• Nie Znaleziono Wyników

Almanach Prowincjonalny 2008, nr 7 [1].

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Almanach Prowincjonalny 2008, nr 7 [1]."

Copied!
184
0
0

Pełen tekst

(1)

V І

\) лі

*■ /

_ -. ■ z < « ’C

orskie Ci Leszek Szczasriy,

uawiu nabiawutyn

fl •

'zpodr

-- ’ г/^вЛ

fawf,ta^ow. Marek Raftócl

Fntrmr

3114»

■Wfed

(2)
(3)

»*»■№>- и

ін

atyjesKS»

**-*^

a™e j

iauto^-onyzg^Y LiródtooW’

op„ko mo>4"«"

...avietvmW^

оь^»м“*'в9.«

Zb1GN«wHEBB (Z tomu

Rzeczposp1’11' ze z№ża

;rSZWUPUb jej ustunow;

10 rocznUĄ

(4)

17* т*** -» 1 J 9 .1 < ''

< A

V лй^4?. иЬЯ

СКм^ \ і Т _ » % . .^Л.» г к,—- 4 - -

(5)

W

iele, bardzo wiele zdarzyło się od wydania poprzedniego numeru „Almanachu Prowincjo­

nalnego”. Zarówno w skali krajowej (zmiany na scenie politycznej po październikowych wy­

borach), jak i lokalnej.

Jeśli chodzi o ów wymiar lokalny szczególnie ważna jest zmiana na stanowisku dyrektora Raciborskiego Centrum Kultury, a więc placówki, będącej wydawcą naszego periodyku. Leszka Wykę, odwołanego decyzją Prezydenta Miasta Raciborza, zastąpiła Janina Wystub, do stycznia bieżącego roku dyrektor raciborskiego Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 1. Panu Leszkowi Wyce, urodzonemu animatorowi kultury, pragniemy tą drogą serdecznie podziękować za pełną oddania pracę, za skromność, takt, a szczególnie za uruchomienie „Almanachu Prowincjonal­

nego” oraz za wytrwałe wspieranie naszego pisma. Jednocześnie życzymy wielu sukcesów zawo­

dowych i osobistych. Pan Leszek pozostaje członkiem Rady Programowej „Almanachu”, a zatem wciąż będzie służył redakcji cennymi radami i podpowiedziami.

Witamy gorąco w Raciborskim Centrum Kultury Panią Janinę Wystub, znakomitego mu­

zyka i pedagoga oraz bardzo sprawnego menedżera oświaty i kultury. Życzymy Pani Dyrektor wytrwałości i determinacji w kierowaniu tak ważną dla mieszkańców Raciborza placówką, jaką jest RCK. Jesteśmy przekonani, że Pani odwaga w podejmowaniu wyzwań, a także konsekwen­

cja w realizacji wytyczonych celów, przyniosą raciborskiej kulturze znaczące korzyści. Niezwykle ważna dla nas, redaktorów i współpracowników „Almanachu Prowincjonalnego”, jest życzliwość, jaką okazuje Pani Dyrektor od pierwszych chwil swego urzędowania naszemu półrocznikowi.

Siódmy numer „Almanachu” ukazuje się dwa miesiące przed bardzo bogato zaplanowa­

nymi obchodami 900-lecia Raciborza. Zawiera on zatem akcenty związane z tym niezwykłym Jubileuszem, ale umieszczenie dużego kompleksu materiałów rocznicowych planujemy w nume­

rze ósmym - jesiennym. Będzie wówczas okazja zarówno do zrelacjonowania czerwcowych ob­

chodów 900-lecia, jak również do podsumowania całorocznej pracy zespołów i kół działających w Raciborskim Centrum Kultury.

Publikacją tekstu raciborzanina Marka Migalskiego o dwoistej naturze mediów inauguru­

jemy dyskusję na ten ważny społecznie temat. Chcemy zamieszczać w kolejnych numerach „Al­

manachu” wypowiedzi znanych publicystów i naukowców zajmujących się współczesnymi me­

diami.

Jak w poprzednich numerach, również w siódmej edycji prezentujemy materiały przygoto­

wane zarówno przez uznanych twórców polskich i czeskich, jak i przez młodych adeptów litera­

tury, dziennikarstwa, fotografii i sztuk plastycznych. Nasze pismo, spełniające niewątpliwie funk­

cję animacyjną, niezmiennie jest otwarte na nowe osoby i nowe środowiska.

Pragniemy gorąco podziękować autorom i współpracownikom pisma oraz wszystkim, dzięki którym może się ono ukazywać, za trud poniesiony w procesie przygotowania siódmej edycji „Almanachu Prowincjonalnego”.

(6)
(7)
(8)

PAN CREDO RYSUJE MIASTO

Pan Credo zastanawia się nad swoją genealogią Czasem dosiada koma Pascala

wierzgającego kopytami zwątpienia i wiary.

Ale otchłań go nie pociąga.

Kiedyś mu się przyśniło,

ze jest późnym wnukiem Pana Cogito.

Sen jak sen, ale Pana Credo nawiedzają myśli, z którymi nie wie co robie.

Jest dumny ze swego słowiańskiego narzecza, ale kiedy jego ziomkowie wzniosłe słowa cnota i ojczyzna zamieniają na maczugi, żałuje, ze wypowiadał je z zapałem.

Pan Credo rysuje Miasto,

w którym bywał i doznał zachwytu.

Nie wstydzi się przyznać, ze tak było.

Place z fontannami, kopuły,

posągi starożytnych bóstw, aniołow i świętych, kolumny i schody.

Jak demiurg dorzuca pinie i cedry, aby przy jasności był cień.

Najchętniej rysuie mosty.

Lubi ruch i zatrzymanie się na chwilę.

Pałace odbijają się w wodzie, a rzeka porywa chmury i płynie.

Przenosi synagogę blizei świętego Piotra.

Dziwi się, jak mogli zapomnieć,

skąd apostoł przybył na świadectwo ludom.

Pan Credo rysuje okno

i białą dłoń niewidzialnej mocy, wdzięczny, że papież Wojtyła zetknął jego pokolenie

z bólem i nadzieją całego świata.

(9)

7

(10)

B®$T

ttjH"

к

_ 44 V

(11)
(12)
(13)

ЇЖ.

ч

£ х а.*«У віЛ

(14)

U FililWt lift

MEDIA JAKQ

ZAGROŻENIE DLA DEMOKRACJI

M

EDIA SĄ CONDITIO SINE QUA NON DEMOKRACJI - BEZ NICH, BEZ ICH WOLNOŚCI, NIE MOŻE BYĆ MOWY O PRAWIDŁOWYM FUNKCJONOWANIU SYSTEMU LIBERALNEJ DEMOKRACJI.

Zdanietopodzielająwszyscyznaczącyteoretycydemokracji - G. Sartori, R Dahl, J. Schumpeter, S. Huntington I poglądutegoniesposóbpodważyć. Aleczyniejest TAKŻE PRAWDĄ, ŻE WSPÓŁCZESNE (SIC!) MEDIA SĄ TAKŻE ZAGROŻENIEM DLA DEMOKRACJI?

Poniższyartykułjestpróbąudowodnienia, żetakipoglądjestuprawniony.

Pierwszym zagrożeniem dla demokracji ze strony dzisiejszych mediów jest ich ludyczny charakter. Co najmniej od czasów J. Huizingi wiemy, ze człowiek to homo ludens - istota bawią­

ca się. W odniesieniu do doby współczesnej kategorię tę zastosował N. Postman w swej słynnej książce „Zabawie się na śmierć gdzie przekonująco dowodził, że wiele aspektów naszego życia ma charakter zabawowy. Media są tego doskonałą egzemplifikacją - mają nade wszystko dostar­

czać rozrywki i przykuwać uwagę widza. Dopiero w drugiej kolejności ich zadaniem jest nie­

sienie informacji i tłumaczenie otaczającego nas świata. Polityka także musi byc prezentowana w jak najbardziej luźnej formie - jako coś pomiędzy występami cyrkowców, a pojedynkiem gla­

diatorów

Politycy świetnie wyczuli ten trend i skwapliwie dostosowali się do wymogów rynku me­

dialnego - dostarczają mu tego, czego on oczekuje. Poważni politycy szyją i śpiewają w show te­

lewizyjnym, premier wysłuchuje w studio na żywo piosenek wyśpiewywanych tylko dla niego przez gwiazdkę pop, lider opozycji organizuje „eventy” z udziałem żywych i pluszowych kaczek, a jego młodzi podopieczni parodi uą „Matrixa”. Coraz większą popularnością cieszą się progra­

my telewizyjne i radiowe, w których politycy pierwszej ligi przekomarzają się przy śniadaniu, robiąc sobie mniej czy bardziej sympatyczne docinki, zahaczając jedynie o problemy stricte pań­

stwowe. W cenie jest uśmiech i luz - wygrywa tylko ten, kto potrafi na długo i bez zbędnych ceregieli zatrzymać ow uśmiech przy każdej okazji. Ponuractwo, skwaszona mina czy marsowe oblicze skazują na piekło zapomnienia.

Polityka ma byc nade wszystko rozrywką - stąd pojawił się nowy termin - „infotainment”, połączenie procesu dostarczania informacji z zabawą. Także newsy polityczne muszą byc pysznie opakowane i doprawione szczyptą humoru. Co me rozśmiesza, nie znaiduje uznania redaktorów prowadzących. Rację miał Postman, gdy konstatował, że w dzisiejszych czasach większość wybit nych prezydentów amerykańskich XIX wieku me miałaby szans na objęcie swego urzędu - byliby zbyt nudni, zbyt grubi i nieatrakcyjni dla współczesnych mediów. Wyborca odrzuciłby ich jako zramolałych zgredów i nie pozwolił na rządzenie krajem.

