• Nie Znaleziono Wyników

Aleksander Gierymski

W dokumencie B I B L I O T E K A W A R S Z A W S K A (Stron 84-116)

n i.

T w arz i postać ludzka są gliną, w której rzeźbi czas i zdarzenia, są k a rtą na k tó rej życie pisze dram at, ja sn y i szczytny poemat, lub try w ia ln ą farsę. N a tle zasadniczej budowy rysów tw o rzą się fałdy i zm arszczki, odpowiadające w yrazow i pew nych uczuć, pew nych s ta ­ nów duszy. Im te uczucia silniej się przejaw iają, im częściej się po­

w tarzają i trw a ją dłużej, tem dobitniej i głębiej w rzy n ają się w skórę i mięśnie tw arzy , tw orząc typow y w yraz człow ieka, odpowiadający jego najistotniejszym , pierw iastkow ym właściwościom indyw idual­

nym. A le życie je s t ta k w ielostronne w pom ysłach, że jeg o rzeźba na ludzkiej tw a rz y kom plikuje się niesłychanie i na tło typowego w yrazu w prow adza całe mnóstwo odcieni, któ re tw a rz dobrze znaną i ostro w pam ięci w y ry tą p rzy k ry w a ją chwilami, jakim ś nowym, czę­

sto nietrw ałym , subtelnym , zagadkowym blaskiem, lub mrokiem.

*) Patrz zeszyt majowy, str. 215.

A L E K S A N D E R GIERYM SKI. 4 7 5

B lad a tw arz G ierym skiego, jego szeroko otw arte, patrzące h a r ­ do i z jakiem ś złowrogiem niedow ierzaniem oczy; boleśnie lub zło śli­

wie zaciśnięte usta; ruchom e, często p o gardliw ie skrzyw ione nozdrza;

cała ta maska, w yrażająca ja k iś m ęczący niepokój, p rzesłan iała się czasem nikłym blaskiem wypogodzenia duszy i spokoju, w kró tk ich chw ilach lepszych dni życia.

K iedy w roku, zdaje mi sie 1875, G ierym ski przyjechał do W a r ­ szaw y, był całkiem innym , niż w Monachium, w szkole P illotego.

Eleganckie ubranie, ślicznie przez fryzy e ra w ygładzona i rozczesana grzyw ka, lśniący cylinder, odznaczały go nazew nątrz. Wiał 0 1 1 w ten ­ czas chwilę powodzenia. M iał ja k ą ś pewność siebie, w kieszeni trochę pieniędzy, więc niezależność m ateryaln ą, elegancki w ygląd, więc nie przerażał mecenasów sztuki możliwością żądania zaliczki, a jako nad­

datek, jak o w dzięk tow arzy sk i i społeczny, dwa tęg ie obrazy na w y­

staw ie: „A u stery a w Rzym ie" i „G ra w M ora," obrazy z figurami, ja k w „A usteryi", praw ie n atu ralnej wielkości, co w naszych owoczes- nych w yobrażeniach o sztuce znaczyło bardzo dużo. W jeg o w y g lą­

dzie i zachow aniu się niezależnie od rzeczyw istego chwilowego ro z­

jaśnien ia, czuć było jeszcze troch ę rozm yślnej pozy na b raw urę, tro ­ chę świadomego może cynizmu, którym się o dgradzał od natrętn y ch , chcących zajrzeć mu bliżej i głębiej w duszę. Mało się zadaw ał z ży­

jąc ą po psiemu w W arszaw ie g a rstk ą m alarzy, od razu miał otw arte tosunki tow arzyskie, był przez chw ilę,—k rótk ą, bardzo k ró tk ą ,- znanym i cenionym. Panna D ukszyńska zrobiła w owym czasie jego p o rtre t, właśnie z tą piękną grzyw ką, w granatow em ubraniu, śliczne- mi kołnierzykam i, kremowym kraw atem i w ygładzoną powodzeniem tw arzą. Po wielu latach potem G ierym ski palii się ze w stydu, wspo­

m inając ten pobyt w W arszaw ie. W y jech ał 0 1 1 znowu z powrotem za granicę, do Rzymu, i tam przez la t kilk a pracow ał, nie d ając znaku życia, nie p rzy sy łając obrazów, ani też wiadomości o sobie, za pomo­

cą usłużnych korespondentów , zw iedzających pracow nie i u trzym u­

jący ch uw agę publiczną w ciągiem oczekiw aniu ukazania się a r ­ cydzieł.

