• Nie Znaleziono Wyników

Historje niezwykłe. Nowele

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Historje niezwykłe. Nowele"

Copied!
196
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

HI S T O R J E N I E Z W Y K L E

(6)

TEGOŻ AUTORA OSTATNIE PRACE:

R ozm ow a z N ikodem em (poemat dydaktyczny).

Pan idzie!... (poezje).

Napoleon o Chrystusie (broszura).

„Idea rosyjska“ Sołowjewa, karta z dziejów mesjaoi- zmu rosyjskiego (broszura).

Miłość artysty (Szopen i pani Sand).

Ślepy margrabia, w idow isko sceniczne w trzech aktach z epilogiem.

W przygotowaniu:

Nowele radjowe i historje niezwykle.

Samolot poety (poezje).

!

(7)

JÓZEF JANKOWSKI

I S T O R J E E Z W Y K Ł

N O W E L E

NAKŁAD GEBETHNERA I W OLFFA W A R S Z A W A - KRAKÓW -L U B L IN - ŁÓ D Ź PA RY Ż — PO ZN A Ń - W ILNO - ZA K O PA N E

(8)

Drukarnia JP7. Łazarskiego JF anzaw a, Z ło ta j\ę .

1 9 2 8

(9)

ZAGRÓB.

.Porucznik W itold Z. opowiadał:

„Podczas ostatniej tej w ojny oblężniczej, gdy jeszcze walczyłem, jako zw ykły szeregowiec - ochotnik, los zdarzył, że towarzyszem m ym w schronie okopow ym przez dłuższy czas był niejaki Jan Zagrób Kozłowski, również ochotnik - szeregowiec, człowiek o wysokiej inteligencji, lecz zgoła osobliwy.

■Osobliwość jego polegała naprzód na tern, że był to człowiek, który się nigdy nie śmiał; ani nawet się n i­

gdy nie uśmiechał. Piękną jego twarz ściągłą, o głębo kiem, gorącem, pełnem w ym ow y tajemniczej, spojrze­

niu zdobiły nieruchome i niezmienne trzy wielkie fa ł­

dy: jedna na czole pom iędzy oczym a, ściągając mu tężnie i chmurząc brwi, dwie drugie— z dwóch stron ką­

tów ust. Fałdy te, jak w m arm urowym posągu, zdaw a­

ło się, były wręcz nie do wygładzenia. Dla fałd tych, dla tajemniczego wyglądu, dla przydomku, jaki nosił, koledzy zwali go poprostu Zagrobem.

Następnie, był to człowiek, który żył zupełnie sam ot­

nie, aczkolwiek był uczynny i ofiarny; nie w iązał się

z ludźmi, niczego od nich nie pragnął; b ył prawie za­

(10)

wsze milczący, lecz m ilczący treściwie; chodzi! zawsze miarowo, i nikt go nigdy nie w idział, by w najw ięk­

szych opałach przyśpieszył choć na ch w ilę kroku, cho­

ciaż powiadano, krokiem tym, na dalszą metę, prze­

ścigał wszystkich, nie znając nigdy zmęczenia. Na w oj­

nie i w niebezpieczeństwach był nieustraszony; m ało nawet jest powiedzieć: nieustraszony, gdyż nieustra- szoność i odwaga jest pewnym stanem em ocjonalnym , jest, bądź co bądź, reakcją w stosunku do wzruszeń;

on zaś nigdy się nie w zruszał i w najw iększych niebez­

pieczeństwach b y ł tak sam o rów ny i obojętny, jak i w powszednim toku życia. Strach i niebezpieczeństwo nie istniały wręcz dla niego. Opowiadali o nim koledzy na wojnie, że, gdy raz, podczas obiadowania na pola­

nie, padł w odległości paru kroków od nich niespodzia­

nie pocisk armatni, odbity jeszcze bez eksplozji od zie­

mi, i gdy oni w szyscy zam arli z przerażenia, oczekując wybuchu, Zagrób w stał z pieńka, na którym siedział, i, przeżuwając w ustach strawę, krokiem sw ym m iaro­

wym zbliżył się do pocisku — ruchem potężnym nogi w ym ierzył cios i odrzucił pocisk, jak piłkę foot-ballo- wą, na kilkadziesiąt metrów. Zaczem, tak sam o prze­

żuwając, tym sam ym krokiem powrócił do swego obiadu. I to, pow iadał kolegom, którzy go otoczyli, uczynił nie dla siebie, lecz dla nich, gdyż dla niego, wyraził się: „to obojętne11.

Koledzy lubili go. Pociągała ich wielce piękna i n ie­

pospolita twarz jego, pełna tajem nicy, jak księga o sied­

miu pieczęciach, tudzież wielka jego dobroć, pobłaż­

liwość i delikatność w obejściu: byli jednak zawsze

(11)

w jego towarzystwie onieśmieleni, zarówno jego m il­

czeniem, jak i spojrzeniam i głębokiemi i wym ownem i, które ich poprostu w ich w esołości rubasznej w stydzi­

ły. Stąd stosunki z nim b yły rzadkie. B ył on dla nich ,,Zagrobem“, zagadką nierozwiązaną.

Miał on jeszcze jedną osobliwość, i ta dotyczyła rzadkiej jego m owy. Oto wtrącał wtedy często, nie- sprzymierzalne wręcz, zda się, z treścią reszty słów, zdanie: „Co za o h yd a!“, jak inni wtrącają nałogow o inne powtarzanki czy łatanki m owy, w rodzaju: „że tak powiem", „więc tego“, „właśnie" i t. d. Mówił na- przykład: „Była to piękna kobieta... co za o h y d a !“

Miałeś wrażenie, że zdanie to, tak jak jego fałda na czo­

le, przylgnęło niezgładzalnie do niego w sposób tajem ­ niczy, i że, pom im o inteligencji, nie może się od niego uwolnić.

Takim był w zarysie mój towarzysz schronu okopo­

wego, z którym od kilku tygodni przebyw aliśm y, urzą­

dziwszy się już nawet nieco po dom owem u: m ieliśm y stolik, książki, przybory do pisania, karty do grania, m aszynkę do gotowania i t. d.

R ozm awialiśm y z sobą niewiele, w ym ianą słów ty l­

ko najniezbędniejszą, ale zaw sze bardzo przyjaźnie i usłużnie. Zagrób czytał, palił fajkę, m yślał i milczał.

Ja też go naśladowałem . Tak przyw ykliśm y do siebie.

Naraz, sygnalizow ano nam, że nazajutrz o świcie pójdziemy do ataku. B yliśm y, oczyw iście, wyspani i wypoczęci aż nadto. Gdy więc noc nadeszła, siedzie­

liśmy w oczekiw aniu świtu, wprost nudząc się i n ie­

(12)

cierpliwiąc (przynajmniej ja), żeby jak najprędzej w yjść z tego schronu.

Koło północy, ku wielkiemu m emu zdziwieniu, za­

gadał do m nie pierwszy — Zagrób.

— W iecie co, kolego? Spać się w am nie chce. Uwarz­

cie więc czarnej kawy. Pogaw ędzim y trochę. Będzie to ostatnia moja z wam i rozmowa. Zaczem odejdę już.

Spojrzałem na niego pytająco, dorzucając słowo oględne:

— Dokąd?

— Tam — odrzekł — dokąd w szyscy, wcześniej czy później, odejdą. Ja, na szczęście, już o tym świcie najbliższym...

