ciuciubabką, kto kogo przechytrzy. Nie muszę tu dodawać, czym powinna była się skończyć przegrana w takiej grze.

Chyba jeszcze w lutym 1945 roku zostaję przeniesiony do Wilna. Następuje rozmowa z per­

sonalnym, którym była niejaka Abramowicz, przedwojenna pracowniczka Uniwersytetu Stefana Batorego, osoba lewicująca, mająca kontakty ze środowiskiem Sztachelskiego, Jędrychowskiego i Dembińskiego. Jej zastępcą był Jerzy Michałowski, żołnierz AK, podkomendny Łozińskiego.

Dyrekcja PUR mieściła się przy ul. Kościuszki, albo też przy jej przedłużeniu - Antokolskiej. Dy­

rektorem instytucji był prawnik Ochocki, później więziony w PRL za działalność niepodległoś­

ciową. Moje zaś biuro mieściło się przy ul. Mała Pohulanka. Stanowisko przejąłem od niejakiego Czajkowskiego, ponoć nauczyciela. Pracowało w nim około dwudziestu osób. W tych samych pomieszczeniach analogiczną działalność prowadzili Litwini. Każda nasza lista uzgadniana była ze stroną litewską. Osoby ubiegające się o wyjazd musiały odbyć „pielgrzymkę” po wielu urzę­

dach: chodziło o miejsce pracy, świadectwo zwolnienia z niej, uregulowane sprawy mieszkanio­

we (komisyjne zdanie mieszkania). Specjalne sito przechodzili mężczyźni w wieku poborowym.

Sowieci ogłosili na Wileńszczyźnie mobilizację i chcący wyjechać Polak musiał legitymować się pieczęcią sowieckiego odpowiednika Rejonowej Komisji Uzupełnień.

Zadajmy sobie pytanie - skądże ten poszukiwany i ukrywający się człowiek miał zdobyć te wszystkie niezbędne do wyjazdu „bumagi”? Z pomocą szła w tych sprawach wciąż działająca ko­

mórka legalizacyjna AK. Po kilku dniach karta ewakuacyjna zapełniała się mistrzowsko podro­

bionymi pieczęciami, z podpisem „Wojenkomatu” włącznie. Z takimi papierami jako pierwszy wyjechał Jadzin wraz ze swoim patrolem.

Transporty odjeżdżały w miarę skompletowania wagonów towarowych, zwykle odchodziło ich około pięćdziesięciu. Na jednym wykazie na ogół umieszczałem 10-15 ludzi z lewymi doku­

mentami. Moja załoga to były przede wszystkim kobiety, szybko jednak zorientowałem się, że wśród nich są informatorki NKWD. Otóż gdzieś około maja podeszła do mnie ze zmartwioną miną pani Żula, jedna z pracowniczek i zbolałym głosem zapytała: - Mam do pana kierownika gorącą prośbę. Pomoże mi Pan uratować mego krewnego, który jest poszukiwany przez NKWD!?

Nie mogło być wątpliwości, że obcesowość tej prośby na kilometr pachniała prowokacją.

Ofuknąłem ją głośno ze służbową miną i poleciłem być jak najdalej od „takich” spraw. Nie­

wątpliwie był to dla mnie sygnał ostrzegawczy i trzeba było się mieć na baczności. Trefne (podro­

bione) dokumenty otrzymywałem z komórki legalizacyjnej AK poprzez Henryka Brzozowskiego z Komendy Okręgu. Mieszkałem wówczas przy Moście Kamiennym w mieszkaniu Adama Bor- zobohatego, który przeniósł się już do Ignalina. Wyczuwałem „przez skórę”, że podobną do mojej działalność prowadzi przemiła Oleńka Krasicka, harcmistrz, chodząca dobroć.

