• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 34 (25 sierpnia)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 34 (25 sierpnia)"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

a

POETA WOLNOŚCI. *

nie, nie beznadziejną walkę sta- bok naszych wiel­

kich wieszczówdo- by romantycznej, smutnych pogro- bowców straconej ojczyzny, opłaku­

jących „wiek mę­

ski, wiek klęski"

spiżowemi tony, jeden z poetów cudzoziemskich godzien jest sta­

nąć najbliżej, pokrewny im kształ­

tem swych pieśni i duchem, rów­

nie marzycielski, szczytny i nie­

podległy, zbyt mało społeczeń­

stwu polskiemu znajomy, formą dzisiaj archaiczny, a przecież ta­

ki żywy i niemal współczesny, niezapomniany twórca „Zbójców",

„Don Carlosa" i „Wilhelma Tel­

ia". Wprawdzie w zaraniu no­

wej ery poetyckiej najpierwiej pęta wszelakiej niewoli począł targać Byron, który bunt pod­

niósł zuchwały przeciwko boskiej i ludzkiej tyranii, wprawdzie Heine śmierć głosił despotom, rzetelnym jednak poetą wolności, który jej służył wyłącznie i przez całe życie i wiary, jak kochance, dochował do grobu, był i nadal pozostanie Szyller.

Skromny lekarz pułkowy nie­

mieckiego państewka, wyrosły w zatrutej, służalczej atmosferze dworskiej, strofowany, więziony nawet przez drapieżnego kacyka, wcześnie ocknął się młodzieniec z gnuśnego uśpienia, po męsku wyrwał się z matni i niemal

„dzieckiem w kolebce łeb urwał hydrze", aby potem „mężem du­

sić centaury". Jakoż w samej rzeczy wszystkie swe siły ducho­

we i niepospolity talent poetycki przyniósł Szyller na ofiarę umiło­

wanej idei wyzwolenia ludów z pod jarzma politycznej i spo­

łecznej niewoli oraz rozpętania człowieka z więzów konwenansu.

I kiedy po drugiej stronie Renu

„wielkie południa tytany powsta­

ły przeciw Bogu, królom i nie­

woli", kiedy w Paryżu wszech­

władnie zapanował terror, a „gi­

lotyna ręką machała stalową", wówczas marzycielski poeta wol­

ności głosił, nie śmierć i zniszcze-

nową, lecz miłość płomienną i braterstwo ludów i niecił ducha ofiary.

W długim szeregu płodów Szyllerowskich, wśród arcydzieł dramatycznych, lirycznych i hi­

storycznych, niema literalnie'ani jednego utworu, któryby nie był przeniknięty ideą wolności, po- tężnem tchnieniem swobody zbio­

rowej i indywidualnej, przez któ­

ry ożywczy prąd wyzwolenia nie płynąłby, jak woda podskórna, wytryskująca nagle z pod bujnej zieleni czystym, kryształowym zdrojem. - ;

Pierwszy cios w twierdzę de­

spotyzmu wymierzył, nie pisarz dojrzały, ale młodzieniaszek, bun­

towniczy i zuchwały, nieposkro­

miony i hardy, „górny ale chmur­

ny" a grot wypuścił celnie i sku­

tecznie. „Zbójcy", wydane na szarym papierze, spadły na roz­

członkowane Niemcy jak piorun.

Były to czasy stęchlizny i zgni­

lizny niemieckiej, czasy drapież­

ności i tyranii rozpustnych ksią­

żąt udzielnych, zwyrodniałych wa­

salów dawnego cesarstwa rzym­

skiego, sprzedających własnych żołnierzy Anglikom na wojnę przeciw zbuntowanej Ameryce i za otrzymane złoto angielskie, krwią nieszczęsnych poddanych zroszone, kupujących faworytom

swoim girlandy pereł i brylantów.

Czasy samowoli drobnych króli­

ków i służalstwa znikczemniałych dworaków, nędzy ludu i upadku ducha obywatelskiego, zaniku wszelkiej swobody i sumienia, ale również czasy buntu i prote­

stu, zaranie epoki burzy i wrze­

nia. W takiej to posępnej, utra- pionej dobie powstały jaskrawe

„Zbójcy" Szyllerowskie, aby bły­

skawicą geniuszu oczyścić zatru­

tą atmosferę życia społecznego.

Ten genialny melodramat młodzieńczy, doskonale sceniczny, pełen szczytności i potworności, patosu i karykatury, płomienny, wybuchowy i paradoksalny jest raczej namiętnym protestem prze­

ciw całemu ówczesnemu porząd-

kowi społecznemu, niż hymnem wolności i niepodległości. Można się w nim wyraźnie • dosłuchać haseł anarchii i rozkładu, nawet bandytyzmu i samosądu, co „Zbój­

com" w obecnej dobie szcze­

gólniejszego dodaj e znaczenia.

W sztuce gęsto są rozsypane zdania i okrzyki paradoksalne, które jak rakiety strzelają do góry i przez chwilę oślepiającym w koło świecą blaskiem. „Prawo jeszcze nie wydało wielkiego człowieka! Prawo w ślimaczy chód przemienia wszystko, coby może lot orła miało. Wolność tylko rodzi olbrzymów!" —- woła w uniesieniu bohater dramatń, młodzieńczy, zakochany i w naj­

droższych zawiedziony nadziejach Karol Moor, kiedy pod wpływem nikczemnego listu rodzonego bra­

ta postanawia zerwać z całą spo­

łecznością i jako herszt rozbójni­

ków sam sobie sprawiedliwość wymierzyć. Oczywiście, skoro prawo ówczesne tolerowało wszel­

ką podłość i obłudę, to niechaj żyje bezprawie, chociaż ono nie do wolności prowadzi, jeno do swawoli. A skoro naród niemiec­

ki, rozczłonkowany na drobne państewka, moralnie i material­

nie nikczemniał pod rządem lili­

pucich despotów, to usprawiedli­

wiony jest okrzyk bohatera sztu­

ki: „Gdy o wielkich ludziach czytam w Plutarchu moim, obrzyd­

liwość mnie bierze na ten wiek ślimaczy! O, niech mnie posta­

wią na czele takich, jak ja, bo­

jowników, a z nimi stworzę re­

publikę, przy której Rzym i Spar- ta będą tylko mniszek klasztora­

mi!" Nie przeczuwał Szyllerow- ski bojownik wolności, że za sto lat z Niemiec powstanie nie rzeczpospolita, ale zwarta potęga państwowa, nawskroś monarchicz- na oraz militarna.

Jeżeli Karol Moor jest proto­

typem obłąkanego, ale szlachetne­

go anarchisty, który pod wpły­

wem oburzenia i bólu serdeczne­

go zamierza na czele bandy roz­

bójników świat reformować i no­

wy w nim ład zaprowadzić, to w innej figurze dramatu, miano­

wicie w niecnym i przebiegłym Spiegelbergu, możntf z < łatwością wyczuć opryszka i bandytę, któ-

J i

(2)

ry pod egidą samosądu haniebne uprawia rzemiosła, a z iście zbó­

jeckim cynizmem apoteozuje na­

wet mordy i rabunek. „Uczciwe­

go człowieka zrobisz z każdego pastucha, ale na hultaja trzeba dobrze mąkę p rzepy tlować!“ zwie­

rza się rzezimieszek przed go­

dnym kamratem i rozległe na przyszłość układa plany zbójeckie.

Ale ponad a p o t e o z ą anarchii i bandytyzmu, który rzekomo ludzkość miał odrodzić, w umyśle poety bierze w końcu górę in­

stynkt moralny, domagający się na winnego kary i pokuty. Za­

kończenie rozwichrzonego dram a­

tu jest jednym wielkim aktem zadosyćuczynienia, giną w niem bowiem występni zasłużoną śmier­

cią, bandyta wojujący nożem pa­

da pod ciosem sztyletu, a refor­

mator społeczności, dumny i szla­

chetny hrabia Moor, herszt pod­

palaczy i rozbójników, oddaje się w ręce tej sprawiedliwości i na łaskę tego prawa, które tak nie­

dawno jeszcze postanowił obalić i zniszczyć. Szesnastoletni poeta,

piszący „Zbójców" krwią i żółcią, odczuł instynktownie, że droga do wolności nie prowadzi przez mordy i pożogę.

