• Nie Znaleziono Wyników

Kamena : miesięcznik literacki Nr 8, R. I (1934)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Kamena : miesięcznik literacki Nr 8, R. I (1934)"

Copied!
25
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

ROK I

Nr. 8

K A M E N A

M I E S I Ę C Z N I K T R E Ś Ć N U M E R U Ó S M E G O :

KWIECIEŃ 1 9 3 4

S T A N I S Ł A W C Z E R N I K J A N S Z C Z E P A Ń S K I A N T O N I M A D E J C Z E S Ł A W M I Ł O S Z L U D O M I R R U B A C H

Treść i forma N o w a a n t y n o m j a klas Z cyklu „Kształty"

W tym właśnie k r a j u Matka

G R Z E G O R Z T I M O F I E J E W Rewolucjonistka J A D W I G A W A Ż E W S K A Płaczący pies L E O P O L D L E W I N H y m n . Z E N O N W A Ś N I E W S K I Stacja .

T A D E U S Z B O C H E Ń S K I N o c p o d H r u b y m KAZIM. A N D . J A W O R S K I R o z b i t k o m „ C z e l u s k i n a "

Poezja czeska i rosyjska:

J A R O S L A V S E I F E R T P o c a ł u n e k na drogę T E O D O R S O Ł O G U B Czarcia huśtawa .

Poezja bułgarska:

I W A N W A Z Ó W P o e m a t P. K. J A W O R O W W e s t c h n i e n i e T E O D O R W . T R A J A N O W Wybrzeże Śmierci . L U D O W A P I E Ś Ń M A C E D O Ń S K A

Z poezji angielskiej:

H I L A I R E B E L L O C P o ł u d n i e Anglji . W I T O L D KASPERSKI Dzień Heleny

J Ó Z E F C Z E C H O W I C Z U s p o ł e c z n i o n e absurdy Książki najnowsze

N o t y

P r o u r b e s u a .

str. 133

„ 137

„ 133

„ 138

„ 139

„ 139

„ 139

„ 140

„ 141

„ 141

„ 141

„ 142

„ 142

„ 143 143

„ 143

„ 143

„ 144

„ 145

„ 147

„ 148

„ 150

„ 152 Wkładka linorytowa ZENONA WAŚNIEWSKIEGO: „ M ó j przyjaciel"

O k ł a d k a linorytowa Z. W a ś n i e w s k i e g o

Redaktor: Kazimierz Andrzej Jaworski Wydawca: Zenon Waśniewski Redaktor odpowiedzialny: Wawrzyniec Berezecki

R e d a k c j a : : Chełm Lubelski, Reformacka 43. Redaktor przyjmuje w ponie- działki od 15 do 16-ej.

Administracja: Zenon Waśniewski, Chełm Lubelski, Reformacka 15 B.

Prenumerata roczna (10 numerów) 4 zł., półroczna (5 numerów) 1 zł. 25 gr.

Cena numeru pojedynczego 50 gr.

Tłuczono w drukarni .Kultura" Chełm, Lub. 10.

(3)
(4)

STANISŁAW CZERNIK

T R E Ś Ć I F O R M A (Dokończenie)

4

R e k o n s t r u k c j a p r o c e s u twórczego prowadzi nas d o p u n k t u , z k t ó r e g o wyrasta artystyczny wiersz, jako organiczne zespolenie treści i formy.

Wiersz nienapisany jest oczywiście rzeczą n a j z u p e ł n i e j nie- w i a d o m ą . Poeta, stawiający sobie zgóry t e m a t i dyspozycję, piize wypracowanie. Poeta, wybierający zgóry jedną ze znanych f o r m , wybiera szablon. Wiersz nie leży b o w i e m zamknięty w duszy czy umyśle poety, jak jeszcze n i e n a r o d z o n e , ale już u k o n t u r o - w a n e dziecko, — i kwestja jego napisania nie jest sprawą wy- dobycia rzeczy już istniejącej. Wiersz przed p o w s t a n i e m za- sadniczo nie istnieje w jakiejkolwiek postaci. Istnieje tylko ma- rerjał na wiersz — w postaci n a j z u p e ł n i e j surowej: piasek, glina, k a m i e ń , w a p n o . Jeżeli coś najsłuszniej możnaby nazwać t r e ś c i ą — to właśnie t e n pierwotny materjał. Z chwilą p o r z ą d k o w a n i a , wyeliminowania j e d n e g o lub kilku szczegółów z pośród masy innych — m a t e r j a ł powoli przestaje być treścią w czystem zna- czeniu, gdyż oznacza r ó w n o c z e ś n i e jakiś układ, albo f o r m ę . Oczywiście, nie oznacza to zmniejszania sic zawartości treścio- wej, raczej przeciwnie—przez p o w s t a n i e f o r m y zawartość treścio- wa d o z n a j e podkreślenia, i tu właśnie leży sprawa artystyczna—

wyboru takiego najidealniejszego u k ł a d u , w którym zawartość treściowa m a t e r j a ł u zostaje n a j d o s k o n a l e j przedstawiona. W t e d y n a s t ę p u j e zrośnięcie treści z formą w nierozerwalność.

T o , co oznaczyliśmy jako pierwotną czystą t r e ś ć — j e s z c z e w c h a o s i e — j e s t zagadnieniem pierwszorzędnego znaczenia, mo- że jednym z n a j b a r d z i e j zasadniczych p r o b l e m ó w w liryce.

O d r a z u musimy przeprowadzić rozgraniczenie tego m a t e r j a ł u . Rozróżniamy m a t e r j a ł istotny i surogat. M a t e r j a ł istotny — to oczywiście wszystkie prawdziwe przeżycia w całej ich r ó ż n o - r o d n o ś c i zmysłowej i umysłowej. Są o n e b o g a c t w e m poety i jego m a t e r i a ł e m p o d s t a w o w y m . Surogat — to m a t e r j a ł zdobyty po- średnio, nie przeżyty lecz jako tako przyswojony lub wyimagi- n o w a n y . M a t e r j a ł e m istotnym jest np. wiedza poety o zjawi- skach głodu, jeżeli powstała z prawdziwych n i e d o j e d z e ń i nędzy, s u r o g a t e m — w i e d z a nabyta z relacyj innych ludzi, u z u p e ł n i o n a wytworami własnych przemyśleń.

Matu wrażenie, że w ten sposób p o s t a w i o n e rozróżnienie chwyta zagadnienie treści w liryce wprost u korzenia. Jeżeli w wierszu msi być ciało, krew, życia—musi jego m a t e r j a ł pierwot-

(5)

ny być autentyczny, — w przeciwnym razie p o z o s t a j e zbioro- wiskiem pustych słów, igraszką, k t ó r e j z p u n k t u dzisiejszych k r y t e r j ó w trzeba o d m ó w i ć tytułu sztuki. Nie możemy oczywiście t u t a j mówić za „wczoraj" i za „ j u t r o " . Kryterja sztuki są zmien- ne. Dziś żądamy prawdy w sztuce. Być może, czas wczorajszy nachylał się właśnie ku surogatowi, może ówczesne sprawdziany pozę, zmyślenie i zgrabne zakłamanie poety uważały za o d p o - wiednią postawę w o b e c poezji. Może te sprawy mierzą się na- wet sprawdzianami klasowemi. Może istnieje poezja p r o l e t a r j a c - ka i n i e p r o l e t a r j a c k a , poezja prawdy i poezja nieprawdy.

Kwestja p i e r w o t n e j treści istotnej, p o s i a d a n e j przez poetę, staje się p o s t u l a t e m zasadniczym, który w najwyższym s t o p n i u d e c y d u j e o całości p r o c e s u twórczego, nietylko jako p u n k t wyjścia i w e k t o r k i e r u n k o w y .