Ale czy rzeczywiście polityk lsmiechający się lepiej od innych, dostarczający rozrywki me­

diom, świetnie odnajdujący się w telewizyjnym studio, aby na pewno ma lepsze kwalifikacje do rządzenia, od swego ponurego przeciwnika, tylko dlatego, ze jest bardziej fotogeniczny i ma lep­

sze wyczucie mediów oraz lepszych spindoktorow? Czy ciągły rechot dobiegający z ust komen-

АІтяпясЬ 12

(15)

tatorów politycznych lepiej opisuje rzeczywistość, niż nudny wykład i solidna książka? Czy zamiana mężów stanu na zabawiaczy i rozśmieszaczy publiki, dobrze przyczynia się do petryfikacji rozwiązań i zwyczajów demokratycz­

nych? To pytania retoryczne - oczywistym jest, że to nakierowanie mediów na dostarczanie rozrywki swym odbiorcom, zamiast solidnej wiedzy i równie so­

lidnej analizy zjawisk społecznych, osłabia demokrację, czyni ją bardziej kru­

chą, mniej zrozumiałą. Zabija jej racjonalny wymiar, pozbawia logicznego pa­

radygmatu, odziera z aksjologicznego charakteru. W zamian media, zwłaszcza elektroniczne, serwują nam rywalizujące ze sobą kabarety, one-men-shows, popisy politycznych prestidigitatorów, występy happenerów. Na merytoryczną debatę nie ma już czasu i zapotrzebowania, sensowne wymiany zdań i argu­

mentów gubią się w powodzi „eventów” i akcji, poważna debata jest zastępo­

wana zdolnościami magów od PR. Wybory, czyli święto demokracji, zamie­

niają się z aktu racjonalnej decyzji o przyszłości kraju, w kolejny konkurs pięk­

ności, teleturniej satyryków, stracie dowcipnisiów. Nie premiują już mężów stanu, promują sympatycznych facetów o dużym poczuciu humoru.

Winą za to należy obarczyć media, bo to one pozwalają tym drugim na ciągłą obecność w umysłach wyborców, natomiast tych pierwszych skazują na zapomnienie i izolację. Dowcipnisie zawsze znajdą ciekawego jakiegoś zabaw­

nego bon-motu dziennikarza, który usłużnie nadstawi im mikrofon. Ponurzy myśliciele nie są w stanie dobić się choć chwili uwagi w zajętych rozśmiesza­

niem swych odbiorców mediach.

Druga przypadłość współczesnych mediów, która zagraża demokracji, jest ściśle związana z pierwszą, a jest nią ich lapidarność. Dzisiejsze telewizje, radiostacje i gazety mają coraz mniej czasu na informowanie i analizowanie otaczającej nas rzeczywistości publicznej. Zajęte zabawianiem, o czym była już mowa, chętnie donoszą o rzeczach zupełnie zbędnych, ale za to interesują­

cych przeciętnego odbiorcę. Na dostarczanie rzetelnych wiadomości, a potem na ich równie solidną analizę, po prostu nie mają już ani czasu, ani miejsca.

Dominującym aspektem zajmowania się mediów sferą polis jest więc lapi­

darność. Materiały mają być krótkie i treściwe, maksymalnie skondensowane i skompresowane - najlepiej jeśli w serwisach telewizyjnych zajmują nie wię­

cej, niż dwie i pół minuty, w gazetach nie więcej, niż trzy tysiące znaków.

O czym jednak można poinformować i co poddać w miarę rzetelnej anali­

zie przy zastosowaniu tak wyśrubowanych norm? Dziennikarze uciekają więc z natury rzeczy w banał, nieuprawnione uogólnienie, impresje. Bo też jak w niecałe trzy minuty opowiedzieć o kryzysie w Kosowie? Jak na trzech ty­

siącach znaków wyjaśnić przyczyny i polityczne konsekwencje ewentualnego nieprzyjęcia w Polsce traktatu lizbońskiego?

Zarówno żurnaliści, jak i komentatorzy, w sposób zrozumiały, posługują się w takim przypadku skrótem, aforyzmem, wrażeniem, metaforą. Ale one nie zawsze oddają stopień skomplikowania materii, nie wyczerpują tematu, pozostawiają szereg kwestii, niuansów, płaszczyzn opisywanych zjawisk poza recepcją odbiorcy. Ipso facto, tego typu doniesienia czy komentarze mają zna­

miona nieuzasadnionych symplifikacji. Odbiorca jest narażony na to, że do­

wiaduje się półprawd, nieuprawnionych sądów, niesprawdzonych informacji.

To zaś skutkuje coraz mniejszym i słabiej uargumentowanym zasobem wie-

V

Marek M qalski

(ur. 14 stycznia 1969) - politolog, wykła dowca i komentator polityczny.

Raciborzanin; w czasach szkolnej mło­

dości współtwórca nieformalnej grupy GMN (Grono Młodzieży Niezależnej).

W 1999 ukończył studia politologicz­

ne na Uniwersytecie Śląskim w Katowi­

cach. W 2001 na podstawie rozprawy pt. Koncepcja „mostu miedzy Wscho­

dem a Zachodem" Edwarda Benesza - próba zachowania niezależności Cze­

chosłowacji w latach 1945-1948 uzyskał na Wydziale Nauk Społecznych Uniwer­

sytetu Śląskiego stopień doktora nauk humanistycznych w dziedzienie nauk o polityce.

Przed podjęciem studiów pracował jako nauczyciel języka polskiego. W trakcie studiów odbył - z rekomendacji Kon­

sula Generalnego Republiki Czeskiej w Polsce miesięczną praktykę w biu­

rze Euroregionu Silesia, zaś w lutym 1999 objął stanowisko wicedyrektora biura.

Pracuje w Instytucie Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskie­

go w Katowicach na stanowisku ad­

iunkta w Zakładzie Systemów Politycz­

nych Polski i Państw Europy Środkowej i Wschodniej. Jest także wykładowcą w Instytucie Europeistyki Wyższej Szko­

ły Humanitas w Sosnowcu. W pracy na­

ukowej i dydaktycznej zajmuje się za­

gadnieniami współczesnych systemów politycznych i partyjnych.

Odbył staże naukowe w czeskich uczel niach: na Wydziale Prawa Uniwersytetu Masaryka w Brnie, na Wydziale Pedago­

giki Uniwersytetu Południowoczeskie- go w Czeskich Budziejowicach oraz na Wydziale Nauk Politycznych Uniwersy­

tetu Palackiego w Ołomuńcu. Brał udział w wielu krajowych i międzynarodowych konferencjach politologicznych.

Zajmuje się także komentowaniem bieżących wydarzeń politycznych w Polsce. Publikował artykuły na te­

mat polskiej sceny politycznej w prasie, m.in. w „Dzienniku", „Gazecie Wybor­

czej", „Rzeczpospolitej" i „Wprost". Jest częstym gościem programów publi­

cystycznych w radiu i telewizji (m.in.

TVN24iTVP3).

(16)

Ważniejsze publikacje:

Szkice o państwie i polityce, Kato­

wice 1998 (red, wspołaut.)

Koncepcja „mostu między Wscho­

dem a Zachodem" Edwarda Bene­

sza, Sosnowiec 2004

Partie i systemy partyjne państw Europy Środkowej i Wschodniej, Sosnowiec 2005 (red.)

Polska i Republika Czeska - deka­

da sąsiedztwa, Sosnowiec 2005 (wspołaut.)

Populizm, Katowice 2005 (red.)

Obywatel - społeczeństwo - de­

mokracja, Sosnowiec 2006

Polski system partyjny, Warszawa 2006 (wspołaut.)

Prezydent w Polsce po 1989 r - studium politologiczne, Warszawa 2006 (red., wspołaut.)

dzy. A wiedza jest wnukiem koniecznym prawidłowego dziaiama demokracji.

Wiele o tym pisał R. Putnam, słusznie wskazując, że do właściwego funkcjo­

nowania społeczeństwa obywatelskiego absolutnym minimum jest czytelń, ctwo gazet i stałe zwiększanie wiedzy wyborców. Bo tez trudno sobie wyobra­

zić sprawnie działający system liberalnej demokracji bez nie tylko aktywnych, ale także wykształconych obywateli. Do tego wszak są niezbędne solidnie wy­

pełniające swoją misję media.

Jednak w dzisiejszych czasach owe media me dostarczają na agorę solid nych informacji, nie przynoszą pogłębionych analiz (mówiąc bardziej precy­

zyjnie dostarczają je niewystarczającej ilości demosu, bo nie można przecież twierdzić, że w ogolę nie ma na rynku medialnym miejsc, gdzie można zapo­

znać sie z dużą ilością informacji, jak i z całym szeregiem solidnych analiz - tyle tylko, że nie są to mass-media, z naciskiem na słowo „mass”). Zadowalają się doniesieniami lapidarnymi, skrótowymi, powierzchownym komentarzem.

Wysyłanie tego samego reportera do Ruandy i do Brukseli, by z obu miejsc po spędzeniu tam 24 godzin nadesłał solidny news, jest tak samo bezproduk­

tywne, jak prośba skierowana do tego samego komentatora o rzetelną analizę przesunięć w polskim elektoracie po ostatnich wyborach oraz pożytków pły­

nących z życia na wsi, W jednym i drugim przypadku skazujemy odbiorcę na, w najlepszym przypadku, banał. W najgorszym - na zapoznanie się z informa­

cjami i komentarzami nieprawdziwymi. Oszczędności robione w budżetach przedsiębiorstw medialnych, operowanie skrótem, ograniczanie czasu wy­

powiedzi dziennikarzy i komentatorów implikuje pogorszenie stanu wiedzy wśród wyborców. Tym samym - zagrożeniem dla demokracji.