W kilka la t potem, do pracow ni w hotelu E uropejskim , g dzie­

śmy pracow ali z Owidzkim, ktoś zapukał, drzw i się uchyliły i wszedł G ierym ski, poprosił o pozwolenie pozostania w c y lin d rze—była to j e ­ go m aniera zachow ania się, co nadaw ało pewną sztyw ność i dalekośi stosunkom .

Znowu w jego tw arzy w y b ijał się na w ierzch niepokój, a na ustach boleśne skrzyw ienie szybko się zmieniało ze złośliwym św ia­

domym uśmiechem. A le w ygląd był jeszcze dość staran n y , praw ie elegancki. Mówił, że w raca na stałe do k raju , że będzie m alował

4 7 6 A L E K S A N D E R G IER YM SKI.

P olskę, i dodał z szyderstw em .—To je s t żydów i... A p rzy te m w yło- żył swój program życia.

.Ta tym d r i a n i o m , mówił, swego nie daruję. J a chcę żyć i używać. N apraw dę, będę żył z bogatym i żydami, k an a lie —ale p ła ­ cą. Do dyabła te, skrom ności i szlachetności!—K iedym mu powiedział co wogóle myślę o bogatych żydach, i jakim kolw iek kompromisie z „dri.aniam i“, G ierym ski zaw ołał:—A! rozumiem!—i w ydobył z kie­

szeni k a rtk ę , na której spisany był program niem ieckiej p a rty i so- cyalno-dem okratycznej...

Nie znałem w tenczas G ierym skiego. Je g o cynizmy, jeg o bezli- tośne szyderstw a, jego zim ny obrachunek z ludźmi, brałem na seryo.

Nie wiedziałem , nie mogłem się domyślić, że 0 1 1 przyszedł do mnie dla tego, że szukał kogoś blizkiego, żeby nie żyć w pustce i sam otno­

ści; nie wiedziałem , że pod temi cynizmami k ry je się w zruszenie, że pod tą szo rstką skorupą u k ryw a się n a tu ra uczuciowa i żenująca się, a zarazem h ard a, więc u k ry w ająca sw oją słabość pod brutalnem i for­

mami. N ie rozum iałem tego, i ja , k tó ry też-bym chętnie spotkał się z kimś, z kim można-by było się zrozumieć, nie mogłem do niego się zbliżyć.

W dalszej rozmowie uważałem, że G ierym ski mnie sie p rzy g lą­

da, bada, czasem z niedow ierzaniem , lub zdziwieniem słucha zdań, z którem i może się godzić, ja k żeby mówił:—P a trz c ie , jed n ak pan t a ­ kie rzeczy rozum ie!—Spytałem go, czy pozwoli przyjść do pracow ni:

— O, nie w arto!—odpow iedział—no, ale jeż e li pan chce—proszę.

P raco w n ię G ierym ski u rząd ził w w ielkiej m ansardzie, w znoszą­

cej się na narożnym domu przy zbiegu Chm ielnej, B rack iej i S z p ita l­

nej. Po haniebnych, ważkich, ciem nych, kręcących się schodach w ychodziło się na poddasze, z któ reg o drzw i o tw ierały się do pracow ­ ni, k tó ra od razu, od progu, u d erzała św ietnością talen tu , błyszczą­

cego z płócien, pokryw ających ściany.

N aw prost drzw i w isiał w ielki obraz, w którym , na tle tkanki plecionej z trz c in y i liścia, przesianej słonecznemi połyskam i, rzucała się w oczy pyszna figura jakiegoś pana w czerwonym r o c o c o fraku.

