• Nie Znaleziono Wyników

Zygmunt Bauman University of Leeds

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Zygmunt Bauman University of Leeds"

Copied!
17
0
0

Pełen tekst

(1)

STUDIA SOCJOLOGICZNE 1997, 3 (146) ISSN 0039-3371

Zygmunt Bauman

University of Leeds

GLOKALIZACJA, CZYLI KOMU GLOBALIZACJA, A KOMU LOKALIZACJA

Glokalizacja - proces wybierający i zespalający organicznie globalizujące i lokalizu­

jące trendy — polega na redystrybucji przywilejów i upośledzeń, bogactwa i ubóstwa, zasobności w środki i impotencji, m ocy i bezsilności, wolności i zniewolenia. Glokalizacja, rzecz można, je s t procesem re-stratyfikacji świata, czyli ponownego jego, na innych niż dotąd zasadach opartego uwarstwienia i procesem budowania nowej samoodtwarzającej się hierarchii o ogólnoświatowym zasięgu. Co dla jednych je st wolnym wyborem, jaw i się innym jako zrządzenie okrutnego losu. A jako, że owi „inni” nieubłaganie rosną liczebnie i pogrążają się coraz głębiej w rozpaczy wynikłej z pozbawionej widoków egzystencji, wolno myśleć o glokalizacji jako o procesie koncentracji kapitału, środków finansowych i innych zasobów niezbędnych do skutecznych poczynań — ale i jako o monopolizacji szans swobodnego działania. Poniższy esej przedstawia istotę tego procesu we współczes­

nych społeczeństwach.

„Najbardziej troszczymy się o ład wtedy, gdy się rozpadł lub rozpada”

- słusznie przypomina James D er Derian (1991), po czym wyjaśnia, dlaczego tak bardzo martwimy się o ład dziś; powołuje się w tym celu na oświadczenie prezydenta George’a Busha złożone tuż po załamaniu się imperium sowiec­

kiego, że nowym wrogiem jest niepewność, nieprzewidywalność i niestabilność światowej sytuacji.

Od siebie możemy dodać, że w naszych nowoczesnych czasach pojęcie

„ładu” stało się w praktyce, jeśli nie w teorii, synonimiczne z pojęciami nadzoru, kontroli i zawiadywania, które to znów pojęcia odsyłają do ustalonego kodeksu postępowania i możności zapewnienia posłuchu dla jego przepisów. Innymi słowy, nowoczesne pojęcie ładu odnosi się nie tyle do stanu, w jakim rzeczy się znajdują, ile do sposobów administrowania nimi; do czynności zaprowadzania ładu, porządkowania raczej niż do immanentnych właściwości uporządkowa­

nych rzeczy czy ich wzajemnych relacji. Prezydent Bush miał więc pewnie na

Department of Sociology University of Leeds.

(2)

myśli nie tyle nieuporządkowanie rzeczy, ile zanik środków i umiejętności potrzebnych do tego, by rzeczy do ładu doprowadzić i w porządku utrzymać.

Rozpowszechniona dziś opinia o zaistnieniu „Nowego Nieładu Świato­

wego” (jak zatytułował Kenneth Jowitt swe głośne i wpływowe studium) wyraża coś więcej niż zaniepokojenie sytuacją, w jakiej znalazł się świat dziś, po zakończeniu dwudziestowiecznego wydania Wielkiej Schizmy i załamaniu się rutyny wielkomocarstwowych bloków. Sygnalizuje ona głębsze jeszcze niepoko­

je. Daje ona wyraz nagłemu a zaskakującemu odkryciu innej, niż sądzono powszechnie, natury elementów składowych światowego układu; natury, która (jak dziś skłonni jesteśmy sądzić) dojrzewała już grubo przedtem, ale była do niedawna niewidoczna - przyćmiona codzienną, pracochłonną i absorbującą całość uwagi krzątaniną, jakiej wymagało odtwarzanie równowagi politycz­

no-militarnych bloków.

Rozcinając świat na dwa bloki o ekumenicznych ambicjach, Wielka Schiz­

m a - o dziwo - zespalała świat w „całość” i wyczarowywała na co dzień wizję

„globalnego ładu”. Świat był całością z tego tytułu, że każdemu skrawkowi globu i wszystkiemu, co się w najodleglejszych zakątkach działo, przypisywano znaczenie dla „ładu światowego”, czyli dla interesów i bezpieczeństwa wielko­

mocarstwowych obozów. Świat pozostawał całością o tyle, o ile nic co się w tym świecie zdarzyło nie mogło wymknąć się takiej ocenie; nic nie było, i niczemu nie wolno było być, obojętnym z punktu widzenia równowagi między dwoma supermocarstwami, które zawłaszczyły wręcz olbrzymie połacie globu i rzucały dwugłowy cień na całą resztę. Wszystko co się w świecie działo miało znaczenie, a wszystkie znaczenia odsyłały do tego samego sensodajnego źródła - do rozszczepionego, ale wszak przez swe rozcięcie scalonego, centrum światowego układu sił, jakim był konflikt supermocarstw raz na zawsze splecionych ze sobą i do siebie przykutych, zdawałoby się po wsze czasy, nitami kolejnych, zbrojnych i prawie zbrojnych konfliktów.

W braku Wielkiej Schizmy świat nie jest jednym, niepodzielnym i wszech­

ogarniającym, polem bitwy; nie zdaje się więc już być „naturalną całością”.

Przypomina on bardziej niezmierzone pole harców sił rozproszonych i wspólnej komendzie nie podległych, pojawiających się jak gdyby znikąd, w miejscach trudnych do przewidzenia, i nabierających czasem rozpędu jakiego nikt nie umie przyhamować. K rótko mówiąc: nikt dziś biegu zdarzeń nie kontroluje, losy świata zdają się być pozostawione własnemu biegowi. Co gorsza, nie jest wcale jasne na czym „kontrolowanie zdarzeń” miałoby w dzisiejszych warun­

kach polegać. Jak i przedtem, źródła wszelkiego nadzoru i kontroli są zlokalizowane - ale nie m a już takiego miejsca, które miałoby moc, wolę czy czelność orzekania dla „całej ludzkości”. Jak i przedtem, wszelki nadzór i kontrola dotyczy spraw wybranych i konkretnych, ale nie m a już takiej sprawy, która uosabiałaby czy wpierała w siebie, choćby i w podekscytowanej wyobraźni tylko, całość spraw ludzkich.

(3)

GLOKALIZACJA, CZYLI KOMU GLOBALIZACJA, A KOMU LOKALIZACJA 55

Ten właśnie nowy, niepokojący i spędzający sen z powiek kształt świata, a ściślej mówiąc nowy sposób tego kształtu postrzegania, nowy sposób jego przeżywania wyraził się, z niewielkim dla klarowności myśli pożytkiem, w m od­

nym i odmienianym dziś na wszystkie sposoby pojęciu „globalizacji”. Najgłęb­

szym sensem pomysłu „globalizacji” jest to, co w nim odmienne od dawnego, a wypartego przezeń pojęcia „uniwersalizacji” - a mianowicie wizja świata miotanego przez siły niesforne, nieskrępowane i samorzutnie się poruszające;

wizja obszaru bez punktu centralnego, bez pulpitu kierowniczego, bez rady nadzorczej, bez dyrektorskiego gabinetu. Globalizacja jest inną nazwą „Nowe­

go Nieładu Światowego” Jowitta. Tym właśnie pojęcie „globalizacji” różni się zasadniczo i radykalnie od pojęcia „uniwersalizacji”, jakie nie tak dawno jeszcze organizowało myślenie o sprawach globalnych, ale dziś zniknęło niemal bez śladu z debat publicznych, znajdując ostatnie schronienie li tylko w ezoterycz­

nych dywagacjach filozofów.