Szlachetnym duchem wolności tchnie natomiast drugie z rzędu

dzieło Szyllerowskie, romantycz­

ny dram at mieszczański, wydany pod obiecującym tytułem . „Intry­

ga i miłość". Pędzlem jaskrawym maluje poeta bezprawie i wyra­

finowaną rozpustę panujących książąt niemieckich, a treść sztu­

ki stanowi walka duchów niepo­

dległych z nikczemnem i służal- czem otoczeniem. Sztuka obfitu­

je w ogniste i znamienne ustępy, opuszczane dotąd ze względów cenzuralnych na scenie warszaw­

skiej, tchnie młodzieńczem obu­

rzeniem i szlachetnym gniewem przeciw uciskowi i tyranii moż­

nych. Zwłaszcza jeden epizod dra­

matu posiada wartość historycz­

ną, mianowicie do głębi wzrusza­

jąca scena, kiedy sędziwy kamer­

dyner księcia przynosi jego fa­

worycie szkatułkę klejnotów bez­

cennych, od których b ijełu n a tę­

czowa i zdławionym opowiada gło­

sem, za jakie to pieniądze naby­

to te skarby. Oto cały pułk mło­

dych i dorodnych żołnierzy, wśród których znajdował się jedyny syn kamerdynera, książę miłościwy sprzedał anglikom i na rzeź wy­

słał do Ameryki, a za otrzymane złoto kupił dla miłośnicy swojej brylanty! Przerażona faworyta

rozkazuje spieniężyć klejnoty i lu­

dzi zaprzedanych ratować, a sę­

dziwy sługa książęcy oddala się

ze ściśniętem sercem i z błyskiem oka, w którem tli nienawiść.

Małostkowość i służalczość kamarylli dworskiej uosabia po mistrzowsku poeta w ograniczo­

nym i próżnym Kalbie, a chci­

wość i bezwzględność karyerowi- czów w hierarchii reprezentuje zbrodniczy prezydent książęcy, który w scenie kulminacyjnej z nieposłusznym, lecz szlachetnym synem, woła w uniesieniu: „gdy­

by nie ja, tobyś się czołgał całe życie w prochu!", na co otrzymu­

je odpowiedź: „lepiej w prochu, niż przy tronie czołgać się, mój

ojcze!".

W tych obu młodzieńczych, wybuchowych dramatach zapał niejednokrotnie unosi poetę, na­

tomiast miara artystyczna i doj­

rzałość widnieją już w „Don Kar- losie”, który cały jest poświęcony idei wyzwolenia ludów, idei dotąd żywotnej, jeszcze nieprzedawnio­

nej. Namiętny rzecznik swobody, staje się Szyller w trag ed y i hisz­

pańskiej twórcą objektywnym i rozważnym, nie odzierającym bynajmniej wielkiego autokraty, jakim był król Filip Il-gi, z rysów

szlachetnych i imponujących. Po­

nury fanatyk na tronie, tępiący bez litości herezyę ogniem i tor­

turą, despota w życiu publicznem i prywatnem, małżonek bezwględ- ny i krwiożerczy ojciec, ma je ­ dnak monarcha hiszpański chwile słabości ludzkiej i niekłamanego wzruszenia. Wprawdzie rodzone­

mu synowi raz tylko jeden oka­

zuje skrawek serca ojcowskiego, ale kiedy staje przed jego obli­

czem zrozpaczony dowódca „nie­

zwyciężonej armady" i wieść hio- bową przynosi, wyniosły monar­

cha wita go łaskawie i pociesza pamiętnym historycznym zwrotem:

że flotę wysłał do walki z ludźmi, lecz nie z żywiołami.

Właściwa jednak idea dra­

matu tkwi nie w miłości pasierba do macochy, ani w obojętności

ojca do syna, jeno w stosunku szlachetnego markiza Pozy, he­

rolda nowej ery i bojownika wolności, do króla autokratyczne­

go i klerykalnego. Rdzeń sztuki stanowi kapitalna scena pomiędzy Pozę a Filipem, owa wielka ro­

zmowa na tem at wolności sumie­

nia i swobody indywidualnej, tak dzisiaj jeszcze, zwłaszcza wśród naszych stosunków, żywotna, nie­

mal aktualna. Stary król słucha wywodów markiza z żywem zaję­

ciem i nie bez wzruszenia, słucha wymowy szczerej i mocnej, pły­

nącej ja k potok wzburzony i mi­

mo woli ulega czarowi śmiałego młodzieńca, który z ognistym za­

pałem broni praw politycznych pokonanych ludów i swobody in­

dywidualnej człowieka. A kiedy Poza pada z ręki skrytobójcy, król je st niepocieszony po stracie marzyciela i idealisty, który miał odwagę powiedzieć mu prawdę bez ogródek, jakiej nigdy nie słyszał od doradców swoich. Tak niepodległość ducha olśniła po­

tężnego autokratę, skoro mu się uka­

zała w całym majestacie swoim.

W dwóch następnych drama­

tach, mianowicie w „Dziewicy Or­

leańskiej” i w „Maryi Stuart” po­

został poeta wierny tej idei, któ­

ra zdawała się być jego krwią

i żółcią duchową. W pierwszym utworze roztacza przed nami cu­

downą legendę o pasterce wiej­

skiej, wyzwalającej ziemię ojczy­

stą od srogich najeźdców, w dru­

giej ujm uje się za kobietą, po­

zbawioną wolności i tronu, a na­

stępnie pozbawioną życia przez rywalkę możną a bezwzględną.

Obie sztuki cechuje iście Szylle- rowski idealizm, głęboka wiara w szlachetną stronę duszy czło­

wieka i w szczytność jego prze­

znaczeń.

Ale najwspanialszy hymn wolności wyśpiewał poeta w „Wil­

helmie Tellu”. Może trylogia Wallensteinowska uchodzić za dramatyczne arcydzieło świata, jednakże Szyller je s t naprawdę sobą, gdy w „Tellu” po mistrzow­

sku maluje dziką przemoc cie­

mięzców, cierpienia pokonanego narodu i jego umiłowanie wol­

ności, którą zdobywa niezłomnem męstwem oraz poświęceniem. Owa wielka scen sprzysiężenia na tle gór niebotycznych, w której przyj­

mują udział przedstawiciele wszy­

stkich niemal kantonów szwaj­

carskich, pod względem siły dra­

matycznej i malowniczości £ nie­

zatarte na widzach i słuchaczach wywiera wrażenie. Jest bowiem Szyller nie tylko wielkim poetą dramatycznym, ale doskonałym pi­

sarzem scenicznym, który czuł teatr i do wymagań jego umiał

się stosować.

A przecież dram aty Szyllera, tak bliskie i takie krzepiące, na ogół mało są znane publiczności polskiej. Trzy tylko utwory ge­

nialnego pisarza ukazały się do­

tąd na scenie warszawskiej, mia­

nowicie cieszące się zawsze wiel- kiem powodzeniem „Zbójcy”, „In­

tryga i Miłość” oraz przez Mo­

drzejewską grywana „Marya S tuart”. Najznamienniejsze sztu­

ki Szyllerowskie, do jakich w pier­

wszym rzędzie należy „Don Kar- los”, „Dziewica Orleańska” a zwła­

szcza „Wilhelm Tell”, dla wzglę-

2

(3)

dów cenzuralnych trzymane były starannie w ukryciu. Ma też re- żyserya dramatu naszego wdzięcz­

ne zadanie przed sobą wprowa­

dzić na pierwszą scenę polska cykl Szyllerowskich tragedyi i tchnieniem wielkiej poezyi, szczytną pieśnią wolności i niepo­

dległości oczyścić zatrutą atmo­

sferę waśni bratobójczych i zbrodni.