Przyrządziłem , oczywiście, pełną m aszynkę kawy, nalałem Zagrobowi i sobie — zapaliliśm y fajki, i Za­

grób tak począł m ówić:

— Nie nazyw am się — uważacie — ani Jan, ani Za­

grób, ani Kozłowski. — Co za ohyda! — Im ię moje w łaściwe jest Klemens. Nazwisko — ale m niejsza o n a ­ zwisko; wykreślone już ono bezpotom nie z księgi ż y ­ wych. Przydom ek „Zagrób“ sam sobie nadałem dla odróżnienia do nazw iska i im ienia nie swego — co za ohyda! — które zm uszony byłem nosić, zaś to — w ja­

kich okolicznościach, dow iecie się za chwilę. — Zatrzymał się, paląc, a potem tak ciągnął dalej:

— Przed kilku laty byłem w W arszawie znanym w sferach towarzyskich — no, powiedzm y, zaw odow ­ cem i pracownikiem — znanym zarówno ze swej dzia­

łalności, jak i z posiadania najpiękniejszej na św iecie —

co za ohyda! — żony — kobiety, o jakiej m arzył na

(13)

pewno całe życie Tycjan, ale jakiej nie zdołał nigdy n a ­ m alow ać — kobiety, pochodzącej, jak sądzę, w prostej i najczystszej linji rodowej od matki rajskiej, E w y: ty­

le w niej było kuszących uroków kobiecości, tyle nie- pochwytnej zagadki duszy kobiecej, która zbliżającym się do niej i pragnącym ją posiąść zm ysły na popiół spala i życie opak wywraca.

Kochała m nie — co za ohyda! — (tu się zaciągnął sutym kłębem dym u, i głos jakgdyby zelżał mu na chwilę, gdy kończył zdanie) i ja ją kochałem. T rzy­

małem ją w m ocnych ram ionach na szczycie piramid i w dżungli afrykańskiej, gdy tygrys m alow niczy obok nas przebiegał, i na pokładzie, zalanym walącego się w otchłań okrętu, i w w yżynie niebieskiej, rozchwianej warkotem aeroplanu, i w nam iotach dzikiego plem ie­

nia wysp Polinezyjskich, gdzieśm y po ślubie przez ca ­ łe dwa lata bieżeli społem, ręka w rękę, chłonąc o d ­ dechy wolnej, jak wszechświat, m iłości! I byłbym p o ­ szedł za nią na skraj drogi mlecznej — co za ohyda!

Pow róciliśm y do W arszawy, i zająłem się pracą.

Po pół roku począł byw ać w domu naszym przyja­

ciel mój dawny, lekarz słynny, nazyw ający się w ła­

śnie Jan Kozłowski — co za ohyda!

B yw ał często i stał się przyjacielem domu.

Po pewnym czasie spostrzegłem kilkakrotnie zam ie­

niane i pochwycone przeze m nie niechcący spojrzenia przelotne, ukryte, pom iędzy doktorem i moją żoną.

Coś mnie tknęło, ale, uważając to za pom yłkę mego sądu widzenia i za podszepty kuszącej m nie ślepej za­

zdrości, stłumiłem to rychle i nawet wyrzuciłem z p a­

(14)

mięci. Zanadtom przecie u fał m iłości mej żony i czci przyjaciela, by cień najlżejszy podejrzenia do głow y m óc przypuścić! Co za ohyda!

W czerwcu, w rok po powrocie, zachorowałem na najgłupszą w świecie chorobę — na hiszpankę. Leczył mnie nasz przyjaciel. B ył przecie słynnym lekarzem.

Co za ohyda!

Po tygodniu choroby przyplątały się jakieś „kom ­ plikacje".

I w tedy w łaśnie ujrzałem przyjaciela i m oją żonę, ca- Po kilku jeszcze dniach leżałem już w agonji.

łujących się przy mem łóżku. Co za ohyda!

Nie m ożecie sobie wyobrazić, kolego, jaką m ęką nad wszystkie m ęki jest leżeć tak w agonji, z ciałem bez- władnem, które nie reaguje na żadne władze duszy, z oczyma, jak szkło, w słup utkwionem i bez drgnie­

nia — być klocem, rzeczą, łachm anem m artwym , który się nie poruszy -— i jednocześnie całą przytomną du­

szą widzieć, czuć, dotykać, oglądać, słyszeć — do naj-

** % * • *

drobniejszych szczegółów, najprzemkhwej — co się dzieje nazewnątrz. Chcesz krzyczeć, w yć, szarpać, k o­

pać, zaporę dwóch św iatów rozwalać — i musisz leżeć m artwy, podwójną m ęką nieopisaną wciąż umierający:

m ęką duszy poza ciałem, w szystko widzącej i stan swój ogarniającej, i m ęką duszy w ciele, nie mogącej już p o­

ruszyć ciała! Kto takie chwile przeżył, ten wszystkie już przebył piekła.

W tedy to dusza, ujrzawszy ich w uścisku, krzyknęła bezgłośnie, jak niebios straszne rozdarcie przez błyska­

wicę okrutną, za którą, niestety, nie poszedł już żaden

(15)

grom ciała, owo zdanie: „Co za ohyda!", które do m ó­

zgu m ego na zawsze już przylgnęło. Co za ohyda!

I tak trwało prawie przez całe trzy dni. Com w i­

dział i słyszał, com przecierpiał, tego nie opowiedzą wszystkie dzieje tortur.

Trzeciego dnia — a było to południe — lekarz ów z żoną moją przystąpił do łóżka mego, ujął mą rękę martwą, jak kaw ał zim nego mięsa, zbadał puls, potem przyłożył słuchaw kę do serca m ego i słuchał dłuższą chwilę, wreszcie przyłożył lusterko do zim nych moich warg, odjął je i obejrzał jego powierzchnię — aż wkoń- cu wyrzekł głośno: „Już skończył".

Jeszczem widział, jak żona moja, nieco drżąca — co za ohyda! — osunęła się na ramię doktora, przyci­

skając się mocniej do niego, ale to już widziałem m gli­

ściej, miłosierniej, jak w jakim ś męcie m lecznym — potem uczułem na m ych gałkach ocznych palce męskie brutalne — co za ohyda! — naciskające m e powieki,, i dusza wreszcie w otchłań czarną i w sen niepam iętny zapadła.

N ałożył sobie świeżą fajkę w milczeniu, zapalił ją i m ów ił dalej:

Dusza ma, nie wiem po jakim czasie, obudziła się pierwej, niż ciało. Uczuła, w przerażeniu najwyższem , że się dusi, że nie ma czem oddychać. Nie wiem, jakim wysiłkiem konw ulsyjnym szarpnęła ciało i zerwała ta­

mę, ale raptem, jak potok wgórę wyrzucony, siadłem

w pościeli — a jednocześnie nieopisany szczęk jakiś,

jakgdyby walących się na kam ienną posadzkę stropów

blaszanych, zalał mój m ózg falami.

(16)

Zbudzony, spojrzałem przed się w okno, które m ia­

łem zaw sze na linji m ego wzroku. Ale okna nie było, tylko jakaś szarzejąca, nieznana m i przestrzeń. W spar­

łem ręce i poczułem jakieś zaw ady pod niem i. Jeszcze przeciągnąłem ręką, rozglądając się w szarym mroku — i wtedy zobaczyłem , że siedzę w trumnie.

Jednocześnie pierwszy obraz, jaki mi w m yśli zb u ­ dzonej stanął, był to obraz mej żony, przytulanej — co za ohyda! — do ramienia doktora. Wraz reszta była już jasna. Umarłem. Złożono m nie do trumny. P rze­

niesiono do kościoła. I oto obudziłem się. Co za ohyda!

Mrok począł się rozrzedzać. Przez małe okienka d ol­

nego kościoła przesączał się już świt. Rozejrzałem się.

Leżałem na niskim katafalku, ostatni w szeregu, naprze­

ciw drzwi wejściowych, w znacznem oddaleniu. Za mną, na takichż katafalkach, rzędem stały trzy inne jeszcze trumny. Kościół b ył wąski, ciasny, w rodzaju koryta­

rza. Przy katafalkach stały duże, czarne, drewniane, ordynarnej roboty, lichtarze bez świec.