Trzecim już niebezpieczeństwem dla systemu liberalnej demokracji pły­

nącym ze strony mediów jest ich potęga i niedemokratyczny charakter Firmy medialne są ogromnymi korporacjami, które mogą decydować o losach świa­

ta, o tym, kto jest zwycięzcą wyborów w poszczególnych państwach, ale tak­

że o tym, jaką tragedię będzie się pokazywać, a którą zamilczy się na śmierć.

To właściciele tych megaprzedsiębiorstw mogą być kingmakerami - stwarzać polityków, lub skazywać ich na zapomnienie i niesławę. Mogą tez decydo­

wać który dramat będ złe się relacjonować - ten z Czeczenii, czy ten z Sudanu A wszystko to bez jakieikolwiek demokratycznej kontroli.

Najsłynniejszym chyba efektem wpływu jednego potentata medialnego na losy świata był wybór Billa Clintona na prezydenta Stanów Zjednoczonych w 1992 roku. Wówczas to Ted Turner, właściciel CNN i wielu innych mediów, udostępnił bez ograniczeń swoje studia Rossowi Perot - nii należnemu kan­

dydatowi na prezydenta. Ten teksaski miliarder, o skrajnie konserwatywnych poglądach, byl całymi godzinami prezentowany w mediach skrajnie lewico­

wego Turnera. Jakie były przyczyny tego niezwykłego fenomenu? Po prostu, Perot „kradł” głosy republikańskiemu kontrkandydatowi Clintona - Bushowi seniorowi i, tym samym, zbierając ich kilkanaście procent, umożliwił wybór na funkcję przywódcy najpotężniejszego człowieka na swiecie polityka bliz szego sercu Turnera. W taki oto sposób jeden potentat medialny wpłynął na losy świata.

ló najbardziej znamienna egzemplifikacja procesu znacznie szerszego - istnienia wpływów szefów ponadnarodowych korporacji medialnych. Nie

AJmai^ch1ŁLJ

■ Jlll lUBUŁ l W.Ł■

(17)

zawsze mają oni tak sprecyzowane i radykalne poglądy polityczne, jak Turner, ale zawsze mają swoje interesy. Mogą je realizować za pomocą tych polityków, których czynią przywódcami po­

szczególnych państw. To oni decydują o agendzie publicznej, dyskutowanych tematach, topo­

sach współczesnej kultury. To oni wskazują o czym będzie się debatować, a o czym nie, kto ma być obiektem ataku, a kto zostanie wzięty pod parasol ochronny, co się potępi, a co wskaże jako przykład godny naśladowania. Właściciele korporacji medialnych są współczesnymi kapłanami - skazują na piekło zapomnienia i infamię, albo odwrotnie - namaszczają postaci kultu i uwiel­

bienia.

Dzieje się to przy zerowej właściwie kontroli demokratycznej - demos nie ma żadnego wpływu na ich wybór. Są prywatnymi właścicielami prywatnych przedsiębiorstw, więc nikt nie może ich obalić i pozbawić prawa do rozsądzania sporów we własnym gospodarstwie. Święte prawo własności, ostatnie już być może święte prawo w dzisiejszej Europie, gwarantuje im nie­

naruszalność ich imperiów i możność władania nimi bez ograniczeń. Rady nadzorcze ich spółek nie pełnią roli nadzorczej nad właścicielami, lecz nad zarządami. Prawdziwi właściciele pozostają nietykalni i nikt nie uzurpuje sobie prawa do naruszania ich stanu posiadania.

Jeśliby tylko założyć, że celem owych nowych mandarynów jest jedynie zysk, to już wówczas byłby to wniosek zasmucający. W takim bowiem wypadku, kierowaliby się oni nie dobrem pub­

licznym, nie zasadą obywatelskości, lecz tylko i wyłącznie perspektywami powiększenia swego stanu posiadania. Ale realny ogląd sytuacji napawa jeszcze bardziej smutnymi wnioskami - część z owych potentatów ma ambicje polityczne i pragnie za pomocą swych imperiów owe cele rea­

lizować. Przykład Teda Turnera jest znamienny. Znamienne jest także i to, że nad jego poczyna­

niami nie ma żadnej demokratycznej kontroli - nie może on zostać odwołany, żadne wybory nie pozbawią go władzy nad swoimi mediami. Jedynym sposobem wywierania przez demos wpły­

wu na ten stan rzeczy jest nieoglądanie jego programów, ale owi magowie tak konstruują ofertę swych mediów, by cieszyła się jak największą popularnością, a to oznacza - by schlebiała najniż­

szym gustom. To kolejny już przyczynek do rozważań na temat psucia demokracji przez media - zaniżanie przez nie poziomu kultury politycznej i osobistej obywateli. O ile ustawowym obo­

wiązkiem mediów publicznych jest kształtowanie gustów i postaw widzów i słuchaczy, o tyle za­

daniem mediów prywatnych jest jedynie zapewnienie ich właścicielom zysków. W celu osiągnię­

cia tego celu te ostatnie media obniżają poziom swej oferty - niszcząc kulturę wysoką, promując zaś niską, zwiększają przychody swych szefów i wzmacniają ich siłę. Siłę, raz jeszcze powtórzmy, niekontrolowaną przez demos i wykorzystywaną nazbyt często do wpływania na politykę demo­

kratycznych społeczeństw i państw.

I wreszcie ostatni aspekt oglądu współczesnych mediów jako zagrożenia dla demokracji - nazwałbym go epistemologicznym atomizmem. Kiedyś oglądanie telewizji było doświadczeniem wspólnotowym - nie to, żebyśmy oglądali telewizję siedząc dużymi grupami przed ekranami (choć i to miało miejsce w latach 50-tych czy 60-tych), ale fakt, że wszyscy mieliśmy do czynie­

nia z tymi samymi programami czynił to zajęcie doświadczeniem zbiorowym i jednoczącym.

Gdy jeszcze w latach 8O-tych wychodziło się wieczorem przed blok mieszkalny, to pulsował on równomiernym blaskiem ze wszystkich okien, bo lokatorzy oglądali ten sam program. To było jak szklana pogoda w piosenki grupy Lombard. Dysponowaliśmy wówczas dwoma programami, których oferta nie rozpieszczała swoim bogactwem, ale miało to swoje pozytywne konsekwencje - wszyscy żyliśmy w tej samej rzeczywistości medialnej. Znaliśmy podobne fakty, ich komenta­

rze, interpretacje. Oglądaliśmy te same filmy i programy rozrywkowe, te same dzienniki i audy­

cje publicystyczne. Świat, choć zafałszowany, był jednorodny. W lepszej sytuacji byli obywatele wolnych państw u początków telewizji - tam wartość spójnego oglądu rzeczywistości nie była okupiona jej fałszywą i narzuconą przez ideologię interpretacją.

15

(18)

Obecnie mamy do czynienia z rozbiciem tego jednorodnego świata - media specjalizują się w specyficznych formatach i umkaią zabiegów unifikujących. Powstaje coraz więcej niszo­

wych, tematycznych kanałów, które nastawiają się na specyficznego, zainteresowanego wąską dziedziną życia, odbiorcę. Proces ten, jak zresztą większość opisanych w tym artykule, doty­

czy zwłaszcza telewizji, ale jest także doświadczeniem innego rodzaju mediów Uciekają one w specjalizacje, wyselekcjonowanego widza, dostarczając mu oczekiwanego przez niego pro­

duktu. Jeśli ktoś interesuje się sportem, przez całą dobę może oglądać jedynie programy spor­

towe; jeśli ktoś jest fanem muzyki, ma do dyspozycji dziesiątki stacji dostarczających jedynie tego typu produkt; natomiast miłośnik filmów, może cały dzień me wychodzić ze swego do­

mowego kina itp.

Z jednej strony jest to satysfakcjonujące z punktu widzenia interesów konsumenta - mamy wreszcie to, co chcemy i tylko to, co chcemy. Nikt nie zaatakuje nas produktem medialnym przez nas nieoczekiwanym. Ale z drugiej strony zjawisko to jest zabójcze dla nas jako wspólnoty wy­

borców Szatkuje nas bowiem na odseparowane od sie e 1 nie mające wspólnego oglądu rzeczy­

wistości kohorty konsumentów Nie mamy w wyniku tego procesu spójnego oglądu rzeczywi­

stości, nie dysponujemy tymi samymi informacjami, me obcujemy z podobnymi ideami i kon­

cepcjami, nie zyjemy tymi samymi problemami i dylematami. Co bowiem łączy widza TVN 24 z namiętnym oglądaczem MTV? Jaki wspólny język mofe byc doświadczeniem słuchacza radia Tok Fm i Złotych Przebojów? W ten sposób rozbijany jest przez wyspecjalizowane i tematyczne media demos, n'szczona jest nitka porozumienia między poszczególnymi jego przedstawiciela­

mi, uśmiercany jest język charakterystyczny dla nas jako wspólnoty i me propagowane są łączące go idee i wartości. Aksjologia poszczególnych kohort jest odmienna i wzajemnie wroga. Nic ich nie łączy, nie czyni koniecznym wzajemnej komunikacji, ni> buduje więzów i zaufania. Posadzeni

Almanach 16

(19)

przed swoimi odbiornikami współcześni odbiorcy mediów nie są już obywatelami - stają się cha­

dzającymi osobno, zatomizowanymi, pozbawionymi wspólnego oglądu rzeczywistości i wspól­

nych wartości, konsumentami.

Na koniec powtórzymy raz jeszcze - media są warunkiem niezbędnym prawidłowego funk­

cjonowania demokracji. Zarówno te prywatne, jak i te publiczne. Nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy się im bacznie przyglądać i w miarę możliwości alarmować, gdy widzimy ich nega­

tywny wpływ na najlepszy z ustrojów. To, w jakiej demokracji będziemy żyli, jakiej będzie ona jakości, w ogromnej mierze zależy od stanu naszych mediów. Pewnych zjawisk związanych ze specyfiką współczesnych mediów nie da się już cofnąć i zmienić. Ale dobrze skonstruowany ry­

nek medialny może petryfikować dotychczasowe osiągnięcia młodej polskiej demokracji i przy­

czyniać się do jej pogłębienia w przyszłości. Zły - może ją osłabiać, a nawet wykoślawić.