Po konwulsyach modernizmu i po Ibsenowskiej zmorze lutnia wiel­

kiego marzyciela zabrzmi nam pieśnią ukojenia, a dla wykolejo­

nej młodzieży naszej, błąkającej się po manowcach życia, okaże się żywą, krzepiącą krynicą. Bo Szyller, obrońca maluczkich i rze­

cznik pokrzywdzonych, jest nie tylko bojownikiem wolności, on jest również poetą młodości, a wielkiego dramaturga po nim już nie było.

Stanisław Kozłowski.

« se « s: « « « « s: «

Fraszki.

Stałem tam jak gladiator przed ciżbą

niesforną, Która łaknie ofiary już na miazgę startej.

Salon był oświetlony rzęsiście a giomo,

Z boku czekał już na mnie fortepian otwarty.

Usiadłem, zwolna ręce na klawisze kładę I pasażem powiewnym, lekkim i pieszczącym Wrzucam w G-mol Szopena przecudną

balladę.

Płynie pieśń z pod mych palców wodospadem rwącym, Czuję, jak moc geniuszu w niebo wszystkich

wznosi, Jak myśli mych słuchacze w kraj nadziemski,

biegną...

Wtem ktoś szepnął mi w ucho: „towarzystwo prosi, Czyby pan nie był łaskaw zagrać co

ładnego?”

Wincenty Rapacki (syn).

rożka, wioząca Wil- helminkę, zatrzyma­

ła się. Leon podbiegł, sądząc, iż siedzącej w dorożce kobiecie

zrobiło się słabo.

Lecz Wilhelminka wysunęła głowę przez okienko po­

wozu i nie widząc Leona, rzuciła woźnicy:

— Allez aux grands maga- sins du Bon Marchó, vite!*)

Dorożka ruszyła raźniej i za chwilę zniknęła na rogu ulicy.

Wtedy Leon spojrzał dopiero uważniej na stojącą przed nim Mazię.

Zauważył, że była blada jak opłatek, zmieniona strasznie, z oczyma podkrążonemi szarą ob­

wódką. W skurczu ust, w oczach suchych, bez łez, miała wyraz strasznego, ukrywanego cierpie­

nia.

Nigdy nie wydała mu się tak biedną, tak zmaltretowaną życiem, jak tego dnia prawie już wiosen­

nego, w swym zniszczonym ża­

kieciku i barankowej czapeczce, wtłoczonej prawie na gładko zczesane włosy.

Zauważył również, że jej war­

gi drżą, że ręce mają niepewne

ruchy istot, które nagle jakiś straszny cios moralny wyprowa­

dził zupełnie z równowagi.

— Niech pani idzie się spać położyć...—wyrzekł zdjęty wielką litością.

Ona podniosła na niego swe wielkie, tragicznie smutne źre­

nice.

— Spać? j a ? —zapytała.

W szystko było w tem ode­

zwaniu się. Cala przyszłość nocy bezsennych, wśród których łzy płyną gorącym różańcem po nie­

ruchomej w ciemności nocnej, twarzy.

— Odpocząć!...—poprawił się pod tym wzrokiem Leon.

— Nie! nie!... — odparła Ma­

zi a—pan wie, on tam czeka na pogrzeb. Nie możemy pozwolić, aby go chowano w fo sse com nm - nc *). Trzeba mu grób osobny ku­

pić!

I było to więcej znów, niż dziwne, ta trw oga s t u d e n t k i m e d y c y n y przed wspólnym dołem, w którym rozpadają się w proch jednako wszystkie tru ­ py. Wszakże dla niej trup Grze­

gorzewskiego winien być tylko już trupem , kawałkiem rozpada­

jącego się w zgniliznę mięsa, po-

*) Bon marchó—magazyny spccyalnie

konfekcyi i strojów damskich. *) Wspólny dół dla biednych, zmar­

łych w paryskich szpitalach.

Gaillac. W pracowni.

S Z T U K A O B C A .

H. Sperling. Psy.

3

(4)

dobnego do tych trupów, które krajała codziennie w amfiteatrze.

Dlaczego więc zapragnęła o so b ­ nego grobu? dlaczego ten trup wiązał się jeszcze dla niej z po­

jęciem żyjącego i ukochanego?

dlaczego pragnęła go oddzielić od wszystkich innych trupów i po­

zwolić mu spać cicho i spokojnie...

wiecznym snem? Czy zbudziła się w jej duszy wątpliwość co do nieczułości pośmiertnej trupów?

Czy nie chciała, aby on cierpiał tam pod ziemią, zmieszany z in­

nymi, nie mający nawet po śmier­

ci szmatu ziemi dla siebie?

I Leon odczuł to samo wra­

żenie, bo powtórzył ja k echo:

— Trzeba mu grób osobny kupić!

I w tej chwili oboje zaczęli liczyć swe zasoby. Ona miała siedm franków, lecz mogła zasta­

wić bieliznę, sukienkę i zebrać jeszcze dziesięć. On sprzeciwił się tej ofierze i nagle prawie dumnym, podniesionym tonem dodał:

— Ja się tern zajmę, to do mnie należy.

Dziewczyna z pewnym ro­

dzajem posłuszeństwa pochyliła głowę.

— Dobrze... ja k pan każę.

My teraz wszyscy będziemy pa­

nu posłuszni. Będę na pana cze­

kać wieczorem u siebie. Musimy się naradzić nad wszystkiem...

A potem...

Urwała — wreszcie dodała z wysiłkiem:

- — Muszę panu przedstawić resztę partyi. Teraz pan już...

nami będzie rządził...

Podała mu rękę i cała wzru­

szona odeszła, zostawiając go. sa­

mego pod murem szpitala.

Gdy Leon wreszcie wszedł do kantoru, Kręćki, załatwiający ko- respondencyę przy biurku, wszyst­

ko z jego twarzy wyczytał.

— Grzegorzewski umarł?

— Umarł!

• — No... no!,..

Porzucił zaczęty list, wstał, podszedł do drzwi i oparł czoło o szybę. Stał tak długo, nie mó­

wiąc ani słowa. Wreszcie zwrócił się ku Leonowi i rzekł na wpół zmienionym głosem: •

— Szkoda!..

Lecz Leon- był tak nagle roz­

żalony i przepełniony goryczą na myśl, że nie miał ani centima na pochowanie zwłok Grzegorzew­

skiego, że odparł drżącym od iro­

nii głosem:

— Szkoda!... doprawdy nie poznaję pana! Według pańskich

burżuazyjnych przekonań, praca

Grzegorzewskiego dla Polski by­

ła nietylko bezużyteczną, ale na­

wet szkodliwą! Powinieneś się pan raczej cieszyć, a nie żało­

wać zmarłego. To byłoby logicz- nem następstwem pańskich prze­

konań...

Kręćki nie poruszył się na­

wet na te słowa. Stał ciągle przy drzwiach z głową odwróconą w stro­

nę Leona i przez chwilę patrzał na mówiącego ze smutnym j a ­ kimś, nieokreślonym uśmiechem.

— Dziwiłbym się! — wyrzekł wreszcie—gdybyś pan inaczej mó­

wił. W tej chwili jesteś pan za­

nadto rozdrażnionym, więc i nie­

sprawiedliwym. Ja zawsze szano­

wałem samą istotę Grzegorzew­

skiego, siłę jego i dobrą wiarę.

Gdyby zechciał inaczej dla kra­

ju pracować, byłbym dziś jeszcze smutniejszy—choć i tak... bardzo, bardzo mi przykro...

Odstąpił od drzwi, podszedł do biurka i przewracając swe ko- respondencye, dodał:

— Ten człowiek się zamorzyl głodem—i zabił prywaeyami.