Należało pom yśleć o ratunku. W yszedłem z trumny, chwiejąc się i czepiając zrębów katafalka, jak bluszczu opadła łodyga. Nie wiem już jakim wysiłkiem , po tru­

dach wielokrotnych, udało mi się podźw ignąć z ka­

m iennej posadzki strącone przeze m nie przy zbudzeniu się w ieko m etalowe trum ny i zam knąć niem trumnę.

Uporządkowałem lichtarze dookoła, zacierając w szyst­

kie ślady, rozejrzałem się po pustym kościele i skiero­

wałem się ku drzwiom głów nym , które, zresztą, widać

było, że były jedyne. Były, oczywiście, zamknięte.

(17)

Trzeba było się ukryć, gdyż świt już urastał i kościel­

ny m ógł wejść lada chwila.

Była naprzeciw mego katafalka, z bocznej prawej strony, długa ławka kościelna, stojąca blisko ściany, z przednią zasłoną i deską wewnątrz pulpitową do sk ła­

dania książek, z siedzeniem i oparciem deskowem na plecy, dochodzącem aż do siedzenia. Za ław ką była do ściany wąska przestrzeń, przez którą z trudem można się było przecisnąć, i nisko framuga w ścianie. W cisną­

łem się za ław kę i ukryłem się we framudze. T ył ławki zasłaniał m nie zupełnie.

Ułożyłem sobie taki plan: gdy kościół otworzą, i bę dzie już w niem kilka osób, przecisnę się z framugi pod siedzeniem ław ki do jej w nętrza,będę tam jakiś czas klęczał z pochyloną głową i ukrytą w dłoniach twarzą, udając zam odlenie, i w odpowiedniej chw ili wyjdę nie- postrzeżony z kościoła.

Spytacie mnie, zapewne, kolego, dlaczego nie postą­

piłem prawnie i nie okazałem się, komu należy, po tym letargu. Mogę w as zapewnić, że wstręt do tego, com w i­

dział w agonji, był tak wielki, że nie m ógłbym już sta­

nąć przed żoną i jej gachem. Zanadtom się w stydził za nich. Nie chciałem im przeszkadzać. Wstręt do ludzi wypełnił całą m ą duszę.

Po upływ ie mniej więcej kwadransa usłyszałem otwieranie drzwi z zamka. W kościele było już dość widno: drzwi otwarte wpuszczały sporo światła.

Weszło kilka osób, zam aszyście i bezceremonjalnie

stąpając po kamiennej posadzce. W krótce usłyszałem

głos ściszony mej żony i głośny, rezolutny doktora

(18)

Usiedli na ławce, za którą byłem ukryty. Jednocześnie na poręczy ław ki zw isło rzucone na nią palto letnie, górną swą połow ą opadając naprzeciw framugi, w której sie­

działem skurczony. I razem od rzutu tego coś w ypadło z bocznej kieszeni palta na ziem ię tuż koło m ych nóg.

Spojrzałem. B ył to duży pugilares. Los, iście, jest cza­

sem dziwnie ciekawy.

W tejże chw ili doktór dał znać ludziom, którzy z nim przybyli:

-— Lutować!

Żona moja odezwała się zcicha:

— Możeby jeszcze zobaczyć...

Ale doktór na to głośno i stanowczo:

— Daj-że spokój! Jest co oglądać!

Snać dał znak blacharzom, gdyż po chwili usłysza­

łem syczenie ognia i gładzenie z postukiem narzędziem po metalu. Robota trwała krótko. Po dziesięciu m inu­

tach byłem już zalutowany.

Doktór rzekł do żony mojej: „C hodźm y!“, w ziął pal­

to z poręczy, coś tam rzekł jeszcze blacharzom i k o ­ ścielnemu, zaczem w szyscy wyszli.

Przeczekałem jeszcze chwilę, potem leżący u nóg portfel schowałem do kieszeni i — jak to ułożyłem so­

bie — przecisnąłem się pod siedzeniem ław ki do jej wnętrza. Tam, klęcząc, ukryłem twarz w dłonie i bocz­

nym kątem obserwowałem. Drzwi, na szczęście, już po­

zostały otwarte.

Po kilku m inutach w szedł ktoś do kościoła, potem

jakaś para, potem jeszcze kilka osób. Skorzystałem

z odpowiedniej chwili, w yszedłem , chwiejąc się na no

(19)

gach, z ław ki i, trzymając się poręczy, a miejscami ściany, w yszedłem na światło.

Powietrze m nie odurzyło. Zatoczyłem się. Myślałem, że upadnę. Uczepiłem się ściany z prawej strony drzwi — i stanąłem przed w łasnym m ym nekrologiem.

Oprzytom niawszy, począłem czytać: Umarłem 7-go czerwca, o godzinie 11 w południe, ,,po krótkich, lecz ciężkich c ie r p ie n ia c h 8 - g o o 12-ej — pogrzeb. — Co za ohyda! — Zaprasza żona i krewni.

Spojrzałem na pobliski zegar. Była godzina 7 - ma.

Odwróciłem się i skierowałem się wprost naprze- strzał w boczną i bezludną uliczkę.

Szedłem środkiem ulicy, rzec muszę, niebardzo p e­

wien swych nóg. Gdym b ył już w znacznej odległości, i gdy nikogo nie> b yło naokół, wyjąłem portfel z kiesze­

ni i zbadałem jego zawartość. B yło w nim 2000 marek (suma na owe czasy duża), banknot pięćsetfrankowy francuski i paszport Jana Kozłowskiego, lekarza. Los jest dziwnie łaskawy. Co za ohyda!

W ytrząsnął fajkę, oczyścił, znowu ją nałożył, zapa­

lił i tak rzecz dalej prowadził:

Rozumiecie, że dodało m i to otuchy. Pew niejszym już krokiem bocznem i uliczkam i skierowałem się ku stronie sklepowej miasta. W łaśnie otwierano sklepy.

Wszedłem do lichszego m agazynu przyborów m ęskich i zażądałem kapelusza, tudzież laski. Przestraszyłem się własnego głosu. Brzm iał, jak z podziemia głuchego.

Sklepowy spojrzał na m nie, i w oczach jego odbiło się

przerażenie. Powtórzyłem żądanie, oswajając się

z dźwiękiem. Podał mi w milczeniu, rzucając trwożne

(20)

spojrzenia, stos kapeluszy. W ybrałem jeden, dopaso­

wałem łaskę do ręki, zapłaciłem i m iałem już w y ­ chodzić.

— Pan gdzieś się bardzo zaw alał! — rzekł sklepowy.

— A tak! — odrzekłem — upadłem na ulicy.

Zawołał chłopca i kazał m nie szczotką oczyścić. Sta­

nąłem przed lustrem. I w tedy zrozum iałem przestrach sklepowego. W yglądałem jak trup chodzący. W łosy na głowie, w ąsach i brodzie stały się matowe, martwe.

I ta fałda na czole, i dwie te z dwóch stron ust fałdy, ych już rozgiąć nie mogłem . Co za ohyda!

Krawat m iałem zaw iązany najniedbalej. Ubranie d a­

no mi pośledniejsze, wyszarzane. Guziki zapięte n ie na odpowiednie dziurki, a w kroku zupełnie niezapięte.

Buty podniszczone. Cały w pyle, wapnie i trocinach.

Z pomocą szczotki i chłopca doprowadziłem się do m ożliwego porządku, podziękow ałem i w yszedłem ze sklepu.

Udałem się, przecinając ulice, do oddalonej dziel­

nicy miasta, w której nikogo nie znałem i w której nikt mnie nie znał. W stąpiłem naprzód do podrzędniejszego zakładu fryzjerskiego i kazałem >bie zgolić całkowicie w łosy, wąsy i brodę. Fryzjer, na w idok mój, stropił się tak samo jak sklepowy, posm utniał jakoś grobowo, a pełniąc, co mu zleciłem, widziałem , żl drżał. Może czuł ode mnie ów zastanawiający, czadzący swem m e­

mento zapach trupi...

