• Nie Znaleziono Wyników

odszczepieńcem, dla bundowców wyzyskiwaczem, dla syjonistów jednym i drugim, ale się tym nie zrażał i robił swoje.

Mur grodzki przedzielał Lublin. Żyd w chałacie nie wychylał się zza Bramy Grodzkiej, a jeśli, to chyłkiem i czym prędzej wracał. Żyd przynosił naszej matce jajka i ser o szóstej rano, zanim zaczynał się ruch, lecz przydybał go pewnego rana hallerczyk w niebieskim mundurze i zaczął wyrywać mu włosy z brody. Matka po-biegła z garścią pieniędzy do Mikołaja, naszego dozorcy, żeby czym prędzej dał temu hallerczykowi i żeby on zostawił tego Żyda w spokoju. Raz w drodze do szkoły wi-działem, jak chłopiec w moim wieku pędził batem starego Żyda. Żyd śmiesznie pod-skakiwał, biegnąc, nie bronił się, bo to by się źle skończyło dla wszystkich Żydów.

Antyżydowska propaganda była głównym tematem „Głosu Lubelskiego”, najwięk-szej lokalnej gazety. Prześcignął ją później tylko ogólnokrajowy, wysokonakładowy

„Mały Dziennik”, który trzy razy mniej kosztował i miał najwięcej czytelników.

W 1918 powstał Katolicki Uniwersytet Lubelski, którego rektor zajmował się pisaniem antyżydowskich pamfletów, a studenci zabawiali się dręczeniem Żydów. Kiedy szła procesja z krzyżami i chorągwiami, wszyscy Żydzi się chowali po bramach, bo nara-żał się każdy, kto nie zdjął czapki, nie przeżegnał się, nie przy-klęknął. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy podbiegł do mnie student i zgasił mi na policzku papierosa.

Po żydowskiej stronie sklepy i warsztaty stały jeden na drugim, na parterach i piętrach, w oficynach, podwórzach, mieszkaniach, szukając bezpieczeństwa w mnogości. Mówiono po żydowsku. Po polsku tylko do chłopów, którzy wyłącznie tu kupowali, bo Żyd w konkurencji z tylu innymi Żydami musiał sprzedawać tanio, można było się z nim potargować, zapłacić mu jajkami i serem. Chłop w zagnojonych butach i z batem – którego nie zostawiał na wozie, boby mu ukradli – nie śmiał iść na Krakowskie Przedmieście, gdzie wymalowane i wyondulowane sprzedawczynie pogar-dzały nim tak jak Żydem i tak samo szydziły z jego mowy. Poza tym na Krakowskim Przedmieściu nie dostałby pokątnego łódzkiego samodziału „z pokrzywy” – szorstkie-go i gryząceszorstkie-go, lecz po przystępnej cenie – a niechby się spróbował tarszorstkie-gować! W ten sposób żydowska bieda żyła z polską nędzą w nierozerwalnej symbiozie. Żydowska dzielnica była przeludniona jak we wszystkich miastach Polski, jednego z najrzadziej zaludnionych krajów Europy. To szukanie bezpieczeństwa w mnogości, które w długiej żydowskiej historii już nieraz zawiodło, okazało się w końcu zgubne.

Większość Żydów w Lublinie nosiła chałaty i najsilniejszym stronnictwem była Aguda. Dlatego największą uczelnię talmudyczną, zwaną Jeszywą Mędrców, zało-żono w Lublinie. Złożyli się na nią religijni Żydzi z wielu krajów, a na położenie kamienia węgielnego zjechali rabini i cadycy z całej Polski z setkami, jeśli nie tysią-cami zwolenników, którzy wyprzęgali konie i sami ciągnęli ich wozy – Lublin był tego dnia czarny jak kondukt żałobny. Drugie miejsce zajmował Bund, biedota, która wyszła z chałatów. Jego przywódca, doktor Herszenhorn, był wenerologiem, który robotników leczył za darmo, a zarabiał na antysemitach, ogłaszając się w endeckiej gazecie. [...] Resztą żydowskich głosów dzielili się lewicowi syjoniści i konformiści jak ojciec. Komuniści nie mieli wpływów ani wśród Polaków, ani wśród Żydów. Jeśli już, to wśród bezrolnych chłopów ukraińskich i białoruskich.

Aguda święcie wierzyła, że trzeba się zamknąć w Torze, która jest twierdzą i jeśli Żydzi będą jej bronić, to ona ich przechowa do czasu, aż przyjdzie Mesjasz na odsiecz. Syjoniści twierdzili, że w naszych czasach nie Tora jest twierdzą, tylko państwo, którego do nadejścia Mesjasza bronić musi dobrze wyćwiczone wojsko.