Litwini zachowywali się podle. Z jednej strony zależało im, by Wileńszczyznę opuściło jak najwięcej Polaków, ale mimo to mnożyli przeszkody w celu uzyskania okupu. Musiałem takich kontaktów unikać, aby nie sprawiać wrażenia, że zależy mi szczególnie na czyimś wyjeździe. Jeśli musiałem, pewne trudne sprawy „opierałem o bufet”. W ogóle Litwini z gorliwych sojuszników Hitlera jęli się wysługiwać Sowietom, jak już o tym wspominałem. Każda lista ewakuacyjna na dzień przed wyjazdem wędrowała do NKWD, do faktycznej akceptacji. Ma się rozumieć, że lewe wpisy, których dokonywałem, musiały następować po adnotacjach robionych przez enkawudzi­

stów. Musiałem także dopilnować, aby na pozostającej w biurze kopii nie było nazwisk potajem­

nie przerzucanych przez granicę osób. Każdy transport miał swego kierownika, wielu z nich było

(29)

współpracownikami NKWD. Wagony były towarowe, bez ławek i innych sprzętów, te wieźli ze sobą repatrianci. Rodziny starały się jechać w jednym wagonie.

Przyszedł czas, że zaczęłem wyczuwać, iż wokół mnie robi się gorąco i pora na ewakuację.

Melduję o swych odczuciach poprzez Borowskiego Komendzie Okręgu. Jeszcze mam wysłać do Polski ludzi z Uniwersytetu Stefana Batorego i mogę znikać. Wyjechała ekipa z USB, jeszcze je­

den ważny transport, a ja czuję, że pętla podejrzeń zaciska się wokół mnie. Jadę do żony, która cały czas przebywa w Ignalinie, jest zresztą w zaawansowanej ciąży. Wracam pod wieczór i dróżką obok torów kieruję się do domu przy Moście Kamiennym. Dosłownie kilkadziesiąt kroków od celu słyszę wołanie. Odwracam się i widzę, że biegnie ku mnie mocno zdenerwowany Henryk Mejer, lotnik i żołnierz AK.

- W Twoim domu kocioł!!!

Okazało się, że czekał na mnie na peronie, a kiedy zorientował się, że mnie nie ma, błys­

nęła mu myśl, że mogłem pójść koło torów. W ten sposób dopędził mnie i uratował przed nie­

chybnym aresztowaniem. Moja organizacja miała już dla mnie lokum przygotowane w Ponarach.

Tam spędziłem następne dni, oczekując na sposobność do wyjazdu, (cdn.)

[Opracował Marek Rapnicki]

Almanach 27

(30)

BOG i . człowiekl

MIŁOŚĆ I CIERPIENIE

P

rolog

E

mmanuel

ks. Januszowi St.Pasierbowi

Mówią,

że Cię wszechmoc uwiodła,

że Ci się nie udała starość i dzieci z wodogłowiem.

Mówią,

że się z Tobą rozeszliśmy już dawno,

że hipoteza Twojego istnienia jest tanią pociechą.

Mówią,

żeś się pośliznął w kałuży naszej niewinnej krwi.

To ból mówi, nie oni, mówisz.

Pragnę. Nie wiedzą, co mówią.

Pragnę, by ich nie bolało.

Nie jestem niezwyciężony, jestem jedynie wierny, mówisz.

Nie zejdę z krzyża, milczysz.

Zostanę po ich stronie, byle mi nie zginęli.

Co zrobię, gdyby mi zginęli?

Ty miej o nich staranie, mówisz.

Oddam tobie, gdy będę wracał, mówisz.1

1 J. Szymik, Cierpliwość Boga. 66 wierszy z lat 2003-2006, Katowice 2006, s. 13.

(31)

I. K

rzyż

-

apogeum życia

Hans Urs von Balthasar napisał swego czasu rozważania do drogi krzyżowej znajdującej się w berlińskiej katedrze św. Jadwigi; stanowi ją 14 rysunków autorstwa Josefa Hegenbartha. Oto fragment tekstu stacji XIII:

