• Nie Znaleziono Wyników

Cały wiek i jeszcze trochę… – Mariannie Wierzbickiej

Zagubione na Podlasiu Południowym miasteczko, niegdyś prywatna własność Radziwiłłów, potem uboga, rolnicza mieścina, jakich wiele na wschodnich rubieżach Rzeczypospolitej...

Był początek wieku dwudziestego – rok 1903. W mieście, w którym ponad połowę mieszkańców stanowili Żydzi, a większość Polaków zajmowa-ła się rolnictwem, przyszzajmowa-ła na świat dziewczynka, córka bialskich łopotunów – Marianna. Była drugim z kolei dzieckiem spośród dziesięciorga rodzeństwa, miała o rok starszego brata. Bardzo wcześnie poznała smak ciężkiej pracy, zajmując się najpierw młodszym rodzeństwem, potem pasieniem, kolejno – gęsi, prosiąt, krów. Szybko zrozumiała, że w gospodarstwie nie ma czasu na zabawę. W międzyczasie, przeważnie zimą, chodziła do szkoły. Rosyjskiej, oczywiście. Ciekawe, że mimo takiej edukacji, nigdy nie nauczyła się języka zaborcy... Szkoła mieściła się w drewnianym, dość dużym budynku przy ów-czesnej ulicy Krzywej. Jak na owe czasy była to bardzo nowoczesna placów-ka z kilkoma izbami lekcyjnymi ogrzewanymi placów-kaflowymi piecami, z salą gimnastyczną i pomieszczeniem ze sceną, na której odbywały się uczniowskie przedstawienia. W szkole uczyły się polskie i żydowskie dziewczynki, prze-ważnie z najuboższych rodzin. Polski nauczyciel za punkt honoru postawił sobie zignorowanie wytycznych obcej władzy i z ogromnym poświęceniem uczył swoją gromadkę języka ojczystego. Przepisywał ręcznie polskie czytan-ki i te niewielczytan-kie karteczczytan-ki były podstawową pomocą naukową w szkole Ma-rysi. Codziennie jedna z okutanych w matczyną chustę uczennic pełniła dyżur przy drzwiach. Obcy, zbliżający się do budynku, był natychmiast zauważony.

Na umówiony sygnał dzieci zgarniały z ławek polskie teksty i wrzucały do pieca. Ogień natychmiast likwidował ślady „przestępstwa”, a na pulpitach pojawiały się niemal automatycznie rosyjskie elementarze. Jakoś nigdy nie udało się złapać małych konspiratorek. Najtrudniejsze były soboty. Wtedy klasa wyludniała się, bo dziewczynki pochodzenia żydowskiego miały święto.

Katoliczki i prawosławne bały się tego dnia, bo nauczyciel zdołał wówczas przepytać wszystkie uczennice...

Wojenny zamęt przerwał na zawsze naukę. Marysia nigdy już nie za-siadła w szkolnej ławce. Gdy wybuchła wolna Polska, dziewczynka miała 15 lat i jako dorosła łopotunka musiała zająć się pracą w rodzicielskim

gospo-darstwie. Nie dotyczył jej już zresztą obowiązek szkolny.

Także w zimie nie było czasu na rozrywki umysłowe, panna gospodarzy, pan Jakub, wielokrotnie dał się oszukać różnym handlarzom koni... Ojciec kolejny raz wyjeżdżał, na gospodarstwie zostawała Marysia z mamą i młodszym rodzeństwem. Dzieci chodziły do szkoły. Nieszczęście nie opuszczało rodziny. Niedługo po śmierci najstarszego Józia utopił się jeden z młodszych chłopców, drugi niespodziewanie zmarł. Fakt, że

choro-wał, ale nikt nie spodziewał się jego śmierci. W końcu zostało w domu pięcio-ro pięcio-rodzeństwa – Marysia, Frania, Kazik, Jasia i Stasia.

Troje najmłodszych było jeszcze w wieku szkolnym, gdy pojawił się wreszcie konkurent do ręki panny Marianny. Czas to był najwyższy, panienka miała już 26 lat i chyba przestała liczyć na zamążpójście. Bronek był wdow-cem, ojcem trzech chłopców. Miał jednak ogromna zaletę – pracował jako kolejarz w pobliskim Brześciu i małżeństwo z nim gwarantowało ucieczkę z gospodarstwa. Stały dochód pracownika państwowego zakrywał nawet po-ważne wady kandydata – jego umiłowanie hazardu i alkoholu. Ślub był jak na łopotuńską córkę dość skromny, chyba ze względu na wdowieństwo oblu-bieńca. Jednak biała suknia przywieziona przez ojca z Ameryki zachwyciła miasteczko. A kilka wyprawowych kufrów pyszniących się na drabiniastym wozie, gdy młoda para jechała na stację kolejową, wskazywało, że rodzina stanęła na wysokości zadania. A potem pół godziny jazdy i Brześć stał się na dziesięć lat jej domem. To tam przyszli na świat synowie – Miecio i Ziutek.

