• Nie Znaleziono Wyników

Zygmunt Bauman Polska Akademia Nauk University of Leeds

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Zygmunt Bauman Polska Akademia Nauk University of Leeds"

Copied!
25
0
0

Pełen tekst

(1)

Zygm unt B aum an

Polska Akademia N auk University of Leeds

PO NO W OCZESNE W ZORY OSOBOWE

Chronicznym atrybutem „ponowoczesnego” stylu życia wydaje się być niespójność, niekon­

sekwencja postępowania, fragmentaryzacja i epizodyczność rozmaitych sfer aktywności jednostek.

Przedstawione tu rozważania zawierają charakterystykę czterech wzorów „ponowoczesnej”

osobowości: spacerowiczów, włóczęgów, turystów i graczy. Aczkolwiek występowały one i w dawniejszych epokach, charakter „ponowoczesny" nadają im dwie okoliczności: (1) fakt, że obecnie stały się one „normą” zachowań w życiu codziennym - kiedyś ich rola była marginalna, (2) współwystępują naraz w życiu tych samych ludzi i w tych samych fragmentach życia, podczas gdy w czasach „przed-ponowoczesnych” ich obecność w życiu jednostek była dysjunktywna — były one przedmiotem wyboru; teraz nie wybiera się ich, ani też nie trzeba wybierać. Po prostu są. Wieloznaczność tej sytuacji daje poczucie wolności, ale ma również strony negatywne. „Ponowoczesność” stanowi pewien etap rozwoju jednostek i stosunków społecznych.

Jako problem „osobow ość” pojawiła się wraz z nowoczesnym układem społecznym.

Sowa M inerwy, pow iadał Hegel, rozpościera skrzydła o zmierzchu; zjawiska dostrzega się, gdy k o n tu ry ich zaczynają ju ż zacierać się w ciemności; ich daw na obecność bije w oczy w tedy dopiero, gdy nagle czujemy ich brak. M ówiąc ściślej, zjawisk nie zauw aża się, nie w yodrębnia z całokształtu rzeczywistości, nie nadaje się im nazwy, nie podejm uje się sporu o ich popraw ne określenie - póki nie przysparzają one kłopotu; ja k długo „są” po prostu, a nie „stają się” i nic nie musimy robić, by „się stały” . Postrzegam y zjawiska wtedy tylko, gdy stają się dla nas „problem em ” - gdy w ym agają koncentracji uwagi i świadomego wysiłku i gdy wiemy lub sądzimy, że od tego wysiłku zależy, czy i jakie będą. Postrzeżenie zjawiska następuje po sform ułow aniu problem u, sam zaś problem jest odblaskiem zadania, jakie sobie stawiamy.

Nie dziw więc, że o osobowości głucho w literaturze przed-nowoczesnej; nie była przecież w tam tych czasach osobowość „zadaniem ” . Z wyjątkiem żeglarzy, kupców, m nichów w ędrownych czy żołnierzy, m ało k to zapuszczał się wówczas poza rogatki m iasteczka czy graniczne miedze wsi, w jakich upływało życie od

(2)

urodzenia do śmierci - zawsze n a widoku tych samych ludzi i z tymi samymi ludźm i w zasięgu wzroku. D la większości ludzi ich miejsce w świecie było określone n a tyle dokładnie, że nie w padało im do głowy, by mogli je własnym sumptem zmienić - tym bardziej, że nikt i nic nie wymagało, by czynili je przedm iotem swych zabiegów.

W szystko to zmieniło się gruntow nie wraz z zamieszaniem spowodownym przez raptow ny w zrost ruchliwości i „anonim ow ość” bytu w konglom eratach miejskich, w jakich (by użyć term inów D urkheim a) „gęstość m o raln a” nie towarzyszyła

„gęstości fizycznej” . Obcy obracali się tu wśród obcych; w tłumie, ja k w iadom o, łatw o się ukryć, ale też tru d n o znaleźć swoje miejsce - przez wszystkich uznane, nie podaw ane w wątpliwość, zapewnione n a przyszłość. Człowiek jaw ił się drugim ludziom tylko fragm entem własnej osoby, tylko fragm enty owych drugich znając z oglądu; co gorsza, od zdarzenia do zdarzenia jedni „drudzy” zastępowali innych

„drugich” , ta k że każda apro b ata, jakkolw iek cząstkowa, była ograniczona miejscem i czasem, być m oże wiążąca dla jednych „drugich” , ale bynajmniej nie dla innych.

Wreszcie anonim ow ość sprzyja oszustwu - a już w każdym w ypadku pozbaw ia pewności, że się ofiarą oszustwa nie padło: gdy spotkania są ulotne, łatwo „stroić się w cudze p ió rk a ” , udaw ać że się jest kim ś innym niż się jest napraw dę; i jak wtedy odróżnić praw dę od udaw ania? I co to w ogóle znaczy, że się „jest kimś napraw dę” ?

Stąd iście nowoczesne rozróżnienie „powierzchni” i „gfębi” , „zjawiska” i „istoty” ,

„w rażenia” i „praw dy” . M iędzy jednym a drugim członem każdej z tych opozycji była teraz pustka, n a d ja k ą człowiek poszukujący zaufania godnej orientacji w świecie m usiał przerzucić m ost własnymi siłami. Ale też nie tylko o zgadywanie cudzych tajem nic chodziło. W szędobylska obecność obcych była nieustannie pow tarzaną lekcją poglądow ą ulotności własnej osobowości. Jeśli tak łatwo o pozory i o pomylenie pozorów z rzeczywistością, jeśli pozory zmieniać się m ogą od jednej sytuacji do drugiej - ja k odpowiedzieć n a pytanie „kim jestem ja sam ” ? Pytanie to, zauważmy, jest także n a w skroś nowoczesne. N ie m iałoby ono sensu w w arunkach, gdy „jest się kim się jest” bezproblem ow o, w sposób oczywisty i niepodważalny, bez potrzeby - a i możliwości - w yboru. Pytam y się tu o tożsam ość, a pojęcie „tożsam ości”

m a sens o tyle tylko, o ile tożsam ość m oże być inna niż jest, i o ile jej bycie ta k ą ja k ą jest - jest kwestią starań i dow odu. Pytanie o tożsam ość w yrasta z odczucia chybotliwości istnienia, jego „m anipulow alności” , „niedookreślenia” , niepewności i nieostateczności wszelkich form , jakie przybrało. W ynika ono także z doznania, że w tych w arunkach w ybór jest koniecznością, a wolność jest losem człowieka. Tożsam ości nie dostaje się ani w prezencie, ani z w yroku bezapelacyjnego;

jest o na czymś, co się k o n s t r u u j e , i co m ożna (przynajmniej w zasadzie) konstruow ać n a różne sposoby, i co nie zaistnieje w ogóle, jeśli się jej n a któryś ze sposobów nie skonstruuje. Tożsam ość jest zatem zadaniem do wykonania, i zadaniem przed jakim nie m a ucieczki.

Ja k zauważył Paul Ricoeur, kwestia tożsam ości ( l ’identité) zawiera dw a ściśle związane problem y: l ’ipsèitè (odrębność własnej osoby od innych, jej cechy

(3)

wyjątkowe, k tó re tę odrębność konstytuują), i la mêmete (ciągłość osoby, trw anie jej cech charakterystycznych m im o upływu czasu i na przekór zmiennym okolicz­

nościom życia). O ba problem y stały się przedm iotem nieustającej troski człowieka nowoczesnego, przejaw ianie tej troski stało się nieodzownym warunkiem życia w świecie nowoczesnym, zaś powodzenie lub porażka poczynań tą troską pob u­

dzonych urosło do rangi głównego m iernika życia pomyślnego. J a k wyjaśnił G eorg Simmel, w pow odzi zwiewnych doznań zwraca się człowiek ku sobie s a m e m u

w nadziei znalezienia trwałego p u n k tu oparcia - jaźń jest ostatnią szansą przystani.

Nie dziw, że stała się tożsam ość ogniskiem niepokoju, a schizofrenia - owa patologiczna radykalizacja „norm alnej” tożsamościowej niepewności - zajęła pierwsze miejsce w śród dolegliwości psychicznych uznanych za plagę życia now o­

czesnego.

Refleksje filozoficzne nad sytuacją jednostki ludzkiej zmuszonej do poszukiw ania własnej tożsam ości oscylowały między dwom a poglądam i. Wczesne ich odm iany, reprezentow ane przez K artezjusza, K an ta, czy filozofów francuskiego Oświecenia, przedstawiały tożsam ość jak o coś co wypada człowiekowi o d k r y ć : istnieje „istota człowieka” , co do której większość ludzi, m ylona złudnymi pozoram i bytu, pozostaje w błędzie. T rzeba się do owej istoty przedrzeć przez gąszcz złudnych doznań codziennych wiodących n a fałszywe tropy. Rozum jest jedynym godnym zaufania przewodnikiem przez knieję; jeśli m u pom óc w wyciszeniu pasji, owych przewodników samozwańczych - podstępnych i spychających na m anowce - okaże się, że wbrew wszelkim pozorom „isto ta człowieka” wspólna jest wszystkim ludziom, że pod pow łoką różnorodności kryje się „człowiek jak o tak i” (pogląd ten, rzec m ożna,

„dekonstruow ał” pojęcie tożsam ości jednostkowej, przedstawiając wielorakość i zróżnicowanie osobowości ludzkich jak o prod uk t błędnej lub patologicznej organizacji w arunków żyda; pseudoproblem, jaki przestanie gnębić ludzi w społeczeń­

stwie zorganizow anym wedle w skazań rozum u). Późniejsze odm iany refleksji filozoficznej, reprezentow ane np. przez Nietzschego, Heideggera czy Sartre’a, czyniły tożsam ość kw estią w y n a l a z k u raczej niż odkrycia: jeśli istnieje jakaś „istota człowieka” , to n a tym tylko ona polega, że jednostka ludzka musi swą tożsam ość budow ać niejako ab ovo, przez wybór i decyzję, podporządkow ując całokształt wysiłków życiowych „projektow i” naczelnemu - żyjąc życie wedle wym agań tego projektu i w ten sposób, dzień po dniu, budując mozolnie zręby swej tożsamości.