Wspólnie i w ścisłej współpracy z takimi pojęciami, jak „cywilizacja”,

„rozwój”, „konwergencja”, „konsensus” i wieloma innymi, im pokrewnymi terminami dyskursu wczesnej i klasycznej nowoczesności, „uniwersalizacja”

wyrażała równocześnie nadzieję na ład doskonały, zamiar jego zbudowania i zdecydowanie doprowadzenia budowy do końca. Wszystkie wspomniane tu pokrewne sobie pojęcia wypłynęły na wzbierającej fali optymizmu, pewności siebie, poczucia własnej siły i z zuchwalstwem graniczącej odwagi nowoczes­

nych mocy ziemskich i nowoczesnego intelektu. Wszystkie razem, chóralnie głosiły, że świat można uczynić lepszym, niż się go zastało, że istnieje wola by tego właśnie dokonać i by ulepszenia dokonywane tu i teraz rozprzestrzenić na świat cały i uczynić własnością całego gatunku ludzkiego. Zwiastowały też one intencję powszechnego wyrównania warunków życiowych, a więc i zrównania szans życiowych wszystkich ludzi bez względu na to, gdzie wypadło się im urodzić i podrastać.

Nic z tej nadziei, ambicji i dufności nie ostało się w pojęciu „globalizacji” . Pojęcie „globalizacji” odnosi się do globalnych następstw, z reguły nie zamierzonych i nie przewidywanych, a nie do globalnych w założeniu swym przedsięwzięć. Sugeruje ono wprawdzie, że nasze poczynania mogą mieć, a często i mają, skutki o globalnym zasięgu; ale zaprzecza temu, że posiadamy środki, aby planować i realizować poczynania w globalnej, ogólnoświatowej skali. „Globalizacja” milczy o tym, co my wszyscy, lub ci najbardziej zasobni, energiczni i przedsiębiorczy wśród nas pragną lub spodziewają się uczynić.

Mówi ona natomiast o tym, co się zdarza nam wszystkim. Odsyła nas ona do owej mglistej, grząskiej i zdradliwej „ziemi niczyjej”, która rozpościera się poza zasięgiem wzroku i dłoni, a często i wyobraźni, któregokolwiek z aktorów światowego dramatu.

Jak to się stało, że spostrzegliśmy nagle ową niezmierzoną, a przez ludzi wyhodowaną dżunglę (nie puszczę czy ugór „naturalny”, przez „ślepą przyro­

(4)

dę” w spadku ludziom przekazany, ową gęstwinę bez ładu i składu, którą nowoczesność poprzysięgła wykarczować, a potem zaorać i zagospodarować - ale knieję powstałą właśnie w wyniku zaorywania ugorów, chaszcze wyrosłe z wysiłków ich poskramiania)? I dlaczego jawi się ona dziś naszym oczom z natarczywością i uporem, jakie zwykliśmy uważać za znamiona „twardej rzeczywistości”?

Wiarygodną przyczyną są gromadzące się świadectwa słabości, a nawet i całkowitej impotencji instancji ładotwórczych, na które dotąd liczono bez wahania, nie wątpiąc o ich zasobach i mocy skutecznego działania. Miejsce naczelne wśród tych instancji przypadło w epoce nowoczesnej Państwu (chciało­

by się powiedzieć „państwu terytorialnemu”, ale w myśleniu nowoczesnym byłby to zwrot tautologiczny, jako że idea Państwa i idea suwerennej władzy nad określonym terenem zrosły się w nim w jedno). To właśnie Państwo było z definicji instancją, roszczącą sobie monopolistyczne prawo do stanowienia zasad i norm regulujących bieg spraw na rządzonym przez nie terenie, tudzież wyłączną odpowiedzialność za dopilnowanie, by tych zasad i norm prze­

strzegano; a była władza „państwową” o tyle, o ile dysponowała zasobami dość dużymi, by móc słowo w ciało obrócić.

Po normach i zasadach, o jakich tu mowa, spodziewano się, że usuną przygodność zdarzeń zastępując ją koniecznością; że sytuacje wieloznaczne uczynią jednoznacznymi, wyeliminują żywioł, kaprys losu i przypadek, czyniąc to, co się m a i może zdarzyć przewidywalnym. K rótko mówiąc - miały owe zasady i normy zaprowadzić ład tam, gdzie dotąd chaos panował. Aby

„uporządkować” jakiś obszar, trzeba było poddać go suwerennej władzy ładotwórczego z założenia państwa. Ambicja czy zamiar, by zaprowadzić pewien określony typ porządku na miejsce innego, konkurencyjnego porządku (który z perspektywy ładu zamierzonego jawił się jako „chaos”) musiały wylewać się w postulat instalacji nowego państwa suwerennego lub przejęcia władzy w państwie już ustanowionym. M ax Weber, pamiętajmy, uznał m ono­

pol na środki przemocy za definicję państwa (pisał w Gospodarce i społeczeńst­

wie'. Państwo nowoczesne jest „przymusową organizacją na bazie terytorialnej...

Użycie siły jest dziś uznawane za prawnie uzasadnione jedynie wtedy, gdy odbywa się za przyzwoleniem lub na zlecenie państwa”).

Ładotwórstwo wymaga olbrzymiego i nieustającego wysiłku - a ten znów wymaga posiadania i mobilizowania bardzo znacznych zasobów. Suwerenność prawodawcza i wykonawcza państwa musiała się więc wspierać na „trójnogu mocy” - militarnej, gospodarczej i kulturalnej. Skuteczne ładotwórstwo byłoby nie do pomyślenia, gdyby państwo nie potrafiło chronić podległego mu terenu przed próbami zaprowadzenia porządków odmiennych, podejmowanymi poza jego granicami czy od wewnątrz zarządzanego terytorium; gdyby nie miało środków po temu, by zbilansować rachunki „gospodarki narodowej”; i gdyby nie dysponowało zasobami kulturowymi w ilości niezbędnej do utwierdzenia

(5)

GLOKALIZACJA, CZYLI KO M U GLOBALIZACJA, A KOMU LOKALIZACJA 57

własnej tożsamości i przeciwstawienia jej tożsamościom konkurencyjnym.

Tylko stosunkowo niewiele grup etnicznych czy quasi-etnicznych aspirujących do bytu samodzielnego mogło sprostać tym wymogom i zdać egzamin ustalony dla aspirantów do suwerenności państwowej. Z tego powodu w czasach, gdy zaprowadzeniem i pilnowaniem ładu zajmowały się wyłącznie, czy choćby głównie, państwa suwerenne, kula ziemska podzielona była między szczupłe grono organizmów państwowych, zaś powstanie jakiegokolwiek nowego państ­

wa łączyło się z dławieniem ambicji państwowych wielu mniejszych czy słabszych zbiorowości i z unicestwianiem wszelkich zadatków samowystarczal­

ności wojskowej, samodzielności gospodarczej czy odrębności kulturowej, jakie zbiorowości te mogły posiadać.