Słońce lało się blaskam i z za kraw ędzi obrazu, obrzeżając św ietlne- mi pasmami figurę, której cień zimny mżył się na traw ie, wśród liści św ietnie n ak rap ian ej begonii. Po stole n akrytym białym obrusem rozsypyw ały się smugi i krążki słonecznego św iatła, świecąc na figu­

rze, siedzącego przy stole, jak ieg o ś pudrow anego pana i włoskiego księdza, i na jedw abnych sukniach dam r o c o c o . W szystk o lśniło się św iatłem , skrzyło się barw am i, m igotało pozłotą połysków i ude­

rzało pysznem sform ułow aniem plam dekoracyjnych i kapitalnem opa­

nowaniem tonu. Cała w ysoka i długa ściana zaw ieszona była

pysz-A L E K S pysz-A N D E R G IERYM SKI. 4 7 7

nenii, z zaciekłością przyrodniczą malowanemi studyam i głów i figur ludzkich; begonii w słońcu, lśniących się połyskam i, barw nem i plam a­

mi i św ietlnem i, na przezrocz świecącemi, liśćmi; studyam i jak ich ś ryb oślizgłych, m ieniących się tęczowem i refleksami; studyam i m arm uro­

wych cystern,- opleśniałycli, omszonych, p o k ry tych zieloną p aty n ą wiekowej wilgoci. W isiał wśród tego inny obraz zaczęty, p rze d sta ­ w iający grupę ludzi w stro jach renesansow ych, siedzących na scho­

dach i tarasie pałacu, na tle ciemnych sylw et cyprysów. W szędzie, z najm niejszego sk raw k a płótna, w idniał ogrom pracy, zaciekłego b a­

dania n a tu ry , samodzielnej anality czn ej roboty dla w ydarcia jej ta ­ jem nic. W kącie s ta ł ogromny zwój zamalowanych płócien, po strzę­

pionych i pom iętych. N a lewo od w ejścia ściana była obwieszona mnóstwem kostium ów, stary ch jedw abnych sukien, fraków rococo, u ła ń sk ic h mundurów, olbrzym ich m yśliw skich butów, różnych sprzę tów, wśród któ rych w idniało w ielkie czerwone siodło, znane z obra­

zów M aksa G ierym skiego. Łóżko usłane porządnie, w sunięte było w kąt.

P ra co w n ia była w spaniała, jako w yraz talentu, bez żadnej me- skineryi, bez bibelotów i dywanów, b y ła d o statnia, przepełniona, ale, tylk o talentem i osobistością m alarza.

G ierym ski, w cylindrze, ubrany porządnie, przyjął mię grzecznie, lecz z rez e rw ą i chłodem. P y ta ł o zdanie; na zrobione uw agi odpo­

w iadał jed n a k z pew ną ironią: — P a n znajduje? — I dodawał: A le to ta k być m usi.--T o znaczy, tak , ja k on namalował. Słowem był nie­

p rzystępny, nie do w zięcia, nie do zbliżenia się. Odchodząc, czuło się, że jak ie ś konieczne słowo nie zostało powiedziane, że coś je s t nie praw dziw ego, coś sztucznego, nie w yjaśnionego w stosunku, jak ie ś nieporozum ienie, którego nie można w yjaśnić. Chciało się wrócić ze schodów i spytać: — P anie, co panu jest? i czemu pan przem aw ia do mnie, ja k do psa?

O statecznie przychodziło się do przekonania, że to je s t ogrom ­ ny talen t, przytem człow iek in te lig e n tn y ale niedostępny, zimny, nie dający się poruszyć, szukający tego w łaśnie używania, o którem mó­

wił, i stosunków w tym świecie, k tó ry dla nas był w strętn y , a k tó ry stanow ił błyszczącą pow ierzchnię społecznego życia.

B yło to fatalne nieporozum ienie.

G ierym ski osiadał w k raju , i od pierw szego dnia rozpoczynał przeżyw ać boleśny d ram at bezw zględnej niezgody między sw oją du ­ szą, w szystkiem i swemi najserdeczniejszem i dążnościam i, a otocze­

niem, a ś r o d o w i s k i e m , któ re, w edług teo ry i, ma być kołyską talentó w , przyczyną ich istn ien ia i formą, n adającą treść i k s z ta łt ich osobowości. R ozpoczynał w alkę o istnienie, o miejsce wśród społe­

478 A L E K S A N D E R G IERYM SKI.

czeństwa, k tó re go ciągle m iało w yrzucać, ja k woda w yrzuca korek, rozpoczynał ciężką p racę dla utrzym ania przy życiu swego talen tu , wśród „tem peratu ry m oralnej k tó ra b yła zabójczą dla w szelkich czysto arty sty czny ch dążeń.

„ L e p i e j b y ć k o n i e m w y ś c i g o w y m w P o l s c e , n i ż m a l a r z e m ! 1 , - pisał potem G iery m sk i, i w w ykrzykniku tym streszcza się rzeczy w isty stosunek do sztuki owoczesnego społe­

czeństwa.