Bez względu n a różnice obie odm iany refleksji filozoficznej zgodne były co do sprawy zasadniczej: tożsam ość nie jest człowiekowi dana z góry, trzeba jej szukać, i proces życiowy jest właśnie pasmem owych poszukiwań, procesem w toku którego do tożsam ości się w ten lub inny sposób dochodzi (albo i nie). To założenie filozoficzne korespondow ało ściśle z doświadczeniem codziennym społeczeństwa, w jakim jedynie członkowie warstw szczytowych i najniższych wrzucani byli od urodzenia w sytuacje praktycznie nie poddające się zmianom - gdy większość, członkowie „warstw średnich” zawieszonych w rozległej przestrzeni między biegunami społecznej skali, stawali u progu życia bez pewności czy do trą do celu, jak i przed nią postawili.

(4)

Życie nowoczesne jako pielgrzymka

Pod wpływem hipotezy М аха W ebera o „powinowactwie wybiórczym” między etyką protestancką a m entalnością kapitalistyczną przyjęło się uważać postać pielgrzyma, do jakiej odwoływali się regularnie w swych kazaniach m oralnych pisarze purytańscy, za m etaforę losu człowieka nowoczesnego. Istotnie, sylwetka pielgrzyma zdaw ała się być skrótowym i uogólniającym zarazem opisem cech głównych życia człowieka nowoczesnego; opisem, jaki chwytał bezbłędnie „doce- lowość” owego życia i naw yk oceny każdego fragm entu życia i każdego życiowego dokonania z p u n k tu widzenia tego, czy zbliżają one czy oddalają m om ent dotarcia do celu.

„Jesteśm y wszyscy pielgrzymami przez życie” - powtarzali kaznodzieje protes­

tanccy. Życie jest pielgrzymką; ja k w każdej pielgrzymce, miejsce dotarcia jest z góry wyznaczone, choć z reguły pielgrzymi nie byli tam jeszcze nigdy i nie m ają dokładnego w yobrażenia o tym, ja k owo miejsce wygląda. Zwolennicy nauk K alw ina przekonani byli o tym, że to, co ich czeka u kresu pielgrzymki, zostało już przez Boga określone, i nic ani nikt nie może wyroku Bożego zmienić. Pątnictw o jest losem, nie wyborem dokonanym z rachuby. Nie jest ono sposobem przypo­

dobania się Bogu, zarobienia n a lepsze potraktow anie, na orzeczenie bardziej przychylne. N a długo przed początkiem pielgrzymki pątnicy zostali już podzieleni n a wybranych i potępionych, i nie m a n a ziemi instancji dość potężnej, by m ogła ów podział skorygować. Niewiele więc do człowieka należy; nie m a po co zdzierać sobie nerwy i szam otać w poszukiw aniu sposobów przechytrzenia losu; pasje niczego nie odm ienią, są bezużyteczne, są stratą czasu i dowodem lekceważenia woli Bożej bądź b rak u ufności we wszechmoc i dobroć Boskich wyroków.

W tym właśnie zdewaluow aniu emocji upatryw ał W eber głównie powinowactwo etyki kalwinistycznej z trybem życia sprzyjającym rozwojowi kapitalizm u. Punkt docelowy pielgrzymki wyznacza jedyny cel życia, przekształcając wszystko co się czyni w narzędzia celowi tem u służące; zgodność narzędzi i celu została zawczasu zagw arantow ana i pątnikow i nie pozostało nic innego, ja k podążać za swym powołaniem i troskliwie, trzeźwo dobierać trasę najkrótszą i najpewniejszą. Był zatem Bóg K alw ina przepisem n a życie racjonalne, n a rządy rozum u nad emocjami, n a zwierzchnictwo celu n ad środkam i.

Ale dopatrzył się W eber innego jeszcze związku między m entalnością nowoczesną a protestancką koncepcją życia jak o pielgrzymki: „Bóg K alw ina dom agał się od wiernych nie pojedynczych dobrych uczynków, lecz życia wypełnionego dobrym i pracam i zespolonym i w spójny system” . Nie m ożna już grzeszyć i pokutow ać na przem ian, równoważyć wczorajszych zaniedbań dzisiejszą zdwojoną gorliwością.

W życiu pielgrzym a nie m a m iejsca n a kroki, które do celu nie zbliżają, nie m a też w nim czynów obojętnych: wszystko albo służy celowi, albo jest bezużyteczne, pozbawione sensu - a więc z punktu widzenia człowieka racjonalnego i świadomego swego pow ołania godne jednoznacznego potępienia. Czas poświęcony uciechom i rozrywkom jest pusty, a opróżnianie czasu z treści wyznaczonych przez cel

(5)

pielgrzymki jest postępkiem zdrożnym i nie dającym się uzasadnić (co na jedno wychodzi).

W eber opisywał m odel pielgrzym a tak, jak go widzieli kaznodzieje Reform acji - a więc w postaci wm ontowanej w światopogląd żarliwie religijny. Porady czy żądania świadomego przyjęcia postaw y pątniczej odwoływały się tu do wiary w przeznaczenie i pokory wobec bożych wyroków. Dostrzegł jedn ak W eber łatwość, z ja k ą d a się oddzielić m odel pielgrzyma jak o wzór życia cnotliwego i pomyślnego od pierwotnej religijnej otoczki. Raz przyjęty, upowszechniony i przekształcony w naw yk (a tym bardziej - gdy jest już narzucany, jak o jedyna sensowna strategia, przez w arunki życiowe „dojrzałej” nowoczesności), m odel ten nie musi być wspierany przez pobożną postawę i religijne wierzenia tych, co się doń stosują. W nowej, świeckiej ju ż postaci, m odel pielgrzyma służyć m oże znakomicie - i istotnie służy - za wzór strategii życiowej człowieka nowoczes­

nego.

W wersji świeckiej celem pielgrzymki nie jest już zbawienie duszy ani spełnienie wyroków Boskich (choć zauważmy od razu, że troska o „życie pozagrobow e” nie znika całkowicie; dbałość o nieśmiertelność w świeckim tego słowa znaczeniu - przez „odciśnięcie trwałego śladu” w pamięci ludzkiej za pom ocą dokonań bardziej długotrw ałych niż życie jednostkow e, lub za pom ocą wysiłków na rzecz narodu, klasy, p artii czy innej grupy lub „spraw y” , które przeżyją każdego ze swych członków lub orędow ników - pozostaje w epoce nowoczesnej ważkim m otywem w obiorze strategii życiowej). Jest nim natom iast „spełnienie pow oła­

nia” - urzeczywistnienie potencjału, uczynienie zadość możliwościom zawartym w uposażeniu przyrodzonym ; innymi słowy, właśnie konsekw entna i do końca doprow adzona konstrukcja tożsamości. I cel ten, ja k to u pielgrzyma, określa d obór środków ; życie polega n a troskliwym planow aniu trasy, trzeźwej rozwadze nad wymogami podróży, racjonalnej kalkulacji kosztów i wydajności m etod transportu.

Ja k i pierw otna, religijna wersja, tak i wersja świecka zakłada pielgrzymkę przez teren w przódy ju ż kartograficznie uporządkow any, o drogach wyposa­

żonych w słupy m ilowe i drogowskazy. M ożna traktow ać życie jak o pielg­

rzymkę tylko w świecie uporządkow anym : w społeczeństwie o względnie szty­

wnej, od jednostki niezależnej s t r u k t u r z e , tzn. w zbiorowości o sprofilo- wanym i nieelastycznym rozkładzie praw dopodobieństw a - takiej zbiorowości przestrzenno-czasowej, w jakiej zajście pewnych zdarzeń jest bardziej możliwe niż zajście innych. Sposób, w jak i praw dopodobieństw a zostały ukartow ane, musi też być w zasadzie poznawalny; ta lub inna jednostka m oże pomylić się w ocenie szans i wychodzić z fałszywych założeń, ale wiedza popraw na, służąca rzeteln ą p o d staw ą d la działania, jest m ożliw a do uzyskania. T ylko w takim trw ałym i potencjalnie przejrzystym układzie m ożna planow ać życie z tak ą dozą zaufania i determinacji, a jak ą pątnik kreśli trasę swej pielgrzymki.

M ożna planow ać własne życie w takim tylko świecie, w jakim podstaw owe zręby u k ładu po ddane są własnym (niezmiennym, niezależnym i „obiektyw­

(6)

nym ” ) praw om i nie ulegają zmianie od tego, jaki to plan jednostka sporządza i realizuje dla własnego postępow ania.