W tamtych warunkach „teatr globalny” był sceną „polityki zagranicznej”, uprawianej przez państwa przy pomocy starć zbrojnych lub pertraktacji, nacelowanych przede wszystkim, jeśli nawet nie wyłącznie, na zakreślenie trwałych („międzynarodowo zagwarantowanych”) granic, oddzielających sfery prawodawczych i wykonawczych prerogatyw poszczególnych państw, czy innymi słowy ich łado twórczego monopolu. Przedmiotem „polityki światowej”

czy globalnej było głównie utrzymanie zasady pełnej i niepodzielnej suwerenno­

ści każdego państwa na podległym jego władzy terenie, wymazanie reszty

„białych plam ” z mapy świata (czyli terenów nie poddanych jak dotąd żadnej uznanej instancji ładotwórczej) i usuwanie sytuacji wieloznacznych, powstałych z nakładania się na siebie suwerennych decyzji dwu albo i więcej państw. Sens

„ładu światowego” sprowadzał się więc w istocie do sumy ładów miejscowych, z których każdy zawiadywany był i nadzorowany przez odrębne, i zawsze jedno tylko, państwo suwerenne.

Nad tym rozparcelowanym światem suwerennych państw wznosiła się przez niemal pół wieku dwójjedyna nadbudowa wielkomocarstwowych bloków.

Każdy z bloków dbał o jakiś stopień koordynacji między ładami zawiadywany- mi przez państwa, które znalazły się w sferze jego „suprasuwerenności”

- realizując przy okazji, w trybie samospełniającej się przepowiedni, założenie niesamowystarczalności wojskowej, gospodarczej i kulturowej każdego z państw wziętego z osobna. Stopniowo, lecz nieustępliwie, w praktyce politycznej szybciej niż w naukach politycznych, zdobywała grunt nowa zasada ponadpaństwowej integracji państw narodowych; zaś sferę stosunków między­

państwowych w coraz większym stopniu postrzegano jako arenę współistnienia i współzawodnictwa obozów raczej niż pojedynczych państw. Podjęta w Ban- dungu inicjatywa zrzeszenia krajów przez żaden z dwu obozów nie objętych w paradoksalny „blok nie należących do bloku” i wciąż powtarzane próby animacji martwo narodzonego w Bandungu płodu były pośrednio hołdem składanym tej nowej zasadzie. Próby te były jednak konsekwentnie tor­

pedowane i skutecznie udaremniane przez supermocarstwa, które traktowały całą wymykającą się między obozowym podziałom resztę świata jako dwudzies­

(6)

towieczny odpowiednik „białych plam” dziewiętnastowiecznego świata nac­

jonalizmów i państwowotwórczego pędu. Odmowa przyłączenia się do jednego z dwu ponadpaństwowych bloków, upieranie się przy niepostrzeżenie, lecz nieubłaganie starzejącej się zasadzie najwyższej i niepodzielnej suwerenności państwa, były postrzegane z takąż mieszaniną zdumienia i zgrozy, jak „ziemia niczyja” w erze formowania państw narodowych; i traktowanie równie bezlitoś­

nie (zadziwiająco przy tym zgodnie jak na bloki o ponoć krańcowo przeciw­

stawnych interesach) jak traktowały „tereny niczyje” aspirujące niegdyś do suwerenności państwa.

Polityczna nadbudowa Wielkiej Schizmy przysłaniała głębsze i - jak się dziś okazuje - o wiele bardziej brzemienne w skutki przemiany w mechanizmie ładotwórstwa. Gruntownej zmianie uległa przede wszystkim rola państwa.

Wszystkie trzy podpórki „trójnogu mocy” zwątlały na tyle, że nie nadawały się już do naprawy. M ilitarna, gospodarcza i kulturowa niezależność czy samoist- ność organizmu państwowego - jakiegokolwiek państwowego organizmu, z wyjątkiem być może zarządzających dwoma obozami supermocarstw - stawa­

ły się coraz bardziej złudzeniem lub mrzonką. Aby utrzymać zdolność nad­

zorowania ładu na powierzonych im terenach, państwa musiały zabiegać o sojusze, czy raczej związki ponadpaństwowe - i dobrowolnie zrzekać się pokaźnej części własnej suwerenności na ich rzecz.

Gdy kurtynę w końcu rozdarto, wyłoniła się zza niej nie oglądana dotąd scena pełna dziwacznych postaci: były wśród nich państwa, których nikt nie zmuszał do rezygnacji z ich suwerenności, ale które z własnej i nieprzymuszonej woli zabiegały gorliwie o to, by się przynajmniej jej sporych połaci wyzbyć i by ponadpaństwowe formacje zabierały je z ich rąk; dawno zmarłe, a obecnie wskrzeszone grupy etniczne, albo i takie świeżo wynalezione o jakich nikt przedtem nie słyszał, z reguły zbyt szczupłe liczebnie i ubogie by zdać któryś z tradycyjnych egzaminów na niepodległość państwową, domagające się teraz własnych państw i prawa do ustalenia porządków na przydzielonym im terenie;

stare narody wypuszczone z obozów, w jakich zamknięto je wbrew ich woli, a wyzyskujące ich dopiero co odzyskaną wolność decydowania dla scedowania ich politycznej, wojskowej i gospodarczej niezależności na wspólne rynki i pakty militarne1. Czując szansę, zawartą w złagodzeniu lub ignorowaniu surowych dawniej testów samodzielnego bytu państwowego, dziesiątki nowych narodów poczęły ubiegać się o gabinety przedstawicielskie w pękającym w szwach

1 Jak się można było tego spodziewać, tzw. „mniejszości etniczne”, a mówiąc ogólniej słabe i nieliczne grupy etniczne, niezdolne do samodzielnego bytu państwowego wedle kryteriów obowiązujących w erze „świata państw narodowych” są na ogół najbardziej entuzjastycznie do wyłaniających się ponadpaństwowych struktur ustosunkowane. Stąd paradoks, wyrażający się w dochodzeniu praw do samostanowienia i suwerenności przez odwołanie się do instytucji, których główną misją i racją bytu jest właśnie przycinanie, a w końcu i skasowanie, praw suwerennych państwa.

(7)

GLOKALIZACJA, CZYLI KOM U GLOBALIZACJA, A KOMU LOKALIZACJA 59

budynku ONZ, którego projektantom taka ilość „równych” mieszkańców nie przychodziła do głowy. To właśnie zmierzch suwerenności państwowej nadał idei państwowości tak wielką, niesłychaną dotąd popularność. Jak to z kwaś­

nym cynizmem zauważył największy bodaj historyk naszych czasów Eryk Hobsbawm (1977) „przy końcu dwudziestego stulecia większość członków ONZ stanowić będą prawdopodobnie republikańskie odpowiedniki Saxe-Co- burg-Gotha i Schwarzburg-Sonderhausen”2.

Ukazały się ostatnio we Francji dwie książki, które odpowiedzialnością za świat sprawiający wrażenie „globalnego chaosu” obarczają zasadę terytorializ- mu; tę samą zasadę, z której na przeciągu ery nowożytnej snuto główne normy stosowane w zmaganiach o porządek prawny, lecz która to zasada - jak wskazują Franęois Thual (1995) i Bertrand Badie (1995), autorzy wspo­

mnianych książek - przeobraziła się dziś w główną przyczynę nieładu. Obaj autorzy powołują się zgodnie na coraz dziś wyraźniejszą impotencję państw, które mimo swej niewydolności wykonawczej są nadal jedynym źródłem stanowionych praw i władzą nadzorującą ich realizację. Nie samowystarczalne już, ani nie samodzielne wojskowo, gospodarczo czy kulturowo, dzisiejsze

„słabe państwa”, „niby-państwa”, a niekiedy i „importowane państwa” (jak je nazywa Bertrand Badie) nadal, jakby nigdy nic, trwają przy postulacie teryto­

rialnej suwerenności, zbijając kapitał na rozgorzałych dziś jak świat długi i szeroki wojnach tożsamościowych i rozdmuchując tlące się wszędzie nastroje nowoplemienne.