— O, tak! —przerwał Leon—

on po dwie porcye gęsiny z k n e­

dlami nie jadał...

Kręćki znów uśmiechnął się smutno.

— Chcesz mnie pan pognę­

bić za to, że ja dużo jadam... Ale ja pracuję ja k wyrobnik fizycz­

nie i dlatego jeść także muszę...

— Grzegorzewski także p ra ­ cował.

— Wiem—i to wiem, że p ra­

ca umysłowa więcej fizycznie wy­

czerpuje, niż fizyczna. I dlatego Grzegorzewski padł ofiiarą, mu­

si ał zginąć, bo chciał, aby ciało wyniszczone przez duch, nie do­

magało się praw swoich...

— Umarł, ja k żołnierz na po­

sterunku...

— Panie drogi—odparł Kręć­

ki—gdybyśmy wszyscy przez mi­

łość dla kraju padali na posterun­

kach, któżby wreszcie w kraju pozostał?

— Nie wszyscy mogą być Grzegorzewskimi!

— Och!... utopiści!

W Leonie .nerwy targać się zaczynały.

— Tak... utopiści, jeśli pan chcesz, ale utopią naszą my ży- jemy... istniejemy.

— Przez nią umieracie...

— Droga, kochana ta śmierć!...

Ostatnie słowa wymówił Le­

on z najwyższą egzaltacyą.

Kręćki popatrzył na niego chwilę i wreszcie, zmieniając ton, zapytał:

— A macie za co go pocho­

wać?

Sekundę Leon się zawahał.

Miał ochotę przyznać się Kręckie- mu do fatalnego położenia, w ja­

kiem się znalazł, lecz duma przed

„burżuazyą" przemogła. Podniósł hardo głowę i odparł krótko:

- - Mamy!

— Daj mi pan znać, kiedy będzie pogrzeb.

— To co?

— Pójdę.

— Pan?...

Całą ironię i pogardę włożył Leon w to zapytanie.

— „Pan—powtórzył—za tru­

mną socyalisty? wichrzyciela?

propagandzisty?"

— Za trumną... Polaka — brzmiała odpowiedź.

I głos Kręckiego tak był sta­

nowczy, męski, dźwięczny, że Le­

on umilkł i starał się zatrudnić mechaniczną pracą i choć na chwi­

lę odpocząć umysłowo i odetchnąć po tak nużących i strasznych przejściach.

Gdy Kwiatkowski wszedł do kantoru, Leon był zdecydowany

poprosić go o pięćdziesiąt fran­

ków a conto swej pensyi. Lecz wchodząc do pokoju, w którym

był Kwiatkowski, drzwi zą sobą przymknął. Nie chciał, aby Kręć­

ki słyszał to, co mówić będzie.

Nie poszło mu to jednak tak gład­

ko, ja k się spodziewał. Kwiat­

kowski był w złym humorze z po­

wodu sceny, jak ą mu urządziła żona, nazywając go pijakiem i po­

równując go do owych „lancier polonais“, którzy w pamięci

„wdzięcznych" Francuzów pozo­

stali do tej pory w formie obel­

żywego dla naszego narodu przy­

słowia.

Na żądanie Leona, Kwiat­

kowski uchwycił się za głowę i rozpoczął głośno się użalać na bezwzględność swych urzędników, na rozpustę młodzieży, wreszcie zakończył daniem dwudziestu fran­

ków z surową admonicyą i przy­

sięgą, że po raz ostatni mija się ze swoimi zwyczajami.

Leon, wyszedłszy pod pozo­

rem załatwienia interesu kanto­

rowego, uczuł się jeszcze więcej zrozpaczonym, niż poprzednio, gdy

nic w kieszeni nie miał. Co zna­

czyło te 20 franków wobec ko­

sztów trumny, grobu i pogrze­

bu?...

Nagle błysnęła mu myśl:

— A Voltaire?

— Ach, tak... należy przede- wszystkiem sprzedać Voltaire’a.

Pobiegł do domu, pochwycił dwa tomy i zaczął wędrówkę po antykwarhiach, zalegających ulicę Provence, Chateaudun i całe quar-

tier łacińskie. -

4

(5)

Lecz odrazu uczuł prąd zi­

mnej wody po plecach, gdy pierw­

szy antykwaryusz powiedział, oglądając książki:

— To jest wydanie nadzwy­

czaj pospolite i nie przedstawia­

jące wartości... a potem jedynie ryciny mogłyby mieć tu jakieś znaczenie, lecz ryciny... powy- dzierano—i to świeżo po wydziera­

no. Patrz pan!

I rzeczywiście, Leon mógł skonstatować fakt, że Durozier wydarł ryciny przed odesłaniem mu książek do domu.

— Ileż pan jednak dałbyś mi za to?—zapytał zgnębiony.

— Ja starego papieru nie ku­

puję—ale niech się pan zwróci do gałganiarzy!...

Leon wyszedł ze sklepu i na­

gle przyszła mu myśl, że może antykwaryusz chce tylko wyzy­

skać sytuacyę i okłamuje go, są­

dząc, że Leon ustąpi mu swego Voltaire’a za parę franków.

I zmęczony, zgnębiony wlókł się dalej wzdłuż domów ż owemi

różowemi książkami pod pachą, które powoli zaczynały mu cię­

żyć, ja k kamienie wlokące na dno topielca.

Wszędzie odpowiadano mu w ten sam sposób, lecz on upie­

rał się i szedł dalej —nie wiedząc, że już wyszedł w taką dzielnicę, w której antykwaryuszów nie by­

ło, tylko eleganckie, nowe księ­

garnie, zarzucone właśnie świeżo wydrukowaną książką Prevosta.

Gorączka trawiła Leona. Był głodny, mimo to nie zdawał so­

bie sprawy, że głód szarpie mu wnętrzności. Całą myśl swoją wy­

tężył tylko w kierunku wydosta­

nia pieniędzy. Ściemniało się po­

woli—dzień ustępował jakby z ża­

lem. Tu i owdzie błysnęły już świałła mimo błękitnej jeszcze mgły przepełniającej powietrze.

Leon z nagfem ściśnieniem serca pomyślał, że tam, w szpitalu, w prosektorium, za białemi firan­

kami leży trup Grzegorzewskie­

go i domaga się trumny. I było mu tak strasznie, tak rozpacznie na duszy wśród tych setek ludzi, powozów, psów, omnibusów i ka­

wiarnianych stolików, przy któ­

rych aż czarno się czyniło od próżnu­

jących—że zaczął tulić rękę do ust, aby nie jęknąć głośno, nie zacząć krzyczeć swego żalu, swej troski, swej nędzy i smutku.

Był teraz przed jedną z księ­

garń, lecz już nie śmiał wejść, bo wiedział, co mu odpowiedzą.

Snopy elektrycznego światła lały się na rozłożoną na ulicy wy­

stawę. I tu były setki książek Prevosta w żółtych okładkach, jak

Z wystawy Dorocznej T. Z. Szt. P.

Gustaw Pilłati. Rekruci.

cała łąka jaskrów świeżo rozwi­

niętych. Ludzie, a zwłaszcza ko-’

biety stały i przerzucały kartki nierozcięte książek. Niektóre ku­

powały, inne przeglądały nuty le­

żące w gablotkach.

Leon stał—nie mogąc już iść dalej. Zrobiło się z nim coś dzi­

wnego. Zdawało mu się, że do­

szedł do kresu naznaczonej mu drogi i że musi czekać na coś, co je st przeznaczone.

1 drgncł nawet, gdy usłyszał śliczny, dźwięczny głosik kobiecy, mówiący do niego po polsku.

— Ach! to pan!... Jaka je ­ stem kontenta, że pana wreszcie śpotykam!

Leon odwrócił głowę i ujrzał przed sobą śliczną, krągłą, zdro­

wą twarzyczkę kobiecą, fryzowa­

ne jasne włosy, duże podkreślone oczy, małe, bardzo czerwone usta.