T akim właśnie jaw ił się ludziom świat nowoczesny (powtórzmy raz jeszcze:

m ow a tu nie o wszystkich ludziach - wyłączamy z rozw ażań „szczyty” , którym szlak życiowy zdawał się być zapewniony, a więc wysiłek planow ania zbędny, i „doły” , dla których szansa wpływu na odmianę własnego losu była równie znikom a co dla plan k to n u i wszelkie planow anie życia zdawało się bezskuteczne.

Przenośnia „pielgrzym a” chwyta jedynie sytuację „warstw średnich”). Życie własne ukazywało się jak o teren wolności i w yboru - ale takiej wolności, ja k a zasadzała się na dobrej znajom ości tego, co konieczne i nieuniknione; i takiego wyboru, jak i wspierał się n a stałych relacjach czynów i następstw, środków i celów. D o takich właśnie ludzi kierow ał Hegel swą słynną definicję wolności jak o „poznanej konieczności” , a D urkheim swą obserwację, że obezwładniającego nacisku nie­

ubłaganych norm społecznych nigdy nie odczujemy boleśnie, o ile ich nie złamiemy.

Pielgrzymką było życie jak o całość, i ta okoliczność wyznaczała skalę planow ania.

P lan był n a ż y c i e - Sartre’owski „projekt” , który milcząco zakładał możliwość wysiłku ciągłego, spójnego i konsekwentnego, podporządkow anego na przestrzeni życia jednem u, raz obranem u i niezmiennemu odtąd celowi. Nastaw ienie na spójność i konsekwencję zakładało z kolei, że czyny pozostawiają trwały ślad - „osiągnięcia” - i że ślady te kum ulują się podobnie jak oszczędności grom adzone pod m ateracem czy n a koncie bankowym . Tożsamość zaprojektow aną m ożna budow ać piętro po piętrze, tusząc że dokonania wczorajsze posłużą solidnym fundam entem dla dok o nań jutrzejszych. Przy tych założeniach osiągnięcia dzisiejsze liczą się n a tyle tylko, n a ile m oszczą one drogę do urzeczywistnienia projektu całościowego - nie są celem samym w sobie, zyskiem do natychmiastowej konsumpcji, lecz inwestycją na przyszłość; a w artość wkładu kapitałowego mierzy się dochodam i, jakie obiecuje przynieść. Realizację projektu postrzega się jak o obcinanie kuponów z życia spędzonego na inwestowaniu. Chwila, gdy m ożna przejść od wyrzeczeń do spożywania ich owoców, gdy kończy się etap inwestycji i m ożna zacząć zjadać zainwestowany kapitał, jest zawsze tak samo odległa, jak o że odsuwa się nieustannie;

z wyjątkiem tych niewielu, którym „poszczęściło się” , i tych nieco liczniejszych, którzy na długo przed końcem uznali gonitwę za wiecznie umykającym celem za nie w artą zachodu, cel pielgrzymki był zawsze w przyszłości. W szystko to, rzecz jasna, pod trzem a w arunkam i: że ową (nieznaną jeszcze) „przyszłość” m ożna sobie wyobrażać n a kształt (znanego) czasu teraźniejszego; że przyjąć wolno, iż cel pożądany dzisiaj będzie równie godny pożądania jutro; i że uprawnienia, jakie zgrom adzone już osiągnięcia oferują dziś, będą też honorow ane ju tro - że „wkłady kapitałow e nie ulegną dewaluacji” .

O tóż żaden z tych w arunków nie jest spełniony w układzie społecznym określanym jak o „ponow oczesny” (m ożna też to twierdzenie odwrócić, i powiedzieć, że nazywamy „ponow oczesnym ” taki układ społeczny, w jakim wspom niane warunki nie są spełnione). A jeśli w arunki te nie są spełnione, wzór pielgrzyma traci atrakcyjność jak o p ro to ty p sensownej strategii życiowej.

(7)

Epizodyczność i niekonsekwencja

Nieobecność stru k tu r społecznych, jakie wyznaczałyby raz n a zawsze (to znaczy, praktycznie biorąc, na okres realizacji „projektu życiowego”) ram y tego, co możliwe, ale zarazem byłyby wsparciem dla wysiłków skierowanych na realizację którejkolw iek z obranych możliwości, jest bodaj najdobitniejszą cechą wyróżniającą byt ponowoczesny. M ówiąc ściślej, ram y, z jakim i każde poczynanie życiowe m u s i się liczyć i n a jakie m o ż e liczyć, nie zniknęły - nie są jednak trwałe, jak niegdyś były. Upływ czasu przestał ja k gdyby być procesem ciągłym. Zam iast linii ciągłej - zbiór epizodów, któ re wprawdzie następują p o s o b i e, ale z równym powodzeniem m ogą być pom yślane ja k o zachodzące o b o k s i e b i e ; ich kolejność chronologiczna nie m a w sobie nic z konieczności; nie określa też ona ich treści ani nie determ inuje ich przebiegu. Innym i słowy, niewiele z jednego epizodu dla innego epizodu wynika.

K ażdy epizod jest poniekąd samoistny; jest całością zam kniętą, rozpoczynającą się ja k gdyby w sytuacji „wolności całkowitej” , i nie pozostawiającą po sobie nieodw racalnych następstw - to znaczy pozwalającą także i następnym epizodom

„zaczynać od początku” . D obrze oddaje charakter ponowoczesnego życia form at serialu telewizyjnego: w każdym odcinku pojaw iają się te same osoby (z dodatkiem p aru „występów gościnnych” - postaci bez przeszłości, ale i bez przyszłości, które pojaw iają się znikąd po to tylko, by odegrać przydzieloną im rolę i zniknąć bezpowrotnie), ale każdy odcinek opow iada zdarzenie, które w ram ach odcinka zaczyna się i kończy; wszystko, co zdarzeniu nadaje sens i dla jego zrozum ienia jest potrzebne, zaw arte jest w jednym odcinku - nie jest więc ważne, w jakim porządku odcinki są oglądane, jak o że znajomość jednych nie jest warunkiem rozum ienia innych.

K urczą się więc horyzonty czasowe działania. K ażdy stan osiągnięty jest tymczasowy, ,,do czasu” - „a tam się zobaczy” . M ało kto liczyć m oże na to, że raz zdobyty zaw ód służyć m u będzie do końca życia - zawody pojaw iają się i znikają, um iejętności wczoraj zdobyte dziś stają się bezużyteczne. Zm ienia się też sens praktyczny „dośw iadczenia” grom adzonego w toku wykonywania zawodu:

kom petencje nie d ają się kum ulow ać, i wraz ze zm ianą technicznego wyposażenia, zanikiem daw nych i wyłanianiem się nowych funkcji nawyki już zdobyte stają się obciążeniem raczej niż tytułem do dalszych postępów zawodowych. Prace nie są dożywotnie, i rzadko kiedy długofalowe. T rudno zakładać, że pracow ać się będzie i awansować w tej samej instytucji przez cały czas trw ania życia zawodowego.

G w arancje stałości zatrudnienia wywalczone przez ruch związkowy w toku ery nowożytnej m ało gdzie jeszcze obowiązują. Zatrudnienie jest z reguły dorywcze i wymówienie pracy nastąpić m oże w każdej chwili: ulotność, doraźność każdego stanow iska i zadania w budow ana jest w pragm atykę zatrudnienia i w oczekiwania z nim łączone.

D w a istotne następstw a wynikają z tej sytuacji dla problem u tożsamości. Z jednej strony, w ykonyw ana bieżąco funkcja m a nikłą wartość dla samookreślenia - dziś ona jest, ju tro jej nie będzie, i mierzenie tożsam ości pozycją zawodową rozsadza

(8)

raczej, niż cementuje Ricoeurow ską mêmete (ciągłość) osobowości. Z drugiej strony, inne niż dawniej cechy sprzyjają sukcesom życiowym: niekonsekwencja w p o ­ stępow aniu, u p a rte trzym anie się z góry obranego celu, wytrwała specjalizacja, gromadzenie kw alifikacji o zdecydowanym profilu - lecz elastyczność zainteresowań i szybkość ich zmiany, giętkość przystosowawcza, gotowość do uczenia się i um iejęt­

ność zapom inania tego, co ju ż wyszło z użycia. K ontekst ponow ożytny forytuje więc, rzec m ożna, b r a k ściśle określonej tożsamości; im mniej dokładnie tożsam ość jest zdefiniow ana, tym lepiej dla jej posiadacza. Najlepiej wiedzie się osobnikom , których sw obody ruchu nie krępuje precyzyjna specjalizacja, którzy nie m ają zwyczaju koncentrow ania uwagi zbyt długo na jednym przedmiocie, nie przywiązują się nadm iernie do spraw , jakim i w ypada im się zająć w tej czy innej chwili i zachow ują dystans i wstrzemięźliwość em ocjonalną wobec tego, czym się w każdym m omencie zajm ują. Osobowość iście ponowoczesna wyróżnia się b r a k i e m t o ż ­ s a m o ś c i . Jej kolejne wcielenia zmieniają się równie szybko i gruntownie, co obrazy w kalejdoskopie.

Nie inaczej przedstaw ia się sytuacja w dziedzinie stosunków międzyludzkich.

Zaangażow ania m iędzyludzkie nabierają tejże plastyczności co zawód czy praca;

związków m iędzyosobow ych nie zawiera się na ogół z myślą, że trw ać będą „aż śmierć nas rozdzieli” . C oraz częściej się zdarza, że zamierza się ich tymczasowość z góry, i oblicza się je n a tak długo tylko, ja k trw ać będzie zadowolenie z nich czerpane. Związki nie zaopatrzone w klauzulę wymówienia, związki jakich nie m ożna zerwać, naw et gdy m otyw y ich zawiązania utraciły m oc, wydają się równie sprzeczne z rozsądkiem , ja k podpisanie czeku bez wpisania sumy, n a jak ą opiewa, odczuwane są ja k gwałt zadany niezbywalnej autonom ii podm iotu.

