DODATEK
DZIECI
do n u m e r u S t y c z n i o w e g o „ W I E Ś C I Z P O L S K I "
A N T O N I BOGUSŁA WSKI
S T A R Y
M R Ó Z
Stary M ró z , biały M r ó z naładował śniegu wóz.
Z a p rzą g ł wichry doń do pary:
jeden młody, drugi stary, jeden kary, drugi siwy, ten spokojny, ten płochliwy, jeden ślepy, drugi głuchy, a w dodatku — D apouchy, jeden duży, drugi mały...
W ca le mu się nie udały!
Stary M r ó z nie zw a ża nic!
W yr y c h to w a ł parę lic , posmarował szronem osie, po niebieskiej dudni szosie.
J ak zagaśnie mu latarnia, to po drodze gwiazdy zgarnia, przy mijaniu chmury trąca, nadw yrężył róg miesiąca, stuka dyszlem w nieba ściany...
C z y ten stary M r ó ż pijany,
M r ó z się upił, że to ha!
A na wozie — babę ma:
Siedzi w śniegu siwa Z im a , garścią się półdrabków trzyma.
— E j , ty M rozie, stary Mrozie, ani chybi — będziesz IP £ozie/
K to to widział gnać tak żwawo, i W dodatku — nad W arszaw ą?
Jeszcze k ° § ° zgnieciesz w ścisku...
Stańże lepiej przy k arczmisku! — Jak zakręcił stary M róz,
to wywrócił cały w ó z ! Siwa Z i m a wyleciała, para liców się stargała.
Poleciały białe płaty M a tc e B o ż e j na makaty.
Pofrunęły białe puszki Jezuskowi na poduszki-
P o s z ły konie — z grubszym cienki — po kolędzie do stajenki.
Sopel się nad żłobkiem skrzy:
to starego M ro z a łzy.
Stary M r ó z w okropnym strachu na stajenki przysiadł dachu, skrzypi, że mu źle na dworze ( a do środka wleźć nie może, bo tam od serduszek dzieci gorejący płom yk świeci)...
L e d w o szparką widzi Bozię — D obrze ci tak, slary M ro zie !
S tr. 2 D O D A T E K D L A D Z I E C I Nr. 1
Moje wspomnienia z dziecinnych lat
Byłam podów czas czteroletniem dzieckiem, lecz wszystko pamiętam, jakby się to zdarzyło najdalej w czoraj. Było to w wiłję N ow ego R oku. Leżałam chora w łóżeczku. P rzeleżałam Św ięta, nie mogłam cieszyć się choinką, ani niespodziankami, jakie były przygotow ane dla mnie i dla braci. C zułam , jak mama zmieniała mi kompres na głowie, widziałam , jak zaglą
dali do mnie bracia, aby pokazać mi swoje podarunki i jakby przez sen słyszałam , jak dnia tego O jciec po
w iedział do M a m y : „Sm utnie zaczyna się R ok N ow y, m oja Basiu” M a m a westchnęła, p atrząc na mnie.
„ U sy p ia ” zdaje się pow iedziała, i oboje z mojego pokoju wyszli na palcach. Z o stałam sama. D o uszu moich dolatyw ało cichutkie cykanie zegara —- płynęły chwile.
D ow idzenia, Stary R oku, dowidzenia, żegnaj, żegnaj... Z d a w a ło mi się, że nagle usłyszałam szmery i szepty w pokoju. Z e g a r poważnie i wolno począł w ydzw aniać godzinę dw unastą, a z ostatniemi uderze
niami pokój zalała jasność, idąca od okna, jakby na niebie ogromnem światłem zapaliły się wszystkie gw iazdy; to w schodził księżyc.
U siadłam na łóżeczku rozpalona gorączką i roz- szerzonemi oczym a patrzałam w okno. A le wyczerpana z sił i osłabiona opadłam na poduszki. Z asnęłam . Śnił mi się zgarbiony, siwy staruszek. Biała broda, długi szary płaszcz. Z oczu staruszka spływały dwie wielkie łzy. W oknie stał cudny chłopiec ze skrzydłami u ramion. O d skrzydeł tych jasność ogromna spływ ała na pokój. Z ło te loki otaczały tw arzyczkę wesołą i ro
ześmianą. Chłopiec miał na sobie białą koszulkę, prze
pasaną srebrnym sznurem. „P łaczesz, Stary R o k u ” ?
dziw ił się patrząc na łzy staruszka. „ P ła c z ę , bo żal mi zostawić m ałą dziew czynkę chorą i żal mi wszystkiego dobrego, czego już dokonać nie zdołałem na świecie” .
