• Nie Znaleziono Wyników

wykrzykując coraz głośniej radosne swe tra-Ia-Ia, niepomna już całego świata, zam aszyście kołow ała po

W dokumencie Historje niezwykłe. Nowele (Stron 76-95)

DEMON SPIRYTYZMU

I, wykrzykując coraz głośniej radosne swe tra-Ia-Ia, niepomna już całego świata, zam aszyście kołow ała po

pokoju, w ym achując rękami i wypinając się do taktu to przednią, to tylną częścią sw tj postaci — nieba r ilzo nawet przyzwoicie.

Naraz — nie spostrzegłem nawet, jak otworzyła drzwi, wyrzucając przez nie w korytarz swe przeni­

kliwe tra-la-la i posuwając się w długą jego prze­

strzeń. Po chwili śpiew, raptem złam any, buchnął fa ­ lą wściekłego ryku i pieniącej się złości. Spostrzegła Jura. Z krzykiem rozpasanym w biegła do celi — jak zła pantera, z przerażającą szybkością i zwinnością skoczyła na okno zakratowane, w ybijając pięścią szy­

by, które z brzękiem padały. Zeskoczyła jak b łysk a­

wica, chwytając sprzęty i przedm ioty, łam iąc i ciska­

jąc je na korytarz. Przypadła do łóżka. Zanim zdoła­

łem się zorjentować, posypało się pierze z rozdartej poduszki, i w tejże prawie chwili, jak w czarodziej stwie jakiemś, błysnął ogień. W ręku, jak pochodnię, w znosząc płonącą poduszkę, odtrącając m nie i sypial­

na m nie kłakam i płom ienia, ruszyła w korytarz na Jura. B yła jak chmura, rozpętana w sam em łonie pio­

runów.

Pow stał alarm — zbiegła się służba — pochwycono ją — ugaszono ogień — na m iotającą się, drapiącą i kąsającą nakładając kaftan, unoszono ją do „sepa­

ratki".

Pow racaliśm y z Jurem w m ilczeniu, z głowam i po- chylonemi.

— Biedna m am usia — rzekł Jur, otrząsając się z wrażenia — nie znosi naw et cienia m nie żywego, idzie na mnie z przekleństwam i i ogniem!

— I pan jesteś biedny, panie Jurku — rzekłem mu, oplatając jego szyję ramieniem i tak z nim idąc, razem.

— 1 lo już niema żadnej nadziei, proszą pana? — zapytał smutno.

— Nie trzeba nigdy tracić nadziei, panie Jurku! — odrzekłem. Ale w duchu m yślałem :

— Nie chodzi już, niestety, po świecie Chrystus, któryby jednem słowem rozkazu wyrzucał z ciała ludz­

kiego dem onów spirytyzm u i puszczał je w stado w ie­

przów, iżby ono pądem i „z przykra11, jak m ówi A po­

stoł, wpadało w morze i tam zdychało doszczętnie!

INWALIDA.

W jednej z warszawskich sal dancingowych, urzą­

dzonej z narkotycznym przepychem, jak jakiś schron bajkowy od światła dziennego, w podziemiu — zala­

nej jaskrawem światłem elektrycznem i zgiełkiem wrzaskliwym jazz-bandu, odbyw ał się od 24-ch go dzin dziw ny rekord. Oto zaw odow y tancerz w arszaw ­ ski, E last Śmigalski, podjął się, aby zdobyć tytuł m i­

strza tańców m odernistycznych na obie półkule, pal­

my paryskiej akademji tanecznej i sporą sumę p ien ię­

dzy, pow stałych z zakładu o ten rekord, tańczyć b e/

przerwy, formalnie, jak opiew ały warunki, „bez za ­ trzymania kroku tanecznego1', w przeciągu trzydziestu godzin.

Galerje sali w ypełniła publiczność, przeważnie nie wieścią, błyskająca nagością ram ion i bliźniaczych płaszczyzn piersi, obserwująca ruchy nóg i wyraz lu­

natyczny twarzy tancerza. Zmieniała się zresztą ciągle ta publiczność. W chodzono, wychodzono, wracano, licząc godziny, rokując wynik, zaw isły, zdawało się, wyraźnie, choć niezrozum iale, w jarzących się żyran­

dolach.

Na sali, przy dużym stole ubocznym , zasłanym czer­

wonym suknem, siedziało sześciu m łodych sędziów

w sm okingach i siódm y — lekarz. Na stole stały n a ­ poje, owoce, w noszono często k aw ę czarną i ciasta.