A nthony Giddens uk u ł term in „miłość współbieżna” (confluent love) dla określenia postaci, ja k ą coraz częściej i coraz powszechniej przybierają dziś intymne stosunki międzyludzkie. R om ansu, pow iada Giddens, nie utożsam ia się dziś ze stałością uczuć; m iłość w spółbieżna kłóci się z wizją „miłości jedynej i niepow tarzalnej” ,

„miłości n a wieki” , ja k a właściwa była miłości romantycznej, będącej wzorem idealnym dla związków intym nych ery nowożytnej. Zawiera się dziś związki nie

„po to aby” , nie z m yślą o tym, aby służyły one czemu innemu niż one same - ale gwoli korzyści, jakie m a się nadzieję wydobyć ze związku samego: gwoli satysfakcji, ja k ą dostarczyć m a partner w to k u intymnego obcowania. M iłość współbieżna jest wedle G iddensa emocjonalnym aspektem „czystego stosunku” , tzn. stosunku, k tóry jest swoim własnym celem i którego nie obciążają funkcje instrum entalne wobec jakichkolw iek innych dziedzin życia. Byłoby więc bezsensowne dom aganie się, by m iłość taka, a tym bardziej związek, którem u przestała ona towarzyszyć, trw ały dłużej niż satysfakcje, jakich dostarczają sobie nawzajem partnerzy. W spółbieżna m iłość nie m a żadnych innych r a g i poza zadowoleniem, jakiego przysparza partnerom .

„Oczyszczenie” stosunku m iłosnego wynikło w znacznym stopniu z oddzielenia seksu od reprodukcji (dzięki współczesnej, niemal niezawodnej technologii anty­

koncepcyjnej, stosunki seksualne są wolne od obaw, że m ogą one pociągnąć za

(9)

sobą zobow iązania długofalowe). G iddens pow iada o „seksie plastycznym ” — plas­

tycznym z tego właśnie pow odu, że nie wiąże się już z prokreacją, zakładaniem rodziny ani zaciąganiem obowiązków wobec osób trzecich. Stosunki uzasadniane przez spodziew aną satysfakq'ç cielesną czy psychiczną różnią się radykalnie od takich, jakich wym iary czasowe wyznaczała perspektywa opieki nad potom stwem i stadłem m ałżeńskim . Nadzieja spełnienia powoduje ich zawiązanie, i nic nie sprzeciwia się ich rozw iązaniu z chwilą nasycenia lub zawodu. Rozstaw ać się m ożna bez żalu i wzajemnych rekrym inaq'i. (Wszystko to, rzecz jasna, dotyczy

„wzoru kulturow ego” , który rzadko kiedy przystaje szczelnie do doświadczeń tych, którzy usiłują żyć wedle jego wskazań; odległe od rzeczywistości jest szczególnie założenie „wzajem ności” , n a jakim wspiera się powyższy opis. O ile pow stanie związku wym aga n a ogół obopólnej zgody, dla wypowiedzenia wystarcza z reguły decyzja jednej ze stron; wolność nie jest rów no między partnerów podzielona.

Piszę o tym obszernie w rozdziale czwartym E ty ki PonowożytneJ).

R ozpad „pro jektu życiowego” n a kalejdoskop samoistnych epizodów, niepo­

wiązanych ani przyczynowo ani logicznie, rezonuje z równie kalejdoskopow ą ponowoczesną k u ltu rą „nieustającego karnaw ału” , k tóra zastępuje kanon kulturow y korowodem krótkotrw ałych m ód. A rena publiczna jest terenem zaciekłej konkurenq'i między orędow nikam i spraw, wierzeń i towarów , a staw ką w zm aganiach jest nieodmiennie rozgłos: w tym świecie „istnieć” to tyle, co być zauważonym, a m iernikiem ważkości, nam acalności istnienia jest ilość widzów i słuchaczy i ślad odciśnięty w ich świadomości. W śród kakofonii krzykliwych ofert uw aga publiczna jest najbardziej deficytowym z dóbr, a jej przykucie do oferowanego d ob ra choćby na krótką chwilę jest celem głównym, być może jedynym nawet, reklamy - najbardziej wszędobylskiego i natrętnego z kulturow ych przekazów.

W sukces przekazu w budow ana więc być musi od początku obietnica przem ijania, jak o że pojem ność uwagi jest ograniczona i trzeba zwolnić w niej miejsce dla przekazów następnych. K u ltu ra ponowczesna jest, rzec m ożna, nieustanną pró b ą generalną śmierci, codzienną lekcją poglądow ą nietrwałości wszechrzeczy i p o ­ wszechnego przem ijania - ale też i śmierć sam ą konstruuje ona jak o epizod bez trwałych konsekwencji, ja k o „tym czasowe wybycie” , jak o stan „do odw ołania” ; przedm ioty fascynacji, bożyszcza tłum ów, sława i rozgłos nie um ierają, lecz (jak pow iada Baudrillard) „znikają” . W odróżnieniu od śmierci, zniknięcie nigdy nie jest ostateczne, „ n a wieki wieków” . Rzeczy odłożone zostają do lam usa, z którego w każdej chwili, gdy będzie po tem u chęć lub potrzeba, m ożna je będzie wydobyć, odkurzyć, przewietrzyć, i umieścić tam , skąd niegdyś je usunięto, czyli n a widoku publicznym, w ognisku publicznej uwagi. Jest więc raczej k ultura ponowoczesną nieustającą dem onstracją nie tyle nieodwołalności śmierci, co n i e o s t a t e c z n o ś c i p r z e m i j a n i a . A skoro przem ijanie nigdy nie jest na zawsze i z reguły do odw ołania - rzeczy i czyny tracą ważkość, jak ą im niegdyś przypisywano. W szystko staje się nieco na niby; byt jest czymś pomiędzy parad ą przebierańców a zabaw ą w chowanego. Nic, co się zaczyna, nie będzie trw ało wiecznie, ale i nic nie kończy się tak napraw dę bezapelacyjnie. Nie trzeba więc tego, co się czyni, traktow ać

(10)

zbyt n a serio: w yrządzone szkody zawsze da się naprawić, to o czym się zapom niało m ożna przywrócić do życia przyw ołując je z niepamięci. Zawsze zresztą m ożna zacząć od początku, albo próbow ać gdzie indziej, albo przyłożyć siły do czego innego.

A nade wszystko - powódź, nadm iar, przerost informacji, kom unikatów, dźwięków i obrazów o ład unk u semantycznym , którego odcyfrować, a już tym bardziej wchłonąć i przyswoić, nie m a czasu: hypertelia Baudrillarda, excroissance - niepo­

wstrzym any rozrost rzeczy, puchnięcie bytu przez nic ju ż nie regulowane, nie znające „natu raln y ch” limitów, sam onapędowe i samoprzyspieszające się n a po­

dobieństwo kom órek rakow ych, których rozrost i pom nażanie się niczemu już nie służy poza własnym trw aniem . „N ik t już nie panuje nad słowem” - pisał Tadeusz K onw icki w Kalendarzu i Klepsydrze. „Słowa leją się z ust rozwrzeszczanych tłum ów, z głośników radiow ych i telewizyjnych, z m ilionów książek i gazet, z m agnetofonów i adapterów , z wieców i kościołów, z nielegalnych druków i z kosm osu. O grom ne rzeki zatrutych słów płyną znikąd donikąd. Wielkie chm ury m artw ych słów unoszą się do stratosfery. Niebotyczne góry kamienieją z żużlu spalonych słów. Słowo jest śmieciem. Słowo jest najtańszym opakowaniem plas­

tykowym. Słowo jest kłopotliw ym odpadkiem współczesnej cywilizacji” . Podobny los czeka inne dźwięki — muzyczne, gdy „oceany dźwięków wylewają się codziennie n a nasze głowy” , gdy „setki tysięcy zespołów muzycznych rzępoli od ran a do rana, huczy radio, rzęzi telewizja, jęczą głośniczki” ; „M uzyka również zapłaci swoją cenę. Z a co? Z a całokształt” . A i los obrazów nie różni się od losu dźwięków:

„T a ogrom na, kosm iczna tragedia spotkała już dawno m alarstwo, które skonało pod niebotycznym i góram i neonów, wystaw sklepowych, telewizorów, plakatów , elewacji dom ów , kwietników, sztucznych słońc i nieprawdziwych księżyców” .

Ja k w tym wszystkim odróżnić postrzeżenia ważne od błahych, trw ałe od ulotnych - ja k wysupłać praw dę spod warstw strojów jarm arcznych, postanow ić co strój, a co przebranie, co jest czego udawaniem? A jeszcze, zanim do tych p ytań dojdzie - ja k poszatkow ać szum na dźwięki, ja k wyłuskać obraz z powodzi kolorów , wykroić zdania z p o to ku słów? W raz z natężeniem hałasu rośnie próg wrażliwości, i każdy następny przekaz musi być głośniejszy od poprzedniego, każdy obraz jaskraw szy, każdy szok dotkliwszy. I tak wciąż po wznoszącej się spirali - aż szum o s u s z y , wizja oślepi, wstrząs sparaliżuje. Festyn znaczeń kończy się bezsensem - gdy wszystko chce znaczyć, nie znaczy nic („odrobina więcej seksu m oże Cię wyzwolić” - pow iada B audrillard - „ale gdy seks jest wszędzie, nie m a go w ogóle. U niw ersalny dyskurs seksualny unicestwia efekt”). W ewnątrz nasycenia czai się próżnia - zmysłowa, znaczeniowa, emocjonalna.