„(■■■) blade, martwe ciało, uwolnione z gwoździ, zsuwa się w dół; (...) w dole ktoś - tak samo blady i spoglądający w dół -je podtrzymuje i ciężar zmarłego bierze na siebie. Obaj ściągnięci w dół, choć nie następuje tu żadne runięcie, tylko spokojne osuwanie się, niemożliwe do zatrzymania ciążenie ku ziemi. Czy Bóg jest raczej na samym spodzie, czy na samej górze? (...) Opadająca Miłość jest sama dla siebie pod­

stawą i otchłanią, ona sama z siebie tonie w sobie samej, obok wznoszącego się czło­

wieka. I zaprasza go (...), by się jej bezdenności oddał i w niej spoczął”'.

„Czy Bóg jest raczej na samym spodzie, czy na samej górze?” Tak brzmi pytanie kluczowe dla prawdy Wielkiego Piątku.

Radykalizm wielkopiątkowej solidarności Boga budzi od dwudziestu wieków grozę i prze­

rażenie, zachwyt i wdzięczność, obrzydzenie i protest, pocieszenie i modlitwę - zarazem, we wszelkich możliwych wariantach i proporcjach. „Na tym polega tajemnica krzyża,/ Że ohydne narzędzie tortur uczyniono znakiem zbawienia./ Jak ludzie mogą nie myśleć, co obnoszą w swo­

ich kościołach?” - pyta Czesław Miłosz’. Chrystologia - zauważa Karl Rahner w Grundkurs des Glaubens - „wychodzi od doświadczeń, które człowiek przeżywa zawsze i nieuchronnie nawet w formie protestu przeciwko nim (.. .)”2 3 4. Chrystologia Wielkiego Piątku - ohydne narzędzie tor­

tur w centrum kościołów, w sercu Kościoła - jest tych doświadczeń esencją. Okrucieństwo, nie­

nawiść, cierpienie. Przebaczenie, miłość, nadzieja. Wszystko, co najważniejsze w Bosko-ludzkiej kulminacji dziejów świata. Wielki Piątek: apogeum historii.

„Tu staje się widoczne coś tak oślepiającego, że judaizm i islam z przerażeniem wzdrygają się przed tym, jak przed największym zgorszeniem, mianowicie, że Bóg jest nie tylko w niebie, ale też człowiekiem na ziemi, a ponadto jest nie tylko Mó­

wiącym i Wypowiedzianym, czyli Ojcem i Synem, ale jeszcze Duchem Świętym bę­

dącym osobową, wolną miłością obu podarowaną światu! (...) Dogmat o Trójcy i o zbawieniu świata wbudowany jest w taką, a nie inną egzystencję Jezusa (...) 5.

W Wielki Piątek Misterium Wcielenia (Trójca obecna w egzystencji Jezusa, Bóg jako umę­

czony człowiek na ziemi) osiąga swoją porażającą ostrość. I swój cel.

II. K

rzyż

-

bezbronnośćtęsknoty

Spełnienia Inkarnacji nie należy jednak mylić z zerwaniem zasłony Tajemnicy. Nie gnosty- cka uzurpacja „zawładnięcia łaską przez wiedzę”, ale logika daru, możliwa i skuteczna jedynie w środowisku pokornej wiary, pozostaje jak zawsze w Bosko-ludzkich sprawach, przestrzenią ich (Boga i człowieka) spotkania i językiem ich porozumienia; tu ciemność i jasność nie wyklucza­

ją się. To bardzo ważna reguła chrześcijańskiej epistemologii, osiągająca swoje apogeum właśnie w wydarzeniach Paschalnej Męki i Śmierci Chrystusa. Tu bowiem wypełnia się zasada potwier­

dzana w mrokach każdego życia: „im głębsze jest cierpienie, tym bardziej zawodzą nasze pojęcia”6.

Jezus, Słowo Wcielone, jest wprawdzie „Słowem-wszystko-wyjaśniającym” (J 7,16; 12,45)7, ale na­

2 Droga krzyżowa w katedrze św. Jadwigi w Berlinie. Hans Urs von Balthasar rozmyśla nad rysunkami Josefa Hegenbartha, tłum. E.