N iem a może w yrazu, którego znaczenie było-by bardziej nadu­

żyte, bardziej niew łaściw ie pojmowane w stosunku do isto ty zjaw is­

ka, któ re ma oznaczać.

Mówimy: społeczeństw o, i wyobrażam y sobie ścisłą całość i jedność pewnej cząstk i ludzkości, objętej pewnemi granicam i ziemi. W rz e ­ czyw istości jed n ak , społeczeństwo, jako całość, k tó ra zbiorowo może być rozw ażana i może być pociągnięta do odpowiedzialności za pewne zjaw iska, lub też za inne czczona — nie istnieje. Społeczeństwo je s t zbiorem jedn ostek, lub grup jednostek, które utrzym uje w spójni in ercy a pew nych sil w ew nętrznych i nacisk sił zew nętrznych. Części i cząsteczki społecznego ciała są w istocie obdarzone tak ą dążnością wzajem nego odpychania, taką prężnością, ja k cząsteczki gazów.

W ed łu g przy jęteg o kom unału, człow iek je st zwierzęciem, czy isto tą to w arzyską, i rzeczyw iście je s t takim , gdyż się zb ija w w ielkie stada, żyjące jed n a k w nieustannych w alkach, na podobieństwo b ło t­

nych ptaków , zw anych Bojownikami. N ieustanne napięcie jed n ostko ­ wych egoizmów, żywiołow e niechęci różnych ras, w strę ty tem pera­

m entów i usposobień-, tw orzenie się klas, to je s t grup, m ających swo­

je szczególne zbiorow e egoizm y, zaspakajane kosztem egoizm u in ­ nych grup; k a p ita ł i praca, m ała i w ielka własność, handel i p rze ­ m ysł i ja k się to tam w szystko n azyw a,—ile nazw, ty le ognisk nien a­

wiści, ile grup ludzkich, ty le zarzew i w alki. N a każdą myśl, pow sta­

ją c ą w czyim ś umyśle, czyha myśl przeciw na, przeciw każdem u rz u ­ towi do czynu w znoszą się m ury przeciw ieństw i ham ujące pięście.

Zgodność dążeń we w szystkich cząsteczkach, składających społeczną masę, przejaw ia się rzadko, zw ykle pod wpływem zew nętrznego na­

cisku, przejaw ia się rzadko jak o pow szednia miłość ja k ie jś idei, lub człow ieka, najczęściej tre śc ią jej je s t nienaw iść. „Nie w ahałem się rozbudzić nienaw iści do F ra n c y i, jako jed y nego cementu, którym mo­

g ła być spojona jedność N iem iec11, — mówił kiedyś B ism arck, jeden z najb ard ziej złow rogich szerzy cieli zła i upodlenia między ludźmi.

N iejasne uświadam ianie tego fak tu niespójności społeczeństw a, nierozróżnianie tych w arstw i w arstew ek, rozdzielonych przep aścia­

mi obojętności, lub nienaw iści, niedocenianie ich rozkładow ej siły

A LEKSANDER G IERY M SK I. 4 7 9

w dążeniu do jak ich ś ogólnych celów, prow adzi nieraz do fatalnych zdarzeń, ta k w życiu jed no stk i, ja k i w życiu publicznem.

U ogólnianie pew nych zarzutów , oskarżeń, dotyczących jednej ja k ie jś w arstw y, na cale społeczeństw o, niemożność zrozum ienia s to ­

sunku wzajemnego, ta k nieraz wrogo dla siebie usposobionych, lub tak od siebie oddalonych grup pojedyńczych, w yw ołuje nieporozum ie­

nia, zniechęcenia i niedające się w ygładzić przeciw ieństw a i nie­

zgody.

K ażda jed n a k doba historyczna ma pew ną grupę ludzi, pew ną w yróżniającą się część społeczeństw a, k tó ra stoi, jak b y na czele, k tó ­ ra w danej chw ili uważa się w łaśnie za społeczeństwo, za treść i w y­

raz całej sumy jego dążeń i potrzeb, k tó ra stanow i i przednią ścianę, i znak tej fatalnej budy, k tó rą przyw ykliśm y nazyw ać społecznym gmachem.