To wszystko okryte było białym tiulem woalki i wysuwało się z puszystego, szarego boa, zwią­

zanego na jasną, popielatą wstążkę.

Dokoła pachniała biała róża—

na tle czarnego, pluszowego, wspa­

niałego okrycia jaśniały dwie ma­

łe rączki, okryte perłowemi rę­

kawiczkami, o szerokich, czarnych wyszyci ach. Poznał ją odrazu.

W jednej chwili stanęła mu w oczach nadgraniczna mieścina, policmajster, dragoni, Władka, pies aptekarza i ta aktorka, któ­

ra tam w loży na próbie przytu­

liła się do niego raz jedyny, tak, jakby on dla niej był kimś na

świecie.

I w zgnębieniu swojem od­

czuł dziwną radość na myśl, że ta dobra, poczciwa dziewczyna, która tyle mu zrobiła w życiu do­

brego—je s t znów koło niego i uś­

miecha się życzliwie, rada z tego spotkania.

Pochwycił ją za rękę i rękę tę gorąco całować zaczął.

— Panna Jabłońska!—mówił radośnie—to pani... i ja jestem bardzo, bardzo szczęśliwy...

— No to chodźmy razem, bo ludzie się na nas patrzą...

. W sunęła swą rękę pod jego ramię i skierowała go w stronę Chaussee d’Antin.

I zaraz zaczęła mu opowia­

dać, że przybyła do Paryża w ce­

lu kształcenia się w śpiewie.

— Uczę się u Viardot! —mó­

wiła—sta ra strasznie ta Viardot, ale pan wie, jak a ona była sła­

wna. Mówi, że ze mnie będzie operowa śpiewaczka... A jakże!

Ale pan nie wie, że ja po wy- jeździe pana, zaraz pojechałam do Warszawy i tam strasznie uczy­

łam się śpiewać. Całymi dniami, aż mi migdałki puchły, a lokato- rowie wymawiali gospodarzowi mieszkania. Ale Viardot mówi, że już mam technikę... D alam i Mał­

gorzatę w Fauście. Chciałam so­

bie kupić właśnie partyturę...

DCN

Spowiedź.

Ja Ciebie nigdy—nigdy nie kochałem—

Kochałem miłość i miłości mękę;

Na krwawych serca strunach kładłem rękę I pieśń płynęła jasnych łez kryształem:

Bom jest samotny jak ów wrzos jesieni, Którego wichry zaniosły w pustkowie,

I niema nigdzie schronienia mej głowie, Na całej świata ogromnej przestrzeni...

Na całej świata ogromnej przestrzeni

Nikt mię nie czeka—nikt nie tęskni do mnie;

Łzy mi osusza wicher w pustym polu, I duch mój w smutku dziedzinie i bólu

Jest władcą dziwnym, bezkresnym ogromnie!

Nie! Nie ty piękna! Jasnym puginałem

Mógł piorun raczej rozedrzeć pierś moją I serce harde samotności zbroją

Przebić! Ja ciebie nigdy nie kochałem!

Ja Ciebie nigdy—nigdy nie kochałem...

Wierzyłem tylko nieszczęsny jak dziecię — A wiara moja już skonała w męce—

Gdyś mi na biedne skronie kładła ręce, Że może miłość kędyś jest na świeciel

Pamiętasz? ciszy co nocnej dzwonienie, Czarnych drzew szczyty i mlecznych dróg

strugi—

Samotność naszą—meteorów smugi—

Serc naszych tętno—szczęście i milczenie?

Serc naszych tętno, szczęście i milczenie Kochałem! Kochałem piękne królowanie;

Kochałem tryumf anielski mej pieśni;

Godzinę baśni, co się cudem prześni

I dusz stęsknionych wzajemne oddanie...

Noce.— Dni skwarne żarnym słońca szałem, Pól twych samotność, przepastny cień borów, Raje kochałem ranków i wieczorów;

Lecz Ciebie?! Nigdy— nigdy nie kochałem!

Mieczysław Srokowski.

(6)

Z Krynicy.

Wjazd do Krynicy od strony Muszycy. Wodospad pod Jaworynami.

K R Y N K fi.

Pełnia księżyca, pełnia sezonu, pełnia w kasach zakładowych. Uzdro­

wisko liczące sobie 115 lat z górą to nie żarty! Coby na tą dzisiejszą Krynicę powiedział jegomość w ża­

botach o groteskowem nazwisku Herr Styx de Sanbergen, który ją anńo Domini 1793 kupił i dwa tu dworki zbudował? Dziś na miejscu lasów

„Krzemickich" murowane wielkie omal pałace wspaniałe wille, impo­

nujące łazienki, pawilony, „kursalo- ny“, bazary, parki, ogrody. Jeszcze

dwadzieścia kilka lat temu skromne drewniane dworeczki i willeczki, na­

ftowe lampki kopcące — dziś ogród pięciomorgowy, park stumorgowy, kobierce kwiatów i trzy place lawn-

tennisowe, teatr elektrycznie oświe­

tlony i 1500 pokoi dla gości, agen- cye różnych ubezpieczeń i trzy ko­

mitety pomnikowe, no, a wreszcie aparaty Talarda i - hygieniczne udogodnienia! Nie, Krynica pier­

wsza i właściwie jedyna w Galicyi kwalifikuje się do nazwy „Weltbadu"

i zwolna ale z roku na rok euro­

peizuje się dzięki protektorskim tra- dycyom śp. Dietla, które w dalszym ciągu podjęli protomedyk galicyjski radca Merunowicz i namiestnik Po­

tocki, otaczający Krynicę specyalną opieką i pieczołowitością. Dzięki tej głównie energii Andrzeja hr. Potockiego

Krynica, niezapominajmy jednak że c. k. Krynica! muruje się i europeizu­

je oczywiście w tempie galicyjskim, niemającym zresztą nic wspólne­

go z amerykańskim tempem. Obie­

cywana od wielu lat kolej zwolna

„robi się" t. j. wydobyto wreszcie koncesyę od rządu na zaczęcie robót

via Muszyna-Krynica. Również sta­

ną wnet i nowe łazienki „monumen­

talne", których plan w tych dniach ma być zatwierdzony przez wysoki mandarynat. Wszystko to więc przy­

Z obrazków Krynickich. Na drodzę do Tylicza

czyni się do (spodziewajmy się) nie­

bywałego wzrostu tego urzędownie

Pod Jaworynami.

faworyzowanego, najoficyalniejszego uzdrojowiska galicyjskiego.

W charakterze Krynicy przewa­

ża, jak wiadomo, koloryt lwowski, to znaczy, że wschodnio-galicyjska klien­

tela czuje się tu dominującą, pod­

czas gdy. np. w Zakopanem króle- wiacy czują się, jak u siebie. Kolo­

ryt lwowski, jak wiadomo, nie jest rzeczą bardzo do pozazdroszczenia;

składają się nań bowiem krzykliwy przeciągający akcent, lekka trywial­

ność nawet w baTdzo wyższych sfe­

rach i austryacko-cislitawski świato­

pogląd na rzeczy bieżące i wieczno.

Natomiast pod względem doskonało­

ści fizycznego piękna flora wschodnio galicyjska dostarcza popisowych oka­

zów: brunetek, dziwnych róż ormiań­

skich, i podolskich pachnących blondy­

nek. Zacni właściciele, ojcowie, narzeczeni tych cudowności, lekko cza­

sem cierpiących na błędnicę (chloro- sis) białaczkę wrzód okrą­

gły (ulcus rotunduwi) ewentualnie

„przewlekły nieżyt pęcherza i miedni- czek nerkowych", są przeważnie ck.

adyunktami, koncypistami, radcami

6

(7)

Jarmark w Krynicy.

a w nie wielu wypadkach nadrad-

j

cami, radcami dworu i prezesami, co oczywiście wpływa bardzo silnie na ich horyzonty myślowe i usposabia' generalnie przeciw całemu ruchowi

antiautokr a tycznemu w Rosy i. Zre­

sztą wogóle towarzystwo „letniego salonu Polski" nie ma pewnej zdecy­

dowanej fizyognomii ani stylu wobec faktu, że lista gości przedstawia się w -pierwszym lepszym wyrwanym fragmencie mniej więcej jak nastę­

puje:

Spira Salpeter — Tłómacz.