P05PRZA1 A-

(20)

FRANCISZEK STAL

ZO DZ EŃ POWSZEDNI NIERZY AK

Zewspomnieńporucznika Stała - CZĘŚĆ SIÓDMA

fowled byli bardzo mobilni; potrafili jednej nocy dojść do celu, załozyc minę i powrocie do WPuszczy Koziatyn. Rzecz prosta, taki pięcioosobowy patrol musiał po drodze posiadać bazy, w których zatrzymywał się na odpoczynek.

Na trasie przemarszów partyzantki sowieckiej znaidował się duży, wzorowo prowadzony przez pięciu braci folwark. Ów zaścianek znaidował się na uboczu, zresztą po komasacji gruntów przeprowadzonej na Wileńszczyźnie do 1939 roku, niewiele było tam zwartych wiosek. Do dziś pamiętam ich dworek z piękną dużą izbą, gdzie z każdego kąta biły czystość i porządek. Ma się rozumieć, jak to w tamtej okolicy, w odległości około 50 metrów od zabudowań znajdowało się duże jezioro,

Józiu Adamowicz, mój szperacz-zwiadowca, zaproponował mi jednego razu, bysmy się tam wybrali, uważał bowiem, ze znajdziemy tam bron. Rożnymi sposobami starałem się ustalić na­

zwiska gospodarzy folwarku, ale bez skutku. Wiosna była w całej swojej krasie, kiedysmy wyje­

chali z Ignalina na północny wschód. U celu znaleźliśmy się jeszcze przed południem. Cichutko wjechaliśmy polną drogą przed obejście braci. Przez ogromną sień weszliśmy do komnaty, a tam zastaliśmy duży stół z ledwo co rozpoczętym obiadem, który najwyraźniej został nagle przerwa­

ny. Cisza dzwoniła nam w uszach, stanęliśmy skonsternowani czując, ze coś tu jest nie w porząd­

ku. Spojrzeliśmy z Józiem na siebie, a w naszym wzroku była pełna świadomość mebezpieczen stwa, byliśmy przecież bez broni.

Ale po niedługiej chwili bracia, którzy dotychczas kosili łąkę po drugiej stronie jeziora, za­

uważywszy nas nadeszli spiesznie, zziajani i spoceni. Józia znali od lat, ale przy powitaniu me po­

trafili ukryć swojej konfuzji i nienaturalnego zdenerwowania. Jozio przedstawił mnie jako han­

dlarza sodą kaustyczną, która to stanowiła wyszukany towar w owych czasach (wymieniało się kilogram sody na kilogram masła lub słoniny). Po paru zdawkowych zdaniach, łamiąc staropol­

ski i bezwzględnie przestrzegany na Wileńszczyźnie obyczaj gościnności, me zaprosili nas do sto­

łu. My zas wyczuwając, ze jesteśmy tu dziś nieproszonymi gośćmi, spiesznie opusci'ismy dworek.

Józio zaciął kasztankę i szybko ruszyliśmy w drogę powrotną. Sytuacja wyjaśniła się po kilku tygodniach, kiedy Adamowicz zameldował mi ze w dworku pięciu braci od dłuższego czasu So­

wieci z Puszczy Koziatynskiei mieli swoją bazę.

Trzeba powiedzieć, że obrony przed takimi „gośćmi” me było. Jakiekolwiek przeciwdzia­

łanie kończyło się zazwyczaj śmiercią, tak więc nasi niefortunni gospodarze me mieli innego wyjścia, jak poddawać się permanentnemu terrorowi sowieckich „partyzantów”. Okazało się, ze tamtego feralnego dnia, kiedy szlismy pod oknami dworku, Sowieci zauważywszy nas szybko schronili się w sąsiednim pokoju. Najprawdopodobniej, gdyby nas wtedy me zauważyli i dali się zaskoczyć, użyliby broni, a dziś rosłaby na nas białoruska trawa,

* * *

Jak juz wspominałem, jedną z głównych forma naszej działalności konspiracyjnej było za­

kładanie min na torach. Robota ta była coraz cięższa, ponieważ Niemcy rękami miejscowej lud-

Almanach 18

(21)

ności zbudowali bunkry w pobliżu torów, rozmieszczone co 10 kilometrów. Wachy niemieckie patrolowały odcinki pomiędzy sąsiednimi bunkrami ruchem wahadłowym. Jeden patrol składał się z dwóch Niemców i jednego Litwina, bądź Ukraińca. Dwie wachy w trakcie marszu mijały się w połowie drogi; żołnierzami takich patroli byli specjalnie „wysortowani” żołnierze, niena- dający się na front, a więc garbusi, kulawi, czy też w wieku powyżej 45 lat. Natomiast sojusznicy byli żołnierzami w sile wieku. Ale Wileńszczyzna to nie były tylko połączenia komunikacyjne, do opanowania pozostała przecież połać lasów i jezior, czyli tego, co znajdowało się w pobliżu torów. Otóż miejscowa ludność na niemiecki rozkaz musiała oczyścić z krzaków i drzew teren do stu metrów od torów. Na ten tzw. pas śmierci nie wolno było wstępować pod groźbą utraty życia. Bunkry zbudowane były z grubych bali uszczelnionych mchem, w ścianach znajdowały się małe okienka strzelnicze, zaś w odległości kilku metrów był usypany wał z ostrokołem; wszystko to otaczało ogrodzenie z drutu kolczastego, teren był zaminowany. Tak oto nadludzie panowali nad naszym światem.

***

Przyszedł czas na akcję założenia miny. Rozdaliśmy broń i wyposażenie, zadanie zostało ze szczegółami omówione, zadania rozdzielone! Bąk pieścił już swój bezcenny ładunek - minę szedytową (najsłabszy rodzaj materiału wybuchowego). Z Budr, od Bąka, lasami udaliśmy się na z góry upatrzony odcinek toru, cel realizacji zadania. Na skraju lasu, ale przed „pasem śmier­

ci”, położyliśmy się na śniegu. Śrut z Jadzinem w białych, narciarskich uniformach, zdobytych z transportów, jak duchy posuwali się w stronę upragnionego celu. Trzeba było wyczuć moment po przejściu wachy i przed przybyciem pociągu; zbyt wczesne założenie miny mogło spowodo­

wać dekonspirację całej akcji. Z uwagi na to, że codziennie maszerowałem wzdłuż toru na dyżur do miejscowości Łabuńce, teren znałem na pamięć. Znacznie wcześniej wybrałem miejsce na podkop, na dużym luku torów, tak, by wybuch został spotęgowany siłą odśrodkową rażonego wybuchem składu.

Do dziś z pewną konfuzją wspominam mały incydent związany z tą akcją, który tkwi w mojej pamięci jak uwierająca ość. Otóż na akcję wszyscy żołnierze wyruszali z bronią palną.

Śrut posiadał nowiusieńkiego schmeissera, który był jego chlubą i radością. Jako dowódca od­

działu wziąłem ten właśnie skarb Śruta, który był dla niego jak ukochana dziewczyna. On, jako zdyscyplinowany żołnierz, oddał mi broń bez słowa sprzeciwu, ale dziś czuję, że w duszy miał chyba żal. Musial bowiem, tak jak inni koledzy, wyruszyć do akcji ze „zwykłym” kb. (każdy z nas miał 40 sztuk amunicji).

Powróćmy jednak na tory. Jest tak, że każdy kolejarz już z daleka usłyszy „śpiew” torów, zwiastujący zbliżający się pociąg. Po przejściu strażników pilnujących pasa śmierci wyszliśmy z lasu i zajęliśmy przydzielone stanowiska: Długi i Jurek ubezpieczali z obu stron miejsce naszej misji w odległości około 50 metrów; na skraju lasu czuwał Mieczysław Lewon, ps. Wędzarz, a na torach saper Bąk z Krótkim i Władkiem wyszarpywali gołymi rękami zmarznięte kawałki tłucz­

nia, aby po chwili pierwszy z nich uzbroił założony ładunek. Coraz bardziej słyszalny „śpiew”

szyn nigdy nie wydawał nam się piękniejszy i bardziej oczekiwany. Czas dłużył się niesłychanie z rąk Bąka i Władka ciekła krew, a opuszki ich palców zmieniały się w jedną wielką ranę. Wie­

dzieliśmy, że niezawodny dotąd Bąk i tym razem spełni swoją rolę. Już słychać było sapanie pa­

rowozu, zapowiadające chwilę, na którą wielu z nas czekało od chwili złożenia AK-owskiej przy­

sięgi. Wreszcie pociąg znalazł się na naszej wysokości, zobaczyliśmy najpierw błysk, a zaraz po nim wybuch! Po cichu, ale w uniesieniu mamrotaliśmy „Ku chwale Ojczyzny!”. Odskakując bły­

skawicznie w las słyszeliśmy za sobą straszliwy łomot. Aby zgubić swój ślad, długo kluczyliśmy w głębokim śniegu. Nad ranem zmordowani, ale szczęśliwi wróciliśmy do bazy, aby złożyć broń, potem pojedynczo ruszaliśmy do domów.

19

(22)
(23)

*»*

Byłem już w prawie stu procentach zdekonspirowany.

Nazajutrz, idąc do pracy, minąłem miejsce, gdzie „sowieccy partyzanci” wysadzili pociąg.

Od pracujących tam robotników dowiedziałem się, że zostało zniszczonych sześć wagonów, a na odkosie leży parowóz; po kilkunastu dniach Niemcy wciągnęli go na tory, aby odholować go do Wilna, do kapitalnego remontu. Niestety, dziś nie pamiętam co przewoził pociąg.