Po zgoleniu się całkowitem , kazałem mu zm yć gło­

wę, zlać suto ’ % kolońską i upudrować. To mnie

odświeżyło. W ychodząc, przejrzałem «?ę w lustrze. By

(21)

łem już prawie nie do poznania — nawet dla samego siebie. W yglądałem już nie jak trup, lecz jak śmierć sama.

Udałem się do cukierni, żeby pokrzepić organizm.

Musiałem nie jeść, przypuszczam, z tydzień. Głodu jed­

nak nie czułem, tylko ogrom ne wycieńczenie. K aza­

łem sobie podać filiżankę m ocnego buljonu z żółtkiem i czarnej kawy. Byłem tyle przezorny, by stopniowo wzwyczajać organizm. W gazecie, jaką m i podano, znów przeczytałem w łasny swój nekrolog i w tekśęi?

nawet wzm iankę pochwalną.

Posiliwszy się, zbadałem raz jeszcze zawartość pu ­ gilaresu. Oglądając, przyszło m i na m yśl, czy nie ma on skrytki za podszewką, gdyż wiedziałem , że niektóre z nich zawierają to niepostrzegalne ukrycie pod całą powierzchnią skóry.

Przewidywanie moje okazało się całkiem słuszne.

Ludzie są naprawdę przebieglejsi od zwierząt, gdyż zwierzęta nie mają przy sobie kieszeni ani skrytek. Za podszewką pugilaresu znalazłem banknot tysiąco - do­

larowy. Co za o h yd a! Los brał mnie w opiekę wyraźną.

Miałem spory zasób ńeniędzy.

Wyszedłem z cukierni już raźniejszy i udałem się do większego m agazynu przyborów podróżnych, gdzie nabyłem suty płaszcz nieprzem akalny, walizkę ręcz­

ną, ubranie, trochę bielizny i niezbędnych przedm io­

tów tualetowych. W płaszczu i z walizką w ręce op u ­ ściłem magazyn, wyglądając już, jak niezgorszy dżen-

telman. ' 7 T

Rozumiałem, że nie m ogę pozostawać w kraju.

Hlstorje niezwykle. 2

(22)

Przedtem atoli należało trochę wypocząć. Postanow i­

łem udać się do hotelu na przedmieściu. Paszport m ia­

łem przecie w porządku. Chodziło o to, żeby nikt mnie nie poznał i nie skonfrontow ał z prawdziwym jego właścicielem.

Było już po dwunastej. U wylotu ulicy, którą sze­

dłem, natrafiłem niechcący na w łasny swój pogrzeb.

Żona szła za trumną pod rękę z doktorem. D ziw nie wyglądała czarno ubrana i czarnym welonem okryta.

Orszak pogrzebowy b ył bardzo ożyw iony, rzekłbym nawet, figlarny. Czytałem z twarzy, że rozmawiano o m oim niespodziewanym zgonie — i o akcjach giełdo­

wych. Porów nyw ano zapewne życie ludzkie z losem akcyj. W nioskow ano może, patrząc na m oją żonę, przytuloną do swego towarzysza, że m ałżeństwo jest jednak najniepewniejszą akcją.

Przepuściłem orszak przed sobą, nie mając, oczyw i­

ście, ochoty odprowadzania siebie na miejsce — w ąt­

pię, czy wiecznego spoczynku. Przerżnąłem ulicę i po­

dążyłem w kierunku m ego celu.

W hotelu na przedmieściu, po ciepłej kąpieli, p o­

łożyłem się do łóżka i spałem snem kam iennym kilka­

naście godzin.

Nazajutrz udałem się do biura żeglugi i nabyłem bi­

let podróżny do Ameryki. Statek, na szczęście, od pły­

w ał za parę dni.

Tegoż dnia jeszcze wyjechałem do Gdańska, a po

tygodniu już fale oceanowe niosły mnie w kadłubie

dużego statku transatlantyckiego na sw ym grzbiecie

grzywiastym.

(23)

II.

Spuścił głowę i zam ilkł, w dum any w te dzieje nie­

zwykłe. Po dłuższej chwili dźw ignął ją powoli, spoj­

rzał i, jakgdyby przypom niaw szy sobie m oją obecność, zapalił świeżą fajkę, i tak m ów ił dalej:

Nie będę opisyw ał wam, kolego, m oich przygód w Ameryce. Nie zaw ierały one nic osobliwego zew nętrz­

nie. Jako zdolny zaw odowiec, znalazłem wkrótce ro­

botę i nawet dorobiłem się trochę pieniędzy. Udało mi się paszport polski zam ienić na am erykański, a ra­

czej równorzędnie z polskim uzyskać legitym ację am e­

rykańską, w której zostały zm ienione szczegóły m iej­

sca urodzenia i rodowód, zaś do zawodu lekarza dodano mój prawdziwy — inżyniera. Miało to nawet pewną zasadność, gdyż trzeba w am wiedzieć, że, przed w stą­

pieniem na politechnikę, byłem już na ukończeniu studjów lekarskich, i tylko fantazja moja zlekceważy łu dyplom doktorski. W tedy to również w nowej legi­

tymacji dodałem sobie do nazw iska przydomek „Za­

grób".

Miałem wogóle w Ameryce szczęście do ludzi. Coś ich pociągało ku mnie. Nie wiem — m oże poświata jakaś tajemnicy z tamtego świata, która, zda się, do mojej twarzy przylgnęła. Zwłaszcza kobiety intereso­

wały się moim wyglądem i m oim obojętnym sm ut­

kiem. Zabiegały usilnie, żeby — jak to się u nas n a zy­

wa — ,,rozkrochmalić1 ‘ mnie. Trzym ałem się, oczy­

wiście, zdaleka od nich, nie chcąc być już ponownie

prasowanym przez nie gorącem żelazkiem.

(24)

Jedna atoli kobieta stanowiła wyjątek. B yła to w do­

wa — jak ja, zupełnie samotna i niezależna. Dla w iel­

kich zalet jej ducha, a głównie skrom ności i czystości uczuć, polubiłem ją, jak siostrę. Miała ona termę spo­

rą, w której, jako jej przyjaciel, spędzałem w szystkie dni wypoczynkow e. Sama pierwsza nagliła m nie do zawarcia z nią zw iązku m ałżeńskiego; ja jednak, nie mogąc powiedzieć jej w łaściw ych powodów i nie chcąc być dwużeńcem naw et poza grobem, zwlekałem .

Minęło już pół roku od mego przybycia do Ameryki i poczęcia nowego życia. W tym czasie wyczytałem raz w Kurjerze, który prenumerowałem z W arszawy, zaw iadom ienie w kronice towarzyskiej o ślubie mojej żony z doktorem Janem Kozłowskim. W pół roku po mojej śmierci!... „Nim jeszcze zdarła trzewiki, w któ­

rych szła za trumną"... Co za ohyda!

To mi rozwiązało ręce. Ożeniłem się z wdową. W y ­ znać muszę, uczyniłem to raczej dla niej, niż dla p o­

trzeby, czy nawet ochoty własnej.

Pożycie nasze, bardzo zgodne i bardzo łagodne, jak ostatni poblask jesienny, trwało bardzo krótko, gdyż zaledwie parę m iesięcy, i rozwiązało się tragicznie.

Druga żona moja zginęła w sposób prawdziwie przy­

padkowy. Oto, podczas zw ykłej przeprawy łódką prze*

rzekę, przy najspokojniejszej wodzie, utonęła wraz z kilku innem i osobami wskutek tego, że ktoś, w ych y­

liw szy się zanadto, wpadł do wody, a uchwyciwszy się bruty, przechylił łódź. To spow odow ało popłoch

wśród kobiet, i łódź wywróciła się.

Zostałem znowu sam, odziedzicz

3

'wszy po żonie sp o­

(25)

rą fermę — jakgdyby poto tylko los chciał m nie z nią połączyć. Jeszcze rok zgórą w ciszy wiejskiej pora­

łem się ze sm utną m arą, wreszcie sprzedałem w szyst­

ko i przyjechałem do kraju.