P o m i j a j ą c zagmatwaną sprawę psychologji poety w czasie powstawania wiersza, cały nie dający się opisać irracjonalizm tej chwili, a więc m o m e n t y w o g r o m n e j mierze niezależne od poety, nie pozwalające nawet u j ą ć się w jakąś zbliżoną do prawdy tezę, — pozostaje j e d n a k zawsze d o dyskusji sprawa u s t o s u n k o - wania się poety d o jego p o w s t a j ą c e g o wiersza. Jest to sprawa dyscypliny artystycznej, sprawa świadomego przyjmowania lub odrzucania tego, co m u nasuwa szybki film wizyj dostarczanych przez p o d ś w i a d o m o ś ć w czasie tworzenia wiersza. Poeci wiedzą z doświadczenia, ile tych n a s u w a j ą c y c h się możliwości odrzuca się, wybierając tylko niektóre. Ile jest pokus, zwłaszcza tych k u s z e ń przez widma bezcielesne i bezkrwiste, k t ó r e chcą wtar- gnąć d o wiersza, nie p o s i a d a j ą c do tego jakiejkolwiek legity- macji. Poeta, który p o d d a j e się t e r r o r o w i tych widm, schodzi z drogi artystycznej. Tylko najściślejsza selekcja nasuwających się możliwości może przynieść w rezultacie wiersz, będący dzie- łem sztuki. N i e trzeba dodawać, że kardynalnym s p r a w d z i a n e m tej selekcji staje się autentyczność lub papierowość materjału szczegółowego,

T u tkwi t e n pierwiastek genetyczny, który łączy się z wszyst- kiemi zagadnieniami, potocznie nazywanemi f o r m ą . U p a d e k , czy niedokrwistość, czy a n a c h r o n i z m — o b o j ę t n e , jak to n a z w i e m y — współczesnej poezji polskiej wynika z o d e r w a n i a tych zagadnień od pnia genetycznego. Poezja nie jest kwestją rymów, m e t a f o r , elipsy, aliteracji, Są to zagadnienia o p o b o c z n e m z n a c z e n i u , — dobrze użyte mogą wierszowi w czemś przysłużyć się, ale ani oddzielnie, ani razem wzięte nie decydują wyłącznie o wartości wiersza.

U k ł a d a n i e wiersza jest więc p o r z ą d k o w a n i e m , u k ł a d a n i e m , splataniem wyrazów, b ę d ą c y c h całkowitemi o d p o w i e d n i k a m i

134 Nr. 8

(6)

a u t e n t y c z n e j treści poety. W c h o d z i tu w zagadnienie oś główna, d o k o ł a k t ó r e j odbywa się porządkowanie. Jest to drugi czynnik p r o c e s u twórczego. T o sprawa k o n c e p c j i treściowej. O ś główna to r o d z a j wyczuwalnego kręgosłupa, s k u p i a j ą c e g o szczegóły.

Można określić, że taką osią główną może być j e d e n wyraz lub grupa wyrazów w znaczeniu symbolizacyjnem, wizja, dźwięk, dotyk, idea przenosząca się, k o s t n i e j ą c a w wierszu. Oczywiści®

nie jest to temat, bo tematykę wiersza p o z n a j e m y najczęściej (mogą być wyjątki) z chwilą jego u k o ń c z e n i a . O ś główna — k o n c e p c j a treściowa — przedstawia się dla poety, jak n i e p o - znana osoba w c i e m n y m p o k o j u . P o z n a j e m y ją bądź przez zbli- żenie się i s t o p n i o w e b a d a n i e jej kształtów w ciemności, bądź przez nagłe zapalenie światła, bądź w innych okolicznościach.

T a wyczuwalna, lecz jeszcze d o k ł a d n i e nieukształtowana w naszej świadomości k o n c e p c j a treściowa, posiada jakiś swój kształt—i rzeczą poety jest t e n kształt rozpoznać, wyczuć, wy- mierzyć, i przenieść d o wiersza w postaci n a j b a r d z i e j wiaro- g o d n e j . T u właśnie występuje zagadnienie f o r m y i sprawa tech- niki poetyckiej. Poeta nie może zgóry przesądzać tych spraw i d o k o n y w a ć wyboru formy w o d e r w a n i u od k o n c e p c j i treścio- wej, bo wtedy zrywa z tem, co również stanowi o sztuce, — z czynnikiem t. zw. irracjonalizmu, który zreguły nie zgadza się na jakiekolwiek f o r m y o b m y ś l o n e p r z e d t e m . T r u d n o usprawie- dliwić jakąś koniecznością artystyczną wlewanie k o n c e p c j i treści©- wej w czterowiersz, gdyż oznacza to wpychanie istoty rzeczy poetyckiej w jakąś f o r e m k ę przy n i e u s t a n n y m k o m p r o m i s i e z m a t e r j a ł e m nieistotnym na rzecz rymu, m e t a f o r y lub rytmu.

Rzeczą poety jest właśnie nie d o p u ś c i ć do tego i czuwać, by tkwiący w jego k o n c e p c j i t r e ś c i o w e j naturalny zarys formy uło- żył się sam i stężał w p e w n e g o r o d z a j u jedyność. Oczywiście, działa t u t a j intuicja, bez k t ó r e j nie m o ż e być prawdziwego poety, o d p o r n o ś ć w o b e c wzorów, k t ó r e stają się szablonami, i zdecy- d o w a n y s t o s u n e k d o prawdy poetyckiej. Nie p o t r z e b u j ę d o d a - wać, że tego r o d z a j u m e t o d a nie d o p r o w a d z i d o s o n e t ó w lub oktaw, k t ó r e wydają się w tem oświetleniu igraszką raczej, niż przejawami sztuki. Nic d o p r o w a d z i również d o wierszy w stylu peiperowskim, k t ó r e posiadają wszystkie zalety p i ę k n y c h sztucz- nych kwiatów i ani j e d n e j wady żywej roślinki.

W przytoczonych w a r u n k a c h nie każdy, kto posiada tajniki rymowania i zdolność do składania metafor, może być prawdzi- wym poetą, — nie każdy wiersz n a w e t n a j g e n j a l n i e j s z e g o poety może być prawdziwym wierszem.

W t e n sposób rozważania niniejsze d o p r o w a d z a m y d o k o ń c a — b a r d z o prostego: m a t e r j a ł - s u r o w i e c , będący autentyczną

(7)

treścią poety, m a t e r j a ł istotny, poeta wyzwala we właściwy so- bie i swej k o n c e p c j i t r e ś c i o w e j sposób. Jeżeli m a t e r j a ł t e n zo- stał wyzwolony całkowicie w największem napięciu d o b r e j woli, czujności, ostrożności, intuicji, — u ł o ż o n y w taką f o r m ę , jaką sam sobie w swej irracjonalności wyznacza,— otrzymamy wiersz o pełnych z n a m i o n a c h sztuki, — o t a k i e m zrośnięciu treści s f o r m ą , że treść jego będzie oznaczała f o r m ę , a f o r m a t r e ś ć — bez reszsy. I to będzie styl. Wszystko inne jest półpoezją, po- esją szablonową lub poezją stosowaną. J e d e n taki wiersz praw- dziwy wystarczy za tomy dzisiejszych wierszydeł, k t ó r e wszyscy piszemy w p o s z u k i w a n i u tego idealnego u t w o r u .

5

W ś r ó d p o e t ó w dzisiejszych t e n rodzaj u s t o s u n k o w a n i a sie do pracy p o e t y c k i e j jest rzadki, ale od czasu d o czasu zdarza się. Prądy nowatorskie, k t ó r e zagalopowały się w przeciwną stronę, przynosząc naręcza sztucznych, dziwacznych kwiatów bez życia, torują j e d n a k drogę wśród ciężkich, bolesnych dla siebie doświadczeń. Niektórzy z n o w a t o r ó w , zdecydowawszy się na o d s t ę p s t w a o d sztucznych doktryn, zbliżają się ku t e m u stano- wisku. O s t a t n i e lata coś o t e m mówią. Przodują w tym zapew- ne najprawdziwszym dla czasów dzisiejszych k i e r u n k u o d r o d z e ń - czym poeci, którzy wyszli z t. z w. nizin społecznych. N i e po- zostaje to p e w n i e bez p o w o d u . Zawiera to sens o znaczeniu społecznem, k t ó r e g o t u t a j nie możemy rozpatrywać, — zresztą jest tak widoczny, że niemal namacalny.