Stachovic, Katowice 2003, s. 36-37.

3 Piesek przydrożny, Kraków 1997, s. 51.

4 K. Rahner, Podstawowy wykład wiary. Wprowadzenie do pojęcia chrześcijaństwa, tłum. T. Mieszkowski, Warszawa 1997, s. 173.

5 H.U. von Balthasar, Wieńczysz rok darami swej dobroci, tłum. E. Marszał, J. Zakrzewski, Kraków 1999, s. 351.

6 Tenże, W pełni wiary, wyb. W. Lósser, tłum. J. Fenrychowa, Kraków 1991, s. 218.

7 Tenże, Wieńczysz rok..., s. 350.

Almanach 23

(32)

leży to rozumieć teologicznie poprawnie: „wy-jaśnić” znaczy „roz-jaśnić ciemność”, ale nie zna­

czy „usunąć niepojętość”. Określając więc Jezusa Chrystusa jako „słowo-pytanie” (Wort) i „Słowo -odpowiedź” (Antwort), należy pamiętać, że „wydanie Jezusa na mękę pozostaje tajemnicą, dlate­

go też nie da się współdziałających czynników wtłoczyć w żaden przejrzysty system”8 9. Chrystusa nie da się wydedukować; da się Go jedynie przyjąć.

W każdym razie dzięki Wcieleniu każdy krzyk człowieka (stworzenia) z bólu (tzn. pod wpły­

wem bólu) staje się krzykiem Jezusa do Ojca - te dwa głosy się przenikają, obejmują, utożsamia­

ją. Łącznie z krzykiem stanowiącym apogeum wielkopiątkowej ciemności, ze słowami, które nie­

ustannie płyną od cierpiącego stworzenia w stronę niepojętego milczenia Stwórcy: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił” (Mt 27,46; Mk 15,34). Niedostępność Boga jako główny sku­

tek grzechu4 - oto Golgota ludzkości. Z tą właśnie sytuacją utożsamia się Jezus Wielkiego Piątku.

H\i qXi Aepa oa(3ax0avi (Mt 27,46) w ustach i konaniu Jezusa nie oznacza urazy czy gniewu, a tym bardziej rozpaczy, ale „bolesne zdumienie, którego nie sposób wyjaśnić żadną ludzką racją, stano­

wi ono bowiem tajemnicę, do której klucz posiada jedynie Ojciec” - wyjaśnia fan Paweł II10.

III. K

rzyż

-

pokoraciała

Czy to możliwe? - pytają ludzie z wnętrza własnych „bolesnych zdumień”, które nie są wolne od uraz, gniewu, zwątpień i rozpaczy. Jak to możliwe? Czy można jednocześnie wiedzieć, że „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30) i do tego samego Ojca prawdziwie wołać z krzyża jak Hiob:

„czemuś mnie opuścił?” Te „porażające sprzeczności ludzkiego istnienia” Bóg nie tylko „wyrów­

nuje” (Wszechmoc!), ale je „współtworzy” w ludzkiej postaci Syna (Miłość!) „przy całkowitej bezwzględności tego, co znaczy ubóstwo, poniżenie i śmierć w opuszczeniu przez Boga” - wy­

jaśnia Urs von Balthasar11. Ale też u wielkanocnego kresu tej porażającej rzeczywistości staje się jasne, że „jest On światłością, życiem i samą miłością, która pozwoliła się zubożyć, upokorzyć i umrzeć w opuszczeniu, aby doświadczyć głębi ludzkiego losu - również losu grzesznika - i ocalić go w Boskim życiu (...) W Jezusie Chrystusie Bóg jest tak absolutną pełnią życia, że może pozwolić sobie na to, by być umarłym”12. Istnieje przewaga życia nad śmiercią („z Boga”, „dzięki Bogu”): oto chrystologiczne jądro Ewangelii.