Co gnało m nie — nie wiem. Może tęsknota do ja ­ kichś możliwości ducha, do jakiegoś ideału, który tu, w Polsce, pod kupą przeolbrzymią śmieci, zda się, gdzieś skryty się żarzy, oczekując chw ili, gdy p ło­

mień buchnie i śmieci te wszystkie spali.,. Może tęskno­

ta do grobu rodzinnego na Powązkach, w którym sy ­ mulacyjnie leżałem... gdyż nie sądzę, by jakaś nadzie­

ja osobista wiodła m nie jeszcze w życiu.

Osiadłem w W arszawie. A m ogę was zapewnić, że nie było najmniejszej obawy, by m ógł m nie kto poznać.

Dwuletni prawie pobyt w Ameryce, a głównie ta noc jedna w trumnie, odm ieniły m nie całkowicie. Przez fa ł­

dy nieruchome na twarzy odm ieniły się rysy mej tw a­

rzy, odm ienił się chód, głos, usposobienie i m owa, i po stać, i ruchy. Nie sądzę, by najbaczniejsze oko nawet z barwy źrenicy i iskry w niej ukrytej m ogło mnie poznać.

Osiadłem tedy w W arszawie. Żyłem zupełnie sam ot­

ny, stroniłem od ludzi. Posiadałem znaczną fortunę i byłem niezależny. Żywi nie interesowali m nie zgoła, ani ich życie zaciekłe, niepom ne samo siebie.

Jedną z pierwszych m oich czynności było odesłanie mężowi mojej żony pugilaresu z całą jego zawartością ówczesną. Uczyniłem to, oczywiście, bezimiennie. Nie

wątpię, że zdziw ił się wielce.

(26)

Tak mi życie płynęło na patrzeniu w świat smutnc- ini oczyma.

Pewnego dnia, siedząc w rzędach krzeseł w teatrze, ujrzałem moją żonę wraz z jej mężem, doktorem -—

co za ohyda! — w loży parterowej, oddalonej o pięć tylko kroków od miejsca, gdzie siedziałem. Doktór sie­

dział w głębi, zły i nadąsany, jak po niedawnej sprzecz­

ce z żoną. Ona natom iast była rozkoszna, przychylna uśm iecham i zalotnem i w koło darząca.

Skierowałem na nią lornetkę i długo ją obserw ow a­

łem. Co za ohyda! Zdała mi się być duszą całkiem na pochyłości. Nie znalazłem już na twarzy dawnych śla­

dów czystości moralnej, owego srebra tchnień. Zastą­

piła ją żądza próżna wrażeń i podboju. Była damą światową, nie była już kobietą.

Spostrzegła, że ją lornetowałem , g<1yż potem kilka­

krotnie, nawet podczas przedstawienia, zwracała na m nie zaczepnie swą lornetkę. A k iid y m w antrakcie przechodził mimo ich loży, rzuciła m i wprost wiele znaczące, długie spojrzenie.

Gdy odjeżdżali z teatra, wsiadłem w dorożkę i k a ­ załem jechać w pewnej odległości za nimi. Snać to przeczuła, gdyż, kiedy ich dorożka stanęła przed d o ­ mem, a moja przejeżdżała mimo, zwróciła się ku niej i, w ychylona nieco, przeprowadzała ją wzrokiem.

Po paru tygodniach, włócząc się pod wieczór w stro­

nach, gdzie m ieszkała, spotkałem ją na ulicy. P osze­

dłem za nią, jak cień m im ow olny.

W eszła do kam ienicy, gdzie mieściła się uczelnia ję­

zyka angielskiego, założona przez metodystów. D om y­

(27)

śliłem się, że musi tam chodzić na kursy. W stąpiłem i zapisałem się również na lekcje publiczne. Poznała mnie i pierwsza zbliżyła się do mnie pod pozorem ja ­ kiejś informacji.

Następnego dnia zbliżenie się już było naturalniej­

sze. Siadła na lekcji obok mnie. Po lekcji w yszliśm y razem. Poprosiłem ją o pozwolenie odprowadzenia jej, na co ochotnie przystała, i przedstawiłem się jej.

Gdy powiedziałem jej moje nazw isko, w ykrzyknęła radośnie:

— Ach, jak to się oryginalnie składa! Nazywa się pan tak samo, jak i mój mąż, doktór. Może ma pan n a­

wet na imię Jan?

— Owszem, pani — odrzekłem — istotnie m am na imię Jan, ale m am też i drugie imię... Kozłowskich jest tylu, a i Janów też... Ale mój przydomek jest Zagrób.

— 0 , to bardzo dobry ród, — odrzekła z przekona­

niem. — Ale to inna linja, niż m ego męża. Mój mąż ma w herbie Pobóg.

Odprowadzania już trwały regularnie. Ton się w y ­ wiązał poufny, przynajm niej z jej strony. Zda się, z a ­ ciekawiałem ją, zaś pow olność moja jeszcze bardziej ciekawość jej nieciła.

Raz na rozstanie rzekła mi:

— Poco pan chodzi na te lekcje angielskiego, kiedy pan włada angielskim lepiej od wykładających.

— Żeby nie stracić akcentu — odrzekłem. — P rzy­

jechałem tu z Ameryki i wrócę tam prawdopodobnie.

— Ależ pan ma wyborny akcent — oświadczyła. —<

(28)

Mnie właśnie także chodzi o niestracenie akcentu, bo język posiadam dobrze. W ie pan co! — zaw ołała n a ­ gle. — Zamiast w łóczyć się do tych m etodystów, będę brała lekcje u pana! Tak! tak! wybornie! Nie odm ówi mi pan przecie!... Ale prędko! od ju tra!...— nagliła ka­

pryśnie, m iędzy szóstą a ósmą... W tedy męża niema w domu... Onby nam przeszkadzał... A więc... Zgoda?

prawda, że zgoda?...

Uśm iechnąłbym się, gdybym m ógł się uśmiechać.

Ukłoniłem się tedy tylko i rzekłem:

— Jestem na pani rozkazy.

Nazajutrz poszedłem do niej.

Co m nie ciągnęło jeszcze do tej kobiety? Czego chciała od niej ma dusza z za grobu m iłości? Jakie w łókno fatalne w iązało m nie z nią jeszcze? W idzie­

liście, oczywiście, nieraz, kolego, jak m gły się rozwłó- czą po polu. Czasami zdarza się, że strzęp jakiś uczepi się, zaw iśnie nad jakiem ś miejscem, nad zw iędłych kwiatów czy bodjaków grządką, nad kałużą błotną — i trwa tak smużką, choć inne dawno odpłyną. I czasem niebieszczeje nawet... Tak strzęp duszy mojej czepiał się może fatalnie grobu szczęścia mojego. Ohydy grobu...

Rozpoczęły się tedy lekcje, a na trzeciej już złożyła, n iby niechcący, głow ę na mojem ramieniu. Nie reago­

wałem. W zięła to za moją nieśm iałość, i to ją jeszcze bardziej wznieciło. Postanowiła, bądź co bądź, pokonać moją powolność. Zaciekawiała ją chmura moja. Chcia­

ła w nią wpłynąć, jak gwiazda.

(29)

Kaz z zalotnem przekrzywieniem głow y rzekła, pa­

trząc w twarz moją zm rużonemi oczym a:

— Wie pAi co? Przypom ina m i pan trochę -— tro­

chę — kogoś, kto był mi bardzo drogi...

— Cóż się stało z tą drogą osobą, jeśli wolno w ie­

dzieć? — spytałem.

Odrzekła z m inką żałośnie figlarną -— Umarł... 0 , to smutna historja!...

— W szyscy umrzemy — wtrąciłem sentencjonalnie.

