• Nie Znaleziono Wyników

D zw o n !... niedziela... P a ń sk i dzień, W ię c c z ło w ie k u , s z a tę zm ień —

S z a tę c ia ła , w oli, m y śli;

N iech się k rz y ż na czo le kreśli, O d y d o m o w ą rz u c a s z sień.

D zw on !... niedziela... P a n tak chciał P o stw o rz e n iu w sze lk ic h ciał,

B v od s tw o rz e ń w szech tej ziem i, O c zy sw o j'- ciesz ąc niem i,

W dzień ten u w ielb ien ie m iał.

D zw on!... niedziela... P a ń sk i d zw o n U ro c z y s ty m esie to n ;

W d z ię c z n e s e rc a rz e w n ie w o la , B v p rz ed P an em sz ły giąć czo ła,

O d zie dom c h w a ły sw e j m a On.

D zw o n !... niedziela... W s z y s tk o rzuć, Ś w ię ta m v śl. c z ło w ie k u , budź.

S ta r łs z y p o t po p ra c y z czo ła.

Do ś w ią ty n i d zw o n cie w o ła ; S p ie sz i P a n u c z e ść tam nuć.

D zw o n !... niedziela... W ś w ię ty p ró g ^ Z w s z y s tk ic h s ta n ó w , z w sze lk ic h d ró g

O arn ij się tam —■ o, n a ro d z ie ! Bo tam dzieci w w sp ó ln ej zgo d zie

C z e k a w sp ó ln y ojciec — Bóg.

W abner.

0

B E Z NAGRODY.

N O W E L K A .

(D o k o ń c ze n ie ).

W myśli jej stawał ten niedzielny poranek takim, jakim g o wym arzyła ow ego w ieczora, słuchając głosu Jasia, m ówiącego do niej tak serdecznie i obiecujące- S ° jej takie cudow ne rzeczy. Z daw ało jej się, że Wszystko, co przeszła w czoraj, było chyba snem, że lada chw ila usłyszy lekkie, dobrze jej znane pukanie.

Ach, słońce tak ślicznie świeci, że m ogłaby nawet

^ zią ć sw oją letnią, popielatą sukienkę. Ale nie, to Właśnie było snem tylko, a praw d ą w czorajsza ro z ­ pacz Ignasia i jej obietnica, że mu pom oże, poradzi, niechaj tylko przyjdzie. Obiecał przyjść, ale co ona 'nn powie?

. Zakryła tw arz rękoma dla lepszego zebrania my- w głow ie czuła jakby ogień i jakąś okropną, cie­

mną p rz epaść, p iożnią, z której nic, żadnego pro- myka jaśniejszego, żadnego słówka pociechy dobyć nie mogia

Czas płynął; na starym , chrypliwym zegarze wy­

biła dziesiąta; za godzinę przyjdzie Ignaś.

Stefka odskoczyła od okna, wyjęła z szafy okrycie i narzuciła je pospiesznie; chciała wziąć kapelusz, ale p o chwili namysłu odrzuciła g o i zaw iązała głowę grub ą wełnianą chustką.

— O dchodzisz, Stefciu? — zapytał w tej chwili trzęsący się, bezdźwięczny głos staruszki.

— Idę do kościoła, babciu. — I pochyliła się, że­

by ją pocałować.

— T o dobrze, dziecko; pom ódl się tam i za mnie;

już trzy lata na mszy świętej nie byłam. A czemu się tak zawinęłaś? Czy tak zim no dzisiaj?

— Zim no, babciu, ogrom nie z.m no — potw ierdziła pospiesznie Stefka, usuw ając się od łóżka babki ze szkarłatnym rumieńcem na twarzy.

Wychodziła już, ale w tej chwili odw róciła jeszcze głowę, rzucając spojrzenie n a zawieszone nad komodą zwierciadełko i nagle oczy jej zaczerwieniły się i n a­

brały łzam i; otarła je prędko i w ybiegła na ulicę.

W godzinę potem d o tej ciemnej sieni w sunął się p o cichu i ostrożnie młody chłopiec, ubrany w ba­

rankow y kożuszek i takąż czapeczkę, która jednak zda­

w ała s<-ę z mniejszą, niż zazwyczaj, fantazyą i szy­

kiem spoczywać n a bujnej, jasnow łosej czuprynie.