Z p o e t ó w , którym wymieniony k i e r u n e k n a j b a r d z i e j jest bliski, wymienić trzeba przedewszystkiem Przybosia. Jego „ W g ł ą b las" mógłby być może ilustracją o m a w i a n e g o zagadnienia, gdyby nie resztki dawnych n a w y k ó w i niewygasły jeszcze r e s p e k t d o d o g m a t y k i Peipera. M ł o d o ż e n i e c w „ G a m a c h i pejzażach" stanął wyraźnie i zdecydowanie na t e m stanowisku. W tym k i e r u n k u zdąża, wikłając się jeszcze m o c n o , plącząc p a p i e r o w e programy p r o l e t a r j a c k i e z własną żywą treścią p r o l e t a r j a c k ą , M a r j a n C z u c h n o w s k i . Jego t o m o s t a t n i „ T a k " wyraża przejściowość.

Nie wątpimy, że poeta n a ł a d o w a n y tak n i e p o s p o l i c i e wyrazistą aż d o przejaskrawienia własną treścią autentyczną rychło u p o r a się z o k r e s e m przejściowym, i „ u s p o ł e c z n i o n y m e k s p e r y m e n t e m "

jego stanie się nie r y m o w a n y „ M a n i f e s t " , lecz liryka, u t k a n a z tych spostrzeżeń i przeżyć, k t ó r e m i poeta dławi się wśród korzeni wiejskich.

Już te przykłady wskazują, że liryka n o w a t o r s k a po zawi- łych k r ą ż e n i a c h wśród krętych ścieżynek zagadnień f o r m a l n y c h , zbliża się chcąc nie chcąc ku tej jedynej d r o d z e , którą można- by nazwać „ a u t e n t y z m e m " , ale to o b o j ę t n e .

(8)

N i e w ą t p l i w i e p o e c i t. zw, s t a r e j daty p e w n i e d o t e j spra- wy się n i e przychylą. M u s i e l i b y zerwać u c z u c i o w o z d o t y c h - c z a s o w y m swym d o r o b k i e m , i zacząć pisać n a n o w o . T r u d n o . T o ich d r a m a t — s m u t n y , ale nie b o h a t e r s k i .

JAN SZCZEPAŃSKI

N O W A A N T Y N O M J A K L A S D a m s y n t e t y c z n ą d e f i n i c j ę przyszłych d n i — były

jak s m u k ł e c z a r n o u p i ę t e b i o d r a co kołyszą m i ę k k o ciężkie syte myśli p i e s z c z o n e s n a m i c h c i w y c h d ł o n i . . .

Będą — d n i p r o s t e .

N o c e w s n a c h p i ę k n y c h linij H o g a r h t a . Zamilkły już lwy k a m i e n n e w y p r ę ż o n e szaro

nie b r z e k n i e w ciszy d ź w i ę k r o z b i t y c h izyb.

P a m i ę t a m . . .

S c h u m a n n palił c z e r w o n y m p ł o m i e n i e m Marzenie...

w b ł o c i e — bzy białe s p r y s k a n e czarną krwią —

— w g r u b e j n o c y p o w o l i t o n ą ł święty s t a t e k . D n i będą j a m ę jak w z ó r t o ż s a m o ś c i

p r o s t e o t w a r t e jak h o r y z o n t p ó l — życie u ł o ż ę w d e d u k c y j n y system.

Jak N i c o d p r z y j m ę j e d e n a k s j o m a t p o r a n k u j e d e n p i e r w o t n y znak i d ą c y c h g o d z i n

d e f i n i c j e p r z y n i e s i e s ł o ń c e w m r o c z n y p o k ó j a dyrektywą b ę d z i e b i a ł y czas.

M ą d r o ś ć d n i p r o s t y c h u j m ę w w z ó r r a c h u n k u zdań:

(p' < g) < (g' < p) — — — I były... Aż...

Raz...

d z w o n i czas w a u t o m a t y c z n y m t e l e f o n i e H a l l o !

K t o ? M ó w i !

W y k r y t o n o w ą a n t y n o m j e k l a s ! ! ! B r z ę k n ę ł y szyby — z i e w n ą ł k a m i e n n y lew na p ę k a c h s m o l n y c h g r o ź n e paliło się s ł o ń c e w b i a ł y m j e d w a b i u s m u k ł a tańczyła dziewczyna...

D z i e ń był s ł o d k i jak k r e w s t r z a s k a n y c h warg a p o t e m

oczy zamarły w ł o s k o c i e z g r u c h o t a n y c h gwiazd.

(9)

ANTONI MADEJ

Z C Y K L U „ K S Z T A Ł T Y "

Są tu jeszcze o d g ł o s y świata, z a m y k a m je k r a t a m i ciszy,

dla myśli tylko m a m o t w a r t e drzwi.

N i e śnię, b o p o c ó ż śnić, gdy c z u w a m , b e z u s t a n n i e p i j ą c a l k o h o l d u m y . N i e , nigdy nie b ę d z i e m i e d z y s w o b o d ą m o j ą a Świata

p o d ł o ś c i c i e ń się płaszczył.

Kiedyś p o m y ś l ę o t o b i e . CZESŁAW MIŁOSZ

W T Y M W Ł A Ś N I E K R A J U 1

G o n o g a r ó w co r a n a słychać z puszcz d a l e k i c h , A m i ł o ś c i co przeszły jak liście tu leżą.

K ł a n i a m y się k s i ę ż y c o m , zorzom, n i e t o p e r z o m i p ł y n i e m y p o ziemi jak n i e b e m gwiazd rzeki.

D y m w i o s e k b i a ł o r u s k i c h ł u n y k r w i p r z e c i n a I świat jak łza w s t r z y m a n a za g a r d ł o nas d ł a w i T a k o t o , c h o ć szaleństwa byliśmy ciekawi, Litwa n a m jest p o c z ą t e k i Litwa jest finał.

N i e s p o k o j n i , myślący o m a r t w y c h p r o f i l a c h ,

O s ł o w a c h k a r m i n o w y c h , e l e g j a c h m o z o l n y c h T u staliśmy się p i ę k n i i od siebie w o l n i

I czas s w ó j s z l i f u j e m y jak p ę k n i ę t y b r y l a n t . K o b i e t y nasze w i z b a c h r ó w n o , c i c h o dyszą

I sfory, nasze sfory gnają w z g ó r z e m o b ł e m . Zagramy im na r o g u i o t o są m o d ł y

D l a ludzi, w s p r a w i e d l i w e j zastygniętych pysze.

2

W i e c z o r e m wiatr. Z c i e m n o ś c i w y p ł o s z e n i G ł o w y toczyli n a p r z e c i w p o ł y s k o m

O g n i a w k o m i n i e . Pies, s ł u c h a j ą c cieni, Myślał, k a m i e n n y , z ł a p a m i przy p y s k u . W y ż e j szła c h m u r a . A nad nią s p i e n i o n e S t a d a gwiazd gnały i parły m o t o r y

T r ó j ś m i g ł y c h s t a t k ó w . Złoty krzyż w i e z i o n o , J e d w a b n y s z t a n d a r i h e ł m y z żelaza.

W i a t r był na ziemi. D z w o n i ł y j a b ł o n i e O w o c e m żółtym i j a r z ę b i n y c h r z ę s t . P c h a l i ś m y pługi, dźwigaliśmy b r o n i e I t w a r d o śpimy, z ł b e m zgiętym na pieść.

(10)

LUDOMIR UBACH M A T K A

Cieniom Matki Jest m y ś l ą — » y n a p o d n o s z ą c ą z pyłu

U p a d k u w m r o k a c h g o d z i n y z w ą t p i e n i a , J a s k ó ł k ą , w s k a z u j ą c ą cel daleki

Miedzy n i e b e m a ziemią.

Jest s ł o w e m , k t ó r e d z w o n i w p u s t c e serca E w a n g e l i c z n y m g ł o s e m p r z e b a c z e n i a , Jest k r z y ż e m , z a w i e s z o n y m r ą k r o z p i ę c i e m M i e d z y n i e b e m a z i e m i ą .

Jest k o m u n j ą ż a ł o b n e j chwili życia, Z a p o m n i a n e j w s a m o o p u s z c z e n i u , I jest a n i o ł e m w p o d r ó ż y o s t a t n i e j M i e d z y n i e b e m a z i e m i ą .

GRZEGORZ TIMOFIEJEW

R E W O L U C J O N I S T K A

Pamięci Wiednia Dyszy m i a s t o p o l e ś m i e r c i s u r o w e ,

c i ę ż k o toczą się g r o ź n e z n o j e i d y m u m r o c z n y p ą k g o r ą c z k o w y rozwija się, d r ż ą c i n i e p o k o j ą c . . .

