• Nie Znaleziono Wyników

HUMOR W KRONIKACH DZIENNIKARSKICH LITWOSA

Nikła postać dziennikarza-feljetonisty Litwosa ukryła się cał­

kiem w cieniu potężnego powieściopisarza. Wprawdzie dostęp do artykułów, rozrzuconych po czasopismach, ułatwiła znacznie książka Ferdynanda Hoesicka: Sienkiewicz jako felietonista, a po­

tem wydanie, pod redakcją Ign. Chrzanowskiego, pism krytycz­

nych i publicystycznych w bezpłatnych dodatkach do Tygodnika IIlustrowanego, ale mimo udogodnień, zainteresowanie tą dziedziną działalności autora Trylogji mało wzrosło, i niem zapewne mie­

rząc i jej doniosłość, krytycy i biografowie Sienkiewicza z lek- kiem sercem ograniczali się przy omówieniu całokształtu działal­

ności powieściopisarza do kilku zdawkowych frazesów o począt­

kach jego pracy literackiej.

Tymczasem okres systematycznej pracy dziennikarskiej Li­

twosa sięga aż po rok 1883, rok ogłoszenia Ogniem i mieczem, i na baczną zasługuje uwagę, jako czas wytężonej pracy Sienkiewicza nad sobą. Jako dziennikarz, Sienkiewicz uprawiał wyłącznie jeden dział dziennika, t. j. feljeton. Nawet redagowanie Słowa, poza ba­

czeniem na ogólny charakter pisma, polegało głównie na prowa­

dzeniu odcinka. To pisanie «pod linijką» odpowiadało też najwię­

cej zdolnościom Sienkiewicza.

Politykiem nie był nigdy i jeżeli potem głos w sprawach po­

litycznych zabierał, to bywał to tylko oddźwięk uczucia i wystą­

pienie przygodne, usprawiedliwione rozgłosem jego imienia. Je­

dyny wstępny artykuł Sienkiewicza z 1 stycznia 1882 r., pomie­

szczony w pierwszym numerze Słowa, a rzekomo polityczny, po­

dawał piękne, zdrowe zasady, przyświecające nowemu pismu, o charakterze jednakże tak ogólnym, że pod niemi mogło się śmiało podpisać każde z istniejących wówczas stronnictw politycznych.

Pozostawał więc dział odcinka, redakcja strony literackiej dziennika — feljeton. Litwos okazał się w nim mistrzem nielada.

Pierwszy jego wycinek Bez tytułu, po usprawiedliwieniu wy­

godnego nagłówka, zapowiada stylem kronikarskim:

«Zaczyna się teraz rzecz: o Prasie, Polityce, o nas i o Niem­

czech, o Szkołach, Odczytach, Projektach, Rautach i Koncertach, Przytulisku i Biurze nędzy wyjątkowej, o Wiośnie...» 1).

Może to za wiele naraz, dodaje kronikarz, ale niech ujdzie jako dowód dobrych chęci i bogactwa materjałów. Na pierwszy raz uszło, ale już za drugim razem trzeba było mocno namozolić głowę, by tern bogactwem zapełnić następny feljeton, a potem na zmiany z kolegami i dalsze. Trudności zwiększyły się, gdy Sienkie­

wicz w rok potem prowadzi kronikę sam i to chwilowo równocze­

śnie w dwóch dziennikach. Narzeka więc dość często na smutną rolę kronikarza, któremu z życia warszawskiego trudno zebrać te­

maty do feljetonu, przeznaczonego na rozrywkę czytelnika, szu­

kającego wytchnienia po spożyciu mniej lub więcej poważnych kwestyj politycznych. Pociechą było mu wprawdzie przeświadcze­

nie, że sama Opatrzność obdarzyła Warszawę najgorszemi bru­

kami, najciemniejszemi latarniami, by w braku innego tematu miał na co pomstować, ale mimo tej opatrznościowej opieki szukał do ostatniej chwili natchnienia i zabierał się do pisania, tak jak i jego szanowni koledzy, wtedy dopiero, gdy ich spotkało poważne, lecz goryczą nacechowane wspomnienie dyspozytora drukarni, lub gdy ruszyło ich łzawe i pełne niemych wyrzutów wejrzenie zecera, który także pragnąłby przy niedzieli zobaczyć, jak tam świat boży wygląda. Ta zwłoka nie zapobiegła powtarzaniu się w kronikach, i często strach przejmował Sienkiewicza na myśl, że znudzi swych czytelników. Pocił się więc kropliście, a już szczególnie w t. zw.

«czasie ogórkowym», gdy często można było tylko tyle napisać:

«Donoszę, że nie mam nic do doniesienia». Wtedy wyrywało mu się z głębi westchnienie: «Oj, żebyście wiedzieli, łaskawi czytelnicy, Wy, którzy w lecie nic nie czytacie, jak błogo jest pisać feljetony przy 24-ech stopniach ciepła! Uff»; i wzdychał i skakał jak opę­

tany z przedmiotu na przedmiot, sypał żartami, rozbrajał humo­

rem, aż kronika zebrała się sama.

Wspomnienie początków pracy dziennikarskiej dodawało sił. Miał niegdyś Sienkiewicz do czynienia z redaktorem Józefem

J) Gazeta Polska, nr. 67 z 24. III. 1873 r. (Przypisek autora). Jest tych Przypisków w jego książce więcej, do tego rozdziału na str. 150—2. Pomijamy je tutaj, odsyłając do źródła. (Przypisek wydawcy).

Sikorskim, który całą swą postacią uosabiał bóstwo, zwane w sta­

rożytności Jupiter tonans. «Byłem młodszy znacznie, wspomina kro­

nikarz Słowa, i pisywałem, Bóg widzi, jak umiałem najlepiej. Co sobota przelewałem cały liryzm mej młodej duszy w czterysta wierszy kroniki, w piątek odczytywałem te liryczne kroniki na se­

sji..., i cóż powiecie: oczy mojego redaktora zachodziły krwią, broda rozwiewała się na pół horyzontu, a z głębi tej brody wychodził grzmiący głos: — Mój panie! — ja nie proszę pana o poezje! — mnie trzeba faktów...

— Panie — odpowiedziałem — skądże ich wezmę, przecie to nie ode mnie zależy.

— Mnie trzeba faktów — grzmiał redaktor — ja się nie ła­

pie na pięknobrzmiące frazesy.

Czułem się bardzo nieszczęśliwy». Nieszczęście minęło wraz ze zmianą redaktora, i feljetony Sienkiewicza zyskały sobie prawo obywatelstwa i rozgłos. Niejeden odcinek sprawił niemały huczek w Warszawie. Z humorem opowiada o tem sam Sienkiewicz w październikowym numerze Chwili obecnej: «Trafia się czasem, że po wyjściu mego wycinka, zwłaszcza, jeżeli mi się uda kogo zbyt pochwalić, zgłaszają się do redakcji rozmaite osoby, niestety prawie wyłącznie rodzaju męskiego, i wypytują się z nader zresztą podejrzaną troskliwością, kto pisuje tę rubrykę. Owóż pragnę za­

dowolić ciekawość tych osób. Pójdę utartym śladem Trembec­

kiego, który, przyparty raz przez zbyt ciekawych, a nawet prze­

śladowany przez rozmaite pisma, zarzucające mu na swój sposób nieuwzględnienie treści i prawdy, odpowiedział:

«Żadnych gróźb się nie boję, ani dbam o łaski, Chrzestne imię me: Józef — nazwisko: Biela(w)ski».

Ja pisywałem jeszcze, lubo z pewnemi przerwami Bez tytułu, teraz Chwilę obecna prowadzę już pono drugi rok, nazywam się zaś: Litwosy.

Tę podejrzliwą troskliwość o osobę dziennikarza wywoływał dowcip Sienkiewicza, niejednokrotnie zgryźliwy i sarkastyczny, którym lubił się posługiwać w kronikach.

Od pierwszego odcinka uderzy nas dowcip Sienkiewicza swem bogactwem i rozmaitością. Skala dowcipu jest bardzo duża. Od przykładów łagodnego, filuternego, sięga aż po dotkliwe, uszczy­

pliwe żarty, zaprawne czasem sarkazmem i ironją zgryźliwą. Na­

turalnie rodzaj dowcipu zależy od humoru. Jeśli na ustach pojawi

się uśmiech sympatji czy pobłażania, to dowcip ograniczy się na przedstawieniu zabawnem rzeczy pozornie doniosłej. Usłyszymy więc odpowiedź czułego narzeczonego na oświadczenie teścia, że córkę odda chętnie, ale posag ubezpieczy na hipotece: «Lepiejbyś ojciec oddał mi pieniądze, a córkę na hipotece ubezpieczył»; opo­

wie nam Sienkiewicz anegdotkę o młodym żonkosiu, który przy­

jechał na miodowe miesiące do Warszawy, a żonę zostawił w domu przy matce, to znów poda skargę żebrzącej kobiety: «Panie, po­

ratuj! Jam wdowa, mąż mi umarł, rok tylko z nim żyłam, jede­

naścioro biednych sierot z głodu umiera». Z pogodnym humorem streści też nieporozumienie artystyczno-kulinarne w letnim tea­

trzyku warszawskim, albo dojdzie do przekonania, że dlatego mróz zelżał, iż naliczył wiele łysin w stolicy, a w ich liczbie było kilku amantów zachwalanej włoskiej opery; wyrazi się nawet o jednym z nich, że mógłby się bardzo spodobać, gdyby go można było do­

słyszeć, na pocieszenie zaś dorzuci, że Warszawa to już stale musi zadowalać się trupą, albo jeszcze nieumiejących, albo już niemo- gących artystów. Niewyczerpany w pomysłach Litwos wymyśli dla zalegających z wkładką członków Tow. muzycznego nazwę «ka­

lendarzowy członek», przysłowie łacińskie bis dat qui cito dat prze­

tłumaczy na «gwizdaj, by ci kto dał», zachwyci się trafnością na­

pisu, umieszczonego pod rzeźbą Rygiera Niewinność: «Uprasza się nie dotykać palcami», lub przytoczy urzędowy paszport, wydany dziedziczce przez wójta: «Nasza Jaśnie Pani chce jechać do War­

szawy — co jej ta przeszkadzać — niech se ta jedzie. Franciszek Burok», równie znakomity, jak list jednego wójta do drugiego, koń­

czący się w następujący sposób: «bo jak nie przyśleta na czas tego zbereźnika, to pan N. da wam po karku, czego sobie i wam życzę.

Amen», a niemniej zabawny od tego, jaki w Szkicach węglem wy­

stosował potem mądry wójt wsi Baranie Głowy.

Z tym pogodnym humorem opowie Sienkiewicz dowcip o so­

ie, że chodzi dlatego na posiedzenia akcjonarjuszy, «bo jak się człowiek o akcjach nasłucha, zdaje mu się, że sam ma akcje», po­

dziękuje Bogu, że go nie zrobił poetą i sam siebie pożałuje, że nie andluje wołami, ani nie jest wiejskim obywatelem, a już radość serdeczną wyrazi z powodu ukazania się Hani drukiem przed sa-

^em i świętami wielkanocnemi, bo w najgorszym razie odda ksią­

żeczką niezaprzeczoną usługę naszym gosposiom pod placek.

Powłokę ironji posiadają dopiero rozważania stron dobrych 1 moralnych częstego «rozjeżdżania ludzi», skutkiem nieostrożnej

Sienkiewicz. r

jazdy na ulicach Warszawy. Dochodzi bowiem Litwos do nastę­

pujących wniosków: «l-o, kto się lubi włóczyć po ulicach, ten w razie złamania nogi włóczyć się przestanie, a przez czas kuracji może wejrzeć wr siebie i poważniej spojrzeć na świat, 2-o, kto nic nie robi, ten niewiele stracił na złamaniu ręki, 3-o, ten, komu stłuką głowę, zdoła przekonać ludzi w sposób stanowczy, że ją po­

siada, wiadomo zaś, że ludzi z głową nie mamy wielu».

I tu zmienia się i stosunek do otoczenia, znika ten pogodny humor, który towarzyszył żartom poprzednim, a uwidocznia się ukryta ironja, ludzie i ich życie stają się przedmiotem satyry, obser­

wator wyodrębnia się od wystawionych na kpiny bliźnich swoich, i poczucie wyższości usprawiedliwia go do mówienia prawdy w oczy, do uszczypliwych kpin i zgryźliwej ironji. Sienkiewicz zdaje sobie dobrze sprawę, że «złośliwe języki», posądzające go o bezustanną ironję, wyczuwają trafnie tę zaprawę jego żywioło­

wego humoru, nie sili się więc na zaprzeczenie prawdzie, tylko wskazuje źródła swego nastroju, pobudki jego i przyczyny. «Mój Boże, pisze sprawozdawca Chwili obecnej, pomawiają mnie o pe­

symizm, o umyślne przesadzanie w ciemnych barwach, ile razy do­

tykam stosunków miejscowych. Pominąwszy już źródło tego pesy­

mizmu, które, Bóg widzi, czyste jest i przejasne, osądźcie sami, czy ja mam zbyt okopcone szkła na oczach, czy też rzeczywistość ciemna jest i smutna». Prawda, dodaje potem w innej kronice: na­

cieranie ustawiczne na czytelników i was może znudzić, i gorzkie jest samym dziennikarzom, ale takie pranie bielizny w domu ma tylko dobro publiczne na celu, a przytem pamiętajcie, że «jeżeli mówi sie tu i ówdzie rzeczy dla waszej miłości własnej niemiłe, to nie płynie z przesadzonego pesymizmu, z nienawiści lub po­

gardy, ale z nader czystego źródła: z całej pełni serca rozżalonego, że gorzej jest u nas, niż gdzie indziej».

Mógłby nawet powtórzyć Litwos za Słowackim: «Patrzcie, jak serce wesołe, gdy pęknie», i za dewizę swych kronik wziąć ha­

sło z ulubionego Beniowskiego: «Jeżeli gryzę co, to sercem giyze», bo bezsprzecznie młody dziennikarz ma kilka wspólnych cech z rozżalonym poetą, a że nie posiada tak gorzkich osobistych po­

rachunków, jak ślepy harfiarz z wyspy Scio, śpiewający pustemu brzegowi morza, więc choć uczuwa głęboko, nie rzuca tak ogni­

stych Syrusów i Niedźwiadków i raczej daje się ponieść wesołości, niż oburzeniu. Na dnie tych wyskoków humoru, podłożem świet­

nie uchwyconych obrazków satyrycznych, pozornie pisanych

tylko dla wyzyskania efektów komicznych, jest jednak, prawie zawsze, świadomy zamiar pisarza Ridendo castigare mores. Prze­

kona nas o tern i zestawienie choćby kilku tylko wyjątków z kro­

nik, i przeprowadzone przez Sienkiewicza, w omówieniu powieści Daudeta Numa Roumestan, rozróżnienie dwojakiego pesymizmu.

«Dusza szlachetna — dowodzi w ostatnim wycinku Mieszanin arty­

styczno-literackich — żywo czująca, która na widok złego wpada w rozpacz i targa się, i gorzknieje, i szydzi właśnie dlatego, że w jej głębi leży pragnienie dobra, piękności, światła — to objaw szlachetnego pesymizmu, który, jeśli padnie na poetę, to poeta mówi jak Słowacki. Ale jest i drugi pesymizm, który widzi jasno zło i podłość, ale godzi się na ich konieczność i gotów wreszcie zrobić z niemi prymierenje — bo jednakże trzeba żyć. Spokojnie i wesoło ukazuje on zło, stwierdza je i koniec! Ideał lam gdzieś w transcen­

dentalnych sferach może i świeci blado, ale w praktyce życiowej nie ma znaczenia». Otóż u Sienkiewicza nie znajdziemy ani w jego dzia­

łalności dziennikarskiej, ani w późniejszej powieściopisarskiej, na­

wet śladu owego pogodzenia się ze złem, owego nagromadzenia miazmatów i wytwarzania atmosfery, w której niema czem ode­

tchnąć, nie boimy się, że opisany przez powieściopisarza «bożek ludzki», gdy mu się zajrzy w głąb, okaże się bałwanem dość plu­

gawym, z próchnem w sercu, bo wyrozumiała i ludzka dusza autora, w umiłowanem poszukiwaniu ideału, chociażby mdłym promy­

kiem oświeci nawet najbardziej wstrętne postaci. Stąd płynie ten powab satyry u Sienkiewicza i nęci czytelnika. Nie męczy się on, nie ziębnie, jak się często dzieje przy lekturze np. takiego Dau­

deta, i uraczony najostrzejszą ironją, nie zwątpi o autorze, u któ­

rego wyczuwa miłość dobra i piękna, a w oświetleniu komicznem widzi odbite wady, których się wyzbyć nietylko można, ale i trzeba.

Będą to przedewszystkiem śmiesznostki, z dziwną słabością pielęgnowane przez ludzi, a więc: poza, przybieranie górnych ma- njer, przesada i towarzyska obłuda.

Skupi je wszystkie i spotęguje t. zw. « ś wi a t » . Chcąc do niego należeć, «trzeba wiedzieć, co robić: czyli po pierwsze nic nie robić; po wtóre: niewiele sobie z każdego robić; a po trzecie: wie­

dzieć, czego nie należy robić». Obowiązkiem więc takiej pani Dziur- dziulewiczowej, wraz z synem Dziurdziulewiczem i córką, panną Dziurdziulewiczówną, jest spóźniać się stale do teatru, prawem

^ziurdziulewicza grasejować «pahdon» i mówić «otwórz guenbe»;

5*

na występach Sary straszyć woźnego głośnym «kua» i parlować z panną, niczem książę de Morny, dodając tylko czasem dla rów­

nowagi comment ça s’appelle en polonais, to znów, gdy inny wiatr zawieje, popisać się tak piękną angielszczyzną, że rodowity An­

glik, nie rozumiejąc z przemowy ani słowa, wyrazi żal, że nie zna polskiego języka. Ta manja małpowania obcych każe naszemu swojskiemu lordowi Jana wołać Dżon i narażać go na policyjne dochodzenia za ogolenie zawiesistych wąsów, ona każe mu uga­

niać się nadaremnie po lasach i ustawicznem pukaniem przerywać szarakom poobiednią drzemkę, ona wytwarza towarzystwo opieki nad wstydzącymi się pracować, ona dyktuje też budujące rozmówki na balu.

Sala taneczna to dla Sienkiewicza pole popisu dla charakte­

rystyki dowcipnej. Przypomnijmy choćby tylko portret lwów sa­

lonowych: wymoczki, lecz głowa podniesiona do góry wysoko, a to dlatego tylko, że według praw przyrody części lżejsze w połączeniu z cieższemi zajmują miejsca górujące. Ta arystokracja salonowa i trochę mniej doborowa kawiarniana, ta złota młodzież, strzelająca korkami u Stępkowskiego, odwiedzająca z rana cukiernie i upra­

wiająca w gronie bliższych znajomych wielką politykę, wieczorem zgrywa się w wiścika, miłość swą dla ludu wyraża igraszkami z Kaśką lub Maryśką, a swą cześć dla przodków wychwalaniem:

«Jak w sławę, znaczenia rosły, Co to były za figury,

Co to były za osły»,

choć sama też nie lepsza. Sienkiewicz zdaje sobie sprawę, że z niej wyróść mają tylko karciarze i szałaputy, wielcy działacze społeczni i mówcy znakomici, zaczynający każdą przemowę od Adama i Ewy, a unikający jak ognia wszelkiej pracy, nawet w na­

zwie resursy wzdrygający się z odrazą przed przymiotnikiem rze­

mieślnicza, i stwierdza ze smutkiem, że ona to właśnie wytwarza przeciętną, nieszczęśliwą rodzinę, chorą na wszystkie grzechy główne, a obojętną dla sprawy, choć hasło «dobro społeczne» jest jej codziennym chlebem.

Czy dawniej było lepiej? Czy brakło nam kiedy bałamutów, nicponiów, lekkoduchów i szałaputów? Nie