• Nie Znaleziono Wyników

pienia. Z mamą siadywałem w kościelnej ławce.

Patrzyłem jak w skupieniu się modliła. Pozostała po niej książeczka do nabożeństwa, jeszcze sprzed wojny. Mama uczyła mnie pacierza. A pacierz wpajał mi nie tylko poczucie istnienia niewidzialnego świata, ale zwłaszcza czegoś co musi być codziennie spełniane, by się nie zgubić. Nazywała rośliny i rzeczy.

Mówiła: to trawa, to bez, kaczeńce, żaba, akacje, to szron na łące. Śnieg już niedługo. Widzę mamę w polu, w skwarny dzień, pochyloną do ziemi, wyry-wającą chwasty, niosącą na plecach dla domowych zwierząt w płachcie duży pęk różnego zielska, a zwłaszcza cenną lebiodę. Jeszcze młodą, miękką.

Kroiła ją na drobne kawałki i sypała w wydzielonym kącie kuchni żółciutkim kurczętom. Widzę ją zatrwo-żoną, kiedy milicjanci wczesnym rankiem weszli do naszego domu i robili rewizję. Widzę jej zalęknione oczy, kiedy znalazła się na sam koniec na szpitalnym łóżku. A któregoś dnia to łóżko zobaczyłem już prze-rażająco opustoszałe. Mało miała radości w życiu.

Modlitwa i wiara w Boga była dla niej największą podporą. Z moją mamą łączy się jeden z moich największych sukcesów poetyckich. Wiersz bez ty-tułu, zaczynający się od słów: „Mamo sprawiłem ci smutek”, napisałem sporo lat temu, kiedy jeszcze nie miałem żadnego dorobku ani doświadczenia literac-kiego. Byłem w pewnym sensie nikim. Wysłałem go na konkurs do Piwnicy Świdnickiej we Wrocławiu, który organizował Marek Garbala. I los chciał, zdobył ten wiersz pierwszą nagrodę. Wywołany z sali stanąłem przed publicznością i przeczytałem go.

Później była uroczysta kolacja, organizator wzniósł toast, przy stole siedzieli: Urszula Kozioł, Jacek Łukasiewicz, Bogusław Żurakowski, Lothar Herbst, Marianna Bocian, Janusz Styczeń, oczywiście również Marek Garbala. I wszyscy inni. Zwracano się do mnie tak, jak nigdy nikt wcześniej się nie zwracał. Peszyło mnie to i nie potrafiłem z siebie wydobyć sensownego słowa. Ale zaistniałem mocnym wejściem. Przydało mi się to później, kiedy we Wrocławiu zacząłem studia polonistyczne. I starałem się brać udział w życiu literackim miasta mojej młodości.

Pisanie

Od rana obiecałem sobie, że będę dziś pisał. Jak Marcel Proust. Zdanie po zdaniu, spokojnie, długo, w poszukiwaniu straconego. Nie wychodzi. Jestem

zablokowany obserwacjami bieżącego życia w Polsce i na świecie. Dzieje się już nie tyle źle, co katastro-ficznie. Jeszcze to do nas w ostrej postaci nie dotarło, ale dotrze. Nago i detalicznie. Prawie wszędzie wyczytuję głosy o końcu, krawędzi, przepaści itp.:

„Będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Okazuje się, że nawet do prozaicznych zapisków potrzebne jest natchnienie, choćby mały jego przypływ. Za dużo natarczywych, rezygnacyjnych, niedających się przezwyciężyć jakąkolwiek wewnętrzną motywacją i argumentacją, myśli o sensie zapisywania odruchów życia. Własnym zdaniem przyczynić się do oświetle-nia czyjegoś życia, do zmiany codzienności, żeby nie użyć zbyt górnolotnych określeń. To byłoby już coś.

To musi być zrobione. To dodawałoby skrzydeł.