„ T y , N ow y R oku, silny, młody i pełen nadziei przy
chodzisz, a m oja godzina już w ybiła” .
„ O S tary R oku, przerw ał żywo chłopiec, nie płacz.
W ró c ę zdrowie dziewczynce, będę się starał, żeby wiele dobra spełnionego na świecie zostało. M am tu u pasa kluczyk, którym otwieram serca ludzkie.
„Z o b aczy sz, Stary R oku, jak będzie dobrze, jak wesoło” . N ie zobaczę — szepnął Staruszek, bo oto za chwilę rozpłynę się we mgle. O byś za rok tak wesoły i promienny odchodził, jak radośnie dziś się zjawiłeś Z tem życzeniem staruszek znikł.
G d y obudziłam się nazajutrz na świecie był jasny słoneczny dzień. lYlróz wyrysował na oknach śliczne fantastyczne desenie. O czy moje padły odrazu na prze
ciwległą ścianę, koło której w nocy w idziałam we śnie staruszka z siwą brodą.
I z a ia z pomyślałam sobie — ten śliczny N ow y R ok powiesił nam nowy kalendarzyk. N a ścianie wi
dniała biała karta kalendarzow a z cyfrą 1 stycznia.
Z d a w a ło mi się, że jestem zdrow a, a w idząc u ra
dow anie oblicza rodziców czułam się jeszcze lepiej.
Spełniły się jednak słowa mojego ojca, że źle zaczyn a się N ow y R ok , bo tegoż roku na wiosnę opuściliśmy Polskę, z przyczyn nie od nas zależnych, u d ając się do Rosji.
I odtąd zaczął się paroletni okres tułaczki, ciągłych nieszczęść i trudów z małemi tylko przerwam i, zakoń
czony dopiero w wolnej ojczyźnie.
Był to lok 1915. N a ta lja Iw anowska
IIIIIIIN IM IIIIHIIIIIIlilllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllinilllllllllllllllllllllllllllllllilllllllllllllllllllllllllllllllM IIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIlIlllliiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii,,,!!,!!!!!!!,,!!!!!,
Pies z kotem
M ów ią ludzie często o tem, że ktoś żyje, „jak pies z kotem".
Kto tu spojrzy, ten się dowie, że skłam ało to przysłow ie.
Czasem pieska się napotka, który dobry j e s t dla kotka i z chowaną wiewióreczką z jedne j miski pija mleczko.
Niechże k a ż d y z w a s pamięta, ż e g d y zgodne są zw ie rz ę ta to i w a m się, mili moi, kłócić z sobą nie przystoi.
*
Miejcie z a w s z e to na względzie...
A ten, co się kłócić będzie, niech się dowie od nas o tem, ż e j e s t go rszy, n iż pies z kotem.
N r. 1 D O D A T E K D L A D Z I E C I ^ S ti^ 3
S P O T K A L I SIĘ!
U licą miejską szedł ubogi i samotny człowiek.
W p raw n e oko mogło w nim poznać odrazu dawnego żołnierza.
N ie był on jeszcze bardzo stary, ale dziwne zmę
czenie widniało w całej jego postaci. T ru d y przebyte, czy cierpienia nieznane poorały zmarszczkami jego tw arz zastygłą i obojętną.
P lecy miał zgarbione, w ytarte choć czyste ubranie i chód bardzo powolny.
N ie była to ta wesoła i beztroskliwa powolność ludzi szczęśliwych, używ ających wczasu, — lecz smutna powolność ludzi, którzy nie m ają się już śpieszyć do kogo, ani do czego, bo ci, których kochali, -—- odeszli, a to, co ich zajm ow ało czy cieszyło — daw no już prze
stało ich radow ać. P osuw ał się tak po ulicach, patrząc sennie przed siebie.
W tern drgnął i stanął.
R ysy jego zmąciły się w jednej chwili, jak poru
szona w oda. O bojętność pierzchła. Z b ud zo ne nagle oczy, zaczęły się w coś w patryw ać z natężeniem, po drugiej stronie ulicy.
Jak b y niewidzialne światło rozjaśniło mu tw arz i patrzył... patrzył...
N ie było tam jednak nic godnego uwagi. Poprostu stała obok chodnika jednokonna dorożka, której woźnica zlazł z kozła i przyklęknąw szy koło budy popraw iał coś przy resorach. — Pow ozik był nieświeży, a koń stary i chudy zwiesił głowę i miał w yraz znużony, spraco
w any i smutny.
W tego to konia w patryw ał się stary żołnierz.