Szedł na palcach i, zatrzym aw szy się przed drzw iam i mieszkania Stefki, zapukał lekko, spoglądając przytem niespokojnie na schody, jakby się obaw iał czyjegoś nadejścia.

D rzw i się otw arły przed nim i błysła w nich ży­

w o zarum ieniona tw arz dziewczęcia; ciemne oczy spoj­

rzały na niego z serdeczną w ym ów ką i p ro śb ą zara­

zem. Przed tern niespodziew anem zjawiskiem Ignaś cofnął się nagle, zmieszany i przerażony.

— P an na Lorcia — wyjąknął.

— Tak, pan na Lorcia — o d parła żywo, chwytając go za rękę, jak gdyby się bała, żeby się jej nie wym ­ knął. — Ja wiem, że pan Ignacy nie chciał mnie tu zastać, że mnie unika, ale umyślnie tu przyszłam , bo ja panu Ignacemu jestem praw dziw ą przyjaciółką, nie tak, jak pan Ignacy mnie.

W głosie dziewczyny, któremu starała się nadać zwykłe, sw obodne brzmienie, d rg ało n a dnie uczucie praw dziw e i niedające się opanow ać.

Zamknęła za sobą drzw i izdebki i stali teraz oboje w mrocznej sieni, nie w idząc dokładnie sw oich tw a­

rzy, odgadując tylko w zruszen.e po przyspieszonym oddechu i głośniejszem biciu serca.

— Co panna Lorcia m ówi takiego? — wyszeptał w końcu Ignaś — jabym nie miał być przyjacielem panny L o rc i!

— A nie, n i e ! widać, że nie, kiedy pan Ignacy nie przyjdzie d o mnie ze strapieniem ... ani z niczem.

Jak gdyby to, co pana Ignacego boli, mnie już nic obchodzić nie miało. P an się tylko innym zw ierzaj ja nie wiedziałam , że jestem panu taka obca.

— T o ta Stefka wszystko przed pann ą Lorcią w y­

paplała ! o, teraz to ja się u państw a nigdy n a próg

Już nie pokażę! Co. ona mi zrobiła! Ja już nie będę śmiał rodzicom ani pani w oczy się popatrzeć.

Lorka pociągnęła go nagle na pró g sieni i s p o j­

rzała mu w . tw arz błyszczącemi, pełnemi łez oczyma.

— Jak pan jeszcze jedno słow o takie powie,, to naprawcie, że już na pana. nigdy ani nie spojrzę. Bo jeżeli pan myśli, że my się od pana odw rócim y za to,, iż pana nieszczęście spotkało, to chyba pan nic nas nie zna, ani, naszej... życzliwości, ani... ani...

Nie m ogła jakoś dom ów ić swojej myśli, aie łzy, Bkorsze od słów , znalazły się znow u w oczach, Ignaś pa>rzał na nią, i teraz już nie ona, aie 011 ją po­

chwycił za ręce, któremi chciała Iwarz zasłonić.

— P an n o Lorciu, albo to praw da?... albo ja m o­

gę temu wierzyć? — wyszeptał gorąco, przyciskając coraz to silniej do piersi obie niebronione mu ręce.

— A ja to m ogłam wierzyć we wszystko, co pan Ignacy m ów ił? Anini się dw a razy nie pytała, bo w iedziałam , że pan Ignacy nie kłamie; ale i d ru ­ gich też nie pow inien o kłamstwo posądzać.

D w oje ludzi w chodziło w tej chwili do bram y;

rozm awiający usunęli się szybko w głąb sieni i przez chwilę słychać było już tylko żywy, aie przyciszony szmer ich głosów .

— N i e ! jak Bóg na niebie, że na to nigdy nie przystanę — ozw ał się nagle donośniej Ignaś. — Czy to ja już jestem tak; ostatni, żebym swoje hulanki o- płacał pieniędzmi, które panna Lorcia zapracow ała?

— Jak pan nie weźmie, to nie będzie nic ze w szy­

stkiego — odparła stanow czo Lorka. — Albo to nam już nie prędko wszystko w spólne będzie? A zresztą, to v/ tem calem zm artw ieniu m oja przyczyna, bo ren obrzydły Michał o mnie miał złość do pana, ja to wiem.