A poza tym, tylu ludzi cierpi niesprawiedliwość, codziennie ze świata odchodzi, nawet w takiej Zawadzie, gdzie mieszkam, co chwilę ktoś i nic po nich nie zostaje, żaden ślad, zapis, przekaz, znikają w morzu niepamięci, mimo wieloletniego, codzien-nego zmagania, doznawania bólu i radości, i zgromadzenia materialnego dorobku. Wszystko zostaje stracone i zapomniane. Tylko w Bogu jeszcze jest do wyobrażenia istnienie, zupełnie inne istnienie.

Śnieg

Drobny, delikatny, niemal bezcielesny, który miękko opada, prawie wszystko jest w stanie dokonać. Jak okiem sięgnąć dokładnie cała przestrzeń zasypana.

Jak to uczynić potrafi i skąd wie, że trzeba przykryć wszystkie miejsca. I gdzie te miejsca są. Dziwny ten śnieg. O zmierzchu jego odcień niebieski.

W Wiepersdorfie

Miałem to szczęście (a jednak) przez kilka ty-godni przebywać w pięknym, ustronnym i zacisznym miejscu, czyli w Wiepersdorfie, będącym niewielką wsią, sto kilometrów na południe od Berlina. Mało powiedziane. Przebywałem w pałacu o wielowieko-wej tradycji. Tu, za okazałym murem, do końca ostat-niej wojny mieściła się siedziba rodziny Arminów.

Miejsce jest szeroko znane, ma swoją szczególną mitologię ze względu na fakt, iż ważna dla literatury niemieckiej postać – Bettina von Armin tu właśnie tworzyła i mieszkała do 1859 r. Tu przyjeżdżał Goethe i inni wielcy artyści romantycznej epoki.

Czes³aw Sobkowiak

Muszę przyznać, że magia tego miejsca działała na mnie. Mieszkałem tu jako polski stypendysta (zgłosił mnie Zdzisław Morawski). Było to coś nowego w moim życiu. Długo oswajałem się z każdym szczegółem. Byli artyści z Niemiec, Litwy, Estonii, Rumunii, Brazylii, Kanady, Danii. Z okna swojego pokoju widziałem wejście frontowe, schody, bramę, kościół oraz groby dawnych mieszkańców pałacu, w tym mogiła słynnej poetki, której wizerunek wid-niał na niemieckim banknocie. Kto jeszcze ma pię-ciomarkówkę może to sprawdzić. Tamtego listopad-owego dnia zapaliłem świeczkę i postawiłem ją na płycie grobu Bettiny – światło od polskiego poety.

Cieszyło mnie bardzo, kiedy poetka z Berlina, Lioba Happel, podczas kolacji powiedziała wszystkim, że to ja tę świeczkę postawiłem. Chciałem jakoś swoją pol-skość tu zaznaczyć. Zasygnalizować. W pałacu jedliśmy, wieczorami piliśmy wino. I rozmawialiśmy.

Pierwszego czy drugiego dnia mojego pobytu, po kolacji, w towarzystwie licznych artystów poszliśmy do sąsiadującej oranżerii. Były rozmowy, muzyka, świetna wirtuozowska gra na gitarze, niemiecka mowa, którą mało rozumiałem, zaledwie pojedyncze słowa, ale starałem się robić dobrą minę i po prostu być, słuchać tej melodii, odczuwać nastrój, jak naj-więcej patrzeć. Przez szklany dach przeświecały gwiazdy. Można też było korzystać z bogatej, i – o dziwo – ocalałej biblioteki. A wokoło piękny park. Pałac najbardziej malowniczo prezentował się od tyłu, zwłaszcza zza stawu, bo w jego wodzie odbijała się cała klasycystyczna budowla. Z tyłu wychodziło się na taras, tam niemiecki fotografik Christian Kaminski zrobił mi kilka zdjęć, z których jedno wykorzystałem na okładce tomiku Wstęp do milczenia. Z tyłu były ławeczki, trawniki, klomby z kwiatami oraz stojące na cokołach pomniki mitolo-gicznych postaci. Świeciło jesienne słońce 1992 roku.

A jeszcze dalej był, rósł sobie, szumiał rozległy baśniowy las. Po wojnie rezydowała tu komendantu-ra wojsk komendantu-radzieckich w Niemczech Wschodnich.