Bundowcy zaś głosili, że Mesjaszem jest socjalizm, który nadejdzie lada dzień.

Lublin 1924. Synagoga Sau-la WahSau-la (ok. 1541-1617), kup-ca i faktora Stefana Batorego i Zygmunta III. Według legen-dy po śmierci Batorego for-malnie był przez jedną noc królem Polski. Urodził się jako syn rabina Padwy i przyjechał do Polski studiować Talmud w Brześciu Litewskim. Tam za-czął zdobywac wpływy jako kupiec. Można przypuszczać, że był on wyedukowanym i re-ligijnym Żydem. Niecałe pięć wieków później jego synago-ga stała w części dzielnicy ży-dowskiej mówiącej w jidysz, znanej z biedy i analfabety-zmu, a jego dwudziestowiecz-ni odpowieddwudziestowiecz-nicy, jak ojciec Adama Bromberga, najczęściej byli już zasymilowani. Fot Alter Kacyzne. Ze zbiorów YIVO.

Synagogę Saula Wahla widać na zdjęciu Krawieckiej na stro-nie 136 po prawej strostro-nie u góry. Jest to charakterystycz-ny budynek ze spiczastym da-chem. Nazywano go wówczas również Synagogą Gońców lub kuśnierzy.

– Tylko emigracja do Palestyny może ocalić Żydów! – krzyczeli na wiecach sy-joniści.

– Wy chcecie ocalić Żydów? Przecież to antysemici wołają „Żydzi do Palesty-ny!” – przekrzykiwali ich bundowcy.

– Wszyscy jesteście bezbożnikami i z waszej bezbożności urodzi się tylko komu-nizm! – strofowała jednych i drugich Aguda.

Temperatura szybko dochodziła do wrzenia, wrzask się robił tak wielki, że nikt nie słyszał gwizdka i policjant musiał strzelać w powietrze, żeby obwieścić, że wiec rozwiązany.

– O co chodzi, nie wolno podyskutować? – skarżyły się wszystkie trzy orientacje, bo wrogość była czysto retoryczna, z energicznym wymachiwaniem rękami, ale bez rękoczynów.

– Mesjasz, państwo żydowskie, socjalizm! Wariaci! – podsumowywał te dys-kusje ojciec, który był realistą, człowiekiem praktycznym i chciał tylko przetrwać, utrzymać to, co jest. Wbrew wszelkim znakom na ziemi i niebie.

Jako zwolennik postępu, ojciec nie lubił Agudy, ale nie miał na nią rady. Syjo-nistów uważał za nieszkodliwych donkiszotów. KomuSyjo-nistów nienawidził jeszcze z Rosji, ale komuniści się nie liczyli. Najbardziej obawiał się bundowców, których nieustanne żądania i akcje strajkowe uważał za groźne dla przemysłu i handlu.

Ojciec mówił, że Żydzi powinni unikać konfliktów, szukać kompromisów, żyć, zarabiać i współpracować z władzą, bo mają wspólny z Polakami interes w gospo-darczym rozwoju kraju. Wciągał polskie firmy do żydowskich karteli i starał się, żeby żydowskie dopuszczano do polskich, zabiegał o współdziałanie stowarzyszeń polskich i żydowskich kupców i przemysłowców i we wszystkich wyborach popie-rał listę rządową. Był wiceprezesem gminy żydowskiej, współzałożycielem i ku-ratorem żydowskiego szpitala, inicjatorem i fundatorem żydowskiego gimnazjum, mężem zaufania i rozjemcą w sporach handlowych, syndykiem upadłościowym, żydowskim wiceprezesem Izby Przemysłowo-Handlowej i żydowskim przedsta-wicielem Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Nienawidzili go endecy, którzy chcieli wyrugować Żydów z polskiej gospodarki, bundowcy uważali go za niebezpiecznego organizatora kapitału, syjoniści nim pogardzali. Dla agudowców był odszczepieńcem, dla bundowców wyzyskiwaczem, dla syjonistów jednym i dru-gim, ale się tym nie zrażał i robił swoje – z owym niepoprawnym żydowskim optymi-zmem, że właśnie jemu się uda to, co nie udało się jeszcze żadnemu Żydowi.

Podejmował Wiślickiego, żydowskie-go posła, który przyjeżdżał do Lublina na zebrania Żydowskiego Koła BBWR i Związku Kupców i Przemysłowców Żydowskich. Usuwało się przepierze-nie między stołowym a pokojem moim i Mitka i rozstawiało stoły na trzydzie-ści–czterdzieści osób. Wiślicki perorował, zagłuszał wszystkich, nie rozmawiał, tylko pouczał. I zawsze dochodziło do starcia pomiędzy nim a Herszenhornem, który zdecydowanie górował inteligen-cją, wykształceniem i wiedzą polityczną.