„Zstąpiłem tak daleko, jak tylko istnienie rzuca swój cień, spojrzałem w otchłań i wołałem:«Ojcze, gdzie jesteś?» jednak słyszałem tylko odwieczną burzę, którą nikt nie włada (...). A kiedy spojrzałem boskim okiem na niezmierzony świat, wpatrywał się we mnie pusty­

mi, bezdennymi oczodołami; i wieczność spoczęła na chaosie, pochłonęła go i przeżuwała”13. Ta

„wizja”, często cytowane słowa Jean Paula, które poeta wkłada w usta Chrystusa, jest uważana za punkt wyjścia i manifest nowożytnej teologii śmierci Boga14. Ale, powiada Balthasar, „ważniej­

sze jest to, że pustka i opuszczenie, które ona [wizja - przyp. J.Sz.] wyraża, są głębsze niż to, co może spowodować na świecie zwyczajna, ludzka śmierć”15. Bez-bożność, której niedościgniona radykalność osiągnęła swoją absolutną kulminację i ostateczne przezwyciężenie w Wielki Piątek.

„Śmierć Boga jako źródło zbawienia, objawienia i teologii” - tak zatytułował autor Theodramatik swój tekst na temat misterium Golgoty.

8 Tenże, Teologia Misterium Paschalnego, tłum. E. Piotrowski, Kraków 2001, s. 104.

9 „Jako uosobienie grzechu Jezus nie może już znaleźć oparcia w Ojcu, utożsamił się bowiem z tym, co Bóg musi na zawsze od siebie odrzucić. A jednak jest Synem, który wyjść i żyć może jedynie ze źródła Ojca, stąd Jego nieskończone pragnienie niedostępnego Boga. Jest to pragnienie, które płonie w Nim niby wieczny ogień, w Jego ciele, w duszy, w duchu. Duch Święty, który towarzyszył Mu w ziemskim życiu jako Duch Ojca, jest teraz tylko tym, który rozbudza pragnienie: jednoczy Ojca i Syna przez to, że natęża ich wzajemną miłość do tego stopnia, iż staje się ona nie do zniesienia. W tej nieskończonej różnicy odsłania się jedno i drugie: nieskoń­

czona wewnątrzboska różnica, która jest warunkiem wiecznej miłości i która zostaje w Duchu Świętym przezwyciężona, i różnica historiozbawcza, w której odwrócony od Boga świat zostaje z Bogiem pojednany”. Tenże, W pełni wiary, s. 219.

10 Wierzę w Jezusa Chrystusa Odkupiciela. Katechezy, Watykan 1989, s. 538.

11 Balthasar, Wieńczysz rok...,s. 12.

12 Tamże, s. 13.

13 J.P. Siebenkas, Werke II, Miinchen 1959, s. 269, (cyt. za: Balthasar, Teologia Misterium Paschalnego, s. 47).

14 Por. M. Janion, Żyjąc tracimy życie (rozm. K. Bielas), „Wysokie Obcasy” 2002 nr 13( 157), s. 6-12.

15 Balthasar, Teologia Misterium Paschalnego, s. 47.

(33)

IV. K

rzyż

-

wszechmoc dobra

„Jeżeli ktoś nie wyznaje, że Pan nasz Jezus Chrystus, ukrzyżowany w ciele, jest prawdziwym Bogiem, Panem chwały i jednym z Trójcy Świętej, talis anathema sit'6 - uczy Sobór Konstantyno­

politański II. Formuła ta, inspirowana 1 Kor 2,8 („nie ukrzyżowaliby Pana chwały”) oraz zasadą propagowaną przez mnichów scytyjskich {unus de Trinitate crucifixus) wyraża najgłębiej chrześ­

cijański sens zdania „Bóg umarł”. Zostanie ono „przejęte przez Lutra, a które Nietzsche rozpro­

paguje w zupełnie innym kulturowo znaczeniu i z sukcesem, jaki wszyscy znamy” - komentuje Bernard Sesboiiel7.