W głębi lasu znajdowały się jeszcze jakieś wieżyczki, ogrodzenia, okopy i anteny. Po oddaniu pałacu na cele cywilne stworzono w nim międzynarodowe cen-trum stypendialnego pobytu dla poetów, pisarzy, malarzy, tłumaczy, fotografików i innych wszelkiej maści artystów. Nie sposób po latach przywołać wszystkich wspomnień z tamtego czasu. Zapamięta-łem wspaniały wieczór, a właściwie noc w plenerze, przy wielkim ognisku. Wiał potężny, jesienny wiatr,

tchnęło metafizyką. Inną przygodą, na którą chętnie pisałem się, zwłaszcza w czyimś towarzystwie, były długie wycieczki rowerowe po okolicy. Największe wrażenie zrobiły na mnie pola, nigdy wcześniej nie widziałem tak rozległych, aż po sam horyzont ciągnących się połaci. Któregoś ranka wyszedłem na spacer, jaśniało cudowne słońce, niskie słońce kładło się na oziminę, nad którą stało także pasemko mgły. O tych polach napisałem w wierszu, także o tym jak gro-madą w zimną gwiaździstą noc idziemy do pobliskiej wioski na bilard. To byliśmy my. Poeci i malarze, słyszeliśmy głosy. Lioba, Diana, Dina, Carsten, Michael, Ruth, Stefan, Maimu, Ingrid, Thomas, Frank, Mihai, Cornelia, Teodoras, Regine, Manfred, Martin, Christiane, Christian i Christel. Czy pamiętają jeszcze ten szalejący huragan i ognisko nad stawem w listopadową noc w lesie...? Każdy z innego kraju, snu i pamięci.

J. S.

Zwróciła moją uwagę niewątpliwie urokiem swo-jego wnętrza, co wyrażało się także w rysach jej twarzy, w uważnym patrzeniu, włosach i delikatnych tonacjach głosu. Myślę, że był w niej świat warty poznania, ale nie było mi dane zbyt blisko do niego dotrzeć. Dwa razy w jej domu piłem kawę, w ładnych porcelanowych filiżankach, także trochę wina z owoców winorośli oplatających ścianę, jadłem placek. Kilka gestów i spojrzeń, zdań niezbyt rozwlekłych. Ciągnęło ją do poezji, sztuki, spraw tajemnych i filozoficznych. Kilka zdań o baśni życia udało się J. opublikować. Aż tu któregoś dnia, nagle, tak po prostu, dowiaduję się, że J. od kilku miesięcy nie żyje. I już nic, nic więcej, ponad to zaskoczenie nie da się powiedzieć.

Elena

Chciała mieszkać w Polsce, więc zrobiła wszys-tko, by to osiągnąć. I swoim uporem, wigorem życia, niespożytą energią, dopięła swego. Mąż był rosyjskim wojskowym, więc wrócił tak jak i inni wró-cili do swojego kraju. Elena wolała uwolnić się od niego. Została tutaj, drobna, o ładnej figurze, nieco krzykliwa, bezpretensjonalna, zaradna, pełna zaafe-rowania i fantastycznych pomysłów, ciągle zmieniała mieszkania, pędziła przed siebie, nie miała czasu.

Z początku imała się różnych podrzędnych zajęć.

Później jej pasją stało się malarstwo, z którego próbowała żyć na przeciętnym poziomie właśnie w Zielonej Górze. Dzielnie dźwigała swój ciężar.

W malowanie kwiatów wkładała swoją duszę. I nagle śmierć. Stanęło serce. Koniec.

Kobieta

Mógłbym swoje życie adekwatnie, wiarygodnie, w pełni (z tą pełnią to jednak trzeba uważać) i co tam jeszcze, opisać przez pryzmat mojego myślenia i bycia z kobietą. Jest to do zrealizowania. Tu zawiera się centrum wszystkiego, wszystkich spraw. Ten drugi świat, kobieta, składa się na pełnię. Moją i nie moją już. Z punktu widzenia kobiety sprawy jawią się podobnie, choć mają inne zapewne zabarwienia i inną konkretność.