Pożyw iano się tem przy stole, a od czasu do czasu po dawano tancerzowi, gdy obok przepływał, i on się tem pokrzepiał.

Z drugiej strony sali siedział szereg sm ukłych, w y ­ dekoltowanych tancerek, a jedna stała zaw sze wpo- gotowiu. Tańczący mistrz, w ypuszczając z ramion zm ęczoną już tancerkę, chw ytał w przelocie tę, która stała, zam ykał ją w ram iona i, nie tracąc kroku, tań czył dalej. Zmienił już w ten sposób ze 20 razy swe w yszkolone partnerki.

I oto, od 24-ch iuż zgórą godzin, tancerz, jak król w ładny na całej powierzchni sali, odprawuje, nie za ­ trzymując tanecznego sw ego kroku, rącze w ruchu dżaw y (jaw y), cam elwalk'i, pow olniejsze bluesy i p łyn ­ ne tanga, sunąc zaczepnie naprzód i cofając sie.

wytw arzając zygzakow ate linje, spływ ające w ogól­

nym zarysie tańca w elipsy i ósemki.

Lewa ręka tancerza i prawa tancerki, przylegające do siebie, prostą swa Iinją, jak drogowskaz, wytknięty w bezm yślność, szukają wciąż celu dokoła; prawa ręka tancerza, pod kątem złam ana, obejmująca tan ­ cerkę, jest jak ster lawirujący po tem morzu zgiełk - liwem; prawa dłoń odwrócona tancerza na obnażonej łopatce tancerki — jak szyld tej pustej imprezy; tw a ­ rze nieruchome, jak senne, księżycem fakiemś zaśnio ne. I tylko nogi parv tańczącej żonglują automatyce m'e niestrudzoną sw ą arlekinadę.

W rzaskliwa m uzyka iazz-bandu ze swem i syrena­

mi, pudełkami drewnianemi, gwizdam i, klekotem, kwikiem, jazgotem i całym tym tartasem pom sty m u ­ rzyńskiej, pochwytuje co chwila temat pomocniczy, wybija go rytmem synkopow ym , napełnia salę niecą­

cym nerw y zgiełkiem , podrywa nogi do ruchu i zm y­

sły do szalonej przygody.

Mistrz Śm igaiski nie m yśli zw ykle, tańcząc. Ta jest jego wyższość. Tancerz m yślący niedaleko zajedzie w tańcu. Ma działać aparat wegetacyjny, wszystkie siły świadom e ściągając do się na dobro sił odrucho­

wych, na dobro żyw iołu.

Tak być powinno. Aliści dzisiaj Sm igalski postrzegł, z przerażeniem prawie, że m yśli. Od czasu, jak tańczy, t. j., od 24-ch godzin, jedna zw łaszcza m yśl, jeden obraz, zrazu rzadziej, potem coraz częściej i uporczy wiej, jak na ekran kinem atograficzny, wybłyskuje mu z ciemni niewiadom ej — i prześladuje go, i ruchy jego tamuje. Potem znika, by znowu po pew nym czasie powrócić. Co to jest? On nie chce tego, on nie chce myśleć o niczem! To mu siły zabiera, to go obciąża, to inu obezw ładnia nogi.

Jest zm ęczony, to prawda. Nie czuje już nóg, nie wie, jak tańczy, jak może wogóle tańczyć. Ale w y­

trwałby, wie, żeby wytrwał, gdyby nie ta zmora upor­

czywa — ale i tak wytrwa, wytrwa na złość tej zmorze, wytrwa na pewno — już tylko cztery godziny... P a ­ trzy właśnie, przepływając w podrygach tanecznych, na duży zegar na ścianie. W idzi cyferblat, jak z innego gdzieś świata... I naraz cierpkość wielka przenika cały

jego organizm. Tyle już godzin w idział na tym cyfer blacie! I tak w olno się wloką godziny! O, rozpaczy!

A m ożeby tak puścić tancerkę tu, na środku sali, usiąść sobie wesoło na ziem i z w yciągniętem i nogami i ze śmiechem w ielkim krzyknąć im: „Pal w as sześć!“

Co za szaleństwo? Musi wytrwać! W ytrwa na p ew ­ no. Gdyby tylko nie ta zmora... Masz! Jest znowu!

Precz! precz!