D zw ony kościelne ucichły; ludzie, odbyw szy na bożeństw o, porozchodziji się do dom ów ; na mieście cis^a i spokój, mówiący o południow ej godzinie i spoczynku dnia świątecznego, zastąpiły gw ar i oży­

wienie niedzielnego poranku.

Wazką uliczką szła przyspieszonym krokiem, a ra­

czej biegła praw ie, Stefka, z oczyma dziwnie błysz- czącemi i radosnym uśmiechem na ustach. Pod g r u ­ bą. w ełnianą chustką czoło jej perliło się potem; tchu jej już nie staw ało, ale nie zw alniała kroku, w ręku gniotła coś i przyciskała silnie clo piersi.

P rzed bram ą jej mieszkania Ignaś i Lorka ch o ­ dzili tam i n ap o w ró t po małym kawałeczku wyschłe­

go już w promieniach słońca frotuaru; byłaby ich mi­

nęła, nie spostrzegłszy, ale zawołali na nią:

— Stef ci u, Stefciu! gdzie, się tak spieszysz? Z a ­ czekaj chwilkę.

— Stefka wiesz... —■ rozjaśniona tw arz Ignasia p o ­ wlokła się rumieńcem i przybrała w yraz zakłopotania

— nie turbuj się już o mme i o moje zm artwienie;

mnie już Pan Bóg sam pocieszy! i ze wszystkiego w y­

bawił.

— Widzisz, tobie pierwszej powiem y... ja mam już narzeczonego! — wykrzyknęła Lorka z wybuchem radości i .dziecinnej dumy.

— A ja narzeczoną, której na imię panna Lorcia 1 z którą się bardzo, b ardzo kochamy — dom ów ił Ig­

naś, obejm ując ramieniem nie w zdrygającą się wcale dziewczynę.

Stefka stała, jak w ryta, patrząc na nich osłupiałym wzrokiem ; nagle wyciągnęła rękę, usunęła ich silnie na bok i pędem strzały rzuciła się w bram ę domu.

Ignaś i Lorka spojrzeli na siebie ze zdziwieniem . D rzw i małej izdebki skrzypnęły głośniej, niż zw y­

kle, pchnięte w idać niecierpliwą ręką, aż stara babka

usiadła na posłaniu i...zapytała przestraszonym gło­

sem:

— Kto tam?

— T o ja, babciu.

— Ach, to dobrze; tak cię długo nie było, zaczy­

nałam się już 11'epokoić.

D w oje ramion oplojło nagle szyję "staruszki i do jej wyschłych p ie rsi'p rz y tu liła 's i ę postać dziewczęca, w s rz ą s a n a bolesnem, konwulsyjnem łkaniem.

— Stefciu", dziecino, co tobie? Co to takiego?

Bezdźwięczny głos starej babki zabrzm iał n iep o­

kojem i tkliwością, drżąca jej ręka, m okra od tez dziewczyny, chciała kojąco spocząć na głowie, plączą­

cej; z głow y tej w nagłym ruchu opadła okrywająca ją chustka i palce babki, zam iast grubego warkocza, napotkały w łos, jak miękka szczoteczka, nizko przy samej głowie ucięty,

Stefka łkała coraz to c szej, na kraciastej kołdrze spoczywał zmięty i zbruclzony papierek pięćdziesięcio- guldenowy.

is. U hl m m . 1 . 1

(Ur. 6-g o l i s t o p a d a 1807 r., zm . 14-g o l i s t o p a d a 1852.r.)

Pięćdziesiąt sześć lat temu, w niedzielę 14 listopa­

da, w uroczystość św . Stanisław a Kostki p c„ /ia do Boga dusza, służąca Mu w tym samym zakonie, co i ten święty młodzieniaszek.

W małej mieścinie W. Ks. Poznańskiego, w O b ­ rze, składano do grobu zwłoki męża, którego imię znanem jest zaró w n o pod strzechą, jak w pałacach, w literaturze kościelnej i świeckiej.

