• Nie Znaleziono Wyników

Na przełomie marca i kwietnia 1942 roku hitlerowcy zlikwidowali get-to na Podzamczu w Lublinie, deportując około 30 tys. Żydów do obozu zagłady w Bełżcu. Była to pierwsza akcja likwidacji getta w Polsce.

Wschodni skraj Lublina, przy pradawnym szlaku ze Lwowa w głąb Rzeczpospolitej. Trakt, którym od wieków ciągnęli kupcy na lubelskie jarmarki, obsiadły ubogie dom-ki przedmieścia Kalinowszczyzna. Podróżni zdążający do centrum miasta mijają najpierw targ zbożowy zwany „sło-mianym rynkiem”, potem stary kirkut graniczący przez mur z katolickim klasztorem. W miejscu, gdzie Kalinowszczyzna przechodzi w ulicę Ruską, zaczyna się gęstwina ulic ży-dowskiego osiedla. Wejścia dogląda, o dziwo, nie synagoga a prawosławna cerkiew Przemienienia Pańskiego. W latach trzydziestych dwudziestego wieku korzystają z niej głównie prawosławni polscy żołnierze. Poletko na tyłach cerkwi, przylegające do jednego z lubelskich wzgórz, zwanego

Zbieg ul. Szerokiej z Krawiec-ką i Zamkową, tzw. „psia górka”.

W głębi widoczny fragment ko-ścioła św. Wojciecha. Fot. Alter Kacyzne. Ze zbioów YIVO.

Ścieżki pamięci

1 Później Stalingrad, obec-nie Wołgograd.

Czwartkiem, porasta zaniedbany sad. Jesienią w cerkiewnym sadzie pysznią się na drzewach dorodne kosztele.

Kosztele. Jądro lata zaklęte w niepozornej, zielonkawej skórce. Energia słońca niezmarnotrawiona w kolorze, a przemieniona w smak. Jabłka twarde jak marchewka i słodkie jak lipowy miód. W sam raz dla dzieci, tym bardziej, że nie da się z nich upiec jabłecznika ani nagotować kompotu. I dlatego prawosławny ksiądz pozwala Rywce zrywać jesienią kosztele w swoim sadzie.

Rywka z kosztelowego sadu, choć nigdy się nad tym nie zastanawiała, jest Żydów-ką. Matka w piątki nakłada szal, zapala świece i „zagania” ich blask rękami, a ojciec chodzi co sobotę na Jateczną do Wielkiej Synagogi. Rywka słyszała jednak kiedyś, jak rabin upominał go, żeby nie „umawiał” w domu modlitwy cen skór i obcasów. Stąd Rywka rozumie, dlaczego babka ubolewa czasami, że rodzina jej najstarszego syna nie jest nazbyt religijna.

– Rywka, rzuć jabłko – uśmiechnięta buzia Ariego wystaje sponad drewnianego płotu. Ari, z domu Mosze, po wojnie Marian, jest starszym bratem Rywki. Urodził się, gdy matka jakimś cudem wykradła ojca ze szpitala w Carycynie1. Tuż po ślubie carska armia zabrał a jej męża w góry Pamiru, gdzie zastał go wybuch wojny i rewolucja.

O tym, że jej ukochany mężczyzna gdzieś nad Wołgą leczy rany, donieśli młodej żonie uciekający ze wschodu ostatni carscy wojacy. Poszła po męża piechotą i przywiozła go do domu na „błotniki”, do zakątka na błotnistych gruntach pomiędzy przedmieściem Kalinowszczyzna a początkiem żydowskiego osiedla.

Gdy Ari nadgryza jabłko z cerkiewnego sadu, w warsztacie jego ojca czeka już przy-gotowana partia butów na zimę. Lada dzień przyjadą domokrążni kupcy i będą się kłócić o „choć jeszcze jedną parę oficerek”. Potem Ari pojedzie z ojcem dorożką do skórzanego sklepu na Kowalską po towar na wiosenne półkamaszki i letnie sandały. Ojciec zapłaci i wypije z kupcem kieliszek czystej wódki. Wracając, wstąpią do kamasznika na Ruskiej.