W y b u c h a j ą c e k r a t e r y a r m a t zasypały p ł o m i e n n y m g r u z e m ; legła na ziemi r a n i e c z a r n e j b i a ł a i zimna, p o d o b n a c h m u r z e . W ł o s y p a d ł y gęsty krwisty o p a r

i x ust n i e m y c h p i o r u n nic grozi, a b o h a t e r s t w o w s t r z ą ś n i e E u r o p ą

— siła n a j w i ę k s z e j e k s p l o z j i ! JADWIGA WAŻEWSKA

P Ł A C Z Ą C Y P I E S Są rzeczy ś m i e s z n e , c h o ć o k r u t n e

N a p r z y k ł a d : płaczący p i e s .

Czy p o m n i s z te b e z d e n n i e s m u t n e Psie oczy — p e ł n e łez ?

G d y b i e r n y , tępy syn n i e w o l i , Z n o s z ą c y razy i głód,

P r z e p o m n i n a g l e s w o j e j roli I n i e w o l n i c z y c h c n ó t .

(11)

O p u ś c i łapy, zwiesi głowę, O b l i ż e s k r w a w i o n y b o k , S p u ś c i p o s o b i e uszy p ł o w e I w ziemię u t k w i w z r o k .

O p u ś c i ł ł a p y — z w i e s i ł uszy, Legł piersią na g r u b y p i a c h I w y p ł a k u j e m ę k ę duszy W n i e u t u l o n y c h łzach.

A t a k a żałość w n i c h w i d n i e j e N a d nędzą u b i e g ł y c h lat, J a k b y p o g r z e b a ł już n a d z i e j ę I wszelki wiary ślad.

O t o o d n a l a z ł k r e s n i e d o l i , G d y z ł u d z e ń straciwszy szczęt, P o j ą ł wyraźnie, c o go b o l i 1 — nie m ó g ł zerwać p ę t . W i ę c płacze — żrąca łza m u ś c i e k a Z ócz m ę t n y c h , w p a t r z o n y c h w kres, I z w o l n a c i e m n a N o c p o w l e k a Psie oczy — p e ł n e łez.

LEOPOLD LEWIN

H Y M N

Z i e m i o , s r e b r e m s t r u m i e n i gęsto wyszywana, W y k ł a d a n a zielenią, b r o n z e m p r z e t y k a n a , N a b i j a n a w p o s a d a c h miedzią i m a r m u r e m , N a k r y t a o b ł o k a m i , tęczą i l a z u r e m ,

W y s a d z a n a s z l a c h e t n y m , h a r t o w a n y m k r u s z c e m , P o r o s ł a w i n n e m g r o n e m i p n ą c y m się b l u s z c z e m , B o g a t a w r ó ż n o b a r w n e , w i e l o ś c i e n n e bryły, W k t ó r y c h szczerego złota p r z e b i e g a j ą żyły, W k a m i e n i d r o g o c e n n y c h n i e p r z e b r a n e złoża;

Z i e m i o k o j ą c y c h k w i a t ó w , o w o c ó w i zboża, N a k t ó r ą c i e ń rzucają wysokie o g r o d y , Którą w i t a j ą — świty, żegnają — zachody, N a k t ó r ą w r o z i s k r z o n e , p o g o d n e wieczory, J a k złociste p a j ą k i wiszą g w i a z d o z b i o r y ,

W k t ó r e j g o r ą c e m w n ę t r z u w i e c z n e o g n i e d r z e m i ą I w r z ą c a lawa kipi.

R o z p a l o n a ziemio, R z u c o n a w p l a n e t a r n e , ś r ó d g w i e z d n e o g r o m y , G d z i e pędzą m e t e o r y , k o m e t y i g r o m y !

(12)

- J - ' - ZENON WAŚNIEWSKI

S T A C J A nieznane sylwetki przechodniów

gryzące dymy lokomotyw

spacer czerwonej czapki dzień po dniu i niekończący się szyn motyw

obce słowa prośby i śmiechy i kroków odgłosy w okno wciska się miasto

fragment

dom najbliższy oto doktór sędzia z obwiązanem okiem i chłop napół bosy i ktoś wieczny podróżnik szukający ciszy

pociąg nim ruszy gwiżdże dla odwagi

trzask drzwi okrzyki pożegnania i powiewanie chust

ruszają r u m a k i 20 wieku apokaliptyczne bestje ludzkiej sagi i ręce zbliżają się do ust

TADEUSZ BOCHEŃSKI (Kraków)

K O C P O D H R U B Y M Gwiazdy leżą na oczach, gwiazdy czuję czołem, nieprzeliczone mnóstwo migocących ameb.

Ruchliwe są i ciekłe, niebieską oskołę

niosą w usta, nadludzki w mózg wsączają zamęt.

Krąży głowa kamieniem, kulą złotej rtęci, jak planeta po niebie zimnem się przewala.

Meteory skrzesała, wirami się kłębi, do opuszczonej ziemi uśmiecha się zdała.

Nagle zbłądzi, o skałę zawadzi naiwnie i ocknie się, złocista od niebieskiej braci.

Hruby czerni się przed nią p ę k a t o i dziwnie, otchłań masy po wielkich otchłaniach pustaci.

Poziomy, stały, święty, odurza potęgą i najsłodszą pokorą w gardziel mi się tłoczy.

J a k ż e go jutro stopy nieulękłe sięgną, gdy dziś widok przeraża, że zamykani oczy ? Puszcza szumi. O suche, gałęziste morze !

O mowo niepożyta, która dręczysz ucho ! Pod niebem, które płonie, wobec gór i w borze nie utulisz się, serce, bogów zawierucho.

KAZIMIERZ ANDRZEJ J A W O R S K I

R O Z B I T K O M „ C Z E L U S K I N A "

Znamy to wszyscy dobrze. Czytało się Nansena.

S. O. S. na ekranie i kry p ę k a j ą c e j huk.

Ale że to naprawdę, że to nie książka, nie scena, — któż z nas pomyśleć mógł ?

Ciepło jest siedzieć przy b i u r k u lub w knajpie przy kuflu piwa, n a w e t ulicą błądzić, gdy w płuca się wsącza złośliwa mgła.

Załogę „Czeluskina" otacza noc przeraźliwa i wicher na płótnach namiotu pieśń borealną gra.

Apokalipsą krwawą wybucha x^olarna zorza (w zgrabiałe palce stylo u j m u j e profesor Szmidt) ogniste płynne d r a p e r j e usłały niebios bezdroża

I kreślą zziębniętym ludziom niezrozumiały mit.

Więc skupić się koło radja jak przy płonącem ognisku, gdzie Krekkel telegrafista wyławia ciepło słów —

że Lapidewski —że „Smoleńsk"—że pomoc już jest blisko — a lód złośliwie trzeszczy i z hukiem pęka znów.

Niesposób spać na wulkanie, gdy lawa ma buchnąć przez krater, tak samo gdy nogi parzy k r u c h e lodowe szkło,

i głębia morza pod spodem i kry płynącej zator

i rozpacz gwiazd wyiskrzonych lub zorzy bengalskie tło.

Mieszkańcy ciepłych pokojów, poddaszy i izb niezdrowych, k t ó r y m zarówno na oczy sen spada — skrzydlaty gość!

Pomyślcie o nocy tragicznej rozbitków na krze lodowej, drżących, czy łoskot śmigi, czy śmierć im obwieści: — dość

(13)

P O E Z J A C Z E S K A JAROSŁAY SEIFERT

P O C A Ł U N E K N A D R O G Ę

M o t t o : P i ę k n e p a n i e c a ł o w a ł y a m e r y k a ń s k i c h o c h o t n i k ó w

Nie z a p o m n ę , nie z a p o m n ę nigdy tego, com widział w ów dzień.

Brzęczały szyby katedr, wysoko płonęło V e r d i m . P ł o n ę ł a b i t w a jak pochodnia, d r z e w a drżały aż do korzenia.

To jest okno szpitala ś w i a t ó w , n i e zaś niebios ciemne sklepienia.

Niby p u s t e puszki od k o n s e r w ludzie t u t a j gniją i r d z a w i e j ą . Walczący za Francję, widzę:

w strzelnicy gwiazd zawieja.