Chesse Griinszpan — Chrzanów.

Deborah Pflaster — Jaremcze.

Mendel Cliąuebejner— Częstochowa.

Nuchem Shapira — Liszki.

Laje Herzpinkel — Zawiercie.

Chaje Morgenstern — Lwów.

Adam Krechowiecki — Lwów. 7 Aron Osiassohn — Trębowla.

Osias Aronsohn — Mj ślenice.

Małka Szwarzenkopf — Kielce.

Hrabina Chodkiewiczowa—Ukraina.

Ale jakoś to idzie. Reuniony mają powodzenie, szczególnie o ile zasilają je „dzielne drużyny" chórów akademickich, których członkowie obok zdolnych gardziołków muszą mieć utalentowane nogi, i garnitur frakowy możliwego fasonu. Trady­

cyjnie od lat stukilkudziesięciu zjeż­

dża komik Lelewicz i w zgoła smęt- ny sposób, przebierając się szybko, recytuje monologi bardzo modne w r. 1846 i 1847. Równie trady­

cyjnie odbywa się koncert bardzo amatorski na rzecz jakiegokolwiek nowego pomnika. Bowiem w Krynicy grasuje nagminnie bardzo ostry szał pomnikowy. Istnieją trzy komitety

jawne a kilkanaście tajnych świeżo . ukonstytuowanych dla budowy całego

szeregu pomników mających zaćmić słynną Sieges-allee „małpiego Wil- chelma" w Krahwinkel. Wszystko to poszło z tego, że się udał pomnik Dietla Zawiejskiemu. Mają więc po­

wstać kolejno pomniki Berka Joselo- wicza (ku czemu zawiązał się komi­

tet pod przewodnictwem pani Goldy Schamroth z Chrzanowa i Jenty Pomeranz), dalej pomniki Bartosza Głowackiego (na czele komitetu stoją pan Muller ze Sącza i Piotr Okocim­

ski), dalej pomnik Zagłoby (na czele komitetu stoi konsul Rzplitej francu­

skiej pan Świerczewski), pomnik Ćwier- ciakiewiczowej obok ławeczki na któ­

rej nieboszczka siadała (n. b. w każ­

dym miejscu kąpielowem galicyjskiem są ławeczki, na których siadywała George Sand kuchni polskiej). Nadto wiele innych pomników jak np. na chod­

nikach „górnego Sieglera", kędy cha­

dzał K. Kamiński, pomnik tego „bo­

gatego wujaszka" w roli „pana dy­

rektora". I. t. p. W obecnym też sezonie wstawiono wreszcie bronzo- we popiersie 1. Kraszewskiego na miejsce zniszczonych dziewięciu z ko- leji odlewów gipsowych. Odlewy te, jako dokumenty wysokiej kultury na­

rodu, leżą na strychu krynickiego

„Kursalonu" a po odnowieniu Wa­

welu będą przeniesione do Muzeum Narodowego i zamknięte w osobnej sza­

fie oszklonej. Narodowi demokraci przypisują uszkodzenia to intrydze

„Hajdamaków rusińskich" i „rozbe­

stwieniu Siczy", świadomi zaś rzeczy

„naszym milusińskim” strzelającym sobie z łuków i ,, katapul” do brody i nosa wielkiego epika prozaicznego.

Zresztą wszystko tu po staremu w „światowej” Kryniczce. 4’50/°

ozonu w powietrzu wywołuje silny napływ erotycznych pragnień u mę­

żatek, pozbawionych swych mężów.

Zdrój słotwiński koi skutecznie roz­

drażnienia nerwowe z towarzyszące- mi im objawami przykrej niedo- krewności. Kawaleryi jest mało a ta, co jest: rusticana, nie może iść w porównanie z zakopańskimi Rojami, Obrochłami, Tatarami, wskutek czego o jakimkolwiek zbliżeniu się dosłow- nem do ludu i poprawie rasy burżu- azyjnej mowy być nie może.

Na jednego zaś epuzera cywil­

nego w wieku od lat 14 do lat 64 przypada mniej więcej 264 dam i pa­

nienek; wobec tego egzemplarze męz- kie,grające w lawn-tennisa, gwizdające matchitchę i mające choć trzy garni­

tury letnie, są rozchwytywane i żyw­

cem rozszarpywane.

Wieczorną i nocną porą idzie flircik po uroczych zakątkacah „że aż miło"; w Michasiowce, przy Czaplim Stawku, pod Parasolem siedzą parki i „gruchają", jak się wyraża pewien złośliwy cynik przez wielkie C; Cy- nig!... „grrrruchotają"!

Zresztą wszystko po staremu, Łazienek jak zawsze brak, przy źró­

dełkach ścisk, doktór Cercha opowia­

da anegdot mały miljard, stary Mil­

ler jak figura z Pana Paska.., eme­

rytowani panowie łażą do meteorolo­

gicznego słupka na deptaku patrzyć:

czy też „opada", czy się „podnosi", twierdząc przeważnie z melancholią że „znów opada", dyrektor Antoni Mrawinczics jest nadal zawsze „bar­

dzo sympatycznym"; pod „trzema ró­

żami" strzela co trzeci dzień jedna

7

(8)

„wdowa Gliąuot44, poczem jedna wdo­

wa gdzieś trochę upada „by się szyb­

ko podnieść z łóżka, nie uchodząc za leniuszka". Od czasu do czasu tylko ludziska się spierają, czy się mówi „deptak" czy „dreptak44, „za- kopanski" czy „zakopiański" i czy się powinno być „konserwatywnym konserwatystą41 czy „konserwatywnym narodowym demokratą44 czy „preser- watywnym antysemitą44 czy tylko grać w wint a.

Niektórzy jednak zdeklarowani mo­

derniści przyznają się przy czarnej kawie u Fleischmana że najwięcej wierzą obecnie w bridge a, i że... cokol­

wiek, cokolwiek... sprzyjają i rewo- lucyi i party i „wolności narodu44...

„Bo coby było, wyobraź sobie, radco, do czytania teraz w gazetach, gdyby nie te rewolucye, co? hę?...

...Ma prezes racyę, panie kocha­

ny... Mój ober, daj no nam tu panie kochany cztery kirassierki i ten, pa­

nie kochany, no Dziennik Polski!

...A mnie Lembergerkę, panie dziku!...

...Ta mnie Przegląd.

...Ta i mnie „Słowo Polskie44...

...0... coś pan konsyliarz wszech- polaczkiem się robi, he?

..Do pewnego stopnia, panie ko­

misarzu, do pewnego stopnia taż i owszem. Uni mają najwięcej ogło­

szeń na różny cierpienia, ta i szara­

dy czasem dają dla dzieci doskunałe.

Ta ja się już do nich przyzwyczaił w dumu, w Kołomyji panidziku...

A/att muss doch einen gewissen Standpunkt haben\... hehehe.

A . N . N .

Tryumf joty.

Po długich latach walki, Porażek i zgryzoty,

Ogłosić możem światu Zupełny tryumf joty.

Więc każdy, komu tylko Do niewiast serce bije, Uwielbiać odtąd będzie Już Marj^y nie Maryję.

Tak każę zjazd rejowski, Baudouin i A. Kryński,

Łoś, Tretiak, Reiter, Koppens, Stein, Dikśtein, Zawiliński.

I będzie można pisać Już manje i herezje,

Które, gdy w rym się splotą Zwać będą się: Poezje.

Chociaż rozsądek mówi, (Ta niepoprawna bestya), Że, czy rym jest poezyą,

To jeszcze wielka kwestya.

Chociaż rozsądek mówi:

Pisz ygrek, i, lub jota.