L udzie ci, ci naczelni i lirmowi, w rzeczyw istości m ają nieraz ty le wspólnego z głębią społecznego życia, co płynący po rzece filis­

ter, w łódce, ubranej dziecinną chorągiew ką, ma wspólnego z żyjące- mi w głębi wód jesiotram i...

M ickiew icz w yraził to w ten sposób: kiedy jed n a z osób poema­

tu, p a trz ąc na tych w łaśnie naczelnych ludzi, woła z oburzeniem:

Patrzcie, Otóż to jacy stoją na narodu czele.

In n a odpowiada:

Powiedz raczej: na wierzchu. Nasz naród, jak lawa, Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa.

Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi!

W tych czasach, kiedy G ierym ski i w ielu innych usiłow ało żyć w k raju , skorupa b yła sucha, b rudna i plugaw a, bardziej może, niż kiedy, i kto ją tylko znał, kto nie w iedział, co się dzieje w głębi, ten pluł i w zdrygał się ze w strętu , lub to n ął w rozpaczy.

480 ALEK SA N D ER GIERYM SKI.

To, co w tenczas stanow iło naczelną w arstw ę społeczeństwa, przedstaw ione je s t z ta k ą nadzw yczajną praw dą w „Rodzinie P o ła ­ nieckich To społeczeństwo, z którego w ypru to w szelkie idee i za­

stąpiono je interesem , społeczeństwo płaskich spekulantów , płytkich m iłostek, uganiania się za łatw em powodzeniem i robienia sobie cno­

ty obyw atelskiej ze zręcznego bogacenia się; to społeczeństwo, w którem zdaje się szczęściem, jasnością i weselem umrzeć, ja k L itk a , lub pogrzebać się żywcem w rezygnacyi, ja k pani Em ilia; to społe­

czeństw o było takie, że żyć z niem było niepodobna, trz e b a się było powiesić, uciekać — lub, żyjąc wśród niego, żyć poza niem, co je s t łatw iejszem , niż się na pozór w ydaje.

Je d n o stk a , zw łaszcza taka, której po trzeby i dążenia og ranicza­

ją się do sfery idealnej, um ysłowej, ma dziś ty le swobody, że byle-by nie n a ru szała swojem istnieniem spokoju i zadow olenia społeczeń­

stw a, może na w łasny rachunek nurzać się, w jak ie j chce nędzy, w jakiem chce dziw actw ie pojęć, n ik t o to się nie zatroszczy, nie trz e b a ty lko narzucać się, chcieć reform ować, staw ać na placach i po­

kazyw ać dziur w butach i ran w duszy.

M yśmy też używ ali tej biernej swobody, tego życia poza społe­

czeństwem w zupełności, tylko każdy inaczej reagow ał na to otocze­

nie, na to środow isko, k tó re jak o b y miało nas wydać, k tó re jakoby miało być klim atem , dzięki którem u sztuka nasza powstała.

W istocie zaś było to aklim atyzow anie się jak ich ś egzoty cz­

nych roślin, które, wbrew w szystkim owoczesnym w arunkom klim a­

tycznym , postanow iły, bądź co bądź, żyć i rozw ijać się.

Chcąc nie być jednostronnym w sądach o własnem społeczeń­

stw ie, koniecznie trz e b a stan jego w danej chwili porównać ze w spół­

czesnym stanem innych społeczeństw . Otóż, jeż e li u nas w skutek szczególnych, bezpośrednio nas dotykających zdarzeń, poziom ży­

cia w owych czasach ta k bardzo b y ł nizki, niemniej w reszcie św iata znikał z życia publicznego w szelki ślad wyższych, idealniej szych, to znaczy będących zawsze wyrazem poryw u naprzód, dążeń. I nie t y l­

ko, że ludzkie czyny staw ały się m arne i nizkie, ale jednocześnie zni­

kają w ielkie hasła, to znaczy, że znika z serc ludzkich nadzieja lep ­ szej przyszłości, i celem s ta ją się najm ateryaln iejsze in teresa, zaspa­

kajan ie n ajgrubszych zachceń, najniższych rodzajów używania. L u d z ­ kość zdaje się mówić: Ż adnych złudzeń! Jesteśm y i będziemy podli i m arni, i tylko w upodleniu i m arności je s t zbaw ienie i ochrona przed zgubą i nieszczęściem . U trzym anie każdego istniejącego bezpraw ia, pod mianem porządku społecznego, uznanie każdej przew agi za niena­

ruszalne praw o, usunięcie entuzyazm u i bezinteresow nych pobudek

A LEKSANDER GIERYM SKI. 481

czyuu, trzeźw e i ciasne obliczanie w łasnej korzyści — to w szystko sta je się treścią czynów i treścią haseł. Z r e lig ii—pozostaje tylko za­

bobon i kw estya organizacyi kościelnego urzędu, ze społeczeństw a - tylko w alka interesów , z p ań stw a—tylko groźna pięść dla innych.