Za F r a n c j ę ?

Dotąd-em k r a j t e n o m i j a ł ! Dlaczego wznoszę m ó j k a r a b i n , Celuję i z a b i j a m ?

Deszcz rosi n a te ciała.

Z pożółkłych t w a r z y oczy o t w a r t e [patrzą.

z a g l ą d a m w te oczy — Zmarli jakby płaczą...

Deszcz rosi i nas, żywych.

Pod cieniem h e ł m ó w i n a m coś [w oczach świeci.

Dlaczego jestem tu, dlaczego czu- [wam t u t a j , gdzie mi tak s m u t n o przecie ? Za słodką Francję w a l c z ę ?

Widać mi droższa, niż w ł a s n a ziemia [rodzinna, a nie z n a m kobiet s t ą d ,

nie p r ó b o w a ł e m tutejszego wina...

Za pocałunek j e d n e j m a ł e j miss t a m , u nas, za oceanu f a l a m i ( k i e d y m odchodził n a wojnę, d o t k n ę ł a m e j t w a r z y ustami).

P o d a ł a mi rękę, ś c i s n ą ł e m ją i w t e d y wszystko było s t r a c o n e (byłem w y c h u d ł y , cierpiałem głód)—

— u c a ł o w a ł e m jej pierścionek.

I czy wyrzucać jej to m a m , aż gorycz wejdzie we w s p o m n i e n i e

[słodko s m a k u j ą c e , czy mant przeklinać ją, czy płakać, czy ś m i a ć się wkońcu ?

I R O S Y J S K A Niech tylko zerwie się ś w i a t o w a

[wojna, niech zagrzmią działa, z a k o p a n e w

[ z i e m i ! Za p o c a ł u n e k j e d n e j m a ł e j miss będę milczał — b ę d ę niemy...

Z czeskiego spolszczył Józef C z e c h o w i c z

TEODOR SOŁOGUB

C Z A R C I A H U Ś T A W A Pod jodłą kędzierzawą

n a d g w a r n e j rzeki toń kołysze swą h u ś t a w ę k o s m a t a czarcia dłoń.

Czart h u ś t a , śmiech się niesie to wprzód, to wtył, to wprzód, to wtył, a deska trzeszczy, gnie się, sznur wciąż o sęki trze się, już m u nie starczy sił.

Z skrzypieniem wciąż p o m y k a r u c h o m y , słaby blat,

a czart chichocze dziko n a cały boży ś w i a t . Bezradnie się kołyszę

to wprzód, to wtył, to wprzód, to wtył, sznur ściskam, w bezdni wiszę i ciągle tylko słyszę,

śmiech zgrzyta jak sto pił.

Na jodle kędzierzawej chichocze siny bies:

— Trafiłeś n a h u ś t a w ę , więc leć i czart cię b i e r z ! Pod jodłą kędzierzawą pisk słychać djablich rzesz:

— Trafiłeś n a h u ś t a w ę , więc leć i czart cię bierz ! Wiem dobrze, bies nie skróci tych strasznych moich m ą k , dopóki m n i e nie zrzuci zamachem groźnych r ą k . Dopóki się nie przetrze o s t a t n i a z w ą t ł y c h lin, dopóki nie podeprze m e j głowy ziemi klin.

Nad jodły wzlecę ż w a w o i czołem w ziemię trach ! więc, czarcie, p c h a j h u ś t a w ę wciąż wyżej, wyżej, — ach !

Z r o s y j s k i e g o spolszczył K . A . J a w o r s k i

(14)

P O E Z J A B U Ł G A R S K A IWAN WAZÓW (1850—1921)

P O E M A T Dzień cały w górach n a p o d g w i e z d n e j grani błąkasz się s a m wśród skał n a d śmierci m e t ą i s a m o t n i e schylony k u czarnej otchłani, myślisz i marzysz, s k u p i o n y poeto.

Jakiż z a p r z ą t a myśli t w o j e t e m a t i dokąd marzeń twych prowadzi droga ?

— Mój u m y s ł z a j ą ł n a j w i ę k s z y poemat.

— P o e m a t Danta ? może Tassa ?...

— B o g a !

Spolszczył K . A . J a w o r s k i

P. K. JAWOROW (1877 — 1914)

W E S T C H N I E N I E W g a s n ą c e m świetle dnia — ż e g n a l n e blaski zórz, a r o m a t róż, co ich nie było zrywać żal,

łabędzia tylko pieśń, od ś w i t u chora już

samotność duszy mej, wśród s m u t k u ciemnych fal...

Ach, cichy s m u t e k ten, gdy się przybliża noc i gdy n a nagi krzew w e s t c h n i e n i o m zefir s i a d ł ! Szerokich skrzydeł lot, ich opuszczona moc — a dusza — m a r t w a już, i grobem jej jest świat.

TEODOR W. TRAJANOW (1882)

W Y B R Z E Ż E Ś M I E R C I Bieleją w m r o k u groby, zdjęte ciszą,

w cyprysów szczyty sen się ciemny wsnuł.

Przycichły fale: ledwo się kołyszą, szkielety z m a r t w y m żalem w l o k ą c wdół.

Z szkieletów jęk, ni krzyk się nie odzywa;

w i d n o k r ą g nocny śmiało p a t r z y w cień.

Niby ojczyzny zjawa, obłok spływa, aby u t o n ą ć pośród gwiezdnych ćmień.

Z b u ł g a r s k i e g o spolszczył A n t o n i B o g u s ł a w s k i

L U D O W A P I E Ś Ń M A C E D O Ń S K A Ś p i e w a j J a n o , ś p i e w a j miła córko !

Stale siedzisz, J a n o , koło krosna I wyszywasz s z t a n d a r macedoński.

Przez dzień umiesz wyszyć sto d r a h m [srebra, Sto d r a h m srebra— i j e d w a b i u librę, Napis piszesz: śmierć albo s w o b o d a ! Komu chcesz go, Jano, p o d a r o w a ć ? Zali T u r k o m czy p r z e k l ę t y m G r e k o m ?

„Ani T u r k o m ni p r z e k l ę t y m Grekom, Komitadżom naszym macedońskim, Co to błądzą p u s t e m i górami".

Stale siedzisz, stale siedzisz, J a n o , I wyszywasz jedwabną szateczkę Potrzebujesz aż sto łutów srebra.

Tak p o w i a d a J a n i n y mateczka:

„Biada J a n o , b i a d a miła córko ? Dla kogo są te j e d w a b n e szatki ? Męża nie masz, by te szaty nosił, B r a t a n i e masz, by t e szaty nosił ?"

O d p o w i a d a białolica J a n a :

— „Ale, ale moja s t a r a Matko, Będzie nosił je m ó j J u n a k Jeny."—

„Wszak Twój j u n a k padł n a wojnie".

— P r z e k l ę t a bądź, k u k u ł k o t y s i w a , Co k u k a j ą e n a górze pirynie, Omamiłaś naszyeh młodych chłop-

[ców !.

Spolszczył L u d o m i r R u b a c h

(15)

Z P O E Z J I A N G I E L S K I E J HILAIRE BELLOC

P O Ł U D N I E A N G L J I Kiedy w środkowej mieszkam Anglji,

Niemiłej i nasiąkłej wodą, Zapalam w wieczór lampę w swym pokoju:

Od pracy mię marzenia wiodą, Wzgórza się jawią z hrabstw południa wielkie

I myśl im moja jest gospodą.

Wysokie wzgórza hrabstw południa Anglji Rzędami wznoszą się u morza I tam to, tak, tam, w tych wysokich lasach,

Chciałbym się błąkać wśród bezdroża

I chciałbym, by rówieśni — chłopcy, gdym był chłopcem — Byli wraz ze mną tam, drużyna hoża.

Północnej Anglji ludzi

Poznałem dobrze i głęboko:

Puste przestrzenie swej kochają ziemi, Mgły tam na niebie są wysoko, Z obronnych murów, z zamków na wyżynie,

Dalekie góry widzi oko.

Zachodniej Anglji ludzie

Ci mają Severn, rzekę swoją, W której brunatne fale miecą liście

Osiki, co nad brzegiem stoją:

Gór tajemnice wyśledzili wszyscy I ucho starą pieśnią poją.