Akt urodzenia Marianny Ladwiniec

Rzadko odwiedzała dom rodzinny – miała mało czasu. Opieka nad pięcioma chłopcami zabierała jej większość dnia. Wprawdzie pasierbowie byli już w wieku szkolnym (oprócz najmłodszego – Mańka), ale wciąż potrzebowali kobiecej pieczy. Czy się sprawdziła jako macocha? Któż to wie... Podobno średni z chłopców, Jurek, był jej tak bliski jak własne dzieci, jednak nie dane mu było dożyć starości. Ale to już inna historia. Najstarszy pasierb Heniek – był jej kulą u nogi, zapewne nieraz dał jej się we znaki. Szczególnie gorąco kochała Ziutka, jasnego blondyneczka o zawsze uśmiechniętej buzi, wesołe-go, rozszczebiotanego aniołka. Jednak życie nie oszczędziło jej cierpień.

Czteroletni Józio zmarł niespodziewanie po zwykłym zabiegu wycięcia mig-dałków w renomowanym szpitalu wileńskim czy też lwowskim. Przywiozła metalową trumienkę do swojego miasta, pochowała na cmentarzu, na którym spoczywali dziadowie i pradziadowie. Wróciła do brzeskiego mieszkania załamana niespodziewaną tragedią, która tkwiła w niej do końca życia. Może nadal mieszkałaby w Brześciu, ale historia ojczystego kraju, jak zawsze nieła-skawa dla prostych, szarych ludzi, postawiła na Bugu granicę miedzy dwoma okupantami. Pamiętała rosyjską władzę z dzieciństwa, bała się jej panicznie, wolała nie ryzykować. Sprzedała wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, a za uzyskane fundusze znalazła człowieka, który obiecał przerzucić ją wraz z dziewięcioletnim synem przez graniczną rzekę. Ciemną nocą płynęli prze-ciekającą łódką leżąc na wilgotnym dnie. Ich przewoźnik, stary nadbużański rybak, cicho zanurzał wiosła w lodowatej wodzie. Po wygwieżdżonym gru-dniowym niebie spacerował księżyc. Udało się dotrzeć na drugi brzeg. Brnęli w ciemnościach nocy do miasta, w którym czekali bliscy. Ktoś podwiózł ich furmanką. Dotarli dopiero następnego dnia, niemal sztywni z zimna i rozpa-czy. Zostawili za sobą unormowane życie, malutki domek na przedmieściu, dobrych, życzliwych sąsiadów.

Przyszli na niepewna przyszłość. Jaką drogą dotarli do Białej Bronek i jego starsi synowie? Chyba nikt tego nie wie. Na szczęście dobrnęli. Zaczęło się budowanie życia od nowa. W niewykończonym domu, który miał być prezentem od ojca, mieszkali razem niedługo. Okazało się, że Bronisław jest nieuleczalnie chory i oto Marysia została wdową. Pasierbowie byli już tym wieku, że żyli własnymi sprawami. Tym gorliwiej zajęła się Mieciem, jakby chciała mu wynagrodzić brak ojca. Jakoś w tym czasie w łapance ulicznej w Warszawie zginął średni z pasierbów zajmujący się szmuglem. Tuż przed wojną zmarła też jedna z sióstr, Jasia, jak wówczas twierdzono – z powodu

„wilka”. Tak naprawdę miała czerniaka skóry, a ówczesna medycyna była bezsilna. Okres okupacji mniej odbił się na sytuacji materialnej – ta nie była najgorsza, bo Marianna dostała rentę po mężu kolejarzu, ile na psychice. Pę-dzeni przez Niemców Żydzi, wśród których wielu było znajomych, ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach i nieznanych miejscach. W mieście funk-cjonował obóz dla jeńców radzieckich. Szkielety ludzkie goniono w asyście

krwiożerczych psów ulicami miasta. Na przedmieściu umierali za drutami jeńcy włoscy. Gestapo szalało. Młodzi próbowali tworzyć tajne organizacje.

Marysia pilnowała jedynego syna, jak oka w głowie. Bała się o niego panicz-nie. Może była nadopiekuńcza, ale jedno dziecko już straciła, mąż zmarł, został więc jej tylko Miecio. Chłopiec nie mógł mieć kolegów, nie miał prawa nigdzie wyjść. Jedynie szkoła i kościół.

Minęły lata okupacji niemieckiej, nastał okres zniewolenia sowieckie-go. Kilkunastoletni Miecio postanowił uciec od zbyt wymagającej matki.