Życie się m roczy i dusi.

Pokolenie, do którego należał G ierym ski, w idziało stopniowe zaciąganie tej chmury mroku, k tó ra się rozpościerała rów nom iernie ze wzrostem potęgi i przew agi Niem iec, chmury, k tó ra tem ciem niej­

szą się zdaw ała, że pokolenie to widziało jeszęze ostatn ie blaski zo- rzy, poprzedzającej to straszne w ytrzeźw ienie się ludzkości.

W tej chwili trzeźw ość dochodzi szczytu. W iadom ości o sto ­ sunkach m iędzynarodow ych nie można czytać bez rozpaczliw ego obu­

rzenia. Ton, jakim się pisze: zabito ty lu Boerów, zabito tylu i tylu Chińczyków, ta rg i chrześcian z Chińczykam i o rodzaj męki śm ier­

teln ej, k tó ra ma być zadana obrońcom chińskich interesów , H akatyzm i „listy H unnńw ,“ — są to w szystko objawy tej trzeźw ości, tego zan i­

ku złudzeń, tego cynizmu, z jakim pewni ludzie p a trz ą na swoje istnienie.

Mówię tli o tem, gdyż G ierym ski, pomimo całego zatopienia się w sztuce, nam iętnego zw iązania z nią całej swojej wielkiej ambicyi, podporządkow ania pod spraw y sztu ki resz ty spraw życia, miał jed n o ­ cześnie w ielką in teligency ę i duszę szeroką, k tó ra odczuw ała w szyst­

ko, co się w ludzkości działo i po swojemu p rzerabiała to na męczącą i boleśną treść myśli.

„Głupio je s t żyć—p isał kied y ś—z wym aganiami trochęlepszem i, kiedy się je s t starszym , a żyło się dotąd w świecie, którego się chcia­

ło, pragnęło żeby był, przyzw yczaiło się do niego, jak gdyby był. j e ­ żeli nie tam, gdzie my jesteśm y, to gdzieindziej. G dzie, nie wiadomo

—ale się go nie znajdzie!“

G ierym ski, nietylko jak o a rty s ta i nietylko w yłącznie w stosun­

ku do swego społeczeństwa, był w niezgodzie i walce, pojmował on i odczuwał życie powszechne w jego objaw ach etycznych i um ysło­

wych, a przy swoich skłonnościach do uśw iadam iania przedew szystkiem złej strony zdarzeń, znajdow ał wszędzie stw ierdzenie swoich ro zp a­

czliwych wniosków i wszędzie w końcu pozostaw ał sam otny, w ro z ­ terce z otoczeniem.

„M oja ca ła P o lsk a,—pisał w tym samym liście z W ie d n ia —to Dziekońscy (Jó z e f i Prosp er) i W y, na to drugie, przyznasz, można się trochę uśmiechnąć. Mnie łatw o je s t być em igrantem , nie biorę żadne­

go praw ie bagażu ze sobą. Im więcej mam sił, tem więcej widzę pu­

stkę, ja k ą koło siebie zrobiłem . Szczerze, nie mam żadnego żalu. Nie

4 8 2 ALEK SA N D ER GIERYM SKI.

przypuszczam , żebym mógł pasować do jak ich k o lw iek ludzi na świe- cie, ta k samo więc w W arszaw ie. N ic w ięcej.“

W gruncie rzeczy było to znacznie „w ięcej“. N iezgoda z obcym człowiekiem, lub calem obcem społeczeństw em w yw ołuje oburzenie, gniew, pogardę, ale niezgoda z człowiekiem blizkim i własnem społe­

czeństwem to nieustanny ból i niedająca się ukoić szarpanina i męka.

czeństwem to nieustanny ból i niedająca się ukoić szarpanina i męka.

W dokumencie B I B L I O T E K A W A R S Z A W S K A (Stron 84-116)

Powiązane dokumenty