Stoję tak w ten mroźny poranek i nagle z przerażeniem widzę na śniegu ślady swoich butów.

Jest dla mnie jasne, że wnikliwy dochodzeniowiec bez większego trudu mógł w gmatwaninie śladów pracujących tam ludzi rozwikłać zagadkę „sowieckiego” zamachu. Na miejscu wypadku spotkałem też leutenanta Roliczka, któremu podlegał teren od Dyneburga do Podbrodzia. Był to elegancki, postawny mężczyzna; znaliśmy się bardzo dobrze, gdyż w trakcie wizytacji często za­

chodził do mej dyżurki, znał morawski, z czego wnioskowałem, że był chyba Austriakiem. Gry­

waliśmy w szachy, co przychodziło mi bez trudu, gdyż nie był wojującym nazistą i do Polaków odnosił się z sympatią. Natomiast Litwinów ledwie tolerował.

Patrole Śruta i Jadzina poczynały sobie zuchwale i szły do niemieckich transportów na tory jak po swoje. Proceder ten wszedł im w krew i stał się głównym sposobem pomnażania wojsko­

wego ekwipunku. Przy końcu naszej działalności posiadaliśmy 75 kb., 7 rkm., granatnik oraz wiele skrzyń z amunicją; nie liczę już tutaj wymienianego wcześniej schmeissera, opatrunków, umundurowania, butów, lornetek itp. Kpt. Janusz nie krył wielkiego zadowolenia w trakcie mel­

dunków, jakie mu składałem, ale sprawa wagonu i zniknięcia z niego uzbrojenia musiało na­

prowadzić Gestapo na ignaliński ślad. Po kilku tygodniach zjawił się w Ignalinie obcy człowiek, Niemiec w cywilu, znający język litewski. Przybysz był w bliskich relacjach z Roliczkiem. Pewne­

go dnia Śrut zameldował mi, że jego dziewczyna zawiadamiała o dużym zainteresowaniu cywila naszymi chłopcami, o czym sam miał jej powiedzieć. Natychmiast zakazałem moim podko­

mendnym „urzędowania” na stacji i poleciłem przerwać wszelkie działania. Łatwo było powie­

dzieć, wszak konspiracja w ciągu ostatnich dwóch lat weszła im w nawyk i ani myśleli zaprze­

stawać działalności, z czym nie kryli się nawet przed Jadzinem. Powtórnie wezwałem więc Śruta do siebie i kategorycznie zabroniłem mu działań obarczonych w owym czasie podwójnym ryzy­

kiem; jednocześnie zawiadomiłem o sytuacji Janusza. Ten polecił mi obserwować gestapowca;

z racji mej codziennej pracy nie miałem z tym problemu. Niemiec po wypiciu kilku „głębszych”

stawał się wylewny i wtedy przed sympatią Śruta przechwalał się, że wkrótce wykończy w Ignali­

nie wszystkich Polaków, a przede wszystkim bandytów. Od kpt. Janusza miałem zapewnienie, że w wypadku bezpośredniego zagrożenia ze strony gestapowca, przyśle człowieka w celu zlikwi­

dowania go.

Ale sprawy potoczyły się inaczej. Przyszedł 22 maja, wiosna w pełnym rozkwicie, piękna, jak tylko może być wśród ignalińskich jezior i lasów! Tu oddam głos Łusce, zastępcy Śruta, który w swoich wspomnieniach napisał tak:

„Jest niedziela. Spotykamy się u Zenka „Śruta". Opowiadam kolegom swój koszmarny sen, który mi niestety w parę godzin później sprawdził się w szczegółach już wieczorem. Postanowiliśmy wykorzystać piękny wiosenny dzień na sport, gramy w siatkówkę, potem kąpiel w Zielonym Jezio­

rze. Wszystkie nasze spotkania odbywały się nad tym najpiękniejszym jeziorem. Tam też ustala­

liśmy nasze plany działania wszystkich ważniejszych akcji. Tym razem postanowiliśmy zadziałać wieczorem na pociąg zbiorowy (pociąg kursujący na odcinku Wilno - Dyneburg): dwie dwójki Śrut - Łuska i Krótki - Władek. Dla odwrócenia uwagi organizujemy u Pinczoszków potańców­

kę. U Pinczoszków duże mieszkanie, dwie ładne dziewczyny w domu. W czasie zabawy jedna z nich, Jadzia, przestrzega mnie przed przykrością ze strony Niemców. Przed tą Jadzią gestapowiec mówił, że już wykończył 50 Polaków, nie licząc wysłanych do obozów koncentracyjnych. Obecnie, jak powiedział, ma Was na oku. Twierdzi, że Was też załatwi, bo Wasza działalność jest sprzecz­

Almanach

21

(24)

na z wolą Niemców. Jadzia mówi uważajcie na siebie. Ma się rozumieć, że o tym zameldowałem Śrutowi.

Podejmujemy decyzję, likwidujemy gestapowca, me wiadomo, jak daleko sięgają jego wia­

domości... Wchodzimy na salę, zbliżamy się do niego. Był ubrany po cywilnemu, stał przy oknie z prawą ręką w kieszeni, w której trzymał granat. Żądamy od niego dokumentów. On z drwiącym uśmiechem: gorzej będzie jak ja zażądam waszych dokumentów Wszyscy są oburzeni: co tez oni wyprawiają. Gospodarz z niepokojem krzyczy: w moim domu moich gości nikt nie ma prawa obra­

żać! Wydobywamy pistolety wyprowadzając gestapowca z mieszkania. Ktoś gasi lampę. W pro­

gu szwab się wyrwał i ucieka w kierunku bramki. Tam chwyta go w pół brat Krótkiego, Aleksan­

der. Chłopak wyrośnięty; nie był wtajemniczony i nie był żołnierzem AK. Brat Krótkiego krzyczy:

Mam go! Pierwszy dopadłgestapowca Długi i razem z Władkiem wyładowali po całym magazynku w gestapowca. Wszystko to działo się w odległości w linii powietrznej ok. 150 metrów od niemie ckiego bunkra. Rwetes, ucieczka bawiących się, bo juz ruszyli Niemcy. Uciekamy w stronę Zielonego Jeziora, prawą jego stroną uciekamy do Budr, do mieszkania Bąka - Antoniego Bernatowicza. Za­

bieramy z magazynu 1 MP oraz 5 kb. Z amunicją i w wielkim pospiechu wycofujemy się w kierunku Kozaczyzny, do majątku Dwornopol, gdzie mieszkają Miksztowie, będący w naszej siatce.

Odległość z Ignalina do Dwornopla wynosi 15 km, dużo czasu straciliśmy zanim doszliśmy.

Przyjęto nas gościnnie. Stasia, moja kuzynka a Długiego siostra, jedzie do Ignalina zasięgnąć języka.

Wraca przerażona. Domy i podwórza gdzie mieszkali chłopcy przekopane gruntownymi rewizjami.

Co Niemcy zrobią z rodzinami, nic jeszcze nie wiadomo...”

Pisze też Łuska, że zagrała w nich zelazna zasada konspiracyjna: wiedzieli, ze są „spaleni”, wiec nie wolno im było mnie narażać. Po likwidacji gestapowca me doszło jednak do zbiorowej odpowiedzialności i tu instynktownie nasuwa mi się osoba leutenanta Roliczka, dowodcy kom­

pani Wehrmachtu w Ignalime. Jak juz wspominałem, darzył on Polakow sympatią i żył w bliskich towarzyskich stosunkach z mgr Januszewskim i jego siostrami.

Wśród brygad AK-owskich kursowała plotka o „olbrzymich składach brom i amunicji w Ignalinie” O wypadku z gestapowcem złożyłem pilny meldunek Januszowi. Stamtąd wiado­

mość przedostała się do brygad, które prześcigały się, by podjąć patrol Śruta, jakoby fantastycz­

nie uzbrojony. Brygady przesuwały się w kierunku Święcian. Tymczasem dowiedziałem się od Jadzina, że Śrut ze swoim patrolem ostatnią noc spędził na przedmieściu naszego miasteczka, w bani (łaźni -przyp. red.) swojego krewnego. Bardzo bałem się o swoich chłopców, że kręcą się po okolicy, ale nie daja żadnego znaku życia. Dla własnego bezpieczeństwa przestałem nocowac w domu, choć pracy nie rzuciłem. Mniej więcej po tygodniu od likwidai |i gestapowca otrzyma­

łem droga alarmową wiadomość, że wszyscy znajduią się pod opieką mojego zastępcy, Lizdejki w Poszumieniu koło Nowych święcian. Łatwo było obliczyć, że uchodząc niemieckiej pogoni przemierzyli około 40 km. Natychmiast wybrałem się z Jadzinem do Nowych święcian; zabra­

liśmy ze sobą około 100 sztuk naboi do MP oraz cały plecak naboi do kb. Bez przeszkód dro­

gami polnymi dotarliśmy w pobliże domu Lizdejki i umówionym znakiem zawiadoi lismy go o naszym przybyciu. On przysłał swoją dzielną żonę, która idąc przed nami z grabiami na ramie­

niu doprowadziła nas do samotnej stodoły wśród łąk. lam zobaczyliśmy naszych kolegów. Pod maską służbowej obojętności musiałem ukryć wzruszenie, zobaczyłem bowiem moich siedmiu chłopców zupełnie rozbitych psychicznie, leżących na słomie z poobcieranymi stopami. Nieogo- leni i zmizerowam nie wyglądali na leśnych bohaterów. Kiedy wszedłem do środka, oni zerwa­

li się na równe nogi; jednym spojrzeniem oszacowałem ich stan psychiczny. Należało szybko wyprowadzić ich z tej depresji. Sztucznie marsowym głosem wezwałem patrol do raportu; Śrut dostał naganę za doprowadzenie oddziału do takiego stanu. Ale to było wszystko, co miałem im złego do powiedzenia. Po komendzie „spocznij” i „rozejść się” nastąpiło prawdziwe i serdeczne powitanie, przyszedł czas na żarty i opowieści o ich małej epopei z ostatnich kilku dni. Wszak

22

ЛІпщгіягЬ

■aiiiiasflw.’j.rteag

(25)

wszyscy mieli po 22 - 23 lata i niedoskonałości ich akcji brałem na karb młodego wieku. Chęt­

nie opowiedzieli całą swoją drogę. Zorientowałem się, że błędnie pojęli zasadę konspiracji nie kontaktując się ze mną w żaden sposób w sytuacji tak ekstremalnej. W stresie wybrali najgorszą z dróg z Ignalina do Poszumienia, maszerowali bowiem wzdłuż torów kolejowych mając z jednej strony niemieckie wachy, a z drugiej kompleks jezior - szli jak w pułapkę, jak do zastawionego na ryby saka. Jednak szczęście im dopisało, Śrut skontaktował się z Lizdejką, który wprowadził pro­

cedurę alarmową. Chłopcy skarżyli się, że idąc terenami zamieszkałymi przez Litwinów nigdzie nie mogli zatrzymać się na spoczynek.