W tak skonstruow anym świecie nie m a już miejsca dla pielgrzyma, bo nie m a już celu ostatecznego życiowej wędrówki - „celu nad cele” , celu który wszystkie inne cele przekształca w środki, a wszystkie przystanki życiowe redukuje do roli punktów etapow ych. Życie jest w tym świecie, ja k i dawniej, wędrówką - ale teraz jest to w ędrów ka bez wyznaczonego z góry kierunku. Czas jest rzeką bez koryta, potokiem k tó ry żłobi swą trasę płynąc, niepewny zlewiska do jakiego zmierza. Czas nie jest, ja k niegdyś, wektorem - jest pędem bez strzałki kierunkowej.

(11)

Szlaku nie m o żn a planow ać zawczasu, jeśli z dnia n a dzień sieć dróg się zmienia, a na ruchom ych skrzyżow aniach ustaw ia się coraz to nowe, i coraz mniej czytelne, drogowskazy. M ożn a co najwyżej szlak już przebyty odtwarzać oglądając się za siebie - lecz i w tedy nie zobaczy się linii prostej bądź krętej, ale zmierzającej wyraźnie w jednym raczej niż innym kierunku. Czas przyszły musi być niespójny przy b rak u planu generalnego wędrówki, ale i w czasie przeszłym nie sposób dopatrzeć się spójności. Jaw i się on raczej oczom jako zbiór epizodów, paciorków, jakie nizać m o żna n a sznurek biograficznej chronologii w dowolnym porządku;

każda kolejność wyda się równie logiczna lub równie pozbaw iona logiki.

Z a G uattarim , Deleuze, M eluccim przyjęło się używać dla określenia wędrowcy ponowoczesnego przenośni koczownika. O tyle, o ile staje ona w opozycji do m etafory pielgrzyma, przenośnia ta uwypukla najistotniejszą bodaj ze zmian, jakie ponowoczesność w niosła do sytuacji życiowej człowieka: zanik „celu ostatecznego”

życiowej w ędrówki, w zoru osobowego, jaki przyświecać mógłby wysiłkom od początku d o końca drogi życiowej i o jakim m ożna by powiedzieć, że się go obrało „ n a zawsze” . Sam a przez się wszakże, jako typ idealny ponowoczesnego życia, m etafo ra koczow nika jest ułom na i myląca. Koczownicy nie obierają trasy n a chybił trafił; nie układają jej z dnia na dzień, od odcinka do odcinka, pod wpływem całkiem ostatnio zaistniałych okoliczności i bez wyobrażenia o tym, na ja k długo się w kolejnym miejscu postoju zatrzymają. Przeciwnie: łączy koczowników z pielgrzymami (a zatem różni od ludzi ponowoczesnych) sztywność i nieodm ienność trasy, n a k tó rą raz wkroczyli. W ędrów ka m a tu swój nieustępliwy rytm i raz na zawsze ustalony rozkład czasowy, każdy jej etap posiada trwałe i nieelastyczne znaczenie, następstw o etapów jest zdeterm inowane i wobec wszelkiej m anipulacji oporne. Od antropologów wiemy, że zakłócenie rytm u cyklicznej wędrówki (gdy się n a przykład uniemożliwi koczownikom popas n a terenach objętych ich trasą tradycyjną) m a skutki k atastrofalne dla kultury jako całości; okazuje się wtedy, jak dalece szlak przyw iązany jest do terenu i ja k m ało nadaje się on do przeniesienia w inne okolice czy choćby zmodyfikowania tętna czasowego. Ale sztywność, trwałość i sens z góry ustalony i wiążący to właśnie te cechy, których nieobecność uderza przy każdej próbie uchwycenia specyfiki warunków ponowoczesnych.

W arunki te nie nadają się więc do opisu w kategoriach typowych dla koczowniczego sposobu bycia.

Trzeba szukać innych m etafor - inne typy zachowań wypada uznać za wzory kulturow e ponowoczesnego życia. Żaden z tych typów nie odda chyba wszystkich cech ponowoczesnego bytu; jest n a to ponowoczesność zbyt skom plikowana i za m ało spójna. W ym yka się ona wszelkim próbom redukcji - tym właśnie różni się ona przecież od „klasycznej” nowoczesności, że nie m ożna się w niej doszukać

„stosu pacierzow ego” , „głębinowej” struktury, „głównego ogniwa” czy w zoru dom inującego, a więc takich właśnie składników, których widoczność pozwalała posłużyć się jed ną tylko m etafo rą dla oddania całokształtu życia nowoczesnego.

Zam iast jednego, trzeba nastaw ić się w przypadku ponowoczesności na kilka wzorów - nie w tym jed n ak celu, by oddać r o z m a i t o ś ć sposobów życia

(12)

obieranych odpowiednio do preferencji osobistych czy grupowych, ale po to, aby ukazać n i e s p ó j n o ś ć wew nętrzną sposobu, jaki jest w w arunkach ponowoczesnych udziałem w s z y s t k i c h ludzi i k a ż d e g o człowieka z osobna. Wielość typów sygnalizuje analityczną „nieczystość” bytu, jego niespójność, rozchwianie, chroniczną wieloznaczność, niekonsekwencję, charakterystyczną dlań skłonność do zbierania w jeden n u rt wzorów, którym nie łatwo żyć ze sobą w zgodzie.

Spacerowicz

O spacerowiczu (flâneur) pisał wiele i soczyście W alter Benjamin, i głównie pod jego wpływem obraz ten osiadł na dobre w opisach i analizach nowoczesnej kultury miejskiej; dla wielu badaczy stał się spacerowicz symbolem koronnym nowoczesnej egzystencji. Benjamin zaczerpnął obraz spacerowicza z rozw ażań autora Kwiatów Zła, Charlesa Baudelaire’a, nad m alarstwem obyczajowym Con- stantina G uy, przedstaw iającym uchwycone na żywo scenki uliczne. Baudelaire nadał Guyowi m iano „m alarza nowoczesnego życia” - m ając na myśli nie tyle tem atykę jego płócien, ile sposób postrzegania tego, co przedstawiały. Zdaniem Baudelaire’a, wyrażały te obrazy iście nowoczesny s p o s ó b w i d z e n i a świata - perspektywę spojrzenia, typ doświadczeń i przeżyć spacerowicza, przechodnia wśród przechodniów , wmieszanego w tłum miejski.

Oto na jednym obrazie mężczyzna kłania się nadchodzącej kobiecie; n a innym obrazie inny mężczyzna patrzy w ślad oddalającej się kobiety. Ten, kto zamroził ich ruchy i unieruchom ione utrw alił na płótnie, nie wie skąd nadeszli i dokąd odejdą. Nie wie, czy był świadkiem początku czy końca przygody, czy spotkanie, jakie wpadło m u w oko będzie, czy nie będzie m iało dalszego ciągu; m oże było to pozorow ane jak o przypadkow e, ale skrzętnie zaplanowane spotkanie tajnych kochanków; m oże p a ra um ówiła się n a pierwszą schadzkę, a może natknęli się na siebie niespodzianie dawni kochankowie i ożyło w nich na chwilę wspomnienie dawno wygasłych emocji. Ludzie utrw aleni na płótnie nie m ają historii, ani przyszłości. Są p o w i e r z c h n i a m i bez głębi; to, co „na wierzchu” , widoczne, co przeznaczone dla oglądu, nie odsłania, lecz ukryw a przed wzrokiem przechodnia to, co istotne i ważne. K tokolw iek ich obserwuje, skazany jest na niewiedzę, którą wypełniać m oże tylko dom ysłami. Niewiedza jest jego przekleństwem, ale też i szansą: skoro sens tego, co widzi, jest niedopowiedziany i niesprawdzalny, przechodzień m oże puścić wodze fantazji. M a on niemal nieograniczoną wolność interpretacji. M oże historię tych, których dostrzegł tylko po to, by za chwilę znów stracić z oczu, pisać dowoli, układać n a wszystkie sposoby. H oryzont własnej wyobraźni jest jedyną granicą jego swobody. Ruchliwa ulica miejska pełna jest nieopowiedzianych historii, nienapisanych scenariuszy. To, co się dzieje, jest posłusznym tworzywem w dłoniach przemyślnego rzeźbiarza ludzkich losów.

W szystko w i d z ą c y , ale sam n i e w i d z i a n y , ukryty w tłumie, ale do tłum u nie należący, spacerowicz m a praw o czuć się panem stworzenia. Jest reżyserem sztuk,

(13)

w których przechodnie, nie wiedząc o tym i nie protestując, są aktoram i. Jego decyzje w niczym nie zm ienią losów tych, którym wyznaczył rolę w swych sztukach, a więc żadne skrupuły czy obawy nie m uszą krępować polotu jego fantazji. Ale też wie ów „reżyser z urojenia” od początku, że sztuka jest sztuką, że wszystko co się w niej odbywa, dzieje się n a niby; a i na tym polega urok owej gry bez konsekwencji, władzy bez obowiązków.