— Ach, tak! — westchnęła. — Ale tym czasem u ży­

wajmy życia! — trysnęła ochoczo, jak raca. — Tylko że pan taki nieśm iały — dodała.

Przypuściła wreszcie atak ostateczny .

Rzekła mi raz po ukończonej lekcji, z planem -—

widać było — dobrze u łożonym :

— Niech pan przyjdzie jutro o dziesiątej — a, że­

by nie potrzebował pan dzwonić na dole, niech pan weźmie ten klucz i otw orzy sobie drzwi wejściowe.

(Mieszkała w domu narożnym , gdzie jedno wejście boczne było wprost z ulicy, zam ykane na klucz i otw ie­

rane przez lokatorów.) Zadzwoni pan tylko nagórze.

Gdyby zaszła jaka zmiana, zatelefonuję do pana o dzie­

wiątej.

Wziąłem klucz i pożegnałem ją w milczeniu.

Nazajutrz wieczorem wahałem się chwilę, czy pójść.

Ale poszedłem. Coś mnie pociągnęło znowu tym strzę­

pem mgły...

Otworzyła m i drzwi sama, ubrana w szlafrok wspa­

niały, powabem i wonią tchnąca, szyi obnażeniem głę-

bokiem rozkosze przepastne zapowiadająca...

(30)

— Jakto dobrze, żeś pan przyszedł! Mąż mój w ła­

śnie w yjechał na 2 dni do Lwowa, na zjazd lekarzy, a służącej w ypadło wesele jej siostry — aż na Pradze.

Zwolniłam więc ją na całą noc. Jesteśm y sami. Ma pan zupełną w ładzę nade mną!

— Nie wiem , czy potrafię w yw iązać się z niej nale­

życie... Jest pani tak czarująca... — wypowiedziałem m im owoli, pół żartem, pół serjo.

Kolację przyrządziła sama. Spożyw aliśm y ją w at­

m osferze jakiejś pojącej, ziskrzonej gwiazdam i jej oczu, nieconej zalotnością jej misterną i, rzec muszę, dobro­

cią i czułością jej serdeczną, niew olną nawet chwilam i od wzruszeń prawdziwych, śród których opadały jej pęta lw icy światowej i ukazyw ały się rysy raczej owieczki zbłąkanej.

Po kolacji zaprowadziła m nie do swego buduaru, p o ­ sadziła na kanapie i przytuliła się do m nie miękkiem swem, tajemniczemu pajęczyną jedwabiów okrytem, cia­

łem. Uczułem u boku sw ego daw ne ciepłe ciało mej żony — co za ohyda! — jak sen przypom niany — cia­

ło, grobu oddzielone przestrzenią i pamięcią żywą śmierci i szczęścia mojego...

Razem rozbrzm iał jej głos proszący, poczciwy:

— Obejmij-że m nie pan! Nie jestem znowu taka zła — jestem biedna tylko! O tak! O, tak! — I, plecami w tulając się w piersi moje, brała ramiona m oje i op la­

tała niem i szyję.

— Ach, nie, nie! Nie chcę tych szorstkich rękawów

na szyi — kaprysiła. I, zdjąw szy ram ię moje, odpięła

m iękki m ankiet koszuli i obnażyła rękę po łokieć, za-

(31)

rzucając ją znowu na szyję i szyją się w nią wtu łając.

Nie, nie, jeszcze niedobrze — skarżyła się pie­

szczotliwie. — Zrzuć pan ten wstrętny żakiet!

Ściągnęła mi żakiet z pleców, odrzuciła go i obna­

żyła mi całą prawą rękę. Zarzuciła ją sobie na szyję, poczęła obnażać lewą rękę.

Poznałem potem w pełni m oją żonę. Tego rodzaju pieszczoty b yły jej dziwacznem upodobaniem , n aby­

łem z tych czasów, kiedy w e włóczęgach naszych po­

ślubnych po krajach podzw rotnikow ych tak często ręką obnażoną okalałem w podróży jej szyję, kiedy na niej usypiała nieraz, jak dziecko...

Zarzuciwszy tedy i lew ą obnażoną rękę, nie patrząc na swoją szyję, naraz, skośnem promieniem oka wej rzawszy na nią, chw ilę patrzała — aż raptem, jak obłąkana, krzyknęła.

Tu m uszę wam, kolego, przytoczyć jeszcze pewien szczegół z naszych poślubnych wędrówek. Oto, w jed- nem z obozowań naszych na wyspach polinezyjskich natrafiliśm y na jakiegoś niezw ykłego, głośnego śród tam tych ludów artystę-tatuownika. Zonie mojej przy­

szła fantazja, żebyśm y dali sobie wytatuow ać jednakie znaki, na ciele. Sporządziłem mu tedy wzór, zaw iera­

jący napis po angielsku z tych słów: BEHIND THE TOMB (co znaczy właśnie: ZA GRÓB, skąd mój p ó ź­

niejszy przydomek) i datę naszego ślubu: 14. XI.

1913. Ornamentykę i wybór barw pozostawiliśm y

jego kunsztowi. Zrobił z tego istotne arcydzieło: żonie

na nodze powyżej kolana, zaś m nie na górnej po-

(32)

wierzchni lewego ramienia. Litery i ozdoby m ieniły się prześlicznemi barwam i, jakgdyby drogocennem i k a ­ mieniami wysadzane arcydzieło jubilerskie. I dziwna rzecz, barwy te b yły zaw sze żyw e i świeże, jakby krwią ludzką ciągle ożyw iane, promienne. Żartowaliśmy n ie­

raz z żoną, że po znaku tym poznam y się — wedle treści napisu — nawet poza grobem.

Gdy tedy ujrzała i poznała ów znak wyroczny, który codziennie widziała nad swem kolanem , w rzasnąw szy jak obłąkana, z oczym a pełnemi przestrachu śm iertel­

nego, trząść poczęła rękoma przed sobą, potem szarp­

nęła się, odsadziła ode m nie i, patrząc na m nie oczyma osłupiałem i, z twarzą, jak w skurczach obłędu, krzyk­

nęła przeraźliwie:

— Ktoś ty taki?!

Zaś ja, patrząc w jej oczy zmienione, odrzekłem zci- cha, ze smutkiem:

— Twój mąż.

Odgarniać m nie poczęła rękoma struchlałemi i w o ­ łać w najwyższej rozpaczy:

— Trup! trup! Ratunku! Kara! Ka ra!...

Ale mocne ram iona moje, nieszczęsne i w spółczują­

ce, jak ogień objęły ją, przeciągnęły, i na usta jej — och, takie kochane i takie przeklęte, takie słodkie i ta ­ kie zabójcze! — jak pieczęć zapom nienia, jak wieczność niecofniona, sępa władaniem spadły już usta moje, zle­

piając się bez ratunku. Zrazu czułem jeszcze wstrząsy

jej ciała i rąk trzepanie, i krzyk, i odmęt z piersi pod

ustam i niemi pluskotem się rwący, potem wszystko

(33)

ucichło, i usi tem spojeniem, i słodyczą uśm iechów za­

wrotnych spadałem w toń upojenia.

Oprzytomniałem wreszcie — rozgiąłem ramiona i usta od ust jej oddarłem. Opadła bezwładna.

Próżno ją cuciłem — zabiło ją przerażenie.

Rozpiąłem jej koszulę i raz jeszcze głowę moją i ucho złożyłem na jej piersi, och, takiej znanej, i takiej już innej! — by zbadać, czy serce jej bije -— serce, które tyle bólu sprawiło. Nie biło już — dla nikogo.

Zatarłem w szystkie ślady m ego pobytu i wyszedłem , niepostrzeżony przez nikogo, tąż drogą, którą przy­

szedłem.

Nazajutrz zaciągnąłem się, jako ochotnik, do wojska11.

Zamilkł i siedział ze spuszczoną głową. Ja również milczałem, łowiąc oczym a duszy ostatnie obrazy zw iew ­ ne tych przygód niezw ykłych.