Łatwo zauważyć, że idea suwerenności szukająca wsparcia w sentymentach plemiennych i pozbawiona innych podstaw jest przyrodzonym wrogiem tole­

rancji i cywilizowanych norm współżycia. Thualowi i Badie idzie jednak głównie o to, że terytorialne rozdrobnienie władzy ustawodawczej i policyjnej, z jaką suwerenność terytorialna się nierozerwalnie wiąże, jest dziś w skali światowej główną przeszkodą dla skutecznej kontroli nad siłami istotnie znaczącymi; tak się składa, że wszystkie te najważniejsze dzisiaj siły mają charakter ponadterytorialny, w gruncie rzeczy ogólnoplanetarny.

Wywody Thuala i Badie’go. przekonują. Nie docierają one jednak do sedna powikłania dzisiejszej sytuacji. Wbrew temu, co twierdzą obaj autorzy, zasada terytorializmu nie wypływa wyłącznie, ani nawet w głównej mierze, z natural­

nych czy sztucznie na użytek polityczny podbechtywanych instynktów plemien­

nych, a jej rola wobec procesów opisywanych pod mianem kulturowej i gos­

podarczej „globalizacji” nie sprowadza się do „wsadzania kija w szprychy”.

Sprawy m ają się akurat odwrotnie: wspomniana „globalizacja” i wzmożony nacisk na przestrzeganie zasady terytorializmu z tego samego pnia wyrastają, splatając się ze sobą i podtrzymując się wzajemnie. By się swobodnie po planecie

2 Zwróćmy uwagę na datę publikacji; od czasu jej ukazania się procesy sygnalizowane przez Hobsbawma nabrały iście zawrotnego rozpędu.

(8)

poruszać i swych celów bez przeszkody dochodzić, globalne finanse, handel i informacja potrzebują politycznej fragmentacji świata, i czynnie lub „po drodze”, od niechcenia, rozdrobnienie suwerenności wspierają i kultywują. Są one, rzec m ożna „żywotnie zainteresowane” w utrzymaniu fikcji suwerenności

„słabych państw” - w tym, innymi słowy, by państwa były zarazem słabe i suwerenne. Umyślnie lub mimochodem, ponadpaństwowe i w założeniach swych globalne ośrodki dyspozycyjne wywierają na państwa położone w zasię­

gu ich wpływów nacisk, by systematycznie i bezwzględnie usuwały wszystkie przeszkody dla wolnego handlu i swobodnego obiegu kapitałów. Otwarcie na oścież granic państwowych dla towarów i finansów i porzucenie wszelkich ambicji samoistnej polityki gospodarczej jest dziś przedwstępnym, i z reguły potulnie przyjmowanym jako oczywisty, warunkiem jakiejkolwiek pomocy finansowej ze strony światowych banków i funduszów monetarnych. „Słabe państwa” są tym właśnie, czego Nowy Ład Światowy, jawiący się na ogół jako

„nowy światowy chaos” i za taki przyjmowany, potrzebuje dla samoodtwarza- nia się. „Niby-państwa”, i tylko takie państwa, można wszak z łatwością sprowadzić do roli miejscowych komisariatów policji, dbających o porządek niezbędny dla załatwiania interesów, nie obawiając się przy tym, że z ambic­

jonalnych, irracjonalnych względów (typu dumy narodowej) strzeli im do głowy mieszanie się do zamierzeń i poczynań firm przerastających je znacznie zasobami i zasięgiem działania.

Jak Michel Crozier wskazał wiele lat temu, zwierzchnictwo polega zawsze na tym, by pozostawiając jak najwięcej swobody manewru samemu sobie ująć w sztywne ramy zakres decyzji, jakie wolno podejmować drugiej stronie:

panować to tyle, powiada Crozier, co trzymać się jak najbliżej „źródła niepewności”. Tę strategię uprawiały niegdyś z powodzeniem wobec podległych im terenów i populacji państwa nowoczesne; dziś same padają jej ofiarą. Dziś kapitał światowy i globalny rynek walutowy są najbliżej „źródła niepewności”.

Nietrudno się domyśleć, że zastąpienie terytorialnych „słabych państw” jakąś odmianą globalnych władz ustawodawczych i wykonawczych byłoby dla ekstraterytorialnych konglomeratów ciosem nader dotkliwym. M ożna też więc przypuścić, że polityczne „uplemiennienie” i gospodarcza „globalizacja” świata nie są bynajmniej wobec siebie w opozycji ani też nie są procesami o przeciwsta­

wnych kierunkach; na odwrót, są ze sobą zbieżne, powinowate i sprzymierzone.

Integracja i fragmentaryzacja, globalizacja i terytorializacja świata uzupeł­

niają się i podtrzymują wzajemnie - a wyrażając się ściślej, są dwiema stronami tego samego procesu redystrybucji suwerenności, mocy i wolności działania.

Z tej to przyczyny warto postąpić zgodnie z sugestią Rolanda Robertsona i posługiwać się dla oznaczenia dzisiejszych trendów planetarnych terminem glokalizacja - by uwypuklić tę właśnie okoliczność, że współwystępowanie syntezy i rozkładu, integracji i rozproszenia nie jest bynajmniej sprawą przypadku i nie da się odmienić.

(9)

GLOKALIZACJA, CZYLI KOM U GLOBALIZACJA, A KOMU LOKALIZACJA 61

Że między ogólnoświatową w zasadzie dostępnością tworów kulturowych a rosnącym zróżnicowaniem ich miejscowych z reguły użytków istnieje związek intymny, jest już dziś spostrzeżeniem na tyle często w badaniach społecznych czynionym, że wręcz banalnym. Istnieje wśród badaczy i teoretyków powszech­

na niemal zgoda co do tego, że na czymkolwiek by „globalizacja” nie polegała, nie oznacza ona kulturowego zjednoczenia globu - masowa produkcja i dys­

trybucja „materiału kulturowego” nie prowadzi do wyłonienia się czegoś w rodzaju jednolitej „kultury światowej”. Patrzy się dziś raczej na „scenę globalną” jako na swoistą „macierz możliwości”, po której należy się spodzie­

wać wynikania wielu odmiennych wyborów i kombinacji: przez wybory i kombinacje, ze wspólnej przędzy dóbr kulturowych tka się odrębne i niepo­

dobne do siebie tożsamości.

Miejscowy przemysł autodyferencjacji staje się dziś, na przełomie wieków, najbardziej bodaj rzucającą się w oczy „globalnie zdeterminowaną” cechą późnonowoczesnego czy ponowoczesnego świata. Światowe rynki towarowe i światowa sieć informacyjna czynią selektywność przyswajania i asymilacji nieuniknioną; zaś wyborów dokonuje się lokalnie, układając z wybranych elementów symboliczne znamiona tożsamości - obumarłych a teraz na nowo ożywianych, świeżo wynalezionych lub na razie tylko postulowanych. „Wspól­

noty” na nowo odkrywane przez nowe pokolenie romantycznych miłośników Gemeinschaft (które ich odkrywcy chcą bronić, podobnie jak ich romantyczni przodkowie z ubiegłego wieku, przed surowym, wszelkie ciepło ludzkie m rożą­

cym i wszelkie zarysy odrębnego jestestwa ludzkiego rozmazującym wichrem sił bezosobowych, bezpańskich i bezojczyźnianych - tym razem jednak dmącym od strony globalnego, ogólnoświatowego Gesellschaft) nie są odtrutką na procesy globalizacyjne, lecz jej nieodłącznymi „towarzyszami drogi”; wytwo­

rem zarazem i niezbędnym warunkiem.