Czcić swoich zasłużonych — to dług w d ięczno- ści, który mamy obowiązek spłacić przodkom naszym;

spłacenie zaś tego długu nam samym wielkie przynosi korzyści. Aby więc pamięć o ks. Karolu Antoniewi­

czu i w śród m łodszego pokolenia nie zaginęła, odna­

wiamy ją tem krótkiem wspom nieniem .

KS. KAROL ANTO N IEW ICZ T. J.

— 3 —

Ks. Karol Antoniewicz urodził się roku 1807 we Lwowie, bras udział w walkach r. 1830/31, a w ro ­ ku 1839 po utracie żony i dzieci wstąpił dó zakonu jezuitów. Wkrótce po wyświęceniu na kapłana po­

czął pracować jako misyonarz - kaznodzieja, .naprzód w Galicyi, a polem .w .Wielkopoisće i na Górnym Ślą­

sku. W celu tępienia pijaństwa począł zakładać brac­

twa trzeźwości.

Szlachetny charakter księdza Antoniewicza zajaś­

niał' zwłaszcza podczas cholery r. 1852. W tym też roku umarł w O brze w Księstwie Poznańskiemu

Stanisław Koźmian osobisty przyjaciel księdza An tcniewicza, pisał w dni kilka po jego śmierci:

„D uch jego został na zawsze tu z nami, Czujemy wdzięcznie błogie jego tchnienie, Mamy g o w dziełkach jaenemi gwiazdkami Rozsianych przezeń po naszej ziemicy, Pieśćmy je w duszy, piastujmy w prawicy A pełniąc cnoty, wielbimy jego cienie ’.

Nad tym jego duchem, wspomnianym przez. Koź miana, chwiikę się zastanowimy.

Lwowianin ormiańskiego pochodzenia, ojc.ec ro dżiny, nieszczęśliwy w oczach świata, poeta, wreszcie zakonnik, kapłan - misyonarz, a wszędzie i zawsze wielki miłośnik Boga i bliźniego, bez pesymizmu i rozpaczy. Przeprowadził go Bóg przez szkołę Krzy­

ża. Ks. Karol zrozumiał tajemnicę i mądrość Krzy­

ża i umiał ocenić j e g o wartość. Sam przecierpiał bardzo wiele, przeszedł ciernistą drogę zawodów, ale nie upadł, nie cofnął się. Cierpienia zahartowały jego duszę i nauczyły go cierpieć z innymi i za innych, krzyż dźwigać. Owszem umiłował nawet cierpienia, a przez to umiał przyjść z ulgą i praw dziw ą pociechą cierpiącym. Tu należy szukać klucza do rozwiązania zagadki, że w roku 1846, w czasie onej strasznej rzezi galicyjskiej, staje, śmiało w oczy roznamiętnionemm od krwi i pożóg ludowi, a ukazując mu krzyż, głos słowa pokuty i leczy te nieszczęsne dusze. W chwi­

lach największych klęsk, w łatach, kiedy rzeź, ocień i cholera nad krajem zawisły, w tych trzech utrapieniach ks.. Karol stał się aniołem - poc eszycie em, tysiące seic zwracając ku niebu, jednocząc z Bogiem.

Na imię apostoła Gaiicyi zasłużył sobie ks. Anto­

niewicz, a zda się to nieco dziwnem, gdyż kapłanem był tylko lat ośm; jeden to dowód więcej potęgi tego ducha, który tyle zdołał uczynić wielką gorliwością i dobrze zrozum ianą miłością bliźniego.

Siał ks. Karol ziarno ewangelicznej prawdy przy kładem, słowem i piórem, czerpiąc je z miłości Boga i bliźniego; siąd też kochali go wszyscy, którzy go znali i u siebie mieć pragnęli. Tem się tłómaczy, że tak krótko na jeclnem miejscu m ó g ł pracować, bo gdzie tylko okazała s :ę większa potrzeba, tam go wzyw ano i wysyłano.

Z wdzięczności pobudow ano kaplicę ku uczczeniu pamięci ks. Karola Antoniewicza w Skwarzawie pod

Lwowem, w majątku, niegdyś do niego należ.ącym.

Pismami jednak swemi wystawił sobie ks. Karol pomnik, którego ani czas, ani żadna siła naturalna nie zniszczy.