Fragment Traktatu o dłoniach i rzeczach Stefana Chwina jest tej różnicy czytelną ilustracją:

„Gdy kiedyś, w chwili wzburzenia - było to w porze gimnazjalnych buntów, które Parandowski ochrzcił piękni} nazwą «nieba w płomieniach» - powiedziałem do niej

16 Dokumenty Soborów Powszechnych. Tekst grecki, łaciński, polski, układ i oprać. A. Baron, H. Pietras, tłum. T. Wnętrzak, t. 1, Kraków 2001, s. 295.

17 B. Sesboiie, J. Woliński, Bóg zbawienia. Historia dogmatów, t. 1, tłum. P. Rak, Kraków 1999, s. 375.

31

(34)

[Babci] twardo: «Bóg umarł» (siedzieliśmy wtedy w dużym pokoju przy stole nakry­

tym serwetą, którą sama wyhaftowała), spojrzała na mnie ze smutkiem znad okula­

rów: «To prawda. Bóg umarł w Wielki Piątek»”18.

Oto w olbrzymim skrócie dwa sposoby doświadczenia i rozumienia śmierci Boga: nietzsche- ański i chrześcijański. I choćby łączyło je sporo (a faktycznie łączy je sporo i wiele mają sobie na­

wzajem do podarowania), to dzieli je jeszcze więcej. A ostra grań różnicy przebiega tu między wiarą a niewiarą. Dokładniej: między zgodą na chrześcijański obraz Boga, który na niepojętą tajemnicę cierpienia odpowiada własnym cierpieniem, a niezgodą na taki obraz Boga - która to odmowa przybiera kształt zawodu, rozpaczy, buntu19.

Kiedy mowa o Bogu umierającym w Wielki Piątek, jesteśmy już w samym środku chry­

stologicznej prawdy o Bogu. Stajemy oko w oko z Miłosierdziem Boga objawionym w obliczu Chrystusa, w Jego twarzy skazańca, w której obecna jest miłość i chwała Logosu. W wydarze­

niu Jezusa Chrystusa dotykamy samego rdzenia chrześcijańskiej dogmatyki i tajemnicy Bożego Miłosierdzia: Bóg jest Miłością, która całą swoją wszechmoc rzuca na szalę przezwyciężenia zła.

To jedyny i skuteczny sposób na rozprawienie się z jego bezlitosnością. Posłużmy się skrótem Hansa Ursa von Balthasara: w osobie i dziele Jezusa Chrystusa „wewnętrzne życie Trójcy objawia się zewnętrznie w dziejach zbawienia i to jako ortopraxis Boga, który wydaje swojego Syna zu­

pełnej samotności i piekłu. To dzięki Niemu możemy się odważyć spojrzeć na istnienie jako na miłość i na wszystko, co jest, jako na godne miłości; myśl, na którą tylko z najwyższym trudem mógłby nas naprowadzić obraz świata taki, jakim przedstawia się on naszym oczom”20.

Tylko „dzięki Niemu możemy się odważyć”. Tylko dzięki temu, co dostrzegamy w jego twa­

rzy. A dostrzegamy w Niej solidarne poddanie się bezlitosności zła (człowiek) oraz wielkanoc­

ne zwycięstwo nad nieuchronnością zła (Bóg). Twarz objawia zawsze najgłębszą prawdę Osoby.

Więc w Niej, tej jedynej Twarzy dostrzegamy światło Prawdy: Miłosierdzie pokonuje bezlitos- ność. W Jezusie, w Jego życiu, śmierci i zmartwychwstaniu okazuje się nieodwołalnie i po wsze czasy, że Bóg nie jest Bogiem tylko sam dla siebie i sam w sobie, ale również także i tak samo istotnie w swoim dzieleniu się sobą samym ze swoim stworzeniem. I że nie spocznie dopóki nie ocali. „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony” (J 3,16-17). Jak pisze w Redemptor hominis Jan Paweł II „owa wstrząsająca tajemnica miłości”, owo „objawienie miłości i miłosierdzia ma w dziejach człowieka jedną postać i jedno imię. Nazywa się: Jezus Chrystus”21.