Jest więc spacer miejski przeżyciem wolności, wolności pełnej, od woli czy kaprysów innych ludzi niezależnej - ale też wolności wyobrażonej, umownej, bezzębnej, nie pozostawiającej śladów n a kształcie świata. W olności, ja k a rodzi się z niewiedzy i w spiera n a bezsile. W olności, której warunkiem jest naskórkow ość kontaktu , ob opólna zgoda na to, by nie zrywać opakow ań i nie zapuszczać wzroku poza to, co wystawiono n a pokaz. W świecie spacerowicza człowiek człowiekowi jest ekranem - ale też i niczym więcej. M ożna powiedzieć, że każda kolejna przechadzka m iejska spacerowicza jest kolejnym potwierdzeniem pełni i pustki wolności (i ich wzajemnego uw arunkow ania); jest próbą kostium ow ą nieważkości bytu i powierzchowności, epizodyczności codziennych form współbytowania.

Benjamin obrał paryskie A rkady - ciągi eleganckich sklepów wabiących ponętnym i witrynam i zam ożnych m ieszkańców stolicy, pokryte dacham i, aby uniezależnić wizyty od kaprysów pogody - za prototyp wybiegu, jakie m iasto nowoczesne oferuje spacerowiczom. T u właśnie, w troskliwie stworzonych po tem u w arunkach, lęgły się wzory zachow ania, które m iały się stać typowe dla życia w nowoczesnym mieście; tu właśnie uczył się spacerowicz traktow ać świat jako teatr, ulicę jako scenę, przechodniów ja k o aktorów mimowoli, siebie jako reżysera sztuk bez prologów i rozw iązań, a życie jak o grę, w której nikt nie jest tym, kim się być zdaje, w której każdego m ożna postrzegać na różne sposoby i w której różnice między praw dą, udaw aniem i domysłem zacierają się - ale też są nieistotne i nikogo szczególnie nie frapują ani trapią. I tu właśnie zasm akował spacerowicz w takim traktow aniu świata i własnej w tym świecie roli.

W zór kulturowy spacerowicza ukształtow ał się w społeczeństwie nowoczesnym - był wytworem tej opisanej precyzyjnie przez G eorga Simmela anonimowości, jak ą stworzyło gęsto zaludnione m iasto, w którym współżyją na co dzień ludzie sobie obcy, nie znający się nawzajem i nie m ający ani nadziei ani chęci na przezwyciężenie wzajemnej obcości. Ale też pod dacham i paryskich A rkad, na K urfürstendam czy przedwojennej M arszałkow skiej były przechadzki zajęciem dla wybranych - ludzi o dużej ilości wolnego czasu i dochodach, jakie życie w zwolnionym tempie, „życie od niechcenia” , życie jak o kolekcjonowanie wrażeń, czyniły możliwym. Nie był, i nie mógł być wówczas spacerowicz wzorem powszechnym (choć waga jego była niewspółmierna do częstotliwości: był on wzorem kulturowym elity, a więc doświadczenie ukształtow a­

ne w to k u jego praktykow ania było tyglem, w jakim warzyło się to, co określamy m ianem kultury nowoczesnej w znaczeniu kultury duchowej i artystycznej). W arunki ponowoczesne natom iast wyróżniają się u p o w s z e c h n i e n i e m wzoru spacerowicza.

Z tym, że ja k to z reguły bywa w podobnych przypadkach, wzór poddany upowszechnieniu przeobraża się w to k u um asowienia i zmienia nie do poznania.

(14)

Zajęcie upraw iane przez w ybranych zostało udostępnione niemal wszystkim - każdem u, kto m a nieco gotówki i czasu na zbyciu. Stało się to za spraw ą producentów i sprzedawców towarów, którzy dopatrzyli się w zamiłowaniach spacerowicza własnej szansy: jeśli tylko deptaki miejskie okoli się sklepami wystawiającymi tow ary dostępne dla „zwykłych ludzi” (shopping m all - nazwa nad ana konstrukcjom realizującym ów pomysł - tłumaczy się dosłownie jako

„deptak dla zakupów ” , lub „prom enada nabywców”), „zwykły człowiek” będzie mógł zakosztować przyjemności spacerowicza i nie omieszka tego uczynić. Możliwości dla handlu odkryją się ogromne. To nie potrzeby będą sprowadzać klienta do sklepu, lecz znacznie bardziej od potrzeb chłonne i rozciągliwe pragnienia estetyczne.

Klienci pow alą m asow o, i nie po to tylko, by „załawić sprawę i pożegnać” , ale by nakarm ić do woli oczy widowiskiem. Czyniąc to, sami staną się widowiskiem dla siebie nawzajem , niepłatnym i aktoram i niekończącego się przedstawienia, atrakcją, ja k a sam a siebie przyciąga...

N a pozór, tylko o swoistej dem okratyzacji wzoru tu m owa. Ale pozór to tylko.

Jeśli spacerowicze „pięknych dzielnic” dawnego Paryża czerpali radość z zawia­

dyw ania spektaklem , ja k i sami, w wyobraźni swojej, reżyserowali - nowe „piękne dzielnice” deptaków zakupow ych same są produktem drobiazgowej reżyserii. Od chwili przekroczenia progu zaczarowanej krainy zakupów spacerowicz nowego typu poddaje się woli, której istnienia nie podejrzewa, a k tóra realizuje się poprzez pragnienia w nim rozbudzone. Presja zewnętrzna objawia się jak o popęd wewnętrzny;

zależność jak o wolność. Nic dookoła nie dzieje się przypadkow o, choć wszystko udaje spontaniczność; nic nie jest puszczone samopas, choć wszystko schlebia odkrywczej żyłce spacerowicza; to spacerowicz jest troskliwie prowadzonym za rękę aktorem w wielkim spektaklu nabywania towarów, choć przez cały czas działa on w błogim przeświadczeniu, że to towary właśnie są tu po to, by podążać potulnie za polotem jego wyobraźni. D ostęp do rozkoszy spacerowicza dnia wczorajszego uzyskał spacerowicz nowego typu za cenę ubezwłasnowolnienia.

W spektaklu dla m as i przez m asy granym n a zakupowym deptaku, nie jego jest scenografia, nie jego scenariusz, nie jego reżyseria.

Najzapobiegliwsi nawet i drobiazgowi z zakulisowych reżyserów publicznych wybiegów nie panują jed n ak nad tym, kogo zwabiony przez nich spacerowicz w swych w ędrów kach n ap o tka, n a ja k ą scenę natrafi. Jest więc i na najtroskliwiej zaprojektow anym sklepowym deptaku miejsce na zdarzenia nieoczekiwane, na niespodziankę i niekłam aną przygodę. Ten m ankam ent znika, gdy deptakiem dla spaceru staje się teren, n a którym - jakby się zdawało - spacerowicz osiąga szczyt suwerenności i swobody: jego własny dom mieszkalny.

M ow a tu, rzecz jasn a, o telewizji. D uński socjolog Hennig Bech ukuł celne pojęcie „telemiasta” (telecity), sygnalizujące przejęcie przez ekran telewizyjny, umieszczony w e w n ą t r z prywatnego mieszkania, funkcji, jakie pełnił teren miejski n a z e w n ą t r z dom u. T o właśnie ekran stał się głównym, najczęściej i najchętniej uczęszczanym, wybiegiem ponowoczesnego spacerowicza. Rozszerzyło to niezmiernie obszar wędrówek: największy nawet „deptak zakupów ” nie dorów na chłonnością

(15)

ekranow i telewizyjnemu. U sadzony wygodnie w fotelu i zbrojny jedynie w przyrząd do zdalnego regulowania, może telewidz przenosić się w mgnieniu oka z polinezyjskiej wioski do nowoczesnego biurow ca W all Street, z dworu średniowiecznego księcia do wnętrza szybującej w kosmosie rakiety. Odległość w czasie i przestrzeni nie jest już przeszkodą. Skala doznań dostępnych za pośrednictwem ekranu zapiera dech rozm achem i szybkością zmiany obrazów. Życie tw arzą w twarz z ekranem jest nieustającą przygodą - to, co było niegdyś zdarzeniem odświętnym, stało się

codziennością.

Ale też i przygody, z chwilą gdy stały się chlebem codziennym, zmieniły charakter.

To nie widz je teraz wyczarowuje potęgą swej wyobraźni. D ocierają one do rozpartego w fotelu spacerowicza w stanie gotowym, zapięte na ostatni guzik - upakow ano ju ż w nie z góry całą fantazję niezbędną dla ich wykoncypowania.

N ad ich przygotow aniem trudziły się sztaby specjalistów, w ich realizację włożono góry pieniędzy - gdzieżby dom orosłej wyobraźni i chałupniczym zasobom widza konkurow ać? Nie tylko widz zresztą przegrywa w konkurencji. W ątki i obrazy jaw ią się n a ekranie wypolerowane, wycyzelowane, dopracow ane do ostatniego szczegółu - doskonałe w stopniu, na jaki nieuporządkow ana, bałaganiarska rzeczywistość wspiąć się nie potrafi i nie usiłuje. To, co pojawia się na ekranie, jest - by użyć określenia Jean a Baudrillarda - „bardziej rzeczywiste niż rzeczywis­

tość” . N arzuca się ono widzowi z większą niż rzeczywistość sama m ocą oczywistości i perswazji.

Role się teraz odwracają: to, co narodziło się jako r e p r e z e n t a c j a rzeczywistości stało się standardem i m iarą dla rzeczywistości, jak ą rzekom o nadal reprezentuje.