Ponieważ z obfitości serca usta mówią, a ręka pi­

sze, więc też słowa i nauk:, które po ks. Antoniewi­

czu w kilkunastu tomikach (Czytania świąteczne, D ro ­ ga Krzyżowa, Listy w duchu Bożym, Nauki i rady dla wszystkich, Obrazki z życia ludu wiejskiego, Li­

sty zakonne, Poezye świeckie, Poezye religijne, Posel­

stwo aniołka w niebie do matki, Żłobek i inne) pro-

•' 3 lub wierszem pozostały, najlepiej nam jego ducha

matują. Czytaj, kto chcesz jego czytania lub listy, je­

g o poezye świeckie i religijne, a pisma ks. Antonie­

wicza uksztatcą twój umysł, uszlachetnią serce, w cier­

pieniu podżw igną twą duszę, zapalając zawsze wolę do męztw-a i czynnej a ofiarnej miłości bliźniego. Ż pieśni religijnych komuż są nieznane tak często śpię-, waue p o kościołach naszych: „Panie, w ofierze...” ,

„Nie opuszczaj nas.,.” , j , 0 Maryo, na glos sługi...”

i inne.

O wymowie kaznodziejskiej ks. Karola Antoniewi­

cza posłuchajmy zdania również znakomitego kazno­

dziei, ks. Prusinowskiego:

„Słyszałem i ja znakomitych m ów ców krajowych i zagranicznych, a przecież nie słyszałem nauk takich i pono słyszeć icli już nie będę, jak te, co sie lały z ust i serca zmarłego. ( Nie był on kaznodzieją i m ó w ­ cą, ale był apostołem; słowa jego miały życie, gdzie śmierć dawniej zamieszkała. W tej prostocie serdecz­

nej, z którą stanął na kazalnicy, którą okiem swem zdawał się wnikać do głębi serca każdego słuchacza, w tej spoko-mości pogodnej nie było i cienia sztuki wy­

mownej, tam dusza mówiła więcej jak ciało, tam głos był tylko jako brzmienie struny," którą B óg sam trącał d o zachwycenia łudzi swoją praw dą i swojem p ra­

wem, tam Duch święty raczej mówił, jak duch ludzki” , Miał widać ks. Karoi zakreślone od Bogu wyso­

kie w śród nas posłannictwo; otrzymał rów nież zdol­

ności i ialenta, z któremi współpracował, a te, potę­

gując się i mnożąc, w miarę współdziałania z niemi czyniły go wielkim i zjednały mu szacunek i miłość współczesnych i wdzięczną pamięć długiej potomności.

Poeta Zygmunt Krasiński, otrzymawszy w iad o ­ mość o śmierci ks. Karola, pisał z Drezna do St.

Koźmiana: „Choć go nie znałem oczyma, żałuję ser­

cem, płaczę nad nim czuciem, i od chwili, w której wieść o jego zgonie mnie przeszyła, czuję wciąż, że on mnie kochał na ziemi i że teraz duch" jego "modli się za mną w niebiesiech. Niepowetowana szkoda!

Słup to był żywy, promienny chodzącej miłości. T a ­ kich niema teraz. Niechże on u swej i naszej K rólo­

wej teraz wybłaga opieki i zmiłowania się godzinę.”

Do tych słów dołączyć chyba jeszcze na zakończe­

nie m ożna życzenie osobiste znanego przyjaciela, - już przedtem wspomnianego, Stanisława Koźmiana:

_ „Niech grób jego sławny będzie pomnikiem cnego pośw ęcenia, bodźcem' czuinosci w dobrem nieustannej, Ma1eńk:e dziatki prowadźm y do niego uczyć miłości Boga i bliźniego, czcząc jego pamięć w późne poko­

lenia.”

I nie ta ziem ia p r z e d inne sła w n a , G dz ie w ie le ludu i b o g a c tw z d a w n a , L ec z onej ziemi nad insze c h w a ła , K ę d y ta cz e la d ź P a ń s k a d o jrza ła, K ę d y cz łe k p o zn a ł B o g a na niebie A ś w i ę t ą p r a w d ę dom a u siebie:

W ię c rola nasz a, w ię c dom o jc o w y I one w d z ię c z n e , s t a r e d ą b r o w y , W ię c i m ogiły, gdzie d z i a d ó w kości...

