• Nie Znaleziono Wyników

DZIEŃ ZADUSZNY

W dokumencie Historje niezwykłe. Nowele (Stron 127-135)

Młody wikary, czerstwy i prosty okaz posłuszeństwa kościelnego, ,,sim plex servus D ei“ w dobrem znaczeniu wyrazu, opowiadał:

Na dwa dni przed Dniem Zadusznym w ezw any b y ­ łem z parafji Z., gdzie przygodnie bawiłem , do pro boszcza sąsiedniej parafji, ażeby mu dopom óc p od ­ czas dni święcących dusze umarłych. Trzeba bowiem wiedzieć panu, że w przeddzień Zaduszek odprawia się pod wieczór nabożeństwo żałobne za dusze zm ar­

łych z wystaw ieniem katafalka.

Lud przywiązuje do tego nabożeństwa znaczenie dawnej, przedchrześcijańskiej naw et tradycji: dnia tego wszystkie dusze zm arłych, m ające na ziemi pozosta­

łych swych żałobników i krewnych, zgromadzają się w kościele, aby z nim i obcować i w ęzły pamięci u trw a ­ lać. W sam zaś Dzień Zaduszny odprawia się msze ża­

łobne za dusze zm arłych i tak zwane ,,w ypom inki“, trwające nieraz do wieczora, polegające na tem, że ksiądz z ambony wygłasza wobec tłum u im iona pole­

conych mu dusz, za które zebrani odm awiają „Zdro­

waś Marja“ i „W ieczny odpoczynek",

Proboszcz m ieszkał w dawnych murach klasztor­

nych, przylegających do kościoła. W chodziło się do niego przez długi, tęgiej, starej budow y korytarz k la ­ sztorny. Z korytarza drzwi w iodły odrazu do sporej izby gościnnej, zazwyczaj pustej; z izby tej dopiero drzwi zam knięte prow adziły do pokojów księdza pro­

boszcza.

Gdy, przyjechawszy w porze popołudniowej, prze­

szedłem pusty korytarz i byłem u drzwi, otworzyły się one przede mną, i w yszedł z nich bardzo stary, zgrzybiały wręcz ksiądz, z garbem starczym jednej strony pleców, w wyszarzanej aż do zieloności su­

tannie. Twarz stara, pomarszczona, chyląca się ku dołowi.

Zdziwiło m nie to, że, mając mnie przed sobą, za­

m knął szczelnie drzwi za sobą, jakgdyby m nie nie w i­

dząc, i poszłapał ciężkim krokiem, coś pomrukując do siebie, z trudem dysząc i ciągle pokasłując.

— Cóżto za ksiądz? — pom yślałem . — Nigdy go w okolicy nie w idziałem ! I taki zgrzybiały! Bez pła­

szcza i czapki... Musiał je zostaw ić u zakrystjana.

Zakrystjan m ieszkał przy przyległym korytarzu.

W szedłem do pokoju księdza. Zastałem go przy pod wieczorku. Po przywitaniu, posiliw szy się, zagadną łem go:

— Co to za ksiądz był u księdza proboszcza?

— Kiedy? — zapytał.

— Przed mojem tu wejściem. Spotkałem go właśnie wychodzącego z przyległego pokoju na korytarz. B ar­

dzo zgrzybiały. Z trudem pow łóczył nogami.

Ksiądz proboszcz spojrzał na mnie, jak na obłąka­

nego, i odrzekł:

— Żadnego tu księdza nie było, i wątpię, aby m ógł być.

W obec tego spojrzenia zam ilkłem i pomyślałem:

— Jednak był. Może się rozm yślił i nie w szedł do księdza, będąc już u drzwi jego.

Rozmowa skierowała się na inny przedmiot. Potem poszliśm y do ogrodu zobaczyć szkółkę księdza pro boszcza i pszczoły. Stary ksiądz powracał m i kilka ra zy pytaniem do m yśli, wreszcie zapom niałem prawie 0 nim.

Posłano m i w owej pustej izbie gościnnej, przyległej do korytarza.

Odmówiłem brewjarz, pom odliłem się, rozebrałem, zam knąłem na klucz drzwi, wiodące do korytarza, 1 położyłem się do łóżka. Kilka razy zam ajaczyły mi w m yśli grozą surową puste korytarze kla&ztorne. Ale poleciłem duszę Panu Bogu, w ziąłem do ręki notatnik podręczny, aby w nim jeszcze kilka wrażeń dziennych zapisać. Zrobiłem to, złożyłem notatnik z ołów kiem na szafce nocnej, przeżegnałem się i spojrzałem na po­

łożony na tejże szafce zegarek. B yło 10 minut po 12-ej.