Ojciec zapłaci i wypije kieliszek. A na wiosnę znowu przyjadą kupcy po buty.

– Rywka, a dla Stasia? Daj jabłko dla Stasia.

Czupryna Stasia jest tak jasna, jak czarna jest czupryna Ariego. Chłopcy urodzili się w tym samym roku i w tym samym domu, tyle że Ari w suterenie, a Staś na parterze.

– Żebraczy z was bracia – śmieją się z nich matki.

Na tyłach ich kamienicy mieszka w drewnianej komórce peł-zająca na czworakach kaleka. Dzieci wołają na nią „pająk Gitl”.

W słoneczne dni Gitl zwykle opuszcza komórkę i grzeje powykrę-cane kończyny na ulicy przed wejściem do bramy. Kilka lat temu, pewnego dnia półroczny Staś był wyjątkowo marudny, a jego babka dozorczyni nadzwyczaj zajęta. Za to „pająk Gitl” siedziała jak zwykle przed bramą. Nie namyślając się długo, babka włożyła niemowlaka w jej podołek.

– Dam ci później 5 groszy Gitl. Popilnuj małego.

Następnego dnia Mosze był marudny, a ojciec i czeladnik wyjąt-kowo zajęci i... Gitl dzierżyła już tego ranka dwójkę chłopaczków za całe 10 groszy. Zdziwieni przechodnie przystawali pytając:

– Który jest twój Gitl? Ten czarniutki czy biały – a potem wrzucali w podołek kaleki po grosiku.

Kadr zdjęcia z poprzedniej strony.

Interes kwitł, dopóki nie zwiedziały się matki. Rozsierdzone obiecały Gitl codzien-nie 15 groszy pod warunkiem, że codzien-nie będzie więcej niańczyć ich dzieci.

– Antosia, chodź, pomóż mi wyzbierać jabłka – Rywka cieszy się, że Antosia, siostra Stasia, idzie właśnie ze szkoły. Ich matki też znają się od dziecka. Razem chodziły do szkoły, jeszcze tej rosyjskiej, potem razem pracowały w fabryce cygar na Krawieckiej.

A odkąd przyszła Polska i skończył się wschodni rynek na cygara, obie handlują. Matka Rywki – drobiem w jatce u teściowej, matka Stasi – owocami na bazarze.

Rywka jest o rok starsza od Antosi, ale rodzice nie przymuszają jej do szkoły. Do chederu wstęp mają wyłącznie chłopcy, a do najważniejszego obowiązku żydowskiej dziewczyny – dobrze wyjść za mąż – szkoła polska i tak jej nie przygotuje.

Polska? Dla Rywki z kosztelowego sadu to tajemnicze słowo niewiele znaczy. Po polsku to rozmawiają Staś z Antosią, kiedy się kłócą.

– Już się nie „módlcie” – prosi wtedy Rywka.

Nie rozumie polskiego podobnie jak śpiewu kantora w synagodze. W domu i do-okoła wszyscy mówią po „żydowsku”2. Również Antosia i Staś. Zresztą, Staś, mając cztery lata, chodził jakiś czas z Arim do chederu. Okazało się wtedy, że święte litery przyswajał szybciej niż Ari, a z okazji świąt chanuka dostał nawet od mełameda czeko-ladkę za najpiękniej narysowaną menorę. Wspólna nauka „żebraczych braci” skończy-ła się jednak karczemną awanturą. Gdy doniesiono meskończy-łamedowi o gojowskim pocho-dzeniu Stasia, rozeźlony nauczyciel zbeształ ojca Ariego. Na nic zdały się tłumaczenia, że czteroletni Ari odmówił chodzenia na lekcje bez nierozłącznego kolegi.

Ż ydowski miesza się czasami na „błotnikach” z rosyjskim, zwłaszcza gdy ojca Rywki odwiedza kolega z carskiego wojska, proboszcz tutejszej prawosławnej parafii. Właśnie

2 Tj. w jidysz.

Ul. Mostowa, skrzyżowanie z Ja-teczną. W głębi widoczny mur wokół cerkwii przy ul. Ruskiej.