Ale mieszkańcy hrabstw południa

Najlepsze i najmędrsze mają serce—

Uśmiech swój biorą z fal wybrzeża głośnych, A hart przeciw rozterce,

A radość w oczach czerpią chyba z wiosny:

Gdy na te wraca z mórz kobierce, Fijołki nagle u jej zakwitają stopy,

Czar niespodziany lśni w iskierce.

Nigdy pomiędzy sosny w bór nie wchodzę, A wciąż ze Sussex czuję wonie;

Na spłacheć ziemi nie nastąpię nogą, ; -

By nie czuć się jak na swym zagonie.

Uroczystą i nagą, hen, wzgórza się linją Ciągną na nieboskłonie, Rzeczy zgubionych nie umiałbym szukać

I nie mnie łatać co złamane;

Obawiam się, że gdy się kres przybliży, Sam jeden się zostanę — Któż zechce być pociechą moją,

Przyjaźnią któż ukoi ranę ?

Starannie żyć, zgromadzić chcę i wybrać Przyjaciół z swej sussex'skiej roli:

Z zagonów swoich w gwiazdy zawsze patrzą 1 ugór orzą swój powoli — Oni i Bóg ten z hrabstw południa Anglji

Dodadzą sił mej chorej woli.

Jeśli wzbogacę kiedy się w mem życiu I jeśli długich lat dożyję, Chatę wystawię pod strzechą, pod długą,

Przed zimnem do niej się ukryję.

Tam się o Sussex pieśni będzie śpiewać, Baśnią o Sussex się upiję.

A dom postawię ten wśród drzew, drzew wniebopiennych, Tuż, tuż u brzegu morza:

Rówieśni moi, chłopcy, gdy ja byłem chłopcem,

Siedzieć tam będą i pić ze mną, ma kompanja hoża. _

Z angielskiego tłumaczył Stanisław Holsztyński

(16)

WITOLD KASPERSKI

D Z I E Ń H E L E N Y (Fragment z powieści p. t. „Nauczyciel")

Przesuwają się monotonnie dni. Szare schłostane deszczem płachty. Marzec. Pola pstrokate, poplamione zrudziałym śnie- giem. Chaty przysiadły nad drogą jak baby, okutane liściem i słomą. Wiatr siecze zukosa deszczem. N o c e czarne i oślizgłe.

Dziwna jest ludzka samotność w takie noce i dnie. Czło- wiek oddala się od wszystkiego, a cofa się wgłąb samego siebie, w skorupę własnych, ślimaczych przeżyć. Wgryza się we w ł i s n e istnienie. Przeżuwa wielekroć swą karmę duchową. Znajduje w niej posmak rzeczy zapoznanych a tak bardzo własnych, choć oddalonych. Patrzy w siebie. Tak — postaw płótna zwinięty na tkacki wał. Odwijać, odkręcać. Skąpem światłem dnia dzisiej- szego naświetlać każdy centymetr tej taśmy. Wiązać ją ze sobą nierozerwanie. Tkać nową osnowę rzeczy, które idą. Przykucnąć nad własną nędzą. Małość czy wielkość swą ciężko na barki dźwignąć i iść. Nieść ją nieustępliwie, choć nowy dzień słońcem w oczy nie bryźnie.

Odszukać swą wieczność człowieczą. Pazurem uchwycić.

I nie dać się. Mól zniechęcenia wświdrowuje się w mózg.

— Dla kogo 1 — Poco ? — O, haseł nie brak. A l e te dalekie marcowym, zszarganym dniom.

Prawdy, prawdy codziennej, prostej i bliskiej!

Świt już. Matowieje okno. O k n o matowe jak (błękitne niegdyś) oczy Heleny. Zmatowiały i wypełzły. Dziwnie czyste i jasne są oczy dzieci. Ach, i ona dzieckiem była. Pod oknem kwitły krwawe pelargonje i fioletowe malwy. Dziwne jest to ok- no dzieciństwa. Jak trudno przez nie wyjrzeć na świat.

Dźwiga się dzień. D z i e ń nowy. N o w e g o jednak niema nic.

Chyba inny napis na kalendarzowej kartce. A zresztą nawet godziny zegar te same wskazuje, Jak wczoraj, jak zawsze.

Trzeba pozostawić siebie w pokoju. Nie. T o tak trudno.

Spacer niedaleki. Otwierają się drzwi. Surowe powietrze uderza w twarz. Płaszcz szczelniej. Pierwsze dzień dobry. T o dzieci idą do szkoły. Na drodze błoto zmieszane ze śniegiem. Postrzępio- ne wory chmur wiszą na topolach. Wiatr niemi kołysze. Wyciska krople dżdżu. Ktoś idzie naprzeciw. Zgarbiony i mały. Twarz szara i pospolita. R z e c z — n i e człowiek. Tam k o ń przyczepiony do woza dolę swą wlecze mozolnie. Gdzieś na dachu w r o n i chrypi. Ot, i już szkoła. Klasa na prawo. N a lewo mieszkanie gospodarza. Sień wspólna. W sieni stoi drabina, kosz i uparo-

(17)

wane dla świń ziemniaki. Na drabinie dzieci składają mokry przyodziewek.

—- Ach, tyle razy mówiłam!

— Kiedy, proszę pani...

Klasa. Ławki — trzyosobowe. Tu tablica. Tam mapa. Kilka obrazów i portretów. N i e c o wilgoci. Lekki zaduch. Hałas. Słów nie rozróżnić. Skargi.

Modlitwa. Dziennik. Polski. Rachunki. Przyroda. Godziny ciężko. Ot, głowę o szybę oprzeć. Oczy przymknąć. Za oknem chlew. Przed chlewem nawóz pływa w gnojówce. Wiecznie ten sam. C o i jak fatum. A jednak trzeba. Trzeba powrócić. Zdławić rosnący ból. Trwać. Wiązać rwące się nici. A nad gankiem wiatr rysuje ostremi palcami na blasze litery: „Jednoklasowa Publiczna Szkoła Powszechna w Kobylicy"

I znowu godzina. Dzieci hałaśliwie odkrzykują modlitwę.

Powrót. Zimno i pusto. Samotność. Pająk smutku dziwne sieci mota. Aż listy. Wielkie święto listów: czwartek. A listy są jak ludzie. Urzędowe i serdeczne. Obce, nieraz złe i opryskliwe, obojętne lub bliskie. Czasami prznoszą coś, jak dalekie spoj- rzenie przez okno dzieciństwa. O k n o opięte krwawą pelargonją

— Przesłonięte firanką błękitu.

Listy są c u d o w n e » i podróżani. Przynoszą oddech z od- dalonego, tętniącego życiem świata. Zawierają w sebie malutką cząstkę z kogoś innego. Wycinek życia. A więc jest o co sa- motność zahaczyć. Leży ich kilka: niebieskie i białe. Koperty nieomal oddychają. Cichutko i spokojnie. Najpierw te białe.

— „Wiem, że tam u Ciebie teraz błoto, nuda i smutek.

Codzień idziesz tą samą drogą: tam i z powrotem. Znasz każdą grudę zoranej kołami ziemi. Wiem, wierzby wiatr stroi i smut- no ci".

Helena podnosi głowę: — tak, smutno mi.

— ,,Ach, Henko, jak wiesz, pracuję w tej przebrzydłej okolicy. Wyobraź sobie, wszyscy tu garnki lepią. Poznałam jut księdza i byłam wczoraj u sekretarza. A jego żona całkiem krótkowzroczna. Mój kierownik mówi, że jestem bardzo miła, ale do stacji to mam aż 15 km". —

A w trzecim liście węzły wyrazów narastają, rosną. Nie- łatwo z nich supłać słowa. — „I ja jestem nauczycielem. Wiem.

Trudno zostawić siebie przed progiem szkoły. Być dzieckiem a oczyma matki patrzeć w jasne oczy dzieci. A l e trzeba. I moż- na. W codzienności, w zdarzeniach najbłahszych i najprostszych szukam istoty swej pracy. Idę do ludzi. Człowiek w swej pier- wotnej strukturze jest jeden. Każda troska mego siermiężnego sąsiada—moją troską. Jego radość—moją. Znam każde dziecko-

(18)

i w i e m , d l a c z e g o n i e r a z j e s t s m u t n e . T u , zdała o d w y k w i n t n e j k u l t u r y ś w i a t a — s z u k a m s a m e g o s i e b i e w t w a r z a c h i s e r c a c h

p r o s t y c h l u d z i " .