Tak m lecznem i dym am i kłębią się w głow ie jego od ruchy lotne m yśli, aby na ich tło w ystąpiła znowu owa jedna m yśl, jeden obraz męczący, jaskraw y i ży w y — jakże żyw y!

Szybszemi, porywczemi, w ysiłkow em i ruchami tań ­ ca stara się wytrząsnąć tę zm orę z głowy. — Nie ustę­

puje! Istne przekleństwo! Rozpacz go już ogarnia I trzebaż mu było napatoczyć się na to dziś właśnie!

O

A było to tak. Przed dwudziestu sześciu godzinami wychodząc z rana (Tak! b yło to z rana) z domu przy Alei Ujazdowskiej. (Tak! mieszka przy Alei U jazdow ­ skiej... Jakże to stąd gdzieś daleko), aby udać się na ten rekord, spotkał koło bramy, przyle pionego do ściany inwalidę. Inwalida był tak zw any stuprocentowy *), najżałośniejszy z okazów inwalidy.

*) Stuprocentowym inwalidą w szpitalnictwie nazywa się in walida, pozbawiony obu rąk, lub obu nóg, lub oczu; pięćdzie­

sięcioprocentowym — z brakiem jednej ręki, lub nogi, lub oka:

trzydziestoprocentowym wreszcie — bez tych braków, lecz z przestrzelonemi płucami lub innem obrażeniem, powodująceni stały stan niemocy.

Stał na dwóch, źle jeszcze z resztą ciała zestrojonych, protezach, podpierał się niezdarnie dwom a kijami i chwiał się. Cały szczupły, w yniszczony, bezsilny.

Czułeś, że lada wiatr lub dotknięcie palcem może go przewrócić. To chwianie się i niepew ność kroku jest u inw alidy znacznie jeszcze gorsze od nóg drew nia­

nych. Byw a to wówczas, gdy kula, przebiwsizy ciało, naruszy jeden z kręgów krzyża pacierzowego. Wtedy istny krzyż zostaje na całe życie. I dlatego taki in w a­

lida, jeżeli w yruszy kiedy na ulicę, aby odbyw ać bo leśną swą Golgotę chodzenia, czepia się ciągle naj liklejszego oparcia i przylepia się chętnie do ściany, Gdy Śmigalski, w yszedłszy z bramy, rzucił na niego wzrokiem, ów spojrzał na niego z takim bolesnym , niemym i pełnym jakiegoś żałosnego wyrzutu w yra­

zem oczu rozwartych że Śmigalskiem u zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. I coś mu się przypom niało. Co jednak — nie zdaw ał sobie sprawy.

Szybko w skoczył do dorożki i kazał się wieźć. I tu odrazu przypom niał sobie. Czyżby to b ył ten sam jego dawny wachmistrz podw ładny — z przed kilku lat, kiedy to on odbyw ał kam panję w ojskow ą i byl porucznikiem, zanim został tancerzem? Czyżby to był on? Ale tamten padł wówczas, jak mu meldowano. — To dziwne. Ale ta k ! To on — na pewno. Musiał się w y­

lizać. Czegóż on tu stał, jakgdyby czekał na mnie?

I dlaczego tak patrzał?

Aha! — Tu przypom niała mu się druga przygód.!

z ówczesnego życia okopowego, w łaśnie związana z tym wachmistrzem. Miał z nim zatarg — o, nie za ­

targ, gdyż wachmistrz był jego podw ładnym , ale pew ne niem iłe zdarzenie. W achmistrz m iał narzeczoną.

Julisię, i zw ierzał się czasam i ze swej do niej m iłości, gdy on, porucznik, dopuszczał go do rozm owy. Otóż wachmistrz razu pewnego zastał swą Julisię u niego, porucznika. Stanął w tedy na baczność i spojrzał wzro­

kiem, podobnym do tego, jakim dziś patrzał na niego.

Potem zaraz poszli do ataku, i wachmistrz padł wtedv w polu. Pow iadano, że zginął. No, w ylizał się! Ależ być w takim stanie — to już chyba lepiej zginąć od ­ razu. No, no!... Ale czego stał on przy m oim właśnie domu? Et! m am o czem m yśleć!

Zatrzymał dorożkę na N owym Świecie, w padł na m inutę do sklepu z kwiatami, aby kupić sobie kwiat do butonierki — i pom knął dalej.

Po kilku m inutach był już u celu. W ysiadł elastycz­

nie z dorożki, zapłacił i skierował się ku bramie domu.