T o ć w ie c z n e m e m u s e r c u k ochanie, Bo w iele minie ,a to zostanie.

0

_ 4

-W E L O N .

Nie k a ż d y w elon potrzebuje b y ś ślubnym , cho­

ciaż pod „ w e lo n e m 11 m a się rz e c z y w iśc ie z a w s z e

„ ś lu b n y “ na myśli. W k a ż d y m razie w ow ej w iel­

kiej liczbie drobnostek, sk ład ają cy ch strój kobiety, o d g r y w a w elon albo woal, d osyć z n a czn ą rolę, m o ­ żn ą n a w e t tw ie rd z ić śmiało, że ta lekka, p o w iew n a osłona b y ła pierw o tn e m ubraniem kobiety.

W elon jest z a w s z e czem ś z a g a d k o w e m , taje- rnniczem, i już w cz asach s t a r o ż y tn y c h miał pew n e znaczenie. W strożytnej G recyi nosiły dzie­

wice, pośw ięc one służibe b o g ó w długie welony, p r z y tr z y m y w a n e na czole sz e ro k ą złotą prz e p a sk ą i s ta re m a tr o n v z a r y s to k r a t y c z n y c h dom ów nosiły je także. Nad zw łokam i w a lecznego H e k to r a z e r ­ w a ł a sobie m a tk a jego H e kuba welon z g ło w y i rz u ­ ciła go na ciało syna.

R zym ianki stroiły się rów nie ż w w elony, k o ­ sztow ne, hafto w an e złotem i drogiemi kamieniami, lecz kolo ro w e w o ln e tylko b y ło nosić m ężatkom , białe słu ż y ły w y łą c z n ie W estalkom .

G erm anki zdobiły rów nie ż g ło w y welonam i, z a ­ rzu cając je na w ieńce z k w ia tó w lub liści — b y ł y tc tkan in y tak lekkie i p rz e z ro c z y ste , jak nić paję­

cza, a im cieńsze k tó ra z m łodych kobiet uprzędła, tem w ię k s z ą b y ła jej sław a. Z biegiem lat w y s z ł y z a m ą ż i gdy zajęcia d o m o w e z a b ie ra ły im z b y t d u ­ żo czasu, nie plotły s w y c h bujnych w ło só w , tylko s k r ę c a ł y je i upinałv w y s o k o nad czołem, n a k r y ­ w a ją c ułożonym zręcznie w elonem . T ak p o w s ta ły czepki i stąd o w e znane „dostanie się pod c z e p e k " . Niektóre w e lo n y b ard z o p r a k ty c z n y m ają cel, i tak n a p r z y k ła d c z a p k a fry zy jsk a, p rz y le g ając a mocno do g ło w y , a złożon i z blachy srebrnej i złotej, m a na dole w elon k o r o n k o w y , o k r y w a j ą c y szyję i r a ­ miona, i s trz e g ą c y szyję od zaziębienia. Na d w o ­ rze francuskim , hiszpańskim i angielskim b y ł y w e ­ lony bard zo m odne i t w o r z y ł y najpow ażniejszą część ubrania. D ochodziły nieraz do olbrzym ich cen i m usiały b y ć ta k delikatne i cienkie, „jak chm urka, jak powiew' zefiru, jak m g ła lub jak sia­

tka p a ję c z a " .

Ze W sc h o d u p rz yw ieziono pie rw sz e w e lo n y je­

dw abne, a b y ł y one ta k drogie, że z początku tylko bardzo b o g ate pani«. k u p o w a ć je m ogły. Później w y ra b ia n o je w e W łosze ch i w Niemczech, i w t e d y z a p a n o w a ł taki z b y te k w je d w a b n y c h welonach, że w ład z e m iejskie m usiały w to w k ro c z y ć . Niejeden bowiem o b y w a te l stracił c a ły m ajątek prz ez kupo­

w anie w e lo n ó w dla żony i córek. W mieście Ulm w y d a ł bu rm istrz taki przepis, że szlachciankom w o l­

no b y ło nosić w e lo n y o „dw udziestu niciach", m ie­

szkankom zaś tylko „o d w u n a s tu " . P o d niciami r o ­ zumiano frendzle, którem i k a ż d y w elon b y ł z a k o ń ­ czony.