H e l e n a c o f a s i e w s t e c z . O d n a j d u j e w s z y s t k i e s w e d n i za- g u b i o n e , z s z a r g a n e , w s t r z ę p a c h . T r z y lata n a j l e p s z e j m ł o d o ś c i . W p a t r u j e sic d ł u g o w list. C z y t a k i l k a k r o ć . P r z y j a c i e l s k a d ł o ń w p o r ę . P r z e d o c z y m a w y r a s t a z o p ł o t k ó w w i e ś . W i e ś t o n ą c a w e m g l e . H e l e n a w s p i e r a g ł o w ę o o k i e n n y p a r a p e t . J a k ż e c i ę ż k o . D r o g ą p r z e c h o d z ą d z i e c i . S p o s t r z e g a j ą w o k n i e n a u c z y c i e l k ę . Stają. H e l e n a s p o g l ą d a . W o c z a c h d z i e c i s z e r o k o o t w a r t y c h z n a j d z i e w i e l k ą u f n o ś ć i w i a r ę . C h w i l a . C o ś , j a k b y n i e b i e s k i c i e ń s z c z ę ś c i a .

N a d c h o d z i w i e c z ó r i z a w i e s z a w o k n a c h c i e m n e p ł a c h t y . C h m u r y o k r a k i e m żeglują na g r z b i e t a c h d a c h ó w . H e l e n a p ł a c z e .

JÓZEF CZECHOWICZ

U S P O Ł E C Z N I O N E A B S U R D Y

Zamieszczony w 6 numerze „Kameny" artykuł M. Czuchnowskiego p. t. „Uspołecznione eksperymenty" jest jednem z ogniw kampanji tego poety przeciwko poezji. A cała jego kampanja jest skolei ogniwem w akcji wszystkich społeczników wszelkiego autoramentu. Społecznicy — obojętna to rzecz z pod czyjego znaku i sprawa czy zlewa — traktują sztukę jako argument w swoich rozgrywkach i nikt od nich innego sta- nowiska nie wymaga. Dla handlarza wszystkie wartości świata mogą być objektami handlu, dla bojownika społecznego — narzędziami walki, dla filozofa — pretekstami pracy poznawczej. Jeżeli artykuł Czuchnowskiego uważam za szkodliwy i wymagający odpowiedzi, to tylko dlatego, że sta- nowisko demagogiczno-społecznikowskie przyjął tu poeta, a więc czło- wiek, który — zdawałoby się — z natury rzeczy winienby walczyć o este- tyczne, poetyckie kryterja dla poezji.

Z artykułu wnioskować należy, że Czuchnowski ma postawę mark- sistowską, to znaczy widzi ze świata tylko tyle, co się da zamknąć w kategorjach aktywnych: aktualnych między połową X wieku a chwilą obecną. Dla światopoglądu tego niczem są zagadnienia historji w jej istocie, niczem jest dedukcja filozoficzna, niczem zdobycze nauki czystej, a w konsekwencji i sztuki czystej. Uproszczenie wszechzagadnień do for- muły socjologicznej, desinteresement wobec wszystkiego, co nie jest łopa- tologicznie jasne (najgłębsze wartości religji, początek człowieka, kwestje ontologiczne etc.) — to zaiste łatwa i niezaszczytna droga, prowadząca może ku komplikacjom życia zewnętrznego, ale i ku wyjałowieniu czło- wieka, jako człowieka. Nie należy zapominać, że ziemia, po której stąpa- my jest ciałem niebieskiem w Kosmosie i że rzuceni między potęgi czaau i przestrzeni mamy także większe zmartwienia niż wiece!

Czuchnowski oskarża poezję awangardową, że służy ona celom wy- tyczonym jej bezplanowym dla postępu biegiem. Żeby wierzyć temu oskarżeniu, trzeba najpierw uwierzyć w absolutną wartość postępu, po- tem w jego istnienie, a wreszcie, w bezplanowość rzeczywistości da»ej.

Jeżeli i ja i szereg poetów, w których imieniu mówię, upieramy się przy estetycznych walorach i kryterjach w poezji, to czynimy to nie dlatego, żebyśmy nie doceniali jej społecznego znaczenia, ale dlatego, że nie chcemy go przeceniać, dlatego, że nie możemy uznać elementów uk- ładu społecznego za coś hierarchicznie wyższego od istoty bytu. Twór- czość, jej psyęhologja i jej wytwory są organicznie związane z czemś najwyższem w człowieku, najwyższem w ludach i narodach, najwyższem na naszej planecie, a może i gdzieindziej — z pierwiastkiem metafizycz-

N r.

(19)

nym. Uświadamiając sobie to, nie widzimy żadnej potrzeby wiązania sztuki ze zjawiskami żyjącemi tydzień czy rok, z ceną soli, ze szwindla- mi partyjnemi, z ciemną reakcją prawicy i lewicy. Mogą się w poezji odbijać równie dobrze gniew monarchistów, jak i gniew ludu, o ile będą należycie brzmiały w harmonji poematu.

Czuchnowski pisze, że awangarda poetycka upaja się techniką po- etycką dla techniki i nazywa to wyrabianiem aparatów dla aparatów, wożeniem automobili w automobilach. Pisząc tak przemilcza demagogicz- nie szereg kwestyj. Po pierwsze: jedyna wartość społeczna sztuki polega na tem, że drogą doznań estetycznych zbliża ona zarówno twórcę, jak i odbiorcę dzieła do owego metafizycznego węzła świata, a tem samem pogłębia nas i czyni wyższymi, lepszymi. Jeśli więc poeci starają się dać maksimum artystyczności, to nie znaczy, że robią aparaty dla aparatów, ale aparaty dla ludzi. Zresztą różnica między aparatami i autami z jed- nej strony, a sztuką i poezją z drugiej jest zbyt wyraźna, aby można było cokolwiek na tego rodzaju porównaniach budować. Jedne należą od świata rzeczywistości fizycznej, drugie do rzeczywistości psychicznej.

Artyzm poezji awangardowej osiągnął dziś bardzo wysoki poziom.

Społecznicy, uznając, to, pytają równocześnie o pion moralny. Co ma jedno do drugiego? Praca twórcza w dziedzinie sztuki ma bliskie analogje z pracą twórczą nauki. 1 jednej i drugiej obojętne być muszą normy etyczne, o ile chodzi o twórczość, nie zaś o jej pozór. W chwili obecnej sprawa nabiera zabarwienia konfliktu tak ostrego, jak ongiś konflikty między nauką, ukazującą ziemię jako pyłek kosmiczny, krążący wokół słońca, a kościołem twierdzącym, że jest odwrotnie. Jeśli poeci awangar- dy trwają na stanowisku pojmowania twórczości, jako specyficznego, bohaterskiego aktu poznawczego, rozbijającego straszliwą samotność we- wnętrzną człowieka, są poetami walki. Jeśli wożą „w automobilach swych strof łzy białych utrzymanek", są szoferami mieszczaństwa, jeśli wożą hasła wstecznictwa są również szoferami i jeśli wożą program erfurcki, kategorja się nie zmienia, zmieni się jedynie liberja sługusów. Poezja awangardy winna wzmocnić swe pozycje. Skłaniając się sentymentem ku bezbronnym i uciśnionym, winna nie zapominać że jednak nie może służyć porachunkom, w których aż za często „cel uświęca środki", ma- chlojkom i załganiom zarówno dolnych, jak górnych klas społecznych.

Obojętni są nam i nosiciele ciała i tragarze ducha i uspołecznione absurdy.

K S I Ą Ż K I N A J N O W S Z E

Michał Rusinek „Człowiek z bramy" powieść Wyd. Gebethner i Wolff Warszawa 1934.