Dokoła panow ała głucha cisza. Już m iałem zgasić świecę, gdy naraz usiadłem w łóżku, bacznie n asłu­

chując. Zdawało m i się, że ktoś lekko ujął za klamkę drzwi, wiodących na korytarz. W patrzyłem się w to miejsce, i rzeczywiście klam ka się poruszyła, a po chwili wszedł, zam ykając za sobą drzwi (były na klucz

zam knięte, na pewno!) ten sam, widziany już przeze mnie, zgrzybiały ksiądz.

BezceremonjaLnie, ale zarazem dobrodusznie, troską swą jakąś zajęty i zcicha pomrukujący, sunął ku mnie, ciężko pow łócząc nogami.

Przyznam się panu, że ciarki mnie przeszły, i włosy się trochę zjeżyły.

B ył już na środku pokoju, gdy naraz zasapał się, zaknychał i zaczął głucho kasłać. Chwilę stał, potem skierow ał się po przekątnej ku przeciwległem u kąto­

wi, tam, gdzie stał piec. Obserwowałem go dobrze, gdy w lókł się, tyłem ku m nie zwrócony. Doszedłszy do ką­

ta, wsparł się rękom a o ścianę, niedołężną zaś nogą zaczął, szurgocąc, szukać spluwaczki, potem w yjął sta­

rą, dużą w czerw ony deseń chustkę, obtarł się, ciężko zawrócił i zaczął już szłapać prosto ku mnie.

Serce m i m ocno zabiło, zacząłem się m odlić m yślą rozbitą.

Doszedłszy do łóżka, siadł ciężko w nogach moich, chw yciw szy się poręczy, chw ilę siedział z głową jak- gdyby przyrosłą do piersi, potem,, odsapawszy się, za ­ czął głucho, z trudem wielkim i przestankami w m o ­ wie, nie odginając głowy:

Przepraszam cię... tego... że nachodzę... Ale w i­

dzisz... takie tu nieporządki... Dobrze, żeś przyjechał...

Uważasz... mieli co rok odprawiać m szę św. na Za­

duszki... i... uważasz... w przeszłym roku nie było. . Jakże to tak m ożna?... Dobrze, żeś przyjechał... Od­

praw... uważasz... i powiedz tam... Nazywam się Ko­

walski... Atanazy Kowalski... proboszcz tutejszy... zm ar­

ły 1820... Atanazy Kowalski... zapisz sobie... zapisz zaraz... — nalegał ruchem ręki, nie podnosząc głowy.

Jak pod urokiem jakim ś wziąłem z szafki notatnik i ołówek — i zapisałem: Atanazy Kowalski f 1820.

Zapisałeś?... No, to dobrze... Dziękuję ci... d zię­

kuję... nie zapomnij... No, bądź zdrów... niech ci Bóg błogosławi... Ja bo już muszę... Bądź zdrów... zostań z Bogiem... i z Panem Jezusem... Bądź zdrów...

W yciągnął ku m nie dwa palce starczej ręki, które m im ow oli dotknąłem swerni palcami. W dotyku były

miękkie i czułe.

Zaczem z wielkim w ysiłkiem dźw ignął się, trzym a­

jąc się poręczy, i pociągnął już krótszą drogą ku drzwiom, które tak sarno otworzył i wyszedł.

Pierwszą rzeczą, gdym przetarł oczy i oprzytom niał z wrażenia, było wstanie z łóżka i zobaczenie, czy drzwi były zamknięte. Spróbowałem klam ki, spróbowałem klucza, b yły doskonale zamknięte. W róciłem zpowro- tem do łóżka, wziąłem rozłożony na szafce, gdzie z a ­ pisałem starca nazw isko i rok, notatnik, utkwiłem w nie oczy i zacząłem rozmyślać. Strach cały dziwnie jakoś odpadł ode mnie. Potem się jeszcze pomodliłem i zasnąłem spokojnie.

*

Nazajutrz podczas śniadania zdałem księdzu p ro­

boszczowi sprawę z nocnej wizyty. W padł na m nie na wet jakgdyby z pewną pretensją:

Co ty mi takie rzeczy opowiadasz?! Nie piłeś przecież chyba wczoraj wieczorem! Śniłeś, czy co?

Z ducham i rozmawia!

Pokazałem mu zapisane w notesie nazw isko i rok.

— Przecież z palca tego nie wyssałem ! — broni­

łem się.

— A kto cię tam wie, co ci przyszło do głowy!

W szedł w łaśnie organista, który pełnił zarazem na probostwie urząd sekretarza. Zwrócił się do niego:

— Panie Augustynie! Przynieś no pan książkę za- duszną! Tu ksiądz opowiada dziwy, że w idział w nocj ducha jakiegoś starego księdza, jakoby proboszcza z dawnych lat tej parafji, że rozm awiał z nim , że on podał mu swe nazw isko i upom inał się o m szę jakoby nieodprawioną. Słyszane rzeczy?...