Naraz — aż trochę uskoczył zdum iony.'Z lewej strony bramy, przylepiony do ściany, chwiejący się na dwóch swych kijkach, stał ten sam inwalida, i tym sam ym wzrokiem żałości, cierpienia i wyrzutu patrzał na niego.

O! to on jeździ dorożką — i szybciej ode mnie!—

przemknęła mu pierwsza, nawet żartobliwa m yśl. Ale tuż za nią czy pod nią rozwarła się natychm iast jakaś czarna przepaść i zionęła chłodem trwogi ścinającej.

Na szczęście, tuż za nim wchodzili już sędziowie i spo ro znajom ych osób. Pow itali go wesoło, owacyjnie, i w szyscy razem hucznym i niefrasobliw ym orszakiem zstąpili do ow ych tajemniczych suteren uciechy.

Po upływ ie kilku m inut rozwrzeszczała się muzyka jazz-bandu, i Śmigalski rozpoczął rekord, zapom niaw szy narazie o spotkaniu z inwalidą. I oto tańczy d o ­ tychczas.

Już brakowało tylko godziny do końca zw ycię­

skiego. Galerje poczęły natłaczać się po brzegi podnie­

coną już oczekiwaniem wyniku publicznością. Jazz- band, po raz szósty zm ieniony, szalał obecnie świeżą werwą zgiełkliwą. Każda chwila, posuwająca czas, zdała się nasycać coraz większą podnietą. Popowsta- wano z miejsc, śledzono ruchy tancerza z zapartym oddechem.

On tańczył, tańczył już jakiem ś szaleństwem w y ­ siłku. Nic już prawie nie widział, nie słyszał, mając je d n o -li, jak ostrze, w swej m yśli... W szystko się zle­

wało w jakiś olśniew ający kalejdoskop świateł, plam, migotów, zgiełku dźwięków, zam ieniających się na ksiztałty, i odwrotnie — wirujących, kawałkujących się wraz z całą przestrzenią, pociętą w jakieś figury miernicze. Nie w iedział już, czy to on tańczy, czy też cały ten świat strzępów tańczy i krąży dookoła, gdy on jest punktem nieruchomym. Czuł jednak wyraźnie, że, gdyby na chw ilę zatrzym ał nogi, runąłby wraz z ca­

łym tym światem. Tańczył już jakąś rozpaczą osta teozną.

Obraz inw alidy nie opuszczał go już teraz na chw ilę Zasłaniał mu cały kalejdoskop i wzrokiem tym żało­

snym wrzynał się w niego, jak noże. Śm igalski tań­

czył już, nie mogąc nie tańczyć; gdyby przestał, wzrok ten zabiłby go. Łkał i szalał wewnętrznie, łkały mu

H isto rje n iezw y k łe 6

nogi, lecz tańczył, tańczył tem łkaniem. Tańczył jak potępieniec.

Brakowało już tylko kwadransa do ostatecznego triumfu. Natężenie publiczności dosięgło n ajw ięk ­ szego już stopnia. Nerwy wszystkich obecnych splotły się, zdawało się, z nerw am i tańczącego, dodając im wytrwałości. W szystkie lornetki skierowały się na r u ­ chy taneczne jego wiotkiej postaci. Twarze pałały. Od dechy tam owały się lub w ypluskiw ały się przeciążone.

Zaczęły się szmery, głośne rozm owy, okrzyki. Muzyka szalała.

Niektórzy poczęli spostrzegać dziwny, tragiczny nie­

mal wyraz twarzy tańcząęcego: lice białe, oczy szaleń­

stwem rozwarte. I wstrząsy ciała. Brano to jednak za zw ykły stan niezw ykłego tego wysiłku.

Stało się jednak coś jeszcze gorszego.

Tancerz znalazł się właśnie, lawirując po sali, blisko drzwi wejściowych, gdy naraz, zboku tych drzwi, przylepiony do ściany, wspierając się na dwóch k ij­

kach, z nogam i drewnianemi, stanął inw alida bolesny.

Wzrok m iał ten sam, pełen żałości w oczach rozwar tych, i patrzał tak sam o wyrzutem niemym, cierpią­

cym — ale, chwiejąc się cały, jedną swą laską uderzał niezdarnie, jakgdyby pragnąc pochwycić takt kleko cący m uzyki, w nogę swą drewnianą. Była to jakaś straszna parodja uciechy tanecznej.