M ało k tó ra rzeczywistość potrafi tym standardom sprostać — a więc tym gorzej dla niej. „Rzeczywistość” (cokolwiek to słowo m ogło by w nowych w arunkach znaczyć) usuwa się na plan dalszy, chowa w cieniu przedstawień o sobie, traci samoistne k ontury, w tapia we własną reprezentację. Nic nie jest tak napraw dę rzeczywiste, zanim nie zostało utrw alone na taśm ie video. Aby upewnić się co do realności zdarzeń rodzinnych i przeżyć intymnych, oglądamy je, zapisane na taśmie, n a ekranie telewizora. Nie jest już jasne, co jest rzeczywistością, a co jej obrazem;

co jest „napraw dę” , a co „n a niby” . Ale i jasność nie zdaje się tak, ja k dawniej, potrzebna: nie tylko nie potrzebow ał jej przecież, ale i nie chciał niegdysiejszy spacerowicz, wybierał się on n a swe eskapady, aby przed nią uciec (wybyć na chwilę ze świata, w jakim jasność ta była wymogiem), a teraz „wszyscy jesteśmy spacerowiczami” , i jesteśm y nimi n a co dzień, i wszędzie.

Zm aganie się rzeczywistości z kunsztem telewizyjnej inscenizacji m ało m a szans na powodzenie. T o teraz rzeczywistość sam a jawi się n a kształt i podobieństw o świata, jak i n a co dzień wyłania się z telewizyjnego przerobu. A świat ten, powtórzm y, jest światem spacerowicza (czy też raczej skrojonym , przez ekspertów, n a jego m iarę). A więc w tym świecie układają się w rzędzie, a nie w szeregu, obok siebie, a nie jeden za drugim , zasklepione w sobie epizody - m onady doświadczenia, bez przeszłości i bez dalszego ciągu, pojawiające się nie wiadom o skąd i znikające w lamusie (zawsze tymczasowej) niepamięci, nie odcisnąwszy śladu

(16)

n a tym, co zostało w polu widzenia. Są to epizody wzajem wymienne, zastępowalne - a żaden z nich nie zdaje się „bardziej nieodwołalny” i „mniej do napraw ienia”

od drugiego. Ja k w ybrać między nimi? Ja k je porównywać? Uszeregować? Odróżnić

„doniosłe” od „błahych”? Jeśli kryteria po tem u istnieją, coraz trudniej doszukać się ich w epizodach samych. Jest więc świat z epizodów złożony rajem dla spacerowicza: gigantyczny pojem nik po brzegi wypełniony błyskotkami - brać i przebierać, chwytać co bardziej błyszczy, co wzrok przykuwa, co przyjemnie obejrzeć, do ucha przyłożyć, w ręku popieścić. W raju spacerowicza rzeczy wolne są od ciężaru własnego. Tylko zadowolenie, jakie umie się z nich wykrzesać, nadaje im wagę.

Włóczęga

W zaraniu epoki nowożytnej był włóczęga wrogiem publicznym num er jeden.

N ad ustaw odaw stw em Elżbietańskim w Anglii dom inował strach przed ludźmi bez stałego miejsca zamieszkania, „bez zam eldowania” , bezdomnymi, bezpańskimi.

K azano ich sprow adzać siłą do miejsc, które opuścili, osadzać w aresztach i dom ach pracy przymusowej, wypalać im na czołach piętno w przypadku recydywy.

I nie bez kozery. W ałęsanie się bez celu, wędrówka bez z góry określonej trasy, była zaprzeczeniem ładu, który pracodawcy nowoczesności z mozołem klecili w pustce ziejącej tam , gdzie do niedaw na czuwał nad porządkiem rzeczy autorytet gminy i parafii. W łóczęga był nie do wytropienia, wymykał się kontroli, m ógł lekce sobie ważyć norm y każdego terenu, na jakim się zatrzym ał - łatwo m ógł bowiem przenieść się gdzie indziej, jeśli m u się te norm y nie podobały. A jeśli norm y nie norm ują, jeśli nie segregują zajść na praw dopodobne i m ało praw ­ dopodobne - nic nie jest pewne, wszystko zdarzyć się może, nie m a już ładu. Jest chaos.

U schyłku nowoczesnej epoki tryb życia włóczęgi z plagi społecznej przemienia się w atut. N ie grozi ju ż włóczęga porządkow i społecznemu w sytuacji, gdy posłuszeństwo wzorom niezbędnym dla utrzym ania ładu osiąga się przy pomocy pokus, a nie przemocy; za pom ocą zniewolenia miękkiego, m askującego się jako wolność wyboru. Nie tylko nie jest włóczęgostwo groźne; jest ono wręcz dla sam oodtw arzania się ładu społecznego konieczne. Gdy dyscyplinę i integrację zapewniają wzbudzające pożądanie przynęty, solidność ładu zależy od m ocy pokusy, ta zaś z kolei od różnorodności i kalejdoskopowej zmienności przynęt. Żadna przynęta nie przykuje uwagi i nie skupi n a sobie pożądania na długo; zaspokojenie likwiduje energiotwórczy potencjał pragnienia, i trzeba wciąż nowych pokus rodzących nowe pragnienia, by odnawiać nieustannie zasoby energii. Osiadłość, zadomowienie, jednostajny rytm życia, ciągłość celów wraz z ograniczonością potrzeb, jakie trw ałe cele wyznaczają, są zatem, z punktu widzenia takiego układu społecznego, zgubne. A i m ało przydatne są dla człowieka w takim układzie osadzonego: środki dla dawniej obranych celów są już dziś nie do nabycia, podjęte

(17)

niegdyś postanow ienia rychło stają się niewykonalne, zdobyte raz nawyki szybko tracą użyteczność, postępow e w tej chwili upodobania będą ju tro wydrwione jak o m yszką trącące i świadczące o zacofaniu lub ignorancji.

Podobnie więc ja k spacerowicz, przenosi się włóczęga z m arginesu społecznego, na jakim wegetował w układzie nowoczesnym, do głównego nurtu życia ponowoczes­

nego. Jeśli nasi przodkow ie byli „pielgrzymami przez życie” - dziś „wszyscy jesteśmy (po trosze) włóczęgami” .

Jak pielgrzym, włóczęga wędruje, i spędza szmat życia w drodze. W łóczęga

„żyje na stacji” , bo każdy stan, w jakim się znajduje, traktuje jako przystanek, na którym długo nie zabawi, który wkrótce opuści, by się przenieść na inne miejsce, jakie znów nie będzie niczym więcej niż przystankiem. D la włóczęgi, jak i dla pielgrzyma, życie to głównie ruch i zmiana. Ale ja k inne są te ruchy, ja k inaczej układają się zmiany! W łóczęga nie wie, dokąd go w końcu nieustanna wędrówka doprow adzi, a i nie doskwiera m u zbytnio ta niewiedza. R uch jest dlań ważniejszy od celu: nie z celu, a z samej siebie czerpie wędrówka swój sens. T roska o cel długofalowy byłaby zresztą stratą czasu, bo wiadomo przecież, że m apy świata, w którym się wędruje, zmieniają się z dnia na dzień i zmienią się jeszcze wielokrotnie, zanim „k res” wędrówki będzie osiągnięty. M ożna co najwyżej zaplanow ać trasę na dziś czy n a ju tro . K ażdy kolejny ruch prowadzi „stąd do tam tąd ” . Zarów no początek, ja k i koniec przem arszu są w polu widzenia, a reszta majaczy tylko we mgle wspom nień i w ospałej, niechętnej zbędnym wysiłkom wyobraźni. N ie m a podstaw , by sądzić, że kierunek jutrzejszej trasy będzie przedłużeniem kierunku trasy dzisiejszej. Linia prosta wyznacza geometrię pątniczego życia; szlaki włóczęgi — kręte, zawiłe, splątane — obce są geometrycznej elegancji.

T rudno więc włóczędze powiedzieć, gdzie przód, a gdzie tył; m aksym y drogie sercu pielgrzyma: „zawsze do przodu” , „nigdy się nie cofać” - brzm ią dla włóczęgi głucho. W ażne jest to, by nie tracić zdolności ruchu; i ważne jest też to, by z każdego postoju wydobyć, ile się da korzyści.

T rasa włóczęgi powstaje w czasie m arszu. Składa się ona (chciałoby się powiedzieć

„w całość” - ale ta całość jest złudna, jaw i się ona dopiero po niewczasie, gdy ruch ju ż ustał i to, co stać się m iało, stało się; nie istnieje owa całość jak o wizja porządkująca wysiłek wędrowcy wtedy, gdy trasa jeszcze od wysiłku zależy) po kawałku, z dnia na dzień, w m iarę tego, ja k wędrowiec odczytuje nie znane m u przedtem drogowskazy na rozstajach, do których kolejno dociera. W ybrawszy kierunek, podąża wędrowiec do miejsca, w jakim zatrzym a się na kolejny popas.

N a ja k długo się zatrzym a - nie potrafi powiedzieć. Nie od niego to będzie przecież zależało, ale od tego, czy znajdzie na postoju schronienie przed deszczem 1 środki do życia, od życzliwości i cierpliwości gospodarzy - a i od tego, czy nie dojdzie go przypadkiem wieść o sąsiedniej miejscowości, w jakiej życie jest dostatniejsze i weselsze, a gospodarze gościnniejsi. A i nie liczy wędrowiec na to, że uzyska dożywotnie praw o pobytu. Reguły przecież m ają to do siebie, że się zmieniają, i to w sposób, którego przepowiedzieć nie m ożna; fetowany dziś przybysz może się ju tro okazać gościem niepożądanym , m oże usłyszeć, że miejsce jego

(18)

przyznano posiadaczow i kwalifikacji, jakich on sam nie posiadł i o jakie go wczoraj nie pytano, że zm ieniono nagle i bez uprzedzenia zasady przydziału pokojów gościnnych i posiłków...