Opozycja czy powinowactwo między Gemeinschaft a Gesellschaft nie jest wszakże jedynym boiskiem, na jakim toczy się gra globalizujących i lokalizują­

cych tendencji; nie jest co więcej stadionem centralnym - choć uwaga po­

święcona tej relacji w głównym nurcie „globalizacyjnego” pisarstwa sugerować może jej rolę kluczową i w skutkach najdonioślejszą. Glokalizacja - proces wybierający i zespalający organicznie globalizujące i lokalizujące trendy - pole­

ga przede wszystkim na redystrybucji przywilejów i upośledzeń, bogactwa i ubóstwa, zasobności w środki i impotencji, mocy i bezsilności, wolności i zniewolenia. Glokalizacja, rzec można, jest procesem re-stratyfikacji świata, czyli ponownego jego, na innych niż dotąd zasadach opartego uwarstwienia, i procesem budowania nowej samoodtwarzającej się hierarchii o ogólno­

światowym zasięgu. Zróżnicowanie wspólnotowych tożsamości, które globali­

zacja rynków i obiegu informacji czyni zarazem możliwym i nieuniknionym, nie jest różnorodnością równych partnerów. Co dla jednych jest wolnym wyborem, jawi się innym jako zrządzenie okrutnego losu. A jako że owi „inni” nieubłaga­

(10)

nie rosną liczebnie i pogrążają się coraz głębiej w rozpaczy wynikłej z po­

zbawionej widoków egzystencji, wolno myśleć o glokalizacji jako o procesie koncentracji kapitału, środków finansowych i innych zasobów niezbędnych dla skutecznych poczynań - ale i jako o monopolizacji szans swobodnego działania.

Omawiając zaczerpniętą z wydanego przez Narody Zjednoczone Human Development Report informację, że zyski 358 „globalnych miliarderów”

równają się dochodom 2,3 miliardów najuboższych mieszkańców globu (czyli 45% ludności świata), redaktor gospodarczy „G uardian” Viktor Keegan (1996) nazywa dokonujący się dziś proces przemieszczania zasobów światowych

„nowym wydaniem rozboju na równej drodze”. Tylko 22% światowego bogactwa należy dziś do tzw. „krajów rozwijających się”, skupiających na swych terenach 80% mieszkańców globu. N a tym się jednak historia bynajmniej nie kończy, jako że udział ubogich krajów w bieżących dochodach jest jeszcze mniejszy: na 85% ludności świata przypada zaledwie 15% światowego do­

chodu. Nie dziw, że w ciągu ostatnich lat trzydziestu mizerne 2,3% planetar­

nego bogactwa pozostające w rękach 20% najbiedniejszych krajów skurczyło się jeszcze bardziej - do 1,4%. Globalna sieć komunikacji, okrzyczana jako najpotężniejsze w dziejach narzędzie zrównania szans, jest użytkowana nader selektywnie; dla większości ludzi pozostaje ona wąską i wysoko umieszczoną szparą raczej niż gościnnie otwartą bramą na świat. Przepustki przydzielane są skąpo. „Jedyna przysługa, jaką komputery wyświadczają dziś trzeciemu światu, polega na tym, że bardziej wydajnie rejestrują jego upadek” - pisze Keegan.

I konkluduje: „Jeśli (jak suponuje jeden z czołowych amerykańskich komen­

tatorów) 358 multimiliarderów postanowi zatrzymać po 5 milionów dolarów każdy, by zapewnić sobie byt dostatni, a resztą postanowi się podzielić z mniej fortunnymi - dochód roczny połowy ludzkości podwoi się. A świnie będą fruwać.”

Wedle Johna Kavanagha z waszyngtońskiego Institute of Policy Research, globalizacja pozwoliła ludziom bardzo bogatym dorabiać się szybciej. Ci ludzie posłużyli się najnowocześniejszą technologią dla błyskawicznego przesuwania wielkich sum pieniężnych i bardziej zyskownej spekulacji.

Ta sama technologia, niestety, niewiele zmienia w warunkach życia świato­

wej biedoty. Globalizacja jest w rzeczy samej paradoksem: przynosząc olb­

rzymie korzyści małej garstce, spycha na margines dwie trzecie ludności świata (zob. Balls i Jenkins 1996).

W folklorze pokolenia klas oświeconych, które wyrastało w nowym, wspaniałym (i monetarystycznym) świecie Ronalda Regana i M argaret T hat­

cher, otwarcie śluz i wysadzenie zapór wodnych w powietrze uczyni żeglugę równie swobodną i łatwą dla wszystkich żeglarzy. Wolność handlu i ruchów kapitału przekształci świat w cieplarnię, w jakiej bogactwo rosnąć będzie szybciej niż kiedykolwiek; a gdy wzrośnie suma ogólna bogactwa, każdemu przypadnie więcej w udziale. Ubodzy tego świata, zarówno starego, jak

(11)

GLOKALIZACJA, CZYLI KOM U GLOBALIZACJA, A KOMU LOKALIZACJA 63

i nowego chowu, dziedziczni, jak i powołani do życia przez sieć komputerową, nie rozpoznają chyba swego losu w tym folklorystycznym obrazie świata.

„Środki przekazu same są przekazem” - a środki, przy pomocy których tworzy się rynek światowy, są tak skonstruowane, że wykluczają one zapowiadany

„efekt okapywania” . Nowe fortuny kwitną w przestrzeni wirtualnej, hermetycz­

nie odizolowanej od staromodnych, surowych i prymitywnych realiów ubogie­

go życia. Wytwarzanie bogactwa jest już dziś na progu od dawna wymarzonej, ale dotąd niedostępnej emancypacji od krępujących i irytujących powiązań z wytwarzaniem rzeczy, przerobem surowca, zakładaniem miejsc pracy czy zawiadywaniem ludźmi. Bogacze dawnego typu potrzebowali biednych, by utrzymywali ich w bogactwie. Bogacze ery informatyki globalnej nie mają dla biednych żadnego zastosowania, niczego od nich nie potrzebując. Utęskniona wolność absolutna jest już, jak się zdaje, nie dalej niż na wyciągnięcie dłoni.

Od niepamiętnych czasów konflikt między bogatymi a biednymi był o tyle konfliktem, że poróżnione strony złączone były na wieki wzajemną zależnością:

a wzajemność zależności wyznaczała konieczność porozumienia i kompromisu.

T a sytuacja dziś już nie zachodzi, a jeśli i zachodzi, to w znacznie mniejszym niż dawniej i szybko malejącym stopniu. Nie jest wcale jasne, o czym to nowi

„globalni bogacze” mieliby z nową „lokalną nędzą” rozmawiać, dlaczego mieliby czuć się zobowiązani do kompromisu i jakiego to wspólnie uzgod­

nionego modus coexistendi mieliby pragnąć. Trudno już dziś nawet rozprawiać 0 konflikcie; prędzej już wypadałoby mówić o separacji... Tendencje globalizu- jące i lokalizujące są ze sobą sprzężone i wzajem się potęgują - ale ich produkty są od siebie coraz gruntowniej odizolowane; dystans między nimi rośnie proporcjonalnie do kurczenia się wzajemnej komunikacji.