Byleby była w rymach

Twych: mądrość, wiara, cnota.

C. hr. Zan.

Pręgierz dla Filistrów.

(„Nowenna" Jana Lemańskiego).

W literaturze polskiej Lemański jest zjawiskiem nowem i dziwnem. Zajął posterunek dotychczas nieobsadzony.

Nasza poezya satyryczna i bajkowa miała zawsze charakter moralizator­

ski. Wyśmiewała błędy, wady i przy­

wary ludzkie, — najczęściej pouczała Tadeuszków, by nie dręczyli muszek, albo Stasiów, by się więcej strzegli plam na duszy, niż na majteczkach.

Wysławiała cnotę, karciła występek, była orędowniczką piękna i prawdy.

Jakiego piękna? Jakiej prawdy?—

Zwietrzałe, wytarte liczmany,—odpo­

wiada Lorentowicz w swem pięknem studyum o Lemańskim,—któremi za­

sypują nam oczy, niby piaskiem, od najwcześniejszej młodości. Bo praw­

dą, uznaną w życiu przez przeciętny ogół jest to, co się ściśle wiąże z wy­

godą i spokojemnajwiększej ilości ludzi.

Lemański, jak stwierdza tenże sam krytyk, w swych ironjach i apo- logach podejmuje właśnie rewizyę

owych ideałów codzien­

nego użytku. Szyderstwo jego, wykwintne i sub­

telne, sięga do głębin duszy ludzkiej; po dro­

dze, od niechcenia, potrą­

ca lub wywraca różne uznane zasady etyczne, różne bogobojne prawdy, stworzone gwoli błogie­

mu spokojowi pracującej, oszczędzającej i używa­

jącej burżuazyi wszyst­

kich krajów.

W „Nowennie" Lemański pa­

stwi się niemiłosiernie nad przecięt­

nym filistrem, nad zjadaczem chleba, którego program życiowy streszcza się krótko:

„Póki tli się w źrenic próchnie, Używajmy dóbr miluchnie,

Aż circumferencya spuchnie,

Filister Lemańskiego przybiera różne postacie. Bywa tak samo ka­

mi enicznikiem i fabrykantem pierni­

ków; jak poetą, dziennikarzem, arty­

stą lub krytykiem. Zasadnicze cechy duchowe zachowuje zawsze jednako­

we. Pragnie zażywać jak najwięcej, jak najdłużej i jak najspokojniej tych rozkoszy życiowych, które ofiarować mogą zmysły. Lubi smaczne i obfite pożywienie, tęgie wina i słodkie pie­

szczoty, lubi przedewszystkiem pie­

niądze, które pozwalają trwale czy­

nić zadość wszystkim żądzom. W tych żądzach przestrzega umiarkowania.

Żadnych wstrząśnień, żadnych wzlo­

tów. Porządny obywatel powinien we wszystkiem trzymać się ściśle szablonu. Rozpusta jego powinna być płytką i banalną. Wtedy tylko może liczyć na pobłażliwy uśmiech innych współobywateli. W zabiegach o zwięk­

Jan Lemański.

szanie dochodów sumieniem powinny mu być paragrafy kodeksu karnego.

Głównym obowiązkiem wobec ojczy­

zny będzie stworzenie wygodnego ogniska rodzinnego.

Żeń się i na wszystko dmuchnij!

Szcześni duchem ubożuchni:

Zdrój żywota płynie z kuchni.

I niech mu kto zarzuci, że nie ma ideałów! Kłamstwo. Filister Le­

mańskiego ma ich całe tuziny. Pragnie, by żona jego miała „ładne pysie"

i by umiała „smażyć ptysie44. On sam niekiedy podlewa chętnie kwiat­

ki w ogródku, to znów pożąda wiel- koświatowych zabaw.

W upojeniu koczowniczem,

Jedzie sobie człowiok blity'en Jedzie,. nie myśli o niczem!

W ogóle strzeże się pilnie wy­

siłków mózgowych, które są źródłem pesymizmu, rozstroju nerwowego i braku apetytu. Po co myśleć nad przebudową ustroju społecznego, kie­

dy można wieść życie przyjemne i wygodne.

Byt je st krótki. Wierz tej tezie!

Zamiast w głupiej tkwić ascezie, Żyj, używaj, ile wlezie!

Nie znieprawiaj dni goryczą!

Nie peroruj moralmczo!

Nie kłam cnót, gdy żądze ryczą!

Młodyś?—użyj. Dziad? klep pacierz!

Zdrowie masz, to niem się naciesz!

Żyj, bo raz rodziła macierz.

Ironia Lemańskiego jest niemiłosierna. Za­

pytać wszakże należy, czy jest zupełnie spra­

wiedliwą. Filister, któ­

rego ironizuje poeta, jest wytworem społeczeństwa, gnuśniejącego w boga­

ctwie i szczęściu. Ta­

kim jest do pewnego sto­

pnia filister francuski.

„Burżuj” polski stałby się może w in­

nych warunkach doń podobnym. Dziś

„burżuj” ten, po dziesiątkach lat powol­

nej lecz nieustającej szruby okrutnego ucisku, przechodzi gehenną mąk i udrę­

czeń, które czynią zeń istotę godną ra­

czej pożałowania niż szyderstwa. Pod­

stawy bytu materyalnego zostały po­

derwane. Bezpieczeństwo osobiste stało się mrzonką: Duszę najprze- ciętniejszego filistra szarpie drażnią­

cy niepokój. Oto znalazł się na okrę­

cie, którym ciska rozkiełznany hura­

gan. Widnokręg zasnuły gęste chmu­

ry i brzegu nie dojrzeć?..

Dyssekując naturę filistra pod wszystkiemi jej postaciami, Lemań­

ski zmuszony jest powtarzać swe cięcia. Poeta, artysta, krytyk czy zwy­

czajny „kapitalista” mają w jego oczach te same upodobania, i cele.

Te powtarzania podkreśla jednostaj- ność tercyny, niesłychanie kunsztow­

nej i ozdobnej, jednak a la longue nieco nużącej. Ale choć Lemański strzeże się jak ognia wszelkiej tezy społecznej, wszelkiego „sensu moral­

nego” , z wierszy jego wyziera usta­

wicznie głęboki ból poety-liryka, któ-

8

(9)

ry na danie serca nosi wyraźny ideał człowieka śmiałego, pragnącego żyć nie według zmieniających się, a za­

wsze martwych formułek, lecz według własnego sumienia,—człowieka wy­

zwolonego z pęt żądz niskich i z ciem­

noty pojęć zdawkowej etyki.

. S. K.

Życie literackie we Francyi

III. Literatura w dziennikarstwie. —

Przed dwoma laty wydawano w Paryżu 2,800 czasopism, a w tern 174 gazety codzienne. Świat to olbrzymi, niezmiernie skomplikowany i ciekawy. Walka ściśle ideowa jest w nim dość prosta i szczupła; za to środki konkurencyjne rozwijano w cią­

gu lat całych z taką sprawnością, że o niektórych należałoby raczej szeptać do ucha. A

Aby zrozumieć, jakie rozkosze oczekują młodego literata w tej atmosferze, - musimy przyjrzeć się

bliżej organizacyi współczesnego dzien­

nikarstwa francuskiego.

Prasa paryska w ciągu ostat­

niego wieku uległa gruntownym prze­

wrotom. Przed Rewolucyą dziennik był organem ściśle informacyjno-poli- t.ycznym. Po roku 1789, gdy spra­

wy publiczne należeć poczęły do ca­

łego ogółu, trzeba było kształcić opinię, kierować nią, zajmować się dokładnie jej potrzebami i żądaniami.

Zestawianie gołych faktów już nie wystarczało. Za czasów Restauracyi i rządów lipcowych dzienniki francu­

skie były może naj wierniejszem echem opinii publicznej. Każdy otrzymywał

■moi dcrdre od stronnictwa, tak, iż zależał niewolniczo od przywódców party i, którą reprezentował.