Przez okienka schronu naszego począł się świt prze­

sączać. W korytarzach pow staw ał ruch śpieszny. Arty- lerja poczęta zajadłe swe grzmoty. Po chw iii do okien­

ka zbliżył się podoficer i dał znak, żeby w ychodzić na pierwszą linję okopów.

Wtedy powstaliśm y obydwaj, postąpiliśm y ku sobie i, patrząc sobie w oczy, zw arliśm y ręce w długim, m oc­

nym, żołnierskim uścisku — bez słów.

Po chwili byliśm y już na pierwszej linji okopów.

Ruszyliśmy rychle do ataku.

Biegliśmy pod kulami z Zagrobem, oddaleni od sie-

hie przestrzenią pięciu kroków, a w łaściw ie — ja tylko

(34)

biegłem , padając co pewien czas i ostrzeliwując się gdyż Zagrób szedł prosto krokiem sw ym m iarowym , i, kiedyśm y się zryw ali do dalszego biegu, b ył zawsze wporę i na czele naw et zygzakow atego szeregu. Przy trzeciem naszem przypadnięciu do ziem i, właśnie, gdym rzucił wzrokiem na niego, spostrzegłem, że w tył się po­

dał i zachw iał — a po chw ili usłyszałem , z w yprosto­

wanej po żołniersku postaci jego, zwróconej ku leżące­

mu za nim oficerow i, głośny i dobitny meldunek obo­

wiązkowy:

Melduję posłusznie — szeregowiec Jan Zagrób- Kozłowski...

zatrzym ał się chw ilę i głosem m ocnym , radosnym ok rzyk n ął:

...zabity!

1 w tedy po raz pierwszy ujrzałem na twarzy jego uśm iech swobodny, pełen jasnego promienia.

Zaczem osunął się i, jak szm atka, poległ cicho na ziemi.

Oficer, zdziw iony niezw ykłym tym meldunkiem sze­

regowca, zw iastującego nie — jak należy — zranienie, lecz własną śmierć swoją, kazał wachm istrzowi pod- czołgać się ku niem u i zbadać stan leżącego.

W achmistrz pow rócił z w ieścią, że Zagrób istotnie nie żyje.

Kula ugodziła go w czoło, w łaśnie w tę samą fałdę, która tyle dziejów zam knęła.

Atak trwał dalej. Lecz przed oczym a m emi wciąż jeszcze widniała postać dostojna Zagroba, i donosiły się słowa jego dobitne:

...szeregowiec Jan Zagrób - Kozłowski — zabity I

(35)

POETA - WIERZYCIEL.

Chociaż to zda się nieprawdopodobnem , zdarzyło się raz jednak — przed wojną, że poeta pożyczył kamie- niczkowi warszawskiem u 2.000 rubli. Pożyczył je na zwykły rewers, na w ym aganie bow iem poety, by suma ta została zahipotekowana, kam ienicznik powiedział:

— Co? Taką drobną sumą m am sobie zapaskudzać (tak powiedział) hipotekę? Mój rewers, panie, i moje słowo więcej, panie, znaczą, niż tysiąc hipotek! To, pa­

nie, pewne, jak mur — mej kam ienicy!

Tak powiedział. W czasie w ojennym i powojennym kamienicznik, pom im o ciężkiej bardzo sytuacji ogó l­

nej właścicieli dom ów, dorobił się na pasku miljar- dów — i oto, gdy w ydana została w reszcie rządowa ustawa waloryzacyjna (lub, jak ją drobni wierzyciele nazwali: choleryzacyjna), przerachowująca wierzytel­

ności niezahipotekowane na 10% sumy, kamienicznik zgłosił się do poety, żeby dług uiścić.

Dyskurs i przebieg, jaki zaszedł pom iędzy poetą i kamienicznikiem , spisane są tu rzetelnie.

— W itam szanownego pana redaktora! Moje usza­

nowanie panu redaktorowi!

— A! to pan, panie Paskiew iczL . Daw no nie widzia­

łem pana.

(36)

— Zajęcia, zajęcia, panie redaktorze!

— Góżto pana do m nie sprowadza, panie Paskie- wicz?

— Przyszedłem uregulować dłużek -— przedwojenny.

— Ach, tak! Zapom niałem o nim zupełnie.

—- Przecie procenciki nadsyłałem panu redaktorowi regularnie?

— Nie widziałem tych „procencików11, panie Paskie- wicz, gdyż oddaw ałem je pańskiemu „dozorcy", który je przynosił, za fatygę.

— W olna wola pana redaktora! No, ale teraz — d łu ­ żek w całości, według prawa, rzetelnie... O, tu przygoto­

w ałem pokwitowanie... Pan redaktor będzie łaskaw podpisać.

— Gdzie m am podpisać?

— 0 , tu, pod spodem... Im ię i nazwisko...

Poeta sięgnął posłusznie po swe pióro „wieczne11, otrząsnął je troskliwie nad popielniczką i już zrobił strych pierwszej litery podpisu, ale, uczuw szy nad so ­ bą stojącą postać Paskiewicza, nagle odwrócił się i spoj­

rzał na niego. Zobaczył twarz tłustą, lśniącą, oprom ie­

nioną uśmiechem , zm rużone szelm owsko oczy, a przy brzuchu zacierające się nieznacznie, jak przy zysków nym wyniku, ręce. Rzekł więc:

— E, wie pan, ja tego nie podpiszę! To źle zredago­

wane. To m nie irytuje.

— Nie rozumiem, panie redaktorze...

—- A no, tak! Jakąś pan sum ę w ym ienił w tem po- kwitowąniu?

— Podług prawa, panie redaktorze! — zapalił się

(37)

praworządnie Paskiewicz... — Prawo — rzecz święta, panie redaktorze! Dziesięć procent dw óch tysięcy ru­

bli równe 200 rublom; dwieście rubli przerachowane po 2,66 złotego ■ — równe 532 złotym . Cała suma — 532 złote.

— Otóż to! Ta właśnie suma m nie drażni. Obawiam się, bym , przypom niaw szy sobie kiedy tę sumę, nie skrzywdził pana, panie Paskiewicz?

— Jakto? — zapytał kłopotliwie Paskiewicz.

— A no, poprostu — zaw odowo. Mógłbym na pana napisać poemat satyryczny, lub powieść, lub komedję..

Czy ja wiem... Dałbym jej tytuł, np. „Zdzierski ■ —- Pa skiewicz", lub „Nowa rzeź Pragi i W arszawy przez Paskiewicza“ i t. d. Sportretowałbym pana dosadnie — stałbyś się pan głośnym w całej Rzeczypospolitej —■

palcamiby pana w szyscy pokazywali — przed pana kamienicą stałyby ciągle tłumy...

— Pan żartuje, panie redaktorze, — uśm iechnął się niepewnie Paskiewicz.

— Licho nie śpi, panie Paskiewicz! W łaśnie tego się boję. Nie chcę nikogo krzywdzić. I dlatego niech ko­

chany pan napisze inne pokwitowanie. O, takie: „Niniej- szem kw ituję z odbioru całej należności od pana Pa- skiewicza i żadnych pretensyj pieniężnych na przy­

szłość do niego nie roszczę14. O, tu jest atrament i pió­

ro... Tylko — żeby nie była wym ieniona żadna suma.

Ja chcę o niej zapomnieć.

Kuty prawnie na cztery nogi Paskiewicz szybko rzecz w umyśle rozważył, do obalenia podstępu mniemanego

H is to rje n ie z w y k le. , 3

(38)

tę form ę uznał za wystarczającą i rzekł z przekona­

niem :

-— Dobrze, panie redaktorze! Zgadzam się.

Zatem siadł i napisał.

Poeta przeczytał i rzekł:

—- O, teraz dobrze.

Nie podpisał jednak jeszcze, lecz zw rócił się do Pa- skiewicza z nagłą uprzejmością, składając niepam iętnie papier na biurku:

— Może... k aw y czarnej, panie Paskiewicz! Ma pan trochę czasu?