Michał Rusinek, autor „Kapitana czerwonego widma" i „Półmęż- czyzny" wystąpił przed rokiem z ciekawą książką p. t. „Burza nad bru- kiem", wydaną przez firmę Gebethnera i Wolffa w Warszawie. W dziele tem przejawił się dopiero mocny talent młodego pisarza, talent o włas>

nej odrębnej linji, linji pełnej świeżości, rozmachu i siły. W „Burzy nad brukiem" zamknął Rusinek dzieje dzieciństwa proletariackiego dziecka, syna stróżki, Piotra Ożelucha, historję szarą, smutną i pełną codziennych Zmagań o prawo do życia, rzuconą na tło pierwszych dni tworzenia wol- nej Polski. Piotr dojrzewa więc w mrocznej i zatęchłej atmosferze wil- gotnej nory, w atmosferze lepkiej nędzy, pogardy i poniżenia. Dusi się, lecz w ciemnościach dostrzega piękno, a kto wie, może nawet najpięk- niejsze, jakie kiedykolwiek już ujrzy w życiu, światło, a mianowicie blask miłości matczynej. Miłości tej poświęca Rusinek najdoskonalsza karty swojej powieści, zdobywając się nieraz w „Burzy nad brukiem" na prawdziwie mistrzowskie miejsca (śmierć matki).

Duszę dziecka nędzy zna autor nawylot i dlatego powieść ta jest przesycona nawskroś prawdą, bijącą niemal z każdego obrazu i każdego słowa. Prócz wizjonerskej znajomości duszy suteryn w „Burzy nad bru- kiem", Rusinek czaruje nas jeszcze w swem dziele, soczystym, odrębnym, niezwykle ciekawym i oszałamiającym wprost niejednokrotnie stylem, stylem który mówi, że w autorze tym literatura polska zdobywa jedne- go z nowych potentatów, po którym mamy prawo spodziewać się nie-

(20)

jednej jeszcze daleko doskonalszej rzeczy, niż choćby taka „Burza". Dla- tego szeroka opinja z prawdziwem zadowoleniem przyjęła wyrok »ądu krakowskiego, przyznającego nagrodę literacką miasta Krakowa temu młodemu, a już tak świetnemu pisarzowi.

Chwila przyznania zaszczytnego odznaczenia M. Rusinkowi zbiegła się jednocześnie z chwilą wyjścia nowej książki tegoż autora, stanowią- cej cykliczną całość z „Burzą nad brukiem", a mianowicie: „Człowieka z bramy". W dziele tem znajdujemy dalsze dzieje syna stróżki krakow- skiej, Piotra Ożelucha, który, zdobywszy już nieco grosza, wyruszył w świat i wylądował szczęśliwie w budującej się Gdyni, by tutaj przy warsztacie fotograficznym zdobywać upragnione pieniądze, pieniądze po- trzebne na kupno takiej kamienicy, w jakiej pracowała niegdyś tak bar- dzo ciężko jego matka jako stróżka i której właścicielką miała być pier- wsza miłość Piotra, Gąsiorkówna, ta Gąsiorkówna, którą ciągle nosił w sobie, jak talizman, pobudzający stale do bezprzykładnej orki. Jej to chciał Piotr cisnąć w twarz podobną kamienicę, jaką posiadała sama, by nie gardziła nim na każdym kroku, jak dotąd !.

Osiedliwszy się w Gdyni, otwiera więc zakład fotograficzny w ubogim domu i przy pomocy brzydkiej Marty, córki gospodarza, u które- go mieszkał, zbiera grosz do grosza. Pracuje ciężko, ale do pracy prze- cież przywykł oddawna, kiedy to jeszcze, będąc w Krakowie, giął się pod kubłami węgla noszonego z piwnicy. Pracę jednak uważa Piotr nie za cel swojego " życia, lecz za środek, wiodący do zdobycia majątku.

Wreszcie jako człowiek stosunkowo zamożny wraca do rodzinnego Kra- kowa i tam w tej kamienicy, w której umarła jego droga matka, po- chyla się do rąk takiej samej stróżki jak ta, jaka go niegdyś na świat wydała.

W „Człowieku z bramy" Rusinek z wielką subtelnością podchodzi do psychologji swych bokaterów. Obraz psychologiczny jest tutaj bar- dziej jeszcze pełny, niż w „Burzy nad brukiem", a zwłaszcza bardziej drobiazgowy. Opisy stanów uczuciowych Piotra Ożelucha przypominają cznłą kliszę fotograficzną, notującą najdelikatniejsze, prawie że dla oka niedostrzegalne odcienie. Wadą tomu tego jest wątłość akcji, rozwijają- cej się z trudem i pozbawionej potoczystości. Całość jednak cyklu należy uznać za rzecz pierwszorzędnej wartości i za trwałą, nieprzemijającą po- zycje w dorobku naszego piśmiennictwa.

KONRAD WRZOS—„KIEDY ZNOWU WOJNA ?" - W y d . Gebethner i Wolff — Warszawa 1934.

Polski Knickerbocker, jeden z najzdolniejszych dziennikarzy i re- porterów, wystąpił z drugą swoją książką, p. t. „Kiedy znowu wojna" ? Wielki sukces, jaki odniosła niedawno pierwsza książka tegoż autora p. t. „ Oko w oko z kryzysem", każe nam zwrócić baczną uwagę na no- wy tom K. Wrzosa, wydany przez Gebethnera i Wolffa. Jest to zbiór re- portaży z podróży, odbytej przez tego pisarza dokoła Niemiec, oraz z rozmów przeprowadzonych z mężami stanu poszczególnych państw, z takimi, jak: J. Piłsudski Massaryk, Henderson, Jędrzejewicz, Stauning, Dollfus, Paul Boncour, Deladier, Cot i wielu innymi. Marszruta Wrzosa obejmowała: Pragę, Wiedeń, Bern, Paryż, Saarbrucken, Brukselę, Hagę, Amsterdam, Warszawę i Gdańsk. Autor w poszukiwaniu ognisk zapal- nych dotarł wszędzie, gdzie tylko spodziewał się znaleźć choćby iskrę tlejącą w popiele. Wrażenia zaś swe podał w sposób tak niezwykle cie- kawy i interesujący, że książkę czyta się od pierwszej aż do ostatniej strony jednym tchem, tem bardziej, że i temat wybrał wprost fascy- nujący.

' EDWARD LIGOCKI „Prawnuczka Fausta" — powieść — Kraków 1934 — Wvd. W. Mejselsa.

Auto"r „Płonącego Rejms" oraz „Sambry i Mozy" dał tym razem powieść, której skąpa zresztą fabuła obraca się dokoła przeżyć dwojga kochanków: Marhor, pochodzącej ze starego, arystokratycznego rodu,

„prawnuczki Fausta", oraz oficera. Dzieje się zaś to wszystko podczas woiny światowej w Szwajcarji. Historja nieszczęśliwej miłości tych dwoj- ga "kochanków opowiedziana zręcznie i kulturalnie. Całość wydaje się jednak słabsza od poprzednich książek E. Ligockiego.

Cytaty

Powiązane dokumenty

A ja mówię, że to nie jest już życie, to jest obraz, którym [będą się w kraju żywili, gdy go po latach ktoś wielki będzie malował na płótnie.. „Hejnał

Pomijamy wstęp „artykułu&#34;, w którym autor rozpływa się nad uchwały endeckiej większości łódzkiej Rady Miejskiej; mocą tej uchwały nagrodę literacką miasta Łodzi

Niewiele co chciał gadać, a tylko w okna spozierał, czy już bardzo późno, to znów na Franka, za- zębiając się wzrokiem w jego twarz uśmiechniętą, zadowoloną.. W tej

więc chociaż damasceńska szabla się rozbestwia, dumnej serca kolczugi nie ima się trwoga.. Gdzieś tam krwawi maleńka, niewidzialna rysa, Izyda zadumana ma

Światopogląd poety nabiera wyrazistości („Więcierze&#34;). Poeta czuje się maleńkim kosmosem, który chciałby rozszerzyć i narzucić nieniewolniczo światom innym. Program

Pigoń urodził się w jakiejś Komborni galicyjskiej, i może on jest pochodzenia chłopskiego.. Teraz ma

Ale jeśli powiemy, że technika awangardy jest najwyższym do- tąd osiągniętym szczytem, który trzeba było zdobyć, to zastoso- wanie te i techniki d o celów ściśle nawet

T y m pro- blemem „korzennym&#34; jest idea współdziałania — szlachetnego krzyżowania się kultury inteligenckiej z kulturą ludową — sło- wem, „arka przymierza&#34; Nasi