Światy, osadzające się na przeciwstawnych biegunach nowego rozwarst­

wienia są coraz bardziej wobec siebie incommunicado - podobnie jak regiony supermiast, w których pewne tereny doświadczane są przez ich mieszkańców jako coś w rodzaju pilnie strzeżonego obozu odosobnienia, gdy przez innych mieszkańców omijane są czy wręcz skreślane z mapy mentalnej „zamieszkałego świata” przy pomocy przerzuconych nad ulicami autostrad miejskich i opan­

cerzonych samochodów o zadymionych oknach. Jeśli dla mieszkańców jednego, opływającego w dostatki świata, ograniczenia nakładane niegdyś przez odleg­

łość przestrzenną zostały skasowane, a zarówno przestrzeń geograficzną, jak 1 wirtualną przebywać można w drobnym ułamku potrzebnego niegdyś czasu -m ieszkańcy drugiego, ubogiego świata słyszą tylko trzask zamykanych bram i zgrzyt zakładanych kłódek. Zamykanie się przestrzeni rzeczywistej, fizycznie namacalnej, odczuwają jeszcze dotkliwiej z tego tytułu, że bombardowani są na co dzień przez informacje o „pokonaniu przestrzeni” i wszędobylskie a natrętne zachęty do korzystania z „wirtualnej dostępności” obszarów dla nich w prze­

strzeni rzeczywistej zamkniętych i przed nimi zabarykadowanych. Znający się na rzeczy ekonomista mógłby łatwo skalkulować wartość, przywiązywaną przez

(12)

„globalizującą się” mniejszość do ścisłego „zlokalizowania” reszty, śledząc niebotyczne opłaty ściągane przez przewoźników za (sprzeczne z prawem) ominięcie barier, wznoszonych na drodze tych „zlokalizowanych” o „global­

nych” ambicjach - tych, którzy na własną zgubę na serio potraktowali wieść o ostatecznym przezwyciężeniu i unieważnieniu przestrzeni.

Kurczenie się przestrzeni znosi przepływ czasu; mieszkańcy pierwszego z dwu omawianych tu światów żyją w ustawicznej teraźniejszości, przecho­

dząc z jednego „teraz” do drugiego, od jednego do drugiego epizodu, szczel­

nie od tego co było i tego co m a nastąpić odgrodzonego. Czas tych ludzi jest w każdym momencie na miejscu i w całości spożywany. Są więc ci ludzie nieustannie zajęci i cierpią na chroniczny „brak czasu”; czasu zamkniętych epizodów rozciągnąć się nie da, a przeżywa się tę konieczność przewrotnie jako „czas wypełniony po brzegi” . Rozbitków wysadzonych na terenach drugiego z omawianych tu światów przygniata natomiast ciężar obfitego, a nadmiernego i do niczego nie zdatnego czasu, którego nie mają oni czym

„zapełnić”. Ich czas jest równie bezbrzeżny co pusty; w ich czasie „nic się nigdy nie dzieje”. Nie kontrolują oni upływu czasu - ale też nie są przez upływ czasu kontrolowani; całkiem inaczej niż ich przodkowie, poddani bezosobowemu i nie znoszącemu sprzeciwu rytmowi fabrycznego zegara.

M ogą oni tylko „zabijać czas” - i sami są przezeń, zwolna i niepostrzeżenie, zabijani.

Mieszkańcy jednego świata żyją tylko w czasie; przestrzeń ma dla nich coraz mniejsze znaczenie, jako że pokonywanie odległości jest coraz bardziej natych­

miastowe. To właśnie ich doświadczenie świata zgeneralizował Jean Baudrillard w koncepcie „hyperrzeczywistości” , w jakiej tego co wirtualne, nie da się już odróżnić od tego co „realne” - skoro obie analitycznie rozdzielane odmiany rzeczywistości mierzą się tymi samymi miarami „obiektywności” i „zewnętrzno- ści”, a także sankcjami karnymi, jakie spadają na tych, co ich presje lekceważą;

cechami, jakie Emile Durkheim uznał za wyznaczniki rzeczywistości. Mieszkań­

cy drugiego świata żyją w przestrzeni - ciężkiej, opornej, niedotykalnej, wiążącej czas i wydzierającej go ich kontroli. Tylko telewizyjny wirtualny czas jest jakościowo zróżnicowany, m a „rozkład”. W tym innym, pozatelewizyjnym czasie długie i krótkie fragmenty są nierozróżnialne, bo wszystkie jednako puste; ten czas płynie monotonnie, niczego nie żądając i nie pozostawiając żadnych śladów. Jeśli już coś się z niego osadza, to bez planu i bez uprzedzenia, dziwiąc i zaskakując. Zwiewny i bezcielesny, czas nie m a władzy nad nader już bezwładną przestrzenią, w której mieszkańcy drugiego świata są uwięzieni.

Innymi słowy - glokalizacja polaryzuje ruchliwość, czyli zdolność po­

sługiwania się czasem do kasowania lub przerobu przestrzeni. Posiadanie lub brak tej zdolności dzieli dziś ludzi na „światowych” i „umiejscowionych”.

Podobnie jak wszyscy mieszkańcy Ziemi skazani są na oglądanie jednej tylko połowy Księżyca - tak jedni jak i drudzy postrzegają tylko jedno, ku nim

(13)

GLOKALIZACJA, CZYLI KOM U GLOBALIZACJA, A KOMU LOKALIZACJA 65

zwrócone, oblicze Janusopodobnej glokalizacji. Rozmiary świata jednych rosną i maleją wraz z siłą ich skrzydeł - gdy drugich wąskość przestrzeni przyprawia o uwiąd mięśni.

Agnes Heller (1995) wspomina spotkaną w czasie jednej z dalekich podróży kobietę w średnim wieku, pracowniczkę międzynarodowej firmy handlowej, mówiącą płynnie pięcioma językami, właścicielkę trzech adresów w trzech odległych od siebie metropoliach:

„Jest ona ciągle w drodze, przenosząc się z jednego miejsca w drugie, zawsze

»między« ... Podróżuje sama, nie jako członek wspólnoty, choć zawsze w otoczeniu podobnych do niej ludzi... K ultura, w jakiej uczestniczy, nie jest kulturą żadnego z miejsc: jest kulturą czasu. Jest kulturą absolutnej teraźniej­

szości. Podążmy za nią w którejś z jej powtarzających się wciąż wędrówek - z Singapuru do Hongkongu, Londynu, Sztokholmu, New Hampshire, Tokio czy Pragi. W każdym z tych miast zatrzymuje się w tym samym hotelu Hilton, zjada w południe tę samą kanapkę z tuńczykiem, a jeśli przyjdzie jej ochota, pójdzie do chińskiej restauracji w Paryżu lub do francuskiej w Hongkongu.

Posłuży się podobnym faksem, telefonem, komputerem, obejrzy podobne filmy, omówi podobne sprawy z podobnymi ludźmi” .

Heller nie m a trudności z wczuciem się w doznania swej towarzyszki podróży. Dodaje do swych obserwacji pro domo sua: „Nawet cudzoziemskie uniwersytety nie są cudzoziemskie. Po odczycie można się spodziewać tych samych pytań w Singapurze, Tokio, Paryżu czy Menchesterze. Te uniwersytety nie są obcymi miejscami; nie są też domem” (Heller 1995).