Dotarł na Dolny Śląsk i podjął naukę w szkole górniczej, a potem pracę w wałbrzyskiej kopalni. Tam też znalazł żonę, której jego matka nigdy nie zaakceptowała i założył rodzinę. Marianna została sama. Dni były podobne do siebie. Uprawiała ogród, sprzedawała plony na rynku, żeby dorobić do skromniutkiej renty. Była to zresztą jedna z nielicznych rozrywek czterdzie-stokilkuletniej kobiety. Niezależnie od pogody od wczesnej wiosny do po-czątków zimy siadywała zawsze w tym samym miejscu na niziutkim tabore-ciku i rozkładała przywiezione starym wózeczkiem plony. Kolejno były to sadzonki, potem pierwsze wiosenne kwiaty, truskawki, jabłka, pomidory, różnobarwne kwiaty podlaskiego lata. Czasem wzięte od siostry jajka, mleko, śmietana, twaróg... Późnym popołudniem wracała do domu. Na piaszczystych uliczkach miasta głośno skrzypiały nienaoliwione koła spacerówki. Po drodze

Józef i Marianna Ladwiniec

wstępowała do siostry, gdzie czekał na nią talerz zupy. Potem zamykała się w swojej samotni. Zapewne wtedy zajmowała się ogrodem, porządkami, czy-taniem. A może pogrążała się w modlitwie? Należała do kółka różańcowego, z czasem stała się jego zelatorką. Co roku jeździła do Częstochowy. A w zi-mie odwiedzała sanatoria. Była chyba we wszystkich ówczesnych sanatoriach kolejowych, rozsianych po całej Polsce. Najbardziej podobał się jej Ciechoci-nek. Były to jej wakacje, jej coroczny kontakt z ludźmi. Wracała pełna sił do swej drewnianej chatynki. W lecie czasem odwiedzał ja syn, potem wnuki.

Jednak nie była spragniona tych odwiedzin, za bardzo już przywykła do sa-motności. Zresztą wizyty Mietka nie były najsympatyczniejsze – ukochany syn poszedł w ślady ojca i zaczął nadmiernie korzystać z alkoholu... Dwaj wnukowie nim doszli do pełnoletniości też zaczęli zaglądać do kieliszka, szczególnie młodszy... Lubiła szyć. Stara, niemal zabytkowa maszyna zawsze była gotowa do pracy. Przez pewien czas tworzyła poduszki, narzuty, dywa-niki z różnobarwnych resztek materiału. Były to dzieła niemal artystyczne.

Może zawierała w nich niespełnione marzenia swojego życia?

W codziennym zabieganiu mijały lata. Niepostrzeżenie zaczęli odcho-dzić z tego świata znajomi, sąsiedzi, bliscy. Marysia trwała. Pojechała po raz ostatni do Częstochowy, gdy zegar jej życia wybił 85 lat. Dwie noce w pocią-gu, z kilkoma przesiadkami, cały dzień na Jasnej Górze... Wcale nie czuła się zmęczona, wykonywała codzienne czynności sprawnie i bez problemu. Znów mijały lata. Trochę może się przygarbiła, wzrok jej osłabł, ale umysł pracował sprawnie. Jak zawsze interesowała się wszystkim, co się wokół niej działo.

Początkowo słuchała głośnika, typowej „szczekaczki” lat pięćdziesiątych, potem dorobiła się prawdziwego radia, a z czasem i telewizora. Jednak odżyła dopiero, gdy powstało Radio Maryja. Było to już w czasach, gdy zrezygnowa-ła z handlu i całymi dniami siedziazrezygnowa-ła w domu lub kręcizrezygnowa-ła wokół niego. Słucha-ła uważnie, mało tego – potrafiSłucha-ła komentować poszczególne audycje w bar-dzo interesujący sposób. Miała już wówczas nieco ponad 90 lat... Nadal uprawiała ogród, choć już w mniejszym zakresie niż wcześniej, dbała pedan-tycznie o dom, prała, sprzątała, paliła w piecach. Bywało, że pomagała sąsia-dom. Jej twarz przez kolejne lata prawie się nie zmieniała, nikt niewtajemni-czony nie przypuszczał nawet, że kobieta może się zbliżać do setki... Nogi zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa, więc wyciągnęła z tajemniczego schow-ka laskę przywieziona przed laty z jakiejś podgórskiej miejscowości i używała jej jako podpory. W zimie była nieszczęśliwa, bo bała się wychodzić na za-śnieżone i oblodzone podwórko. Ale gdy tylko zaświeciło wiosenne słońce...

Kwiaty zawsze przycięte i okopane, warzywka opielone, trawa równiutko wykoszona. Do końca życia korzystała tylko z ręcznych narzędzi – łopaty, gracy, sierpa... Latem ostrym nożem wycinała trawę spomiędzy płytek chod-nikowych. Kompostowała zielsko i odpadki domowe, by w następnym roku

podsypać grządki. Krzątała się zawsze czymś zaabsorbowana. Niestety, sił było coraz mniej.