Po niedługim czasie byli już nakarmieni i umyci, my obdarowaliśmy ich nowym zapasem amunicji. Prowadzeni przez Lizdejkę, trzymając dla niepoznaki w garściach widły, kosy i grabie, udaliśmy się do jego domu. Ustaliliśmy, że dowództwo nad patrolem obejmie przybyły ze mną por. Downar i razem udadzą się w kierunku Pohulanki, w rejon dawnego obozu ćwiczeń dywizji wileńskiej. Tam już był teren opanowany przez nasze, AK-owskie oddziały. Żegnając się z patro­

lem przekazałem im plany na najbliższe dni. Gorący uścisk dłoni, braterskie przytulenie i - od­

marsz!

Dalszą drogę tak mi zrelacjonował później Downar: - Poszumień opuściliśmy około 22-ej, maszerowaliśmy w kierunku Starych Święcian. Prowadził nas przewodnik. Podeszliśmy do litew­

skiej wsi, wybraliśmy najokazalsze gospodarstwo, otoczyliśmy dom, Śrut puka do okna (znał do­

brze język rosyjski): - Job twoja mać, otkrywaj dweri! Cisza, nikt się nie odzywa. Śrut głośniej;

Otkrywaj!... W tym momencie szybko otwiera się okno z tyłu i wyskakuje przez nie człowiek, który zaraz wpada wprost w ramiona Długiego i Czarnego. Poczęstowali go kolbami; na nasze polecenie szybko zaprzągł konia do wozu, wyjechał na drogę. W tym czasie druga część patrolu pod dowódz­

twem Downara „zapraszała" już na przejażdżkę drugiego Litwina. Główną ulicą wsi, podśpiewu­

jąc ruskie pieśni, zbliżała się do Pohulanki grupa zahartowanych, dobrze uzbrojonych partyzantów rodem z Ignalina.

Po czterech godzinach nocnej jazdy trafili na czujki brygady Żejmiana. Nasi chłopcy - uzbrojeni, w mundurach Wehrmachtu, każdy z lornetką - zadawali szyku budząc respekt w od­

działach sąsiednich. Litwini zostali puszczeni wolno, teraz już wiedzieli, kogo wieźli. Nisko się po polsku kłaniając odjechali swymi końmi. Downar z przewodnikiem bezpiecznie dotarł do Igna­

lina i przekazał mi tę relację.

Kilka tygodni po tej akcji otrzymałem polecenie stawienia się w Podbrodziu, miejscu ko­

mendy Obwodu Armii Krajowej, gdzie stacjonował kpt. Janusz. On właśnie zaproponował mi objęcie dowództwa brygady Żejmiana. (cdn.)

[Opracował Marek Rapnicki]

23

(26)

24

(27)
(28)

26

(29)

27

(30)

Karolina Stanieczek

Urodziłam się 17 czerwca 1977 roku w Raciborzu i mieszkam tu do dnia dzi­

siejszego. W roku 1997 ukończyłam Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych im. Jana Cybisa w Opolu z tytułem za wodowym plastyk- w zakresie specjal­

ności wystawiennictwo. W roku 2003 ukończyłam Akademię Sztuk Pięknych w Katowicach z tytułem: magister sztu­

ki (o specjalności grafika warsztatowa w pracowni druku wklęsłego).

Od października 200^, jestem pracow­

nikiem Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Raciborzu na kierunku Grafika Użytkowa z Wychowaniem Pla­

stycznym.

Oprócz działalności w zakresie sztuk pięknych (rysunek, malarstwo i grafika) zajmuję się również fotografią artystycz­

ną orazjalkarstwem”.

Wystawy zbiorowe:

GRUDZIEŃ 2000 r. - wystawa fotografii i grafiki studentów ASP w Katowicach pt. „Pejzaze przemysłowe Górnego Ślą­

ska" w Oberschlesisches Landesmuse- um Ratingen (Niemcy)

LUTY 2001 r. - wystawa fotografii i grafiki studentów ASP w Katowicach pt.„Pejza- że przemysłowe Górnego Śląską" w Ga­

lerii ASP w Katowicach.

PAŹDZIERNIK 2004 r. - wystawa artystów -pedagogów PWSZ w Raciborzu pt.„PO- STAWY 2004”w Muzeum w Raciborzu.

MAJ 2005 r. - wystawa artystów-peda- gogow w klubie „MARySKA" w Bohumi- nie (Czechy)

SIERPIEŃ 2005 r, - międzynarodowa wy­

stawa pokonkursowa „SATYRYKON Leg­

nica 2005"w Muzeum Miedzi w Legnicy KWIECIEŃ 2006 r. - wystawa artystów pedagogów PWSZ w Raciborzu pt. „PO­

STAWY 2006" RAZEM i OSOBNO w gale rii eflcentrum w Jastrzębiu Zdroju.

KWIECIEŃ 2007 r. wystawa artystów-pe dagogow PWSZ w Raciborzu w galerii ellcentrum w Jastrzębiu Zdroju.

CZERWIEC 2007 r. wystawa artystów- pedagogów PWSZ w Raciborzu w gale­

rii Stalowe Anioły w Bytomiu

Wystawy indywidualne:

MARZEC 2003 r. - wystawa fotografii w Raciborskim Centrum Kultury.

LISTOPAD 2003 r. - wystawa rysunku i grafiki w Raciborskim Centrum Kultury.

WRZESIEŃ 2004 r, - wystawa grafiki w Galerii „WARTO" w Bibliotece Miejskiej w Wodzisławiu Śląskim.

Ausfahrt^>

Ausfahrt

01.05.2007 - Wrocla\4 FIRLEJ у + POTTY UMBRELLA

20.00 40/50

Aima-nach

(31)

2007 - Wrocław FIRLEJ

ŁbLMlśRiiLLA

PAŹDZIERNIK 2004 r. - wystawa rysunku i grafiki w Galerii „GAWRA" w Raciborzu PAŹDZIERNIK 2004 r. wystawa rysunku i grafiki w Galerii„Z KSIĄŻKĄ" w Mszanie.

GRUDZIEŃ 2004 r. - wystawa grafiki w Galerii„RENE"w Rybniku

STYCZEŃ 2005 r. - wystawa rysunku i grafiki w DOMU KULTURY POLSKIEJ w WILNIE (Litwa)

LUTY 2005 r. - wystawa rysunku i grafiki w Galerii„ZA DRZWIAMI" w Rydułtowach.

LUTY 2005 r. - wystawa rysunku i grafiki w Moletai (Litwa)

KWIECIEŃ 2005 r. - wystawa rysunku i grafiki w galerii „TRZY KOLORY' w Żo­

rach

MAJ 2005 r. - wystawa rysunku i grafiki w galerii „NA ANTRESOLI" w Łaziskach Górnych

CZERWIEC 2005 r. - wystawa rysunku i grafiki w galerii „POD SUFITEM" w Ka­

towicach.

CZERWIEC 2005 r. - wystawa fotografii

„Lalki" na I Raciborskim Festiwalu Sztuki TRZASK OFF- DK„Strzecha"

SIERPIEŃ 2005 r. - wystawa rysunku i grafiki w galerii „ZAMKOWEJ" w Bielsku -Białej.

PAŹDZIERNIK 2005 r. - wystawa rysunku w MBP w Gliwicach- os. Sikornik MARZEC 2006 r. - wystawa rysunku i gra fiki w MiPBP w Rybniku (galeria JASNA) KWIECIEŃ 2006 r. - wystawa grafiki w Ra­

ciborskim Centrum Kultury

WRZESIEŃ 2006 r. - wystawa grafiki i fo­

tografii w MBP w Gliwicach pl. Inwali- dów-sala konferencyjna

WRZESIEŃ 2006 r. - wystawa grafiki i rysunku w księgarni akademickiej w Ostravie

PAŹDZIERNIK 2007 r. - wystawa grafiki w Polskim Teatrze Tańca w Poznaniu GRAFIKI ZOSTAŁY WYKORZYSTANE JAKO ELEMENT SCENOGRAFII W PRZEDSTAWIENIU BALETOWYM

„CZAS EWY"

WRZESIEŃ 2007 r. - STARA PROCHOFF- NIA-WARSZAWA

PAŹDZIERNIK 2007 r. - POLSKI TEATR TAŃCA-POZNAŃ

Konkursy:

Satyrykon 2005 - nominacja do nagrody.