Jeremy Seabrook (1985:59) wspomina Michelle, dziewczynę z pobliskiego magistrackiego osiedla:

„Gdy miała piętnaście lat, jej włosy były jednego dnia rude, następnego dnia pszeniczne, potem czarne jak smoła; raz ułożone na afrykańską modłę, innym razem zaplecione w szczurze ogonki, potem upięte w warkocz, a potem znów przycięte tak krótko, że przeświecała spod nich skóra czaszki... Wargi miała szkarłatne, potem purpurowe, potem czarne. Policzki były trupio blade, potem brzoskwiniowe, potem miedziane - jakby z metalu odlane. Nękana marzeniem wędrówki, opuściła dom w wieku lat szesnastu, by zamieszkać z dwudziesto­

sześcioletnim kochankiem... M ając lat osiemnaście, wróciła do matki z dwoj­

giem dzieci... Spędzała dzień po dniu w pokoju, z którego uciekła trzy lata wcześniej; te same co wtedy, przyblakłe teraz podobizny gwiazdorów estrady gapiły się na nią z oklejonej afiszami ściany. Wyznała mi, że czuje się jakby miała ze sto lat. Była zmęczona. Spróbowała wszystkiego, co życie miało jej do zaoferowania. Nic już jej do zrobienia nie pozostało” .

Współpasażerka Agnes Heller żyje w wyimaginowanym domu; nie po­

trzebuje go, więc nie przeszkadza jej, że istnieje tylko w jej wyobraźni.

M łodociana znajoma Seabrooka dokonuje wyimaginowanych ucieczek z domu, którego nienawidzi za to, że jest obezwładniająco, bezlitośnie namacalny — jak

(14)

więzienie. Wirtualność pomaga obu kobietom, choć każdej z nich na inny sposób, w innej sprawie i z uderzająco odmiennymi skutkami. Współpasażerce Agnes Heller pomaga pozbyć się wszelkich pęt, jakimi rzeczywisty dom z cegieł czy pustaków może krępować ręce czy nogi: usługa polega tu na zdematerializo­

waniu przestrzeni. Sąsiadce Seabrooka oddaje iście niedźwiedzią przysługę - unaocznia, uwypukla nikczemną i ohydną moc niechcianego domu i przemie­

nia go w więzienie: unicestwia czas. Pierwsze doświadczenie przeżywane jest jako ponowoczesna wolność. Drugie - jako ponowoczesne wydanie niewoli.

Paradygmatem doświadczenia pierwszego typu są doznania turysty (nie ważne, czy pretekstem dla turystyki są interesy czy rozrywka). Turyści stają się wędrowcami, woląc tęsknotę za domem od domowych realiów - bowiem taka jest ich wola. Wędrują dlatego, że uważają życie wędrowne za „najlepsze, co w tych warunkach można zrobić”, albo dlatego, że ulegli pokusom praw­

dziwych czy wyobrażanych tylko rozkoszy obiecanych przez żywot zbieracza wrażeń. Ale nie wszyscy ludzie wybierają się w drogę dlatego, że wolą wędrować niż tkwić w miejscu. Liczni wędrowcy z musu odmówiliby chyba podróżowania, gdyby ich spytać - ale nikt ich przecież nie pytał. Jeśli wędrują, to dlatego, że siedzenie w domu w świecie przykrawanym na miarę turysty jest upokorzeniem i dowodem życiowej porażki. Nie przyjdzie im do głowy, by uznać swój los za wyraz wolności. Czują się raczej jak potworkowate mutanty, odrzuty ponowo- czesnej ewolucji; karykaturalne, zdeformowane egzemplarze gatunku nowych, wspaniałych światowców nowego, wspaniałego świata.

Jonatan Friedman (1996) ujmuje te dwa jakże różne doświadczenia w uczo­

ne terminy: „Logika, jaka rozwija się w środowisku „podklasy” , musi się różnić od tej, jaka powstaje wśród wysoce wykształconych obieżyświatów spod znaku przemysłów kulturowych” . Obie jednak logiki można zrozumieć, odnosząc je do odmienności miejsca zajmowanego w jednym i tym samym procesie globalizacji - „identyfikacja jest czynnością usytuowaną w określonym społecz­

nie kontekście, w zespole zjawisk warunkujących sposób, w jaki podmioty orientują się w rozleglejszej rzeczywistości, którą definiują - sami się w niej określając”. Gdy globtroterska elita przeżywa swą tożsamość w kategoriach doświadczenia „kulturowych hybryd”, świat u spodu hierarchii „zmierza ku uplemiennieniu i bałkanizacji - i to nie dlatego, że znalazł się we władzy niepiśmiennych ciurów, którzy nie rozumieją, że są kulturowymi hybrydami, i nie dlatego, że »lud« oszukano czy omamiono.”

Uwolniony od przestrzeni, a w coraz większym stopniu i od skrępowań nakładanych przez wytwarzanie rzeczy, kapitał nie potrzebuje już ruchliwej geograficznie, dyspozycyjnej siły roboczej. Presja, by usunąć ostatnie bariery krępujące wolny obieg pieniędzy i przynoszących pieniądze towarów i infor­

macji wywierana jest więc równolegle z naciskiem na kopanie coraz to nowych fos i wznoszenie coraz to nowych murów ochronnych (zwanych przemiennie a myląco przepisami imigracyjnymi, prawem do naturalizacji czy prawem do

(15)

GLOKALIZACJA, CZYLI KOM U GLOBALIZACJA, A KOM U LOKALIZACJA 67

azylu) zagradzających drogę tym, którzy w rezultacie pierwszej presji zostali cieleśnie czy duchowo wykorzenieni i skazani na włóczęgostwo. Zielone światło dla turystów, czerwone dla włóczęgów. Przymusowa lokalizacja chroni selek­

tywności globalizacyjnych efektów. Powszechnie z troską obserwowana polary­

zacja świata nie jest w procesie globalizacji obcym ciałem, zniekształceniem czy przypadkowym zaburzeniem; jest ona globalizacji płodem naturalnym.

Biedni zawsze będą wśród nas; i zawsze będą bogacze. Tak w każdym razie twierdzi mądrość ludowa, wygrzebywana dziś na zamożnym Zachodzie z zapo­

mnienia, w jakie wtrącono ją w optymistycznych czasach oczarowania pomys­

łem Państwa Opiekuńczego i wspieranego przez „światową wspólnotę” Roz­

woju. Podział na bogatych i biednych nie jest nowością; nie jest też przykrością chwilową, której przy należytym staraniu można się będzie pozbyć jutro czy nieco później. Rzecz w tym jednak, że od dawna już podział ten nie był tak jak dziś jednoznaczny i bezwzględny; a nigdy chyba nie był po prostu podziałem, nie łagodzonym świadczeniem usług wzajemnych i odwzajemnianą zależnością - podziałem, którego strony łączy tyle samo, co kartkę maszynopisu z zawartoś­

cią kosza na śmieci.

Bogaci, zasobni i możni aktorzy sceny politycznej nie potrzebują dziś biednych ani dla zbawienia własnej duszy (o której zresztą nie sądzą, by ją mieli, a jeśli i podejrzewają, że ją mają, w rzadkich tylko przypadkach uważają za w artą zbawienia), ani do tego, by zachować i pomnażać swój stan posiadania (co byłoby, jak sądzą, łatwiejsze gdyby nie obowiązek dzielenia się dochodami z biedotą). Biedni nie są już Bożymi dziećmi, stworzonymi po to, by nabierać cnót świadcząc im miłosierne uczynki i ćwiczyć się w sztuce miłości bliźniego.