N ag le przeszedł szybko ulice, stanął obok niego i położył mu rękę na karku.
— G niadosz, rzekł zcicha, głosem tak w zruszo
nym, że był zaledwie słyszalnym.
— G niadosz — powtórzył głośniej, tyżeśto? ty- żeśto, mój stary?...
G łaskał, klepał, pieścił z czułością chudy kark i w yciągniętą szyję zwierzęcia, mówił do niego, za
g lądał w oczy...
— K ochany stary — szeptał mu do ucha, ko
chany koniku, pamiętasz, jak wojowaliśmy razem ? R a z e m !... W ó w czas nie byłem sam jeden na świecie, miałem ciebie... przyjacielu!...
— - G niadosz! pam iętasz ty mnie? .. P am iętasz?. . W głosie człow ieka była tkliwość niewymowna i namiętne pragnienie być poznanym.
K oń drgnął pod dotknięciem ręki. O dzw yczaił się w idać od łagodnego obejścia. M oże myślał, że do
stanie batem. P o chwili pod wpływem głosu i piesz
czot żołnierza, na dźwięk swego imienia zaczął strzyc uszami, patrzył na przybysza... w yraz inteli
gencji niezw ykłej, praw ie ludzkiej odbił się w jego oczach.
W te m , podniósł głowę, spojrzał w górę i za
rża ł!...
Srebrne, radosne, tryum falne tony tego rżenia wstrząsnęły pow ietrzem !
I koń poznał przyjaciela.
Żołnierz zarzucał obie ręce na szyję konia, przy
tulił głowę do jego głowy, i zaczął szlochać, jak dziecko.
D orożkarz usłyszawszy to niezwykłe rżenie, w y
szedł z za budy i spojrzał ze zdziwieniem na swego konia. N ie chciał uwierzyć by to jego własny koń z a rżał tak rozgłośnie.
N ie podejrzew ał nigdy, nie w iedział wcale, iż to stare drzem iące zwierzę może w ydobyć z piersi głos taki, tak przepojony uczuciem i szczęściem.
P od ob ny b łąd popełniamy nieraz i z ludźmi. N ie domyślamy się często, jakie iskry i blaski kryje niejedno serce, pod starą i smutną powłoką.
— Co to takiego? K to pan jesteś? — pytał do
rożkarz, w idząc nieznajomego człowieka, tulącego się do konia.
Kilkoro dzieci zeszło się na chodniku i z cieka
wością przypatryw ało się tej scenie.
— T o mój koń... T o mój daw ny koó żołnierski...
bąkał biedak, nie mogąc zw alczyć wzruszenia, — P rzepraszam pana, ja zaraz odejdę... A le on był jak przyjaciel, jak brat... zaraz, przepraszam ...
Dzieci zebrane na chodniku zaczęły klaskać w ręce i cała grom adka porw ana zapałem, krzyknęła:
— H u rra !!...
B yła to śliczna lekcja dobroci dla zwierząt.
Z pewnością żadne z dzieci, które to w idziały, nie obchodziło się potem nigdy okrutnie z koniem.
W oźnica, prosty człowiek, miał zapew no także dobre serce, bo rzekł przyjaźnie:
— P roszę pana, niech pan go głaszcze, bardzo proszę ,to mnie mc me szkodzi.
A dzieci w o ła ły :
— P atrzcie! patrzcie! jak podnosi uszy, jak obw ą
chuje swego daw nego pana. A c h ! a teraz złapał go w argam i za rękaw ! a teraz tuli doń głowę.
Istotnie, koń poznawszy już na pewno pana, nie posiadał się ze szczęścia, i robił wszystko co mógł aby mu okazać swą miłość i pamięć.
Pieszcząc się ze zwierzęciem, stary żołnierz w y
pytyw ał dorożkarza, gdzie go kupił, gdzie mieszka, czy mu pozwoli przyjść czasem i nacieszyć się p rzy ja
cielem; a gdy otrzym ał zezwolenie, uścisnął obie ręce dorożkarza, dziękując mu serdecznie.
— O czem ja myślę — zaw ołał po chwili. — M uszę przecież poczęstować — starego zucha. P o czekaj koniku, zaraz wrócę.
W y ciąg n ął ze swej mizernej kieszeni koronę, a po oczach jego w idać było, że to suma dla niego ogromna.
N ie zaw ahał się jednak ani chwili.
— W ielk a rzecz — szepnął — nie kupię sobie dziś obiadu.
S tr. 4 D O D A T E K D L A D Z I E C I Nr . 1
I za cenę własnego posiłku przyniósł za chwilę w dużej torbie papierowej, owsa dla tow arzysza mło
dości.