(32)

5

(33)

JAN PAWEŁ II - РОПА

„Ein Theologe, der Kunst, Dichtung, Musik und Natur NICHT LIEBT, KANN GEFAHRLICH SEIN. DlESE BLINDHEIT UND Taubheitdem Schónengegenuber SIND NICHT etwas Neben- SACHLICHES, SIE SPIEGELN SICH NOTWENDIGERWEISE AUCH IN SEINER Theologiewider"

Joseph Ratzinger, Zur Lagę des Glaubens.

Ein Gesprach mitVittorioMessori, Munchen- Zurich-Wien 1985,s. 135.

W

jednej z najsłynniejszych książek teologicznych lat 80-tych, w rozmowie z Vittorio Messo- rim, Kardynał Józef Ratzinger odniósł się do relacji „teologia - piękno - sztuka”, uznając tę kwestię za istotną dla współczesnego kształtu scientiae fidei. Uczynił to m.in. w zdaniu cytowa­

nym tu wyżej jako motto niniejszego artykułu. Jego teza, powtórzona za którymś z wielkich teo­

logów ery soborowej (nie wymienionym z nazwiska) jest odważna i niezwykle mocno wyrażona:

„Teolog, który nie kocha sztuki, poezji, muzyki, może być niebezpieczny. Taka ślepota i głuchota na piękno nie jest czymś drugorzędnym, ona się odzwierciedla (odbija, wyciska piętno na) ko­

niecznie (notwendigerweise - w sposób konieczny, tzn. jako skutek niemożliwy do uniknięcia) także w jego teologii”...

Czy dzisiejsza teologia widzi i słyszy poezję, czy też jest na nią ślepa i głucha? Czy zatem ję­

zyk współczesnej teologii okazuje się na tyle pokorny, by uczyć się piękna od swojej krewniaczki, literatury pięknej, również tkanej z nitek słowa? Czy o zdaniach przepowiadania chrześcijań­

skiego kerygmatu, mówiących dzisiaj o Jezusie Chrystusie, da się powiedzieć to, co odnosi się do literackiej sztuki słowa, a mianowicie, że „składa się ze zdań, a tym co ją różni od innych ro­

dzajów słownej wypowiedzi jest to, że zdania te są piękne”1. Oczywiście, teologia musi się wyróż­

niać jeszcze wieloma innymi cechami w zbiorze “rodzajów słownej wypowiedzi”. Ale jeśli się nie rozumie ewangelizacyjnej siły piękna obecnego w Wydarzeniu Jezusa Chrystusa, zapomina się o dwutysiącletniej historii sztuki chrześcijańskiej oraz dorobku ważnego nurtu tradycji teologicz­

nej, której współczesnym podsumowaniem było choćby wielotomowe Herrlichkeit Hansa Ursa von Balthasara2.1 lekceważy się w ten sposób potęgę smaku...

Taki jest - w moim przekonaniu - wielki teologiczny problem poniższej refleksji: rozważań o „Janie Pawłe II - Poecie”.

Był On ewangelizatorem, to oczywiste. Dokładniej: przede wszystkim ewangelizatorem, a w pewnym sensie - jeśli ów sens rozumieć wystarczająco szeroko i głęboko - tylko ewangeli­

zatorem jako Piotr dzisiejszego Kościoła, Piotr, którego jedynym obowiązkiem jest wyznawać przed światem i dla świata jedyność Chrystusa: „Panie do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6,68). Ale Jan Paweł II nie był ewangelizatorem zamiast poety. Był nim jako poeta.

Taka jest struktura jego pism: zdumiewa się i tęskni (nie tylko w „Tryptyku” i w Redemptor ho- minis, ale już w przedwojennych sonetach)3. Taka też jest zapewne, jak się domyślamy, struktura jego osobowości, kształt wiary.

Przyjrzyjmy się fenomenowi Papieża-Poety na szerszym tle i w głębszej perspektywie, a mia­

nowicie w świetle teologii słowa, inkarnacji, piękna, prawdy, świętości. To bowiem co w chrześ­

cijańskim uniwersum estetyczne i poetyckie, nie czerpie swej siły i blasku z izolacji, ale - wręcz przeciwnie - z istotnego związania z samym sercem objawienia prawdy o Bogu i człowieku.

1 B. Zadura, S. Starczewski w: K. Varga, 45 pomysłów na powieść, Czarne 1998, s. IV okładki.

2 Einsiedeln 1961 1969.

3 K, Wojtyła, Poezje zebrane, Kraków 2003, s. 23-41.

АІптяпя^Ік 31

(34)

i.

S

łowozwysoka

Skąd to się wszystko wzięło, ta poezja w tekstach Papieża z przełomu tysiącleci? I skąd On się wziął, Papież-Poeta?

Mo’na sie odwołać do biografii Karola Wojtyły, oczywiście: ze teatr rapsodyczny (a dzięk.

niemu skupienie „od początku" na mądrościowej funkcji słowa), ze literackie juwenilia to głow­

nie wiersze i dramaty, że doktorat z Jana od Krzyża, geniusza hiszpańskiej poezu i teologii jedno­

cześni! Że miał się od kogo uczyć. I będzie się miało rację, zapewne, Ale sądzę, ze trzeba sięgnąć głębiej. Przynajmniej tak głęboko jak Miłosz: w Janie Pawle II wydaje swoi pożny, dorodny i uni­

wersalny owoc polski romantyzm; Polski Papież jest dziedzicem i kontynuatorem doświadczeń oraz języka Norwida i Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego... Albo jeszcze głębie): oto takie­

go języka i takiei perspektywy twórczej potrzeba dziś światu, Kościołowi I ten język powstaje na ziemi, ale jego impulsy i inspiracje pochodzą z bardzo wysoka ..

W listopadzie 1980 roku, w Monachium, podczas spotkania z plejadą niemieckich artystów i dziennikarzy Jan Paweł II wypowiedział znamienne zdanie: „Kościół potrzebuje słowa, które zdolne będzie świadczyć i przekazywać słowo Boże, i które jednocześni będzie słowem ludzkim, zdolnym wnikać w świat mowy dzisiejszych ludzi, taki, jaki staje przed nami w dzisiejszej sztuce”.

Kilkanaście lat wcześniej, w maju 1964 roku, w Kaplicy Sykstynskiej, Paweł VI, określając zada­

nie Kościoła jako „głoszenie świata ducha”, wołał do artystów, apelując o ich udział w tak pojętym kerygmacie (grecki czasownik keryssein znaczy „głosić"): „Koscioł potrzebuje was. Nasza posłu­

ga wymaga waszej współpracy (...). Jeśli zabraknie nam waszej pomocy, nasza posługa stanie się jąkaniem i czymś niepewnym”.

Słowo, które jest zdolne do przekazania słowa Boga, które jednocześnie wnika4 w świat ję­

zyka i mentalności współczesnego człowieka, słowo, które nie jest niepewnym jąkaniem, ale sku­

tecznym - dzięki współpracy ze światem sztuki (!) - głoszeniem „świata ducha” i orędzia zbawie­

nia, owo słowo-ideał z profetycznych przemówień wielkich papieży naszej epoki - to piękne sło­

wo. Takiego właśnie Kościół dzisiejszy (tak samo zresztą jak wczorajszy i jutrzejszy) potrzebuje I to „potrzebuje” nie tyle w sensie wyłącznie użytkowym (choc wtórnie też w takim), „narzędzio wym” niejako, instrumentalnym, czyli powierzchownym w sumie, ile głównie w sensie daleko od tamtych wcześniejszym i ważniejszym: źródłowo sięgającym przepastnych teo- i ontologicznych głębin tajemnicy, którą wyrażają wersety otwierające prolog Czwartej Ewangelii: En arche en ho logos.

Słowo było „na początku" co - jak wyjaśniał Roman Brandstaetter - należy rozumieć „przed wszystkim i nad wszystkim”. Sens teologiczny wersetu mówi bowiem nie o pierwszeństwie chro­

nologicznym Logosu (Słowo jako byt poprzedzający „czasowo" zbiór czy tez łańcuch innych by­

tów), ale o tym, że jest Logos korzeniem i koroną wszelkiego stworzenia, bytem górującym „ja­

kościowo” nad stworzeniem, stanowiącym przyczynę i zwieńczenie wszystkiego, co jest „po Nim i pod Nim”.

Chrześcijaństwo nigdy nie miało wątpliwości, że Autor Prologu utożsamia Logos z Dru­

gą Osobą Trójcy Przenajświętszej. Mimo filologicznych pokrewieństw z filozofią grecką tamtej epoki (np. z myślą Filona z Aleksandrii), Janowa nauka o Logosie nawiązuje treściowo przede wszystkim do starotestamentalnej literatury mądrościowej, gdzie teologia słowa była zarysowana bardzo wyraźnie (Prz 8,22n; Mdr 7). Ewangelista dokonał jej chrystianizacji, polemizuiąc praw-

-I Paweł VI, „Do artystów’, Kaplica Sykstynska, 10 maja 1964 r. (tłum. St. G., „Znak” 16(1964) nr 12(126), s. 1426): „Nasza posługa wymaga waszej współpracy, bo jak wiecie, polega ona na głoszeniu i przybliżaniu umysłom i sercom świata ducha, świata tego, co niewidzialne i czego nie można nazwać. Wy umiecie znaleźć formy przystępne i zrozumiałe dla rzeczy niewidzialnych - to wasz zawód i wasze powołanie Wasza sztuka polega właśnie na porywaniu skarbów ze świata ducha i przyodziewaniu ich w słowa, barwy, formy w dostępność dla ludzi I to me taką, o jaką ubiega się nauczyciel logiki czy matematyki ( .,) Wy macie jeszcze ten przywilej, że możecie w samym akcie, w którym czynicie świat ducha przystępnym i zrozumiałym, zachować jego niewysłowionosc, jego trans cendencję, jego tajemnicę oraz konieczność dochodzenia do mego z łatwością i równocześnie z wysiłkiem Jeśli zabraknienam waszej pomocy, nasza posługa stanie się jąkaniem i czymś niepewnym”.