— B yw a, byw a, proszę księdza dobrodzieja — od­

rzekł z przekonaniem organista. — Starego księdza w korytarzach w idział różnemi czasy zakrystjan, w i­

dział chłopiec kościelny, i ja sam raz widziałem , ale tylko jak m ignął na zakręcie...

— No, nie opow iadaj pan takich rzeczy, tylko p rzy ­ nieś książkę!...

Organista w yszedł i w kilka minut powrócił, podając do rąk księdza zeszyt oprawny.

Ksiądz otw orzył go, przez dłuższy czas strona za stroną przebiegał nazwiska, palcem je wskazującym mijając, aż wreszcie podał mi go z miną rezolutną.

— No, masz, szukaj tu sobie twego Kowalskiego, chociażby do dnia sądnego!

Zbadałem zeszyt, nazwiska Atanazego Kowalskiego, księdza, istotnie nie było.

Ale w tedy natchnął mnie Pan Bóg dobrą myślą.

— Panie sekretarzu! — rzekłem do organisty, oglą­

dając od zewnątrz zeszyt. — W szak ten zeszyt jest świeżo przepisany, nieprawdaż?

-— No, nie tak znowu świeżo! Przed przeszłorocz- nemi Zaduszkami... Rok już... B o tam ten się rozlatywał.

— Czy pozostał stary egzemplarz? — zapytałem.

— Oczywiście! Jest w archiwum.

— Czy może m i go pan, z łaski swej, przynieść?

-— Z ochotą — odrzekł organista i wyszedł.

Po chwili powrócił i podał m i stary, odwieczny szpargał.

Nie potrzebowałem długo szukać. Na pierwszej za­

raz stronicy znalazłem nazwisko Atanazego K owalskie­

go z adnotacją: proboszcz parafji Z., zm arł 1820, msza żałobna co rok w Dzień Zaduszny.

W skazałem przeoczenie śród nazwisk.

Organista porównał egzemplarze i podrapał się fra­

sobliwie w głowę.

— Hm! Musiałem prześlepić. — Tak! Stoi, jak wół.

— Jakżeż to pan tak m ogłeś? — uw ażał za swój obowiązek skarcić proboszcz.

— Księże dobrodzieju — przyznaw ał się do w iny organista. — Errare hum anum est.

— No, więc cóż z tego — zw rócił się niełatw ow ier ny ksiądz-proboszcz do mnie. — To tylko dowód, że nazwisko księdza Kowalskiego opuszczono, ale nie do­

wód, żebyś m iał rozm awiać z duchem.

— A skąd, proszę księdza proboszcza, oznajmiłem dokładnie nieznane m i nazwisko i datę? — spytałem.

— No, to... to...

Ale argumentu nie znalazł.

H is to rje n ie z w y k łe. 9

Nazajutrz bardzo bogobojnie odprawiłem m szę św.

za duszę księdza Atanazego Kowalskiego. Po ofiaro­

waniu uczułem dziw nie błogi, dziwnie uszczęśliwiający dreszcz łaski bożej. I dostrzegłem dziwne zjawisko. Oto na ołtarzu z lewej strony płom ień pierwszej świecy woskowej około ew angelji, od ofiarow ania aż do Re- quiescat in pace, był w ym ow nie zw rócony w m oją stru­

nę, gdy płom ienie innych świec płonęły równo.

Niedosyć na tem. Po m szy zw ierzał m i się gorącz­

kowo chłopiec kościelny, który służył m i do mszy:

-— Oj, oj, proszę księdza! Od ochwiarow ania aż do końca z lewej strony na stopniach przy sam ym ołtarzu klęczał taki stary, stary ksiądz... Ten sam, co chodzi po korytarzach. Takem się bojał!

Pogłaskałem chłopca po głowie i powiedziałem , że­

by nic nikom u nie m ów ił i nie bał się, gdyż już ksiądz więcej nie przyjdzie. Sam, przyznam się, nie w idzia­

łem go podczas mszy.

Nie przyszedł już istotnie, nie naw iedzał już starych korytarzy klasztornych, jak się o tem w rok później dowiedziałem od tychże ludzi.

Mury korytarzowe klasztoru chow ały już tylko ta ­ jem nicę swą niewidzialną.

On znalazł już ukojenie w Duchu Świętym przez pamięć święcącą ducha bliźniego.

Bo pamięć, która ducha zm arłych święci, Jest Duchem Świętym tej samej pamięci.

W dokumencie Historje niezwykłe. Nowele (Stron 127-135)