Syn, który od lat liczył na spadek po matce, nie mógł już doczekać się tej upragnionej chwili. Podstępem sprzedał dom, a matkę wywiózł do domu opieki społecznej. Tęskniła strasznie za swoim domem i ogrodem. Opiekę miała wspaniałą, fakt, ale to nie był jej własny kąt, to był ogromny murowany budynek z wielką ilością mieszkańców. Coraz częściej siedziała, bała się wstać, bo nogi były już bardzo słabe. Może nie miała ochoty na spacery po obcym domu, wśród obcych ludzi?

Setne urodziny obchodziła już nie w swoim ukochanym drewniaczku, lecz tam, na Kozuli. Uroczystość może i piękna, jubilatka w papierowej koro-nie na wózku inwalidzkim. Syn koro-nie przyjechał. Wnuki zapomniały. Przyjecha-ła, jedyna żyjąca jeszcze, najmłodsza siostra, Stasia, z mężem. Były życzenia, toasty, śpiewy. Były pamiątkowe zdjęcia. Było zdziwienie jubilatki, że to już, że tyle lat, że to nieprawdopodobne. I był w oczach smutek, żal, tęsknota za ukochanym Mietkiem. Minął jubileusz, nastały zwykłe, szare dni. Rzadko ktoś ją odwiedzał. A ona tak łaknęła wieści ze swojej ulicy, parafii, wieści z „wolnego świata”. Bo dom, w którym przyszło jej żyć, był dla niej więzie-niem. Cóż z tego, że luksusowym? Minął kolejny rok. W marcu miała dobre dni, bo niespodziewanie prawie w każdym tygodniu ktoś do niej zajrzał. Do-wiedziała się, co nowego u dawnych sąsiadów, kto zmarł, gdzie urodziło się

Marianna i Bronisław Wierzbiccy

dziecko, kto wstąpił w związek małżeński. Dokładnie wypytała o stan niegdyś swojego domu, o ogród, sad, wygląd płotów... Cieszyła się tymi wiadomo-ściami, czuła się bliżej swojego dawnego życia. Interesowała się zmianami na swojej ulicy, w swoim mieście, w swoim kraju. I zdziwiona własnym wie-kiem pytała, czy może Pan Bóg o niej zapomniał? Cieszyły ją informacje o nowych grupach parafialnych, z uwagą słuchała o wszystkich zmianach w mieście – o nowych sklepach, odremontowanych kamieniczkach, unowo-cześnionych ulicach, budowie kolejnego kościoła. Niewiele było jej potrzebne do życia – po opłaceniu domu opieki pozostałe środki dzieliła między potrze-by swojej parafii, a własne potrzepotrze-by duchowe. Ufundowała złoty kielich mszalny, w dużej części sfinansowała krzyż postawiony na placu przygoto-wywanym pod budowę nowego kościoła. Już za życia zamówiła i opłaciła mszę gregoriańską, wniosła wszystkie opłaty związane z własnym pogrze-bem, zamówiła msze dziękczynne, błagalne, rocznicowe we własnej intencji i intencjach swych bliskich, tak żyjących, jak i zmarłych. O zmarłym mężu i synu pamiętała zawsze, prosiła, by zajrzeć na cmentarz, uporządkować gro-bowiec, zapalić znicz. W marcowe, coraz dłuższe dni z nadzieją patrzyła przez okno na budzącą się do życia przyrodę, czekała nowej wiosny.

Kwiecień 2004 roku okazał się bardzo trudny. Marianna ogromnie cierpiała. Ustawało krążenie, całe ciało pokrywało się odleżynami, chociaż co pół godziny zmieniano jej ułożenie ciała. Powoli traciła kontakt z otoczeniem.

Życie gasło. Zasnęła na zawsze pewnej majowej nocy przeżywszy 101 lat i cztery miesiące. Cały wiek i jeszcze trochę...

Różaniec w maleńkiej kapliczce domu opieki społecznej. Kilku pensjo-nariuszy, kilku pracowników, a z rodziny najmłodsza siostra z mężem, córką i wnuczkami. Syn nie zdążył... Dotarł dopiero na mszę, ale nie miał czasu w niej uczestniczyć, bo zamawiał, a potem odbierał wieniec. Wnukowie nie mieli czasu. Zapomnieli o babce. Nie była już potrzebna? Msza koncelebro-wana przez trzech księży, jak życzyła sobie zmarła. Pogrzeb na cmentarzu parafialnym. Spoczęła w rodzinnym grobowcu obok synka i męża. Z wyjąt-kiem kilkuletniego pobytu w Brześciu całe swoje życie Marianna Wierzbicka spędziła w Białej Podlaskiej, na skraju Lubelszczyzny i kochała tę małą oj-czyznę całym sercem.