Tancerz, w przerażeniu najwyższem , wciąż tańcząc, oderwał lewą swą rekę od ręki tancerki, zaczął machać nią w stronę widm a i wrzeszczeć, jak nieprzytom ny.

— Proszę w yjść — proszę wyjść... natychm iast!

Mijając stojącą przy ścianie służbę wygalonowaną, krzyczał w dalszym ciągu:

Proszę wyrzucić! W yrzucić natychm iast in ­ walidę!!

To samo, gdy m ijał stół z obserwującym i w podnie­

cie sędziami.

Ale m uzyka, rozpętana wrzawa głosów tłum iła jego krzyki. Brano je za jakieś trium falne w ybuchy bra­

wurowe i tem bardziej jeszcze m ieszano z niem i swe wrzaski, oklaski, w ybuchy śm iechów i szałów.

Wreszcie sala zm ieniła się w jakieś piekło uciechy rozkiełznanej. Nikt prawie już nie wiedział, co czyni.

Kobiety pow ychylały się nagiem i ciałam i z galerji; zd a­

wało się, że za chw ilę wypadną. W rzeszczano, tupano nogami, wybijano laskam i i parasolkam i takt o p orę­

cze i sprzęty, śpiewano, wyto, ryczano. M uzyka w ście­

kła się! Światło elektryczne trzaskało bielą roziskrzoną Tancerz krzyczał, szlochał, zaw odził wciąż jeden rozkaz szaleńczy: „W yrzucić in w alid ę!“ Nikt go już nie słyszał. Tum ult ślepił już zm ysły.

Naraz porzucił swą tancerkę na środku sali i w p o ­ drygach tanecznych sunął ku drzwiom. Tam ruchami rąk zajadłemi, wciąż jeszcze do rytmu m uzyki, zaczął boksować postać niewidzialną. Galerja, biorąc to za jakiś efekt końcowy, naraz, niew iadom o dlaczego, buchnęła hom erycznym śm iechem szaleńców. Tancerz wpadł w szał. Nie mogąc pokonać rękoma, wprawił w ruch nogi do boju. Skakał, w ym ierzał ciosy gim na­

styczne — w brzuch, w piersi inw alidy. W łaśnie w>

-celow ał najw yższy cios nogą w głowę, gdy raptem p o ­ ślizgnął się i runął nawznak, jak nieżywy.

Salę przebiegł jeden krzyk rozdzierający, potem głosy raptownie ucichły. T ylko muzyka, nieświadom**

wypadku, hałasow ała dalej zaciekle. Uciszono ją wreszcie.

D o leżącego podbiegli sędziowie i lekarz. Głowę miał nieuszkodzoną nazewnątrz. Chciano go podnieść.

B ył bezwładny. Lekarz zbadał nogi. Jedna była strza­

skana w kolanie.

W ezwano Pogotowie, złożono go na nosze, pow ie­

ziono do szpitala. P o godzinie w yw iązała się szalona gorączka. Stwierdzono zapalenie mózgu. W m alignie odpędzał inwalidę.

Lekarze mają nadzieję, że wyjdzie z tej choroby.

Rekordu jednak tanecznego już nigdy nie osiągnie W ogóle wątpliwa rzecz, aby tańczył jeszcze w p rzy ­ szłości: noga złam ana fatalnie.

Sędziowie spisali protokół: do końca 30-godzinnego rekordu brakowało 13 minut. Popsuł mu go inwalid*.

a może i własne sumienie.

Swoją drogą, otrzym a medal honorowy.

ZWIERCIADŁO

Pani Nina opowiada:

-— W iesz pan, że mężem m oim był Elwiro, i że sła ­ wa imienia jego opromienia dziś moje wdowieństwo, nie wiesz pan jednak, w jakich warunkach wyszłam za niego i jak ciężkiem i łzam i opłaciłam ten związek.

Posłuchaj więc — opow iem ci, co m i się przytrafiło na kilka chwil przed ślubem, a co było iście wyrocznią całego mego życia.

Byłam zaręczona z kim innym — z pewnym ob yw a­

telem ziem skim, który m nie kochał bardzo, i do któ­

rego uczuciem równem, statecznem, byłam przyw ią­

zana poczciwie.

Elwiro, którego nie znałam zupełnie, był przyjacie­

lem m ego narzeczonego. Bawił podówczas w e W ło szech, zbierając już swem nazwiskiem laury głośnego o sławie europejskiej rysownika i ilustratora. Nazwi­

sko jego, jak panu wiadomo, było włoskie. Jako syn emigranta włoskiego, chociaż był już gorącym patrjotą Polakiem d brał udział w powstaniu, niemniej W ło­

chy uważał za swą drugą ojczyznę i tam też część roku spędzał.