Nie są też „rezerwową armią pracy”, którą trzeba utrzymywać w pogotowiu na wypadek, gdy się ją powoła znów do służby czynnej. Nie są wreszcie konsumen­

tami, których można skusić by zachłannymi zakupami dali bodźca gospodar­

czej koniunkturze. Z jakiej strony by na nich nie popatrzeć, nie m a z nędzarzy żadnego pożytku. Włóczędzy są tylko koszmarnymi karykaturami turystów - a kogo cieszy oglądanie własnego oblicza w krzywym zwierciadle? Ta

„bezfunkcjonalność”, nieużyteczność, zbędność niczym nie łagodzona i bez­

względna ludzi ubogich jest właśnie prawdziwą nowością w świecie, jaki przez omamy optyczne czy dla uspokojenia sumienia określa się jako „globalizujący”.

Zależność wzajemna, jaka służyła za podkład wszystkich prawie znanych z historii form podziału na biednych i bogatych, była warunkiem niezbędnym (a często i wystarczającym) pewnej, choćby i szczątkowej tylko, solidarności z biedotą, z tymi, którym się nie powiodło, którym przypadł los nie do pozazdroszczenia; tej solidarności, jaka pobudzała do jakichś, choćby i nie nazbyt entuzjastycznych czy zgoła oziębłych, prób złagodzenia ich niedoli. Tego właśnie podkładu wzajemnej zależności i wymiany usług brak dziś. Nie dziw, że mądrzy badacze nastrojów publicznych doradzali zgodnie obu kandydatom do amerykańskiej prezydentury, by jednym tchem obiecywali wyborcom obcinanie

(16)

świadczeń na ubogich Amerykanów i podatków nakładanych na zamożnych.

Nie dziw też, że obaj kandydaci licytują się w pomysłach przelewania funduszy zaoszczędzonych na świadczeniach społecznych na budowę nowych więzień i pomnażanie policyjnych etatów. Jak to wyraził pastor John Steinbruck, kaznodzieja z Luther Place Memoriał Church w Waszyngtonie: „Nasz naród uznał za swe godło Statuę Wolności, wraz z przesłaniem wyrytym na jej cokole:

„dajcie mi waszych biednych, waszych bezdomnych, dla których miejsca znaleźć nie chcecie” (Carlin 1996). I oto znaleźliśmy się dziś w tym potępionym kraju jednym z najbogatszych krajów świata - i o tym wszystkim zapomnieliśmy”.

Literatura Badie B. 1995. La fin de territoires. Paris: Fayard.

Balls G., Jenkins M . 1996. Too much fo r them, not enough fo r us, „Independent on Sunday” 21 lipca.

Carlin J. 1996. Clinton Urged to Scorn the Poor, „G uardian” 28 lipca.

Derian der J. 1991. SJN: International theory, balcanisation and the New World Order, „Millenium” s. 485-506.

Friedman J. 1996. Global Cirses, the Struggle fo r Cultural Identity and Intellectual Porkbarreling: Cosmopolitans vs. Locals, Ethnics and Nationals in the Era o f DeHegemonization, w: Devating Cultural Hybridity: Multicultural Identities and the Politics o f Anti-Racism, pod red. P. W erbner i T. M adooda, London, Zed.

Keegan V. 1996. Highway Robbery by the Super-Rich, „G uardian” 22 lipca.

Glocalisation, that is, for whom globalization and for whom localisation?

Summary

Glocalisation - as a process of selection and organic linkages of global and local trends - is a redistribution of privileges and disadvantages, wealth and poverty, abundance and impotence, might and powerlessness, freedom and enslavement. One could refer to glocalization as to the process of restratification of the world, that is to say, to its renewal based on another, than before, rules of stratification. It is also proces of building a new worldwide, self-reproducing hierarchy. What is for some persons a free choice, appears for the other as a result of cruel fate. And because, those ‘others’ relentlessly grow in numbers and plunge more and more in despair resulting from bleak existence, one may regard glocalization as a process of concentration of capital, financial means, and other resources which are necessary to effective action — and also as process of monopolization of chances to unrestraint endavours. This essay clears out the nature of glocalization in contemporary societies.

(17)

«LOKALIZACJA, CZYLI KOM U GLOBALIZACJA, A KOMU LOKALIZACJA 69

Глокализация, то есть кому глобализация и кому локализация Резюме

Г л о к а л и за ц и я - проц есс о т б о р а и о р ган и ч н о го объеди н ен и я гл о б а л и зи р у ю щ и х и л о к а л и зи р у ю щ и х н ап р авл ен и й . О н а за к л ю ч ает ся в п ерераспределении п р и ви л еги й и обд елений, б о г а т с т в а и н и щ еты , заж и то ч н о ст и и и м п отен ц и и , силы и бессилия, с в о б о д ы и п ринуж дения. Г л о к а л и за ц и я - п роцесс рес тр а ти ф и к ац и и м и р а , т.е. р ас сл о е н и я н а основе н о вы х п р инципов, и процесс ф о р м и р о в а н и я н о в о й с а м о в о сп р о в о д я щ ей с я и ерархи и со вс ем и р н ы м р ад и у со м действия. Ч т о д л я одних я в л я е тс я св о б о д н ы м в ы б о р о м , д л я других ст ан о в и т ся п р ед н ач ер тан и ем судьбы . И в св язи с п о с т о я н н ы м р о с т о м чи сленности эти х „д р у ги х ” и их все более гл у б о к и м п огр у ж ен и ем в стр ад ан и ях , связан ны х с л и ш ен н ой перспектив ж и зн ью , м о ж н о д у м а т ь о г л о к а л и з а ц и и к ак процессе к о н ц ен трац и и к ап и та л а, ф инан совы х средств и др у ги х ресурсов, н ео б х о д и м ы х д л я эф ф ективны х действий, и к ак м о н о п о л и за ц и и ш а н с о в с в о б о д н о го действия. С т а т ь я п р ед ст ав л я е т суть э то го п роц есса в со в р ем ен н ы х общ ествах.

Cytaty

Powiązane dokumenty

The studies in descriptive sexual ethics similar to the discussed survey are relevant for sexology and clinical ethics as a whole, in particular for the sense

Tu właśnie, w troskliwie stworzonych po temu warunkach, lęgły się wzory zachowania, które miały się stać typowe dla życia w nowoczesnym mieście; tu właśnie uczył

dwufazowego z wykorzystaniem wnioskowania rozmytego i nieinwazyjnej diagnostyki tomograficznej. Wyniki badań dotyczące opracowania algorytmów komputerowego modelowania

Reguły przecież m ają to do siebie, że się zmieniają, i to w sposób, którego przepowiedzieć nie m ożna; fetowany dziś przybysz może się ju tro okazać gościem

Jako że trudno interpretować zachowania się partnerów „obiektywnie” i jednoznacznie jako przyzwolenie czy odmowę (szczególnie gdy partnerzy spędzają noc po nocy w

Pro- mieniowanie UV powoduje błyskawiczną reakcję fotochemiczną w kwasie dezoksy- rybonukleinowym (DNA) i rybonukleinowym (RNA), które decydują o życiu

Proces uregulowany (proces stabilny) - proces, w którym każda z miar jakości (np. wartość średnia i rozrzut lub frakcja jednostek niezgodnych lub średnia liczba

 Najpierw musi wykształcić się w jakiejś społeczności powszechnie akceptowany w niej zwyczaj postępowania w określony sposób i przekonanie, że postępowanie to