Co utrzym uje włóczęgę w ruchu? Pociąga go nadzieja niespełniona, popycha nadzieja rozw iana. M o n o to n ia wędrówki jest nieplanowanym efektem namiętnej, nieprzerwanej pogoni za o d m i a n ą . Żaden z postojów nie spełnia oczekiwań, żaden rów nać się nie m oże żywym jeszcze obietnicom innych popasów, do tąd nie wypróbowanych. T rasa włóczęgi jest cmentarzyskiem nadziei, pokrytym nagrobkam i rozczarow ań. W łóczęga wie zawsze dobrze, od czego ucieka. Wie nie całkiem i mgliście tylko, k u czemu zdąża. Ja k piechur brnący przez pustynię, m a za jedyną drogę ślady stóp, jakie odcisnął w piasku. D o czasu, aż ich podm uch wiatru nie zatrze...

W szystko to, logice na przekór, podnosi urok każdego postoju. Skoro nie wiemy, co będzie ju tro , i skoro to, co się dzieje dziś, znikomy będzie m iało wpływ na to, co się ju tro stanie - dlaczego nie mielibyśmy się cieszyć dniem dzisiejszym?

D o cna, do końca, bez skrupułów i trwożnego spoglądania w przyszłość? Nie m a też po co wysilać się gwoli zaskarbienia sobie uznania i trwałej sympatii ludzi miejscowych, jeśli m ała jest szansa na to, że się długo zabawi w ich towarzystwie.

A by się nie sparzyć, nie skazywać na nostalgię, rozsądniej „nie zapisywać się” , nie „należeć” , nie przywiązywać się zbytnio do miejsca, nie rozkochiwać w tubylcach.

Przecież dziś tu, a ju tro tam , i „ tam ” bynajmniej z tym „tu taj” nie związane.

Jawi się więc włóczędze świat, który przemierza jako zbiorowisko szans; każda szansa dobra, żadnej nie w arto przegapić, spryt wymaga, by się schylić i podnieść ją, gdy się trafi, ale i nie zginać grzbietu zbyt gorliwie, aby nie pozbawić go giętkości na przyszłość. Być m oże ten świat jest dla kogoś ogrodem - dla włóczęgi jednak jest pastwiskiem . Je się traw ę póki jest, nie kłopocząc tym, czy odrośnie.

Turysta

Podróżow ano - grupą, w towarzystwie czy w pojedynkę, jak długo istnieje ludzkość. Zapuszczali się w nieznane tereny żołnierze, by podbijać lub plądrować.

W ędrowali kupcy, by nabić kiesy. Podążali do miejsc świątych pielgrzymi, by zarobić n a zbawienie duszy. Szukali po świecie zarobku nędzarze, dla których zabrakło żywności w dom u. Przem ierzali setki mil żądni wiedzy studenci, by usiąść u stóp M istrza. W ędrow ali czeladnicy - zanim, opanowawszy arkana rzemiosła, sami stawali się m ajstram i, do których ściągali na naukę uczniowie. Ale nikt z nich nie był turystą. T ury sta jest postacią nowoczesną.

T urysta opuszcza dom w poszukiwaniu wrażeń. Wrażenia, i opowieści o wrażeniach - oto jedyny łup, z jakim wraca, i jedyny, n a jakim m u zależy. Od włóczęgi, którego pod wielom a względami przypom ina, tym się różni, że podróżow ać nie musi. N ic go z dom u nie wypędza, poza nieukojonym pragnieniem przygody. Co turysta czyni, czyni z własnej woli. N ie m a więc w turyście tej uległości wobec

(19)

tubylczego świata, tej pokory wobec kapryśnych i niezgłębionych jego reguł, tej rezygnacji wobec pełnego zaskoczeń losu, jakie cechują, z konieczności a nie z wyboru, włóczęgę. W ybrawszy wędrówkę, może się turysta zdobyć na wyniosłość wobec świata, jak i zwiedza: jego to wola uczyniła ten świat światem, jaki się zwiedza, światem w artym zwiedzania - i świat ten musi spełnić oczekiwania turysty, musi się wysilić, aby godnym odwiedzin pozostać. Turysta płaci, turysta wymaga.

Stawia warunki. M oże w każdej chwili odwrócić się plecami, jeśli uzna, że warunki nie zostały spełnione, lub że spełnia się je opieszale czy niedbale. W łóczęga kłania się tuziemcom; turysta oczekuje tubylczych pokłonów.

Jako że to jego nieprzym uszona inicjatywa jest przyczyną sprawczą tego, że znalazł się w tej, a nie innej okolicy (i że w ogóle opuścił dom , w jakim m ógł przecież równie dobrze pozostać) - turysta postrzega świat jako tworzywo posłuszne jego dłoniom - i, co najważniejsze, woli. Turysta nie wystawia swych sztuk w teatrze wyobraźni, ja k to czyni spacerowicz: chce, by aktorzy grali n a p r a w d ę , dobierając scenariusze odpow iednio do jego upodobań. A ktorzy m ają być świadomi jego wymagań, a w ym agania te kierować m ają ich postępowaniem. Turysta jest artystą;

turystyka jest twórczością. Świat przez turystę odwiedzany jest surow ą bryłą m arm uru, której turysta n ad a kształt swoich przeżyć.

Jeśli włóczęga opuszcza miejsce chwilowego postoju, by odmienić nieznośny los, turysta wybiera się w obce strony, by wzbogacić skarbiec swych wrażeń. Szuka n o w y c h „dośw iadczeń” ; a nowych doświadczeń dostarczyć może tylko i n n o ś ć - coś, czego jeszcze nie widział, a w każdym razie coś, co odbija od codzienności.

Inny wygląd ludzi, inny wystrój ulic, inne obyczaje. W idoki, odgłosy, zapachy stają się w r a ż e n i a m i - pam iętnym i wrażeniami, wrażeniami, jakie w arto utrwalić na błonie fotograficznej, o których w arto w d o m u opowiedzieć - o tyle tylko, o ile inne są od d o m o w y c h . W odróżnieniu od włóczęgi, turysta nie jest bezdomny. Z abiera więc turysta w podróż dom: jak o punkt odniesienia, standard dla m ierzenia doznań, pun k t, od którego pragnie się oddalić, ale tylko po to, by do niego pow rócić z łupam i egzotycznych doznań. Nie trzeba więc oddalać się zbyt daleko. Co najważniejsze, nie wolno tam , dokąd się oddaliło, urządzać się

„jak w d o m u ” , zapuszczać korzeni.

Włóczęga nie należy do „miejscowych”, wśród których popasa, ale nie uważa tego za przywilej, i najchętniej, gdyby się dało, fakt ten by zataił. T urysta ciska swą eksterytorialność tubylcom ja k wyzwanie: nie ponoszę odpowiedzialności za to, co się u was dzieje, wyście to piwo nawarzyli, więc wy je pijcie; mnie wolno robić co m i się podoba! T urysta chce być ekranem wśród ekranów , ale różne praw a różnym ekranom przyznaje. Od niego nikom u nie wolno żądać zdjęcia przyłbicy, odsłonięcia tego, czego odsłonić nie m a chęci. Od innych zaś turysta dom aga się, by uchylili powłokę ekranu i zaprosili do udziału w tym, co się za nim kryje, a na nim tylko odbija. T urysta jest dziewiętnastowiecznym antropologiem wśród tubylców: przygląda się obyczajom, które czasem oburzają go, czasem bawią, ale zawsze dziwią, dorabia w wyobraźni „ręce i nogi” dziwactwom, o których

„wie” , że bez protetycznych zabiegów nie miały na czym by się wesprzeć, opatruje

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wielu ludzi mających za złe, że inni się „przefarbowali”, całkiem dobrze sobie teraz żyje – więc nie powinni mieć pretensji do tych przefarbowanych.. Pretensje i żale

W Liceum imienia Zamoyskiego (w którym prawie wszyscy nauczyciele zapisali się do „Solidarności”), kiedy wróciłem z internowania, tylko jedna nauczycielka nie podała mi ręki,

2 lata przy 38 to pestka… Izrael był na finiszu i to właśnie wtedy wybuch bunt, dopadł ich kryzys… tęsknota za Egiptem, za niewolą, za cebulą i czosnkiem przerosła Boże

Tu właśnie, w troskliwie stworzonych po temu warunkach, lęgły się wzory zachowania, które miały się stać typowe dla życia w nowoczesnym mieście; tu właśnie uczył

Dla innych badaczy specyfi ka ta objawia się w tym, iż kraj – jako jednostka obserwacji – traktowany jest jako kontekst procesów we- wnętrznych, które podlegają

Zastanów się nad tym tematem i odpowiedz „czy akceptuję siebie takim jakim jestem”?. „Akceptować siebie to być po swojej stronie, być

Podstawą procesu edukacyjnego jest komunikacja w relacji nauczyciel – – student i to ona będzie przedmiotem dalszych rozważań, uporządkowa- nych za pomocą metafory

Wydaje mi się, że historia Polonii w tym mieście, podobnie jak historia Polonii amerykańskiej, nie jest jeszcze zamknięta i że nie tylko kolejne fale emigracji z Polski