System ten zmienił do gruntu Emil de Girardin. Energiczny, żądny rozgłosu i bogactw, wniósł w życie paryskie ogromną śmiałość pomysłów i gorączkę przedsiębiorczą. Jako publicysta, agitator polityczny, spe­

kulant, przemysłowiec, ekonomista, dziennikarz i krytyk teatralny przy­

gotował sobie szerokie pole do dzia­

łania. Doszedł do wniosku, że dzien­

nik powinien posiadać życie własne, niezależne od partyi lub rządu. Stwo­

rzył więc tanie dziennikarstwo, zmieniając tern znamiennie układ sto­

sunków we Francyi. W r. 1836 Gi­

rardin założył dziennik L a Presse, którego celem stała się odrazu spe- kulacya handlowa. Założyciel posta­

wił sobie taki plan: „Zważywszy, że ilość ogłoszeń zależy od ilości abo­

nentów, zredukować cenę prenumera­

ty do ostatecznych granic, aby pod­

nieść jak najwyżej cyfrę abonentów".

Prenumerata przeciętnego dziennika kosztowała w owych czasach 80 fran­

ków rocznie; Girardin obniżył ją do połowy. Przedsięwzięcie powiodło się odrazu znakomicie. „La Presse"

przez długi czas była najpoczytniej­

szym dziennikiem, a im bardziej usu­

wała ze swych szpalt wszelką myśl żywotną, tern większą zyskiwała wziętość.

Znaleźli się jednak szybko kon­

kurenci, którzy zrozumieli, że w spo­

łeczeństwie tak zróżniczkowanem, jak francuskie, pismo, któreby pragnęło dogodzić interesom wszystkich klas, ma swe granice. Powstają przed­

siębiorcy, którzy specyalizują założe­

nia Girardina. Istniało w Paryżu pismo „le Constitutionnel", które za­

wieszano pięciokrotnie i znowu po­

woływano do życia. Dziennik ten podczas najwyższego swego rozwoju posiadał nieograniczone wpływy na burżuazyę. Tłoczyła się do niego młodzież liberalna; zdobył rodzaj dy­

ktatury moralnej. Pewnego pięknego poranku potęga pisma słabnąć po­

częła. Ruch ideowy zamarł w niem doszczętnie. Z dwudziestu dwóch ty­

sięcy prenumeratorów, jakie „Con­

stitutionnel" posiadał w r. 1830, pozostało w r. 1843 zaledwie trzy tysiące siedemset. W tym czasie zwrócił uwagę na „Constitutionnela"

doktor Veron, były dyrektor opery.

Rozporządzając kapitałem 2,700,000 fr., postanowił użyć go na powrócenie

pismu życia i dawnej potęgi. . Kupił je za 432,000 fr., obniżył prenume­

ratę, wzorem Girardina, do połowy i obstalował u Eugeniusza Sue sen­

sacyjny romans do odcinka, p. t.:

„Zyd wieczny tułacz". Za powieść tę zapłacono autorowi sto tysięcy franków, czyli po dwa franki od wier­

sza. „Le Constitutionnel" stał się odrazu własnością olbrzymią, a ro­

mans felietonowy stanowi od tej pory wielką przynętę dla czytelników.

W r. 1854 Villemessant zakłada bulwarowy dziennik „Le Figaro".

Cóż to znaczy bulwar? Jest to ter­

min symboliczny, który określa jed­

nocześnie długą ulicę, wysadzaną rachitycznemi drzewami, a zarazem pewne zbiorowisko zwyczajów, oby­

czajów, mód i przesądów, które sta­

nowią wyłączny monopol Paryżan, ale samych tylko Paryżan. Bulwar

się przy kościele św. Ma­

gdaleny, a kończy się przy teatrze Gymnase (razem dwa kilometry dłu­

gości). „Po za teatrem Gymnase—

mówi Adolf Brisson—to już nie bul­

war, lecz prowineya^ Przed kościo­

łem zaś św. Magdaleny-, to jeszcze

nie bulwar, lecz różne drogi wiodące do lasku Buloriskiego". Ale na bul­

warze jest jeszcze zakątek bulwaru, który stanowi jakby kwintesencyę bulwarową. Jest to przestrzeń, ma­

jąca jedną wiorstę długości, a za­

warta pomiędzy, ulicą Taitbout i Le Pelletier. Istnieją tu sławne zakła­

dy, od niepamiętnych czasów opiewa­

ne przez poetów życia paryskiego:

„La librairie nouvelle", którą przez pół wieku odwiedzali królowie inteli- gencyi paryskiej; „Cafe Anglais",

„Cafe Americain", „la Maison d’Or“,

„Le Cafe Riclie", „Credit Lyonnais", wreszcie—sławnej pamięci, chociaż zamknięta już dzisiaj kawiarnia lite­

racka Tortoniego.

Imć pan Podfilipski nazywał tę część Paryża środkiem świata. W dzien­

niku bulwarowym najczujniejszej opieki doznają wypadki wielkomiej­

skie, literaci, romansopisarze, akto­

rzy, artyści, śpiewacy i różnego ga­

tunku kabotyni. Najważniejszym artykułem jest tam „kronika", na czele pisma pomieszczona, a zastę­

pująca dawniejszy artykuł polityczny.

Sprawy polityczne zajmują trzydzie­

ści lub czterdzieści wierszy rozmy­

ślań zręcznego dyplomaty salonowe­

go. Następują dalej „echa" bulwa­

rowe, to jest najpoczytniejsze ko­

lumny, Przesuwają się w tym dzia­

le zgrabnie upozorowane reklamy, po 50 franków od wiersza, ale z wa­

runkiem — minimalnych dziesięciu wierszy. W ten sposób za 500 fran­

ków każdy członek „towarzystwa"

bulwarowego może się dowiedzieć, że jest najdowcipniejszym z ludzi, naj­

bardziej zajmującym powieściopisa- rzem, że jego żona jest najuprzej­

miejszą i najładniejszą w Paryżu gospodynią domu, że stajnia jego za­

wiera najpiękniejsze p u r-sa n g i, że jego kolekcye broni (składające się z kilkunastu nędznych okazów, za­

kupionych na licytacyach) należą do najciekawszych w mieście. Na pierw­

szej stronicy spotykamy jeszcze jed­

ną lub dwie drobne kroniczki, a te­

legramy zgrupowano pobieżnie na stronicy drugiej obok sprawozdań z przyjęć towarzyskich, pogrzebów, małżeństw, zebrań sportowych. Na trzeciej stronicy idą drobne wiado­

mości, sprawozdania sądowe i tea­

tralne. Dziennik taki jest przede- wszystkiem organem reklamy, więc też trzyma się zasady, że wszystko, co daje się sprzedać lub kupić—win­

no'płacić, jeżeli pragnie mieć po­

chlebną „wzmiankę"; a ponieważ w miłych czasach dzisiejszego epL sierstwa wszystko mniej więcej moż­

na kupić lub sprzedać, ideał przeto dziennika-aferzysty polega na tern, aby nie pomieścić ani jednego arty­

kułu, ani jednej wiadomości, któreby nie przyniosły kasie dochodu. Wy-

9

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zaczynając układać mowę, sądził, że zdoła zaledwie skleić kilka wierszy—teraz zaś snuł mu się cały poemat, który zdawał się oddawna drzemać na dnie

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

że— wirują teraz w ' promieniu, słonecznym, który się przedarł przez szyby i ścieli się złotą stru­.. gą po piersiach i rękach

I staje się poważnym i burzliwym, jak ona; w jego ruchach wolnych, pewnych, sprężystych zdaje się czaić rzut silny i druzgoczący, w geście sprawnym i poważnym

nie * się swem postanowieniem z Kręckim.—Leon ciągle jeszcze pozostawał pod wpływem Julisia. Bał się jego szyderstw, drwin i przycinków. spodziewałem się

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu