• Nie Znaleziono Wyników

godzinie 12-ej zgłosili się do niego dwaj św iad k o

W dokumencie Historje niezwykłe. Nowele (Stron 156-165)

NIEBEZPIECZNA ZABAWA

PROSPER KAMAKANDA GROMICKI dr. nauk hermetycznych

godzinie 12-ej zgłosili się do niego dwaj św iad k o

— A toś naw arzył piwa! — rzekłem do niego, gdy­

śm y się znaleźli na ulicy.

— W szystko to snać dla poprawy moralnej tej pa­

ni! — odrzekł z junacka.

— No, tak! Ale następstw a z tego dla cię! Nie pozo­

stawią przecie tak tej sprawy... Jej mąż...

Skinął na dorożkę a, biorąc m nie w uścisk i całując, serdecznie, rzekł wesoło:

— Przyjdź do m nie jutro wieczorem. Zdam ci z n a­

stępstw relacje.

*

Oto jest relacja, jaką zdał m i nazajutrz wieczorem z przebiegu dnia.

0 godzinie 12-ej zgłosili się do niego dwaj św iad k o­

wie ze strony owego cienkiego m łodzieńca z w yzw a­

niem na pojedynek. Przyjął ich bardzo poważnie, w y ­ słuchał z nam aszczeniem .

— Owszem — rzekł —- przyjmuję wyzwanie, al?

musizę panów uprzedzić, że w id zę (wyraz ten podkre­

ślił) panów przyjaciela z kulą w czole, o, tu (wskazał m iejsce pośrodku nad oczym a), leżącego nawznak na ziemi. Bardzo m i przykro prawdziwie — nie chciał­

bym być zabójcą człowieka. W olałbym go widzieć tylko draśniętego w rękę, czy w ramię. Ale skoro taka panów wola...

Świadkowie zam ienili m iędzy sobą spojrzenia

i ośw iadczyli, że porozum ieją się jeszcze ze swym m o codawcą.

W yszli. Po godzinie otrzym ał list od tego m łodzień ca, przepraszający go za „m im ow olną subjekcję“ i bar­

dzo rozsądnie orzekający, że z powodu „takiej baga­

telki “ nie warto narażać „cennego bądź co bądź“ życia.

Pozostaw ała przypuszczalna sprawa z mężem tej pani zdem askowanej.

Jakoż rzeczywiście koło godziny 5-ej służący podał mu bilet z nazwiskiem : Olimpjusz Pękocłapski. T aki to b ył małżonek tej pani.

Przyjaciel mój stanął przy biurku, uroczysty i czujny.

Ale przez otwarte drzwi w toczyła się rozjaśniona promiennie, pulchna i świecąca twarz grubasa z łysą głową, z ram ionam i wyciągniętem i i ze słow am i temi ku niemu sunąca:

Dobrodzieju! Dziękuję, dziękuję ci, dobrodzie­

ju! Miałeś, m iałeś rację zupełną! Ależ z ciebie jasno­

widz, genjusz! Chodź, niech cię uściskam ! W szystko prawda! O, patrz! Ta szelma... poszperałem w jej biurku, gdy w yszła, i znalazłem listy jednego i dru­

giego, nie pozostawiające wątpliwości, i fotografje obu, i list, świeżo zaczęty do tego drugiego. O, patrz f W szystko to niosę do adwokata, by sprawę rozwodową rozpoczął. Dziękuję, dziękuję ci, dobrodzieju!

To mówiąc, ściskał go, pokazyw ał listy, fotografje, objaśniał, zw ierzał się, radził.

Z całej tej, zabawnej raczej, przygody pozostawało widmo pięknej tej pani — gamratki. Jakoż przeprawa r nią, choć w świecie sił tajemnych, była o w iele cięż

sza i skończyła się nawet nieco tragicznie. Ale o tem potem — w następnej historji.

CZAROWNICA.

Po dwóch tygodniach od owej restauracyjnej przy­

gody przyjaciel mój opowiadał:

Mówiłem ci po załatw ieniu spraw y z gaszkiem owej dam ulki i z jej m ężem , iż nie jestem jeszcze pewien jej samej, i że oczekiw ać należy próby jakiegoś odwetu z jej strony.

Jakkolwiek przeczucia m ów iły mi to w yraźnie, nie m ogłem , n ie m ając żadnego przedm iotu materjalnego, od niej pochodzącego, chociażby najdrobniejszego, k tó ­ ryby m ógł mi służyć jako przewodnik do kom unikacji me j duchow o-wzrokow ej, przeniknąć do niej tym w zro­

kiem i zobaczyć, co względem m nie zamierza.

W ypadek szczęśliw y zrządził, że, porządkując na biurku papiery, znalazłem , ku wielkiem u memu z d z i­

wieniu, list jej rozpoczęty do jednego z jej adoratorów.

Zacietrzewiony mąż jej, pokazując mi wówczas całą kupę tych listów zdradzieckich, uronił b ył ten w łaśnie i pozostaw ił na biurku.

Miałem tedy św ietny teleskop do mojej w ypraw y za- zm ysłow ej. Ująłem list w ręce, wypuściłem ducha na zw iady i — pięknych, zaiste, dowiedziałem się rzeczy!

Zobaczyłem ją w norze wstrętnej na jednej z ulic nad W isłą, u potwornej baby-kabalarki na naradzie poufnej. Ohydna ta czarownica, w jednej osobie w róż­

ka, kabalarka, rajfurka, akuszerka, dostarczycielka

różnych talizm anów i leków zbrodniczych, w ycią­

gnąw szy już od niej sporą sum ę pieniędzy, w ykładała jej środki djabelskie odwetu na mojej osobie. Uczyła ją wprost system atycznie nienaw idzieć m nie i n ie n a ­ w iść tę wciąż bardziej materjalizować. Dała jej jakiś napój wzniecający. Zażądała od niej m ych włosów i paznokci, by, zw yczajem czarownic, zam iesiw szy je razem z w oskiem , ulepić z niego m ałą figurkę, mającą wyobrażać mnie. Figurka ta m iała być kłuta, nabijana gwoździam i, by pozostały na w łosach i paznokciach fluid mój przenosił obrażenia na m oje ciało. Gdy d o ­ starczenie w łosów i paznokci okazało się niem ożliwe, ograniczyła się na mojej fotografji, którą posłuszna jej uczenica nabyła u fotografa.

W ykłady odbyw ały się co parę dni. Jad i złość n ie ­ nawiści, w sączany z całą lubieżą, z całą pasją nam iętną zła dla zła przez podłą czarownicę, począł już snadnie się toczyć w żyłach mej przeciwniczki. Czułem wstręt nieopisany do tej baby wyrodnej i litość jednocześnie do zbłąkanej mej nieprzyjaciółki.

Przez kilka dni byłem bardzo zajęty i nie mogłem jej obserwować.

Przed paru dniam i dopiero nastaw iłem na n ią apa­

rat mej radjoteleskopji duchowej i ujrzałem adeptkę magji djabelskiej już przy robocie.

B yła noc. Przy św ietle czerwonej lam pki leżała na- wznak z zarzuconemi pod głow ę rękoma, z zasnutą od natężonej, złej w yobraźni twarzą, z kolanam i dogóry, z kołdrą, wciśniętą m iędzy nogi. Łuna jakaś zapalała jej lice mimo wyrazu tego demonicznego, piękne

i od m ocy tej prawie bolesne. W łosy potokiem czerwo- no-m iedzianym sp ływ ały na białą poduszkę. Tak leżąc, snuła swą przędzę zjadliwą.

Naraz porwała się, siadła, w yciągnęła dużą fotogra- fję moją z pod poduszki, położyła ją na poduszce i z oczym a w ytężonem i poczęła chylić nad nią swą twarz skupioną, jakgdyby pragnąc ją całą łuną swych lic przesycić. Potem chwyciła leżącą na szafce noc­

nej dużą szpilkę od kapelusza i poczęła n ią z zaciekło­

ścią przeszywać naw ylot fotografję, za każdym razern ściągając brwi i rozchylając usta kurczowo. Przypo­

mniała m i w tedy w yrazem swym , z tą falą włosów miedzianą, ow ą Meduzę klasyczną, której wizerunek widziałem w któremś z m uzeów włoskich. Uczułem dla nieszczęsnej prawdziwe współczucie.

— Nie bałeś się jej? — wtrąciłem.

— Czego? — odrzekł. — W iesz przecie, że dobroć beznam iętna jest najlepszym puklerzem, chroniącym od wszelkich w p ływ ów złej magji. Krzyż dobrej woli jest m ocen w szystko odżegnać!

— Tak! Podczas jaw y tej dobrej w oli, lecz we śnie — zauważyłem .

— W e śnie -— rzekł — chroni nas anioł nasz d ob ry’

Lecz czekaj, w łaśnie przechodzę do snu.

Dzisiejszej nocy, zasnąw szy m ocno, resztką tej św ia­

domości błędnej, zaw ieszonej w e śnie, uczułem, że coś mi ciężarem jakim ś tłoczy pierś i obezwładnia fatalnie.

I w tejże chwili, drgnąwszy, ocknąłem się, jakgdybv przez kogoś zbudzony i przytem tak trzeźwy, jak- gdybym nie spał wcale. Leżąc bez ruchu, jak śpiący,

otworzyłem ukradkiem oczy i patrzałem przytomnie, ciekawie. Przy łóżku nade m ną stała czarna, przezrocza postać... Nie! Źle m ówię: postać. B ył to strzęp jakiś bezkształtnej postaci, w łaśnie taki, jakiem i są czarni;

straszaki, na polu zaw ieszone dla odpędzania wróbli, tylko że chwiejny, rozwiewny. I w tejże chw ili prze­

biegła z całą świadom ością w mej m yśli sprawa w am ­ pirów, larw, w ilkołaków i teorja tych zjaw Rochas‘a*h i jego doświadczenia z reperkusją, czyli przenoszeniem się obrażeń z dojęcia tych zjaw na ciało osób, które je w pasji złośliwej i przy rozrównoważeniu władz sw ych z siebie wyrzutowały. Równocześnie błyska w icznie zdjęła m nie ochota sprawdzenia dośw iadczal­

nego jego teorji. Uniosłem tedy, nie podnosząc się i obserwując larwę, ostrożnie rękę ku ścianie, zdjąłem z niej, wiesz, ten sztylet starożytny, który w isi nad mojem łóżkiem , i, bacząc bardzo przytomnie, by nie ugodzić zm ory w środek, zręcznym i raptownym ru­

chem drasnąłem ją po konturze zw iewnego jej ra mienia.

Cios był snać dobry, gdyż w tejże chwili rozległ się jakgdyby jakiś syk bólu i trzask suchy, jak od w y ­ ładowanych iskier elektrycznych, zaczem wszystko zniknęło doszczętnie.

Oto jest cała historja. Niech m i Niebo przebaczy tą moją m agję m im ow olną, którą, wiesz, że potępiam,

*) Badacz franc. zjawisk psychicznych i autor kilku to­

mów z obfitym materjalem zjawisk eksterjoryzacji, czyli wy laniania się substancji fluidycznej u człowieka (przyp. aut.).

/

znając drogi duchowe, chrześcijańskie! A teraz ubieraj się — pojedziem y do n ie j! Mam jej adres.

— Ol zaw ołałem . — A to poco?

— Musimy się nią zaopiekować i po tym kryzysie wprowadzić ją na dobrą drogę, odciągnąć .od tych praktyk djabelskieh, któremi gubi duszę. Ja będę temi dniam i bardzo zajęty, w ięc ty nad nią obejmiesz pieczę.

Nie było na to w ym ów ki. Pojechaliśm y.

W przedpokoju służąca oznajm iła nam, że pani leży w łóżku. Zam ieniliśm y ze sobą spojrzenia. D aliśm y nasze bilety, prosząc służącą, żeby pow iedziała pani, iż w ważnej sprawie m usim y się z nią widzieć.

Po chw ili byliśm y już przy jej łóżku.

Przyjaciel m ó j z całą swą wesołą i serdeczną sw o ­ bodą oznajm ił:

— Przyszliśm y się z panią pogodzić i przeprosić ją po tej przygodzie.

Patrzała na nas przez chw ilę stropiona, ale w ycią­

gnęła rękę na powitanie.

— O! — rzekł mój przyjaciel troskliwie. — Ale biedna pani m a ram ię obwiązane.

— Skaleczyłam się niechcący — odrzekła, lekko spłoniona.

Ale mój przyjaciel już się usadow ił u jej łóżka. Ujął ją poczciw ie za zdrową prawą rękę, złożył jej dłoń w swej dłoni i, zlekka ją upieszczając głaskaniem , m ó­

w ił niewoląco:

— No, tak, tak! Już w szystko dobrze! W idzi pani. . Niech droga, kochana pani już tego nie robi... To ja ją

skaleczyłem w ramię... A m ogłoby b yć gorzej! Mogłem ją zranić w pierś 1 Niech pani już nie robi tych praktyk z fotografją, nie chodzi do tej baby nad W isłą, rzuci to wszystko!... Nie trzeba przeczyć sobie!

Spojrzała przerażona.

Skąd pan wiesz to w szystko? — krzyknęła pra­

wie z rozpaczą.

I nagle, jak długo tłum iony odmęt, wybuchnęła p ła­

czem gorącym.

Przyjaciel mój ukoił ją, uciszył, pocieszył, u m oc­

n ił — serdecznie, wesoło, rześko.

Powierzyła mu się z całą ufnością.

Dziś ma posadę w jego biurze. Odmieniła życie, wstąpiła na drogę prawą pracy i godności. Jest szczę­

śliwa. Zgładza dawne winy.

W dokumencie Historje niezwykłe. Nowele (Stron 156-165)