Początek XX w. Zdjęcie zrobio-ne na szklanym zrobio-negatywie. Fot.

ze zbiorów Symchy Wajsa. Ar-chiwum TNN.

Ścieżki pamięci

on nazwał kiedyś Mosze Arim i tak się przyjęło. Ksiądz ma na imię Józef, ale ojciec Rywki i Ariego nazywa go Nikola, od nazwiska Ni-kolski. Prawosławny ksiądz nosi polskie, choć właściwie żydowskie imię i rosyjskie, a może bardziej francuskie nazwisko z polską koń-cówką. Rywki z kosztelowego sadu narodowościowe zagmatwania księżego nazwiska nie obchodzą. Polacy, Żydzi, Rosjanie, jakie to ma znaczenie. Na „błotnikach” jest się po prostu u siebie.

– Helenka, Helenka! Chcesz jabłko? – Rywka wyciąga rękę przez płot.

– Bierz jabłko, Helenka – tłumaczy na polski Antosia.

Helenka nie rozumie po „żydowsku”. Mieszka tu od niedawna w tzw. bloku Vettera. Bogaty przemysłowiec, Niemiec z pocho-dzenia, wybudował na granicy żydowskiego osiedla, akurat na wprost „błotnickiego” zaułka, nowoczesny dom dla pracowników swojego browaru.

Matka Helenki prowadzi w nim ogólnospożywczy sklepik, żeby okoliczni katolicy mieli gdzie robić codzienne zakupy. Helence zakazano wchodzić do pobliskiej żydow-skiej dzielnicy, chyba że po lekarstwa na Lubartowską dla chorego na gruźlicę ojca.

Nie wolno jej też bawić się z żydowskimi dziećmi i broń Boże próbować macy, która, o zgrozo!, może być nasączona krwią niewiniątek. Ale przecież kosztele to nie maca.

Poza tym Rywka nosi starannie zaplecione warkocze, czyste sukienki i nie kłóci się o szkiełka, gdy dziewczynki grają w klasy. No i jest przecież Antosia.

Jesienią 1939 roku, choć Rywka wyzbierała już wszystkie kosztele, kupcy nie przy-jechali jak zwykle do ojca po buty. Któregoś ranka znikła „pająk Gitl”, a prawosławny ksiądz obiecał przechować Ariego. Ale Ari wolał uciec na wschód z wycofującą się za Bug rosyjską armią, która stała tuż za Piaskami, trzydzieści kilometrów od kosztelowe-go sadu. Ari namawiał na wyjazd całą rodzinę. Matce szkoda było jednak domowekosztelowe-go dobytku, gromadzonego przez lata. Ojciec, dawny carski żołnierz, a potem uczestnik wojny z dwudziestego roku, powiedział tylko:

– Rosjanie? Tych się bój! Niemcy to cywilizowany naród – po czym pokornie na-łożył opaskę z żółtą gwiazdą i przeniósł się z „błotnik” dwie ulice dalej do teściowej na Nadstawną 47, do kamienicy stojącej w obrębie wyznaczonego przez Niemców getta.

Helenka widziała Rywkę po raz ostatni, gdy na wózku ciągnionym przez ojca pod-trzymywała domowe manele. Wkrótce wyprowadzili się i Staś z Antosią. W okolicy zostali tylko ci Polacy, którzy nie mieli gdzie wyjechać.

– Trzeba nam było siedzieć w Zemborzycach3 – powiedziała któregoś dnia przy śniadaniu matka.

Gdy znów zakwitły drzewa w kosztelowym sadzie, kilka mieszkań w domu Vettera wykupili bogaci Żydzi spoza Lublina.

Budynek stojący wprawdzie w bliskim sąsiedztwie getta, ale już za jego płotem, dawał im złudzenie bezpieczeństwa. Sowicie opłaceni niemieccy urzędnicy nie protestowali. Doskonale wie-dzieli, że ten stan rzeczy nie potrwa długo.