G dy biegł po owies, niktby w nim nie poznał zgnębionego i przybitego przechodnia.
T w a rz zroszona przed chwilą łzami jaśniała po
godą, plecy wyprostow ały się, nogi biegły z młodzieńczą żywością. — D w adzieścia lat mu ubyło.
N ie wiem, co się dalej stało, bo straciłam z oczu obu przyjaciół i nie mogłam mimo poszukiwań, jakoś dowiedzieć się ich adresu, ale mogłabym prawie przy siąc, że żołnierz codziennie odw iedzał druha, że czę
stował go zawsze za cenę własnego jad ła i że czuł się daleko mniej samotnym na ziemi.
Był szczęśliwym.
I!llllllllllllllllllllllllllllllll!lllllllllllllll!llllllll!ll!lllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllllll!lllllllllllllll!lllllllllllllllll!llllllllllllllllllllllllllllllllllllllll!llllllllllllllllllllllllllllllll!lllllllllllllllllllll!lll!lllliy
D Z IA Ł ROZRYWKOWY
— L e k a r s tw o , k tó r e m i P a n d o k tó r z a p isa ł, d o s k o n a le m i z ro b iło n a k a sz el.
— T a k — rz e c z e d o k tó r — m u sz ę g o s p r ó b o w a ć, b o i m n ie ' k a sz e l d o k u c za .
N au cz y c ie l o p o w ia d a o p la n e ta c h . G d y sk o ń cz y ł o d z y w a s ię u czeń , k tó r y d o tą d p o w a ż n ie słu c h ał
— N o d o b rz e , a le je ż e li n ie w iem y , czy n a in n y ch p la n e ta c h żyją lu d zie, to s k ą d ż e w iem y, ja k się t e p la n e ty n a z y w a ją ?
K to ś z a p y ta ł s z e ś c io le tn ie g o F r a n ia , ile la t m a n a rz e c z o n y je g o s io s try .
— N ie w iem — o d p o w ia d a d z ie c ia k .
— N o to p o w ie d z m i p rz y n a jm n ie j, czy je s t m ło d y ?
— T a k , ta k . n ie m a je s z c z e w łosów !...
— Z am y k aj p rę d k o d rz w i, c h ło p c ze .
— A d la c z e g o ?
— Bo n a ulicy zim n o .
— A czyż, ja k zam k n ę, to b ę d z ie c ie p ło n a ulicy?
— C o u c ie b ie sły c h a ć ? — m iz e rn ie w y g lą d as z
— A tre ty z m n ie d a je m i s p a ć zu p ełn ie.
— J a k t o ? p rz e c ie ż n ig d y a tre ty z m u n ie m ia łeś.
— T a k , a le m a g o mój s ą s ia d , i p o cały ch n o cac h jęczy.
— J a k ie j u c z y łe ś s ię p rz y ro d y : żyw ej czy m a r tw e j — p y ta n a u cz y cie l p rz y w s tę p n y m e g z a m in ie .
— A n i żyw ej, a n i m a rtw e j, ty lk o w y p c h an e j —•
o d p o w ia d a k a n d y d a t d o szkoły.
R O Z SY PA N K A . S u - w il - tu - d o - g n ie- n a - k a - r a - cię - lę.
S Z A R A D A .
P ie w s z e w p r o s t — rz e k a , a w s p a k z aim ek . N a d d ru g ie m nie m yśl b o ,to p rz y im ek . R o zk azu jący m try b e m je s t tr z e c ie , A w M a ło p o lsce w s z y s tk o z n a jd z ie c ie .
Z A G A D K A .
S z e d ł N ie m ie c, F ra n c u z , P o la k d o m ia s ta — ile było o só b ?
JakMtitó' u?' imeLkirtL strachu fwtmadkterrb matowi* jią na dachu
l iak3u/)'eto, ch,cąc mun Ckou-oe ru^Lcu-nać u(9ranóe,
scuni się iriala*& u* Gftfdk atujm <sta/ue.
i
A - y g f P
i t
V)
m it,.. ai .
' __Ti.
WYDAWCY: O p iek a P o lsk a nad R odakam i na O b czy źn ie. R edaktor: J a d w ig a K w ileck a A dres R edakcji i A dm inistracji: „W ieści z P olski", W a rsza w a , ul. K rak.-Przedm . 6, m. U , tel. 90-54.
Salezjańska Szkoła G raficzna W arszaw a, ul. Ks. Siemca 6. T el. 337 - 72.