18 S. Chwin, Traktat o dłoniach i rzeczach, „Tygodnik Powszechny” 56(2002) nr 2, s. 8.

19 Owszem, trzeba pamiętać, że taka granica biegnie nie tyle miedzy ludźmi, co przez serce każdego człowieka, a poza tym pamiętajmy, że wiara jest niezasłużoną łaską. Ale ta sama wiara podpowiada, że można ją pokornie wyżebrać i że Bóg jej nikomu nie odmawia.

O czym wypada mówić jedynie z drżeniem, ale koniecznie.

20 Wer ist Jesus von Nazareth -fiir mich? 100 zeitgenóssiche Zeugnisse, hrsg. v. H. Spaemann, Munchen 1970, s. 17 (cyt. za: T. Węcławski, Chrystus naszej wiary, Poznań 1994, s. 55).

21 Encyklika „Redemptor hominis”, nr 9.

„(...) Proś Boga, żeby zmiękczył twoje serce i pozwolił ci wzbogacić się przez przeżycie cierpienia Chrystusa. Sami nie potrafimy dogłębnie przemyśleć cierpienia Chrystusa. To Bóg obdarza tą łaską nasze serca. Ani to rozważanie, ani inna nauka nie sprawi, że sam dojdziesz do prawdy. Musisz najpierw prosić i pożądać miłosierdzia Bożego, by móc do niej dotrzeć; nie sam, ale z Jego błogo­

sławieństwem”. M. Luter, Mowa o rozważaniu świętego cierpienia Chrystusa (cyt. za: Theologia crucis brata Marcina).

„Modlić się - choć to - choć to jedno Zostało - lecz nie wiem - Chryste - Gdzie w tym Powietrzu mieszkasz - stukam W Drzwi - po kolei - wszystkie -

Ziemi drżeć każesz na Południu - Prąd wzniecasz w Oceanie - Jezusie z Nazaretu - czemu Nie wesprze mnie twoje Ramię?”

E. Dickinson, Drugie 100 wierszy, red. St. Barańczak, Kraków 1995, s. 63.

(35)
(36)

V. K

rzyż

-

siławspółczucia

Dlatego też Bóg, który objawia się w Jezusie Chrystusie, Bóg „sympatyczny” (od gr. sym- pathein - „współ-odczuwać”), współczujący z cierpieniem i cierpiącym, jest „ostateczną odpo­

wiedzią na problem teodycei”22, o który rozbijają się ostatecznie i deistyczny teizm, i zrodzony z buntu oraz rozpaczy ateizm. Oto odpowiedź chrześcijańskiej teologii: jeśli sam Bóg cierpi, cier­

pienie nie jest już więcej zarzutem przeciwko Bogu, a przynajmniej - w tym momencie - prze­

ciwko Jego rzekomej obojętności. Natomiast jeśli dodamy ostateczne wywyższenie i przeobra­

żenie jakiegokolwiek bólu w wielkanocnej chwale Zmartwychwstania - upada również zarzut Boskiej słabości.

Pozostaje oczywiście problem manichejskich podejrzeń wobec Miłosierdzia objawionego w paschalnych wydarzeniach. Wzmogły je bezbożne, czyli nieludzkie zarazem ideologie, Aus­

chwitz i Kołyma, holocaust, dwie wielkie wojny, setki pomniejszych, krew i śmierć... Terroryzm i beznadzieja, cynizm pozornie silnych i nienawiść rzeczywiście słabych - to złe owoce naszego czasu. Wrażliwość religijna tego, który ocalał (nierzadko w zetlałej moralnie formie) została silnie naznaczona manichejską skazą, czyli gnostycką podejrzliwością wobec tradycji chrześcijańskiego obrazu dobrego Boga. Tak w Drugiej przestrzeni, w poemacie Ksiądz Seweryn, artykułuje ten pra­

stary, a jednocześnie jak najbardziej współczesny problem Czesław Miłosz:

Nie rozumiem, dlaczego tak być musiało, Żeby syn Boga umierał na krzyżu?