Późną jesienią 1941 roku ktoś cichcem pozrywał jabłka w cerkiewnym sadzie i przyszła sroga zima. Gdy śniegi ustąpiły,

3 Wieś pod Lublinem.

Kadry zdjęcia z poprzedniej strony.

wraz z wiosną dzielnicowy folksdojcz wskazał ekipie żołdaków w czarnych mundu-rach mieszkania żydowskich rodzin w bloku Vettera. Wszyscy zobowiązani nosić żółtą gwiazdę na rękawie zostali odeskortowani do getta, a podwórko za budynkiem rozświetlił stos płonących mebli, ubrań, książek. Ognia pilnowała ściągnięta przez żan-darmów straż pożarna. Zamknięci w swoich mieszkaniach Polacy na wszelki wypadek pakowali dobytek.

– Boże, może coś wtedy można było zrobić? – spyta po latach Helenka kolegę z tamtych czasów.

– Można było modlić się, żeby folksdojcz nie wskazał przypadkiem twojego miesz-kania – tamten odpowie.

A potem nadeszła poniedziałkowa noc z 16 na 17 marca, gdy poruszył się bruk.

Tego dnia w południe było dość słonecznie. Polskie dzieciaki bawiły się na dworze do późnego wieczora. Helenka zasnęła tuż po kolacji. Obudziły ją pojedyncze strzały i krzyki. Matka stała przy oknie delikatnie uchylając zasłonę. Zza szyby dochodził mo-notonny szmer szurających po kamieniach butów zmieszany z turkotem ciągnionych wózków, wózeczków, waliz. Dziewczynka delikatnie wsunęła

się matce pod ramię. Z wysokości trzeciego piętra potok idących głów przypominał sunący bruk. Matka odskoczyła jak oparzona, ciągnąc za sobą córkę.

– Nie wyglądaj nigdy w nocy przez okno – wyszeptała jej w twarz.

Kula, która gdzieś blisko wybiła szybę, przypieczętowała te słowa. A rano znów świeciło słońce, ludzie robili skromne za-kupy w sklepiku. Ulicą sunął wolno ciężarowy samochód. Męż-czyźni wrzucali do niego porzucone przy drodze jakieś tobołki.

Z okna na trzecim piętrze Helenka nie widziała dokładnie, co to

było. I tylko matka nie chciała jej wypuścić ani do szkoły, ani na dwór. Głęboką nocą powtórnie wylewał się od Ruskiej charakterystyczny potok. Następnego ranka Helen-ka, nie pytając o zgodę, wybiegła przed dom. Na wprost wejścia, na poboczu leżała skulona postać dziewczynki w jej wieku. Od strony Ruskiej nadjeżdżała ciężarówka.

Helenka pojęła nagle, że to nie sen zmorzył dziewczynkę. Wróciła do mieszkania, po-konując po trzy stopnie na raz. Nie chciała wyjść z domu przez tydzień. W końcu matka nakazała jej iść do szkoły.

– Poprosiłam córkę pani Wandy, żeby wstąpiła jutro po ciebie.

Córka pani Wandy już się przyzwyczaiła do widoku leżących czasami na poboczu trupów. Idąc do szkoły tą samą drogą, którą w nocy opuszczali miasto jego żydowscy mieszkańcy, widziała je nie raz. Zawsze odwracała od nich głowę, ale w duchu liczyła ciała. Parzysta liczba znaczyła szczęście tego dnia, nieparzysta – pech.

Po około trzech tygodniach, gdy bruk odzyskał zwykłą sobie stabilność, pomocnik piekarza, który przynosił świeże pieczywo do sklepu, wyszeptał na pozdrowienie matki.

– W getcie nie ma jednego Żyda. Wywieźli wszystkich przez rampę za rzeźnią.

– To niemożliwe – pomyślała Helenka. – A Rywka? Dałaby znać, że wyjeżdża.

Dziewczynka, pokonując strach, postanowiła pójść na Nadstawną. Pamiętała tę ulicę, bo mijała ją niejednokrotnie, chodząc do apteki na Lubartowską. Wybrała się tuż po obiedzie. Za cerkwią, gdzie kiedyś zaczynały się gwarne ulice żydowskiego osiedla, było pusto i niezwyczajnie cicho. Przy studni na Szerokiej nie dźwięczały wiadra stawiane na bruku. Przed niskimi domkami na Ruskiej nie siedziały jak zwykle

Nie rozumie polskiego