W ro z m a ity c h k ra ja c h rozmaicie upinano w e ­ lony na głowie. W e F ra n c y i noszono długi czas ta k z w a n y „burgundzki c z e p e k " — b ył to strój w y s o ­ ki. spiczasty, ze s p ły w a ją c y m ku ziemi długim, w ą ­ skim w elonem , w e W łoszecii noszono w t y m s a ­ m ym czasie w elony, ułożone w kształcie turbanu, a w Anglii, na szerokiej, niskiej ry z u rz e , krótki, s z e ­ roki welon, sp ad a ją c y n a plecy, jak s z e ro k a falbana.

Z założeniem k la sz to ró w p o jaw iły się też z a ra z w e lony zakonnic. Kobiety, p o ś w ięcające się Bogu.

p rz y b ra ły sza ty proste, skrom ne i g ło w y z a k r y w a ł y welonami, a późnie; stało się „przyjęcie w e lo n u "

w ielk ą u ro c zy sto ścią w klasztorach — bo w t e d y s t a w a ła się n o w ieyusz ka zakonnicą i z a m y k a ła się na całe życie w m urach klasztoru. N a z w a n o to

„o b łó c z y n a m i" — p rz y w d z ia n ie habitu i welonu w y k lu cz ało ja na z a w s z e ze św iata.

W s z y s c y niemal sław ni m alarze zajm owali się też wrelonem. I tak w idzim y k a ż d ą p ra w ie Matkę B oską i k a ż d ą Ś w ię tą z w elonem . Mam tu głów nie na myśli m a la r z y s zk o ły włoskiej — ar ty ś c i bow iem niem ieccy, m ianowicie z no w szy c h c z a só w p rz e d ­ staw iają N ajśw iętszą M a r y ą P a n n ę z w y k le z roz- puszczonemi włosam i lub gładko zaczesanem i, bez welonu. Ale Rafael o k r y w a ł nim cudow nie swoje M adonny, u w y d a tn ia się to głównie u M adonny S ykstyńskiej.

A t e ra z na zakończenie kilka słó w o w elonie ślubnym i o w oalkach m odnych w y t w o r n y c h dam.

W elon ślubny p rz y ję to u nas od niepam iętnych w ie k ó w ze W schodu. T a m b yło m a łż e ń stw o inte­

resem kupieckim, z a w ie ra n y m przez rodziców lub pośredników .

N arzeczona b y ła przedm iotem , k tó ry na rz e c z o ­ ny za pew n ą sumę k upow ał, a w b ra k u pieniędzy musiał to w inny sposób „ o d ro b ić ". Dla tego słu­

żył J ak ó b siedem lat u ojca Raheli. U M ahom eta- n ó w dzieje sie to dziś jeszcze, ta m na rz e c z o n y w i ­ dzi w y b r a n ą żonę dopiero w dzień ślubu i musi pła­

cić ża nią teściowi. Niejeden m oże ojciec u nas, m ając y pięć lub sześć córek, ż y c z y ł b y sobie, ab y i tu p a n o w a ł taki zw y c z a j, ale...

Ach, tu nikt za żonę teściowi pieniędzy nie d a ­ je! Przeciwnie.... n iestety! przeciw nie!

M ahom etanki w ięc m ają t w a r z e całkiem za­

k ry te w elonem , tylko ocz y sa wolne, a u niektó­

ry c h ludów i ocz y n a w e t zasłania p rz e z r o c z y s ty welon. Je s t to dla wielu kobiet b ard z o k o rz y stn e , bo m aja z w y k le piekne oczy. lecz b rz y d k ie usta i s pró­

chniałe zęby. W dzień ślubu zdejmują tam kobiety welon, u nas w łaśnie w dzień ten o k r y w a j ą się nim pa n n y młode. A ile m arz eń, ile w estchnień, łez i uśm iechów , ile nadziei i w spom nień w ią ż e się z tą

chniałe zęby. W dzień ślubu zdejmują tam kobiety welon, u nas w łaśnie w dzień ten o k r y w a j ą się nim pa n n y młode. A ile m arz eń, ile w estchnień, łez i uśm iechów , ile nadziei i w spom nień w ią ż e się z tą