Bezsilny wobec jego argumentów Wiślic-ki krzyczał, że Bund deprawuje Żydów

Ludzie – pamięć – miejsce

Ul. Trzeciego maja (biegnąca na wprost). Fot. Henryk Poddębski.

Repr. na podst. przedwojenne-go przewodnika Lublin ze zbio-rów WBP im. H. Łopacińskiego.

i ściele drogę bolszewizmowi, choć Herszenhorn jasno dowodził, że Bund jest zapo-rą dla komunistycznych wpływów wśród Żydów. Kolację sprowadzano z restauracji, razem z dwoma wyfraczonymi kelnerami, ale matka po każdym bankiecie miała spuchnięte nogi.

Raz przyjechał Żabotyński, który jak widmo krążył po Europie i ostrzegał, że niedługo wszystkie państwa będą narodowe, bez miejsca dla mniejszości, a zwłasz-cza Żydów. Po wystawnym obiedzie z kurtuazyjnymi toastami, bo Żabotyński się nie wdawał w dyskusje przy stole, pojechaliśmy do wypełnionego po brzegi kina Corso, gdzie w dwugodzinnym przemówieniu kilkakrotnie powtarzał, że Żydom, którzy nie chcą jechać do Palestyny, po prostu brak wyobraźni. Krępy, w drucianych okular-kach i sztywnym kołnierzyku, wyglądał jak skromny urzędnik bankowy, ale mówił z wielką pewnością siebie, bez żadnych notatek i sypał argumentami jak z rękawa.

Argumenty te nagradzano gromkimi oklaskami, ale mało kto wyjeżdżał.

Ojciec próbował wciągnąć do interesu Elka, ale Elek wolał studiować. Dziesięć lat chodził w czapeczce korporacji – jedynej, która przyjmowała Żydów. Pił ze swy-mi korporantaswy-mi, grał w karty i biegał na dziewczynki. W 1920 roku poszedł jako ochotnik na bolszewików i został piłsudczykiem jak ojciec, ale pracować u ojca nie chciał. Wreszcie po dziesięciu latach studiów wyjechał do Gdańska i założył firmę importowo-eksportową za pieniądze ojca. Ojciec finansował również straty firmy, bo Elek, elegancik z laseczką, większość czasu spędzał w sopockim kasynie, w towarzystwie nocnych dam. Po kilku inspekcjach ojciec doszedł do wniosku, że najlepiej będzie firmę zamknąć i Elek wrócił do Lublina z długami oraz przewlekłą chorobą weneryczną. Teraz już się zgodził pracować u ojca, lecz z odpowiednią pen-sją i osobnym gabinetem. Przerobiono cztery pokoje na biura, bo w dwóch, według Elka, nie można było pracować. Nie znał się zupełnie na handlu i nie chciał się znać.

Nie wyjeżdżał z ojcem na pola, bo targowanie się z plantatorami było poniżej jego godności. Gabinet, telefon, cygaro – owszem, ale żadnych kłopotów. Radość w domu była ogromna, kiedy postanowił się wreszcie ożenić. Jego wybrana, Mania Śpiewak, była sympatyczną blondynką z dużym poczuciem humoru, ale i ta Elka transakcja chybiła, bo okazało się, że jej ojciec jest drobnym kupcem, źle mówiącym po polsku i ma jeszcze parę córek bez posagu, a jedną wydał za doktora Herszenhorna, wskutek czego mieliśmy teraz bundowskiego działacza w rodzinie. Po nader skromnej cere-monii, bo nasza rodzina uważała to za mezalians, Elek pojechał z Manią do Abacji,

gdzie wydał mnóstwo pieniędzy, a zaraz potem wyszło na jaw, że nie mogą mieć dzieci i wybuchł nowy spór między rodzi-nami: z czyjej winy? Ojciec dał im piękne frontowe mieszkanie, ale Mania bunto-wała Elka, żeby się usamodzielnił, więc ojciec sfinansował mu przedstawicielstwo włosko-żydowskiej firmy Assecurazioni Generali, a później paru innych firm, i za każdym razem się kończyło tak samo.

Drugi z kolei spadkobierca, Lazar, został lewicowym syjonistą i pogardzał wszystkim, co robił ojciec. Ubierał się jak robotnik, chodził w sandałach do późnej jesieni, jakby już był w Palestynie.

Kra-Chłop w zagnojonych butach