Poezja

Nie napisałem prawie żadnych wierszy o miłości, ale przykłady Petrarki, Nerudy, Eluarda, Hafiza, Pieśni nad Pieśniami działały silnie na moją wyobraźnię. Niejeden raz w głębi duszy myślałem o czymś podobnym. Napisać cykl dobrych tego typu wierszy. I już nie musiałbym niczego więcej pisać. W tej sferze liczyłoby się wspięcie na sam szczyt słowa. Gdyby to się udało. Kobieta jednak na szczęście pojawia się w wielu moich linijkach.

Przynajmniej tyle.

Kwartet

W tkliwym śpiewie skrzypiec, w wyprowa-dzanych tonach, dokładnie wybrzmiewających, sub-telnych, przeciąganych, wydłużających się w coraz cieńszą i wyższą muzykę, gdzieś daleko w przestrzeń, tę kosmiczną i człowieczą, w tym wszystkim można usłyszeć miłość. Także płacz.

Tak naprawdę

Trzeba wiedzieć, że pisanie o czymś ważnym, bardzo ważnym, w poezji niczego nie gwarantuje.

Liczy się tylko nadanie słowu mocy znaczenia.

Jedynie to. Takiej mocy, że wprawia czytającego w zafrapowanie. To się jednak udaje uzyskać lub nie.

Na pewno rzadko się udaje. Decyduje sekret bardzo indywidualny. Sam piszący nie ma na to gotowej recepty. Dopiero akt twórczy przynosi odpowiedź.

Inna rzecz, że niektórym twórcom to przychodzi łatwiej, a innym w ogóle.

Człowiek

Człowiek się zepsuł. Już go mało. Roztrwonił samego siebie. Podeptał wartości. Sprzedaje się za marne pieniądze. Zabija za pieniądze. Lub z powodu wydumanych ideologii. Wypalony od wewnątrz.

Wyzbyty zasad. Nie ma respektu dla żadnej świę-tości. Wkroczyć tu może już tylko Bóg.

Interesować się kobietami zacząłem w wieku 15–16 lat, normalnie. Kończyły się lata pięćdziesiąte.

Do Polski Ludowej nawiewało zapachy z Paryża: Saint Germain, Monmartre, szansonetki, film francuski, Sartre, Camus, w księgarniach MPiK podziwiać można było akty Amadeo Modiglianiego w repro-dukcjach. To wtedy mówiło się o atrakcyjnej dziew-czynie: kociak. Potem było: babka. Panie, to babka?

– pytał w Kabarecie Starszych Panów Wiesław Gołas w roli erotomana-krótkowidza, wskazując na obrazek w gazecie. Nie, proszę pana, to jest rudowę-glowiec Sołdek w porcie gdyńskim – odpowiadał Jeremi Przybora. A to babka? Też nie, to jest, proszę pana, spustowy Roman Ociepa przy Wielkim Piecu.

A to, to, panie, to babka? A to tak, to babka. Ale babka, panie! No nie? – ucieszył się w końcu krótkowzroczny.

„Babka” utrzymywała się właściwie bez zmian aż do mego wyjazdu z Peerelu w 1981 roku. Na granicy na Łabie ładna enerdowska celniczka zabrała mi 180 marek wschodnich, do dzisiaj nie oddała. Wkrótce potem zacząłem dostawać z kraju odpryski kwitnącej pod stanem wojennym kultury polskiej na kasetach.

Najpierw usłyszałem „towar” („założymy grupę z to-warami super, damy pod muzykę zrobią gimnastykę”

– śpiewał Franek Kimono alias Piotr Fronczewski).

A potem przyszła „laska” – funkcjonuje do dziś.

Całkiem ona jeszcze niezła laska – wyraził się ktoś publicznie o pani prezydentowej Kwaśniewskiej.

Natomiast jak dalece sięgnę pamięcią, to męskim odpowiednikiem tych tu wymienionych synonimów

dziewczyny, kobiety, był stale i niezmiennie – „facet”.