Narzeczony mój napisał do niego, prosząc go, by mu służył za drużbę. Na tydzień przed m ym ślubem Elwiro przyjechał.

Pam iętam pierwszy jego przyjazd do nas — konno.

Trzeba bow iem wiedzieć panu, że E lw iro n igd y nie jeździł inaczej — i tę podróż swoją z W łoch odbył także konno. W ow ych czasach nie było jeszcze sam o­

chodów, E lw iro zaś nie znosił, zarów no w drodze, jak i w życiu, by mu coś m ogło kłaść tamę. Niezrozumia łe wręcz było dla niego, iżb y nie m ógł zatrzym ać się tam, gdzie chciał, i gdzie go widok piękny znęcił do rysowania. Jeździł więc, jak Lisowczyk dawny, ale ze szkioownikiem w kieszeni, sypiał z siodłem pod głową, i nawet konia swego, ślicznego arabczyka, tak w yszkolił, że na jedno -wezwanie pana stawał z rozstawionem i nogam i i tak stał dopóty bez ruch i, dopóki pan jego nie skończył rysow ać zajm ującego go przedmiotu. 0 , tak! m iał on w ładzę nad wszyst- kiem i nad wszystkiem i. Nic nie m ogło oprzeć się jego woli, nieconej genjalną fantazją.

Gdy wszedł pierw szy raz do salonu, wprowadzony przez m ego narzeczonego, i spojrzał na m nie swem i piwnemi, o gorącym i silnym blasku diam entu żółtego, oczyma, nie m ogę panu w ytłum aczyć wrażenia, jakie mną owładnęło. Zdaje się, że określę go najdokładniej, gdy powiem panu, że, olśniona raptownie, zasnęłam, i że już potem żyłam tylko w e śnie pod jego, Elwira, władzą. Gdy zbliżał się do m nie, gdy ujm ow ał mą rękę, drżałam, dreszczem jakim ś rozkosznym w e­

wnątrz przenikana; traciłam zupełnie poczucie władz

przytomnych i w padałam w jakiś stan ekstatyczny za­

chwytu i rozkoszy, w którym ja m oje rozpływało się całkowicie. I tak już było aż do ślubu.

Nie pytał mnie o nic, nie m ów ił prawie ze mną, o tu ­ lając mnie całą tajemnicą m ilczenia nadziejną, i tylko od czasu do czasu spojrzenie jego, spływ ające ku mnie, pieczętowało serce m oje złotą i niezłom ną pieczęcią.

Drżałam rozkosznie i czekałam jakiegoś deszczu złotego.

Na trzeci dzień rzekł do mnie łagodnie, troskliwie, ujmując mą rękę:

— Jutro Stefan (takie b yło im ię mego narzeczone go) odeśle pani pierścionek. Odeśle mu pani jego.

Oddech sparł mi się w piersi, przym knęłam oczy ze szczęścia i ledwie słyszalnie wyszeptałam :

— Tak.

Co przez te trzy dni zaszło pom iędzy Elwirem i Ste fanem, jakich użył E lw iro argumentów, by przekonać Stefana, że prawem m iłości m am należeć do niego, Elwira, do dzisiaj nie wiem. W iem tylko, że nazajutrz otrzymałam od Stefana dany mu zaręczynow y pier­

ścionek, że odesłałam mu ofiarow any mi przez niego, i że tegoż dnia Stefan w yjechał z majątku — z kraju i nigdy już do niego nie wrócił.

Dzień ślubu mojego pozostał bez zm iany. Ta sama wyprawa ślubna, ta sama suknia już gotowa, te same przygotowania kończone, zm ienił się tylko pan młody.

Zaraz po ślubie m iałam w yjechać z Elwirem do Włoch.

D ziw ić się można, że rodzina moja nie założyła ża d ­ nego protestu. Ale m ogę pana zapewnić, że Elwiro

potrafił oczarować i moją rodzinę. W szystko z jego przybyciem zm ieniło się w jakąś łatwą przygodę nie

potrafił oczarować i moją rodzinę. W szystko z jego przybyciem zm ieniło się w jakąś łatwą przygodę nie

W dokumencie Historje niezwykłe. Nowele (Stron 76-95)