— O! dla pana redaktora...

Zjawiła się gorąca kawa na stole. Poeta w yjął z szu­

flady biurka cygaro i, trzym ając je delikatnie końcam i palców, podał obrzędnie Paskiewiczow i:

— Praw dziw e hawańskie, panie Paskiewicz! D o­

stałem je w darze od samego króla — tytoniowego, pewnego plantatora m eksykańskiego, dostawcy dworów nielicznych już dziś królów... Gatunek prima, jakiego niema w handlu... Ja sam nie palę cygar...

Paskiewicz w ziął z nam aszczeniem cygaro, z nam a­

szczeniem obciął koniec jego i z równem nam aszcze­

niem zapalił. W ytchnąw szy parę pierwszych kłębów dymu ku sufitowi, rzekł, oglądając cygaro:

-— Praw dziw y ananas, panie redaktorze!

— W idzę, że się pan zna, panie P ask iew icz! Ale niech kochany pan nie nazyw a m nie redaktorem, gdyż ja nim już dawno nie jestem!

— Z wieku i urzędu dawnego, panie re...

— A przytem wyraz ten brzm ieniem swem jest b li­

(39)

ski reduktora i tych redu kcyj wierzytelnych. Ja nie chcę o nich pamiętać, żeby się nie wzniecać złośliwie. Ja je­

stem człowiek cichy, spokojny. Ot, jeżeli już pan ła ­ skaw i chce m nie gwałtem tytułować, to niech drogi pan nazyw a m nie prezesem, bo jestem nim istotnie.

Jestem prezesem Ligi powietrznej.

—- Nie wiedziałem , panie red... panie prezesie!

— Ale nie Ligi obrony pow ietrznej, jak pan pewnie myśli, ale wprost Ligi powietrznej. Jest to stow arzy­

szenie ludzi, oddanych sprawie aero-bio-radjo dynamo- pneum atologicznej... Pneum a, proszę pana, znaczy po grecku: duch, ale nie taki, jak w kołach pneum atycz­

nych... Otóż, nasze stowarzyszenie jest naukowo-po- znawcze i, pod względem m aterjalnym , uprawia sztu­

kę odżyw iania się samem powietrzem i substancją w niem zawartą, t. zw aną pierw szą materją, zaś pod względem duchow ym — dąży do ustanow ienia spra­

wiedliwości na ziem i drogą beznam iętnego poddania się krzywdzie, przebaczenia i m iłości bliźniego. Czło­

wiek bo, drogi panie Paskiew icz, przeszkadza zazw y­

czaj nam iętnie i osobiście pełnieniu się spraw iedliw o­

ści Bożej na ziemi, w ym iarow i kary Bożej, i dlatego się one nie pełnią. Nasze Towarzystwo nie przeszkadza Panu Bogu i dlatego osiąga rezultaty wprost zdum iew a­

jące... Kawki jeszcze... Niezła naprawdę... Literacka...

— Dziękuję panu prezesowi!... To m usi być bardzo ciekawe Towarzystwo... Pan prezes m ówi, że odżyw ia­

nie się — tak wprost z powietrza?...

-— Tak drogi panie! W prost z powietrza i z ducha.

(40)

Napisano jest: Nie sam ym chlebem żyje człowiek, ale i wszelkiem słowem , w ychodzącem z ust Boga.

— No, tak, napisano — przyznał z powątpiewa­

niem, zda się, Paskiewicz. — I może m i pan prezes po­

wiedzieć?... Dużo żyw ych członków liczy to T ow a­

rzystwo?

— O, spory bardzo zastęp — zw łaszcza inteligen­

cji. Po wojnie szczególnie dużo nam przybyło. To dziś jedyna, panie, broń inteligencji, broń, by tak rzec, za­

bójcza. Ale uprawa tego odżywiania się z ducha i po- <

wietrzą wym aga w yższego stopnia asymilującej te pier­

w iastki świadom ości, zaś osiąganie wym iaru sprawiedli­

wości Bożej — w ysokiego już udziału czystego sumie nia. No, ale m ów m y lepiej o panu, panie Paskiewicz!

Ma pan żonę, rodzinę?

— A jakże, panie prezesie! Mam żonę i dwie córki dorosłe.

Poeta po małej chwili:

— Zdrowe?

•— Zdrowe, panie prezesie! Dobrze się chowają.

— Pewnie się pięknie ubierają — tańczą wiele...

— A! Taka to teraz moda, panie prezesie!

— Ma pan samochód?

— Ma się tam parę, panie prezesie!

— A żona zdrowa?

— Jako tako, panie prezesie!

—- No, a drogi pan — jakże ze zdrowiem?

— Trzym am się, panie prezesie! Ale dlaczego pan prezes pyta o to?

— Ja — nic, tak sobie... D zięki Bogu, dzięki Bogu,

*

(41)

że kochany pan zdrów! Ale — przepraszam — może kochany pan nie wierzy w Boga? Teraz dużo takich...

— Jakto, panie prezesie? — zaprzeczył gorąco P a ­ skiewicz.— Jestem przecie katolik i jestem naw et człon­

kiem Archikonfraternji Literackiej!

— O! to wybornie się składa! To prawie kolega-li- terat! Bardzo, bardzo się cieszę! — rzekł poeta, spo­

kojnie powstając i w yciągając obie ręce do uścisku dło­

ni Paskiewicza. — To kochany kolega wierzy zapewne i w sumienie?

A cóżto ma, panie prezesie, sum ienie do interesu?

— O, ma, ma wiele, kochany kolego! W łaśnie, kiedy tak dobrze się zdarza, chciałbym kolegę w tajem ni­

czyć trochę w zasady naszego Towarzystwa. Mógłby kochany kolega należeć kiedyś do niego...

— Nie wiem, czyby m i czas pozwolił, panie prezesie, i zasób mej inteligencji...

— Oczywiście, oczywiście! Ja nie nastaję... To n a­

wet nie tak łatwo należeć... Ja chciałem tylko, ot, tak, z dobroci, przedstawić koledze ogrom ne korzyści n a ­ leżenia do naszego Towarzystwa. To, proszę kolegi, nieporównany wprost interes! Żaden interes finansow y nie może z nim iść w parze co do pewności, m ocy i zy ­ sków procentowych. Jakby tu kochanem u koledze dać .deę naszego Towarzystwa? Ot, dajmy na to, weźmy taki przykład: kolegę ktoś skrzywdził... Czy skrzyw dził kto kiedy kolegę?

— Ojoj, panie prezesie! Ile razy! W handlu to czę­

ste rzeczy.

— A no, widzi kolega, to już dobrze. Nasze Tow a­

Cytaty

Powiązane dokumenty

A czy wiesz, że w języku Słowian „leto” było nazwą całego roku i dlatego mówi się „od wielu lat” a nie „od wielu roków”..

Jeśli dziecko, które do tej pory było raczej dobrym uczniem, miało grono znajomych i raczej wywiązywało się ze swoich obowiązków domowych, nagle przestaje się uczyć,

Ile jest tych

Jak twierdzi archeolog Maciej Szyszka z Muzeum Archeologicznego w Gdańsku, który przyczynił się do odkrycia owej piwnicy, pierwotnie budowla ta była jadalnią i kuchnią, w

Nagroda za pisanie w niewłaściwej sali jest równa -10 punktów (odejmuję 10 punktów od

Nota ministra spraw zagranicznych ZSRR W. Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni operacji wojennych Polska utraciła

Zastanów się nad tym tematem i odpowiedz „czy akceptuję siebie takim jakim jestem”?. „Akceptować siebie to być po swojej stronie, być

Na wolontariacie w SZLACHETNEJ PACZCE Damian nauczył się jak zarządzać projektem – zrekrutował zespół kilkunastu wolontariuszy, którzy odwiedzali rodziny