Nie odpowiedział nikt na to pytanie.

Jakże to mogę wytłumaczyć Kasi?

Gdzieś wyczytała, że Majestat Stwórcy Doznał zniewagi, która żąda krwi.

Jak to? W złocistych szatach i koronie Spoza obłoku przyglądał się kaźni?

Mówię jej: Tajemnica Odkupienia.

A Kasia, że nie życzy sobie być zbawiona Za cenę tortur człowieka niewinnego23

Autentycznie chrześcijańska odpowiedź wywiedziona z Niepojętej Tajemnicy Wielkie­

go Piątku z uwagą i pokorą wsłuchuje się w rozmowę księdza Seweryna z Kasią, „współ-czuje”

(„współ-odczuwa”) z nimi i odpowiada „na to pytanie” z wiersza. Odpowiedź jest światłem doby­

wającym się z Krzyża. Chrześcijaństwo powiada, że Ojciec nie żąda tortur Syna, ani Stwórca nie przygląda się „spoza obłoku” kaźni stworzenia. Myśleć tak znaczy nie rozumieć Ewangelii albo bluźnić. Krew Syna nie została na krzyżu wylana po to, by uśmierzyć zagniewanego Ojca, ale dla nas. Objawiła ona miłość zranioną do krwi, do śmierci - miłość Boskich zaiste rozmiarów, goto­

wą na wszystko. Oto Dobra Nowina. Oto jasność z wnętrza ciemności.

VI. K

rzyż

-

cenamiłości

Miłość i cierpienie przynależą do siebie nawzajem24. Choć nie wolno ich ze sobą pomylić, to trzeba pamiętać o „ontologicznej” niejako głębi ich nierozerwalnej więzi, którą tak wyraża ge­

niusz Norwidowskiej strofy:

(...) miłość nie wtłacza ideję, lecz że ją wciela i sama boleje (.. .)25

22 W. Kasper, Bóg Jezusa Chrystusa, tłum. J. Tyrawa, Wrocław 1996, s. 247.

23 Kraków 2002, s. 51.

24 Por. Kasper, Bóg Jezusa Chrystusa, s. 238-247.

25 Niewola, w: C.K. Norwid, Pisma wierszem i prozą, Warszawa 1970, s. 162.

Cytaty

Powiązane dokumenty

rzyńcy w ogrodzie” powiedziano już wszystko, w związku z tym także o stracie, jaką przyniosła Jego śmierć, mnie jednak wydaje się, że w trakcie wciąż ponawianej

Jego nie można zobaczyć, bo jest niewidzialny, ale o Duchu Święty przypominają nam różne obrazy.. Wykonajcie ćwiczenie 1

Indien het aanbod aan secundaire grondstoffen voor een bepaalde toepassing stijgt tot boven de vraag naar grondstoffen dan kan het aanbod niet worden afgezet en treedt dus geen

Był on królem bogów i stał się (może) obrazem, jakim był Jahwe dla pokoleń izrael- skich, który opiekował się swoim ludem.. Wiarę, jaką miały pokolenia wychodzące z egiptu

R ozw ijająca się odtąd chrystologia Logosu doprow adziła także u O j­ ców greckich do pew nego ro d za ju ch rystonom istycznej in te rp re ta ­ cji — zasadniczo

Uczest­ nik tych spotkań nie tylko wiedział, ale też wierzył, że Duch Święty ożywia Kościół, a Eucharystia, z której czerpie sw oją moc, jest jeg o codziennym

Naast een uitgebreide literatuurstudie naar faaloorzalcen en mechanismen presenteert hij een rekenmodel voor de dynamisch belaste glijlagers die worden toegepast als

Deze hoeveelheid moet nog door het aantal polen gedeeld worden en verder nog door twee omdat hier alleen een wild<elingszijde bekeken wordt.. Verder dient nog