ĄjrnariAch 32

(35)

dopodobnie z poglądami gnozy tamtego czasu. Punkt ciężkości nauki Prologu można by więc streścić następująco: On, Pan nasz, Jezus Chrystus, prawdziwy człowiek - jest tożsamy z owym preegzystującym Boskim Słowem, które było u Boga, było Bogiem i stało się ciałem (J 1,1.14).

Jakiekolwiek próby relatywizowania tej nauki - np. rozumienie Logosu jako nieosobowej prazasady świata - czy zawężanie jej do wymiaru czysto filologicznego byłyby chybione z na­

ukowego punktu widzenia i ostatecznie stanowiłyby odmianę neognozy. Niemniej - i ten fakt jest kluczowy dla naszej refleksji - istnieje jakiś głęboko wewnętrzny związek słowa ze Słowem, jakieś esencjalne wręcz zakorzenienie ludzkiego słowa w Słowie Wcielonym, jakiś rodzaj ich pokrewieństwa sięgający głębin Boga. Nieprzypadkowo przecież Janowy Prolog określa Druga Osobę Trójcy pojęciem Logos, a na określenie historiozbawczego aktu Inkarnacji Bożego Syna ze wszystkich możliwych metafor, porównań, analogii, ze wszystkich teologicznych i literackich dzieł ludzkiego umysłu, wyobraźni i języka wybiera ten właśnie obraz: Bóg Ojciec wypowiada Słowo-Syna, które (-y) za sprawą Ducha Świętego staje się ciałem...

I ten biblijny fakt mówi coś ważkiego teologicznie nie tylko o Jezusie Chrystusie, o Jego isto­

cie, pochodzeniu i misji, ale również mówi coś niezwykle ważnego o ludzkim słowie jako takim.

Już św. Augustyn w kilku swoich tekstach szukał najgłębszych więzi pomiędzy Słowem i słowem, badając naturę ich wzajemnych relacji. Według Biskupa z Hippony ludzkie słowo znaczy (w obu odcieniach „znaczeniowych” tego terminu) głównie dzięki swojemu podobieństwu do Słowa, a jedność słowa i świata jest ważną konsekwencją Wcielenia, w którym Słowo staje się „ciałem świata”.

2. T

ajemnica

W

cielenia

Z chrześcijańskiego punktu widzenia i rozumienia to właśnie Mysterium Incarncitionis Bo­

żego Syna jest kulminacją wniesienia w dzieje ludzkości prawdy, dobra i piękna (!) według Bo­

skiej miary i obfitości. Na szczególną uwagę i pogłębienie zasługują w tym wymiarze związki

Almanach 33

(36)

Tajemnicy Wcielenia z tajemnicami sztuki’. Odtąd ludzka sztuka „powstaje" i „dzieje się" w na- głębszym z możliwych odniesieniu - w związku z tajemnicą, wobec, w odpowiedzialności - do

„Słowa, które stało się ciałem” (J 1,14). Z jednej strony sztuka wydaje się dostarczać chrześcijań­

skiemu universum języka (środków) do wyrażania niewyrażalnego, czyli - w tym wypadku - po­

maga przezwyciężać milczenie w kwestii cudu Inkarnacji. Z drugiej strony sztuka zdaje się zyc (w najgłębszym swym sensie i przejawach) oraz czerpać własne początki i wiarę w swoje moż­

liwości z rzeczywistości, która nie tylko jest „zaprojektowana” (stworzona) jako otwarta poten­

cjalnie na „Wcielenie Boga”, ale w której Inkarnacja factum est. Sztuka - jaka jest - możliwa jest w świecie, jaki jest: który Bóg stworzył, którego pragnie i w którym „stał się ciałem”.

Dzięki inkarnacyjnie pomyślanemu i stworzonemu przez Boga kształtowi życia, Boskie jest do wyrażenia w ludzkim, a hymn ku czci życia może „tryskać” ze śmiertelnej materii. Sztuka jest możliwa, bo jest Chrystus. Człowiek potrzebuje nut, miseczek z farbami, dłuta, słowa, zęby wy­

razić i realizować pragnienie Transcendencji. Bóg „potrzebuje ciała", żeby wyrazie i realizować pragnienie immanencji. I Bog, i człowiek, są paradoksalni w swoim wychodzeniu „poza siebie.

Paradoks paradokson - Wcielenie - jest tych Bosko-ludzkich pragnień najwyższym przecięciem i komplementarnością; spotkaniem.

W perspektywie chrystologii kultury sztuka jawi się więc jako uprzywilejowane miejsce wy­

rażenia Misterium Paradoksu. Jako możliwość materialnej artykulacji duchowej głębi człowie­

czeństwa; jako ludzka odpowiedz na Boskie dzieło, czyli na inkarnacyjną strukturę rzeczywisto­

ści6. Oczywiście, bez popadania w fałsz angelizmu: struktura stworzenia jest dogłębnie zaburzona przez inne misterium - mysterium imquitatis, tajemnicę ciemności, upadku, grzechu. I sztuka może funkcjonować (i - bywa - tak nieraz funkcjonuje...) jako zaprzeczenie inkarnacyjnej drogi, w postawie non serviam ■ ■ Ale jest jednak faktem niezbitym i bez jakiejkolwiek analogii, ze Wy­

darzenie Wcielenia angażowało w ciągu ostatniego tysiąca lat sztukę europejską w nieporówny­

walnych z niczym innym skali i sposobie. „The incarnation fired their imagination and engaged their energies”7 - lapidarnie podsumowuje zjawisko Gerald O’Colhns. Jego studium Incarnation, w którym odwołuje się do licznych dzieł europejskiei literatury i malarstwa8 jest tego tenomenu dobrą ilustracją.

Wcielenie jest źródłem kultury w sensie daleko głębszym niz tylko jako zrodło ikonograficz­

nej inspiracji (choć tez' Inkarnacja rozpala wyobraźnię i angażuje energie twórcze (OColhis) ludzkiej sztuki w az takim (najwyższym z możliwych) stopniu, ponieważ zawiera ona przesłanie, że TO jest możliwe: jeśli Bóg stał się człowiekiem, „wyraził się w ciele”, to znaczy, ze materia i Naj­

wyższy Duch mogą się w Chrystusie spotkać; ze droga między ziemią a niebem, ciałem i duchem, naszym ciążeniem a aspiracjami - jest pokonalna. Że sztuka jest możliwa, ze racja jest po jej stro­

nie .. Po stronie spełnienia tęsknoty, którą od jaskiń Lascaux i Altamira wyraża - dotykając kości, używając siersci, ryjąc dłutem w kamieniu.

Wcielenie Boga nie tylko więc legitymizuje kult obrazów9 - jak brzmiał argument (jak naj­

bardziej słuszny zresztą) obroncow obrazów w sporach ery ikonoklazmu, ale teologicznie do­

wartościowuje życie w takiej formie, w jakiej jest nam dane i w jakiej jest przezywane. Życie w jego materialno-duchowym splocie, w jego przemiialności i pragnieniu trwałości, w zgróz i zachwycie, które budzi. Inkarnacja uzasadnia sztukę i teologicznie wiąze ją „na zawsze” z chrześ­

cijaństwem.

Czasy ikonoklazmu wypracowały po temu mocną teologicznie argumentację, do której warto wrócić, by zreinterpretowac ją i wzmocnić doświadczeniem naszej epoki. Kto odrzuca iko-

5 Por. T. Boruta, O Bogu i obrazie Sztuka a Koscioł: krotka historia długiego związku, „Tygodnik Powszechny ’ 58(2004) nr 17, s VIII 6 Por M. Zioło, Jedyne znane zdjęcie Boga, Poznan 2003, s 23-25.

7 O’Colhns, Incarnation, London - New York 2002, s. 129

8 Por, The Image of Chnst.'the catalogue of the exhibition SEING SALVATION, London 2000

9 B, Sesboue, J. Woliński, Bog zbawienia Historta dogmatów, t I, tłum. P. Rak, Kraków 1999, s. 390-391, 395,

PROWjNCfON/

34

Cytaty

Powiązane dokumenty

mniej ważne że w Kaliśti urodził się Mahler ważniejsze że w pobliżu tuż przed końcem zimy gnali krowy z Humpolca do obory z sianem gospodarz i parobek - Żyd im towarzyszył

To właśnie lektura powstałych w Republice Federalnej prac poświęconych „niemieckiej historii Śląska” przekonała mnie, że jest to droga błędna, prowadząca do

ście do Osmańczyka pisał: „Drogi Osmanie! Piszę do Ciebie w sprawie moich pamiętników. Wprawdzie przyobiecałem, że Ci je napiszę, dowiedziawszy się jednak o tym, jaką

bieską piosenkę”? Było wiele osób wtedy wyrokujących. Tymczasem to on i moi synowie są moim największym skarbem i staram się nad sobą pracować, bo wiem, że nic nie jest dane

Taki też jest sens Chrystusowego orędzia: „[...] człowieka można zrozumieć tylko w perspektywie Boga, a jego życie jest dobre wtedy tylko, gdy żyje w relacji do Boga.. [...]

(...) Tupisarz wymienia rözne „Rzymy”: bogaczy, zbiorowych wycieczek, uczonych sl?czqcych nad manuskryptami z przeszlosci; wymienia, aby zakonczyc kapitaln^ pointip ktöra

Kiedy bylam dzieckiem, odbieralam Racibörz podobnie jak teraz moje dzieci. Byl dla mnie miastem kompletnym, w ktörym byto wszystko, czego potrzebowalam. Ktöre mi si? podobalo.

Sprzedawczyni w sieciöwce byla przemila, moze dlatego, ze sklep byl sportowy, a moja sylwetka - nie. Wyraznie potrzebowalem wsparcia. Wygkjdalem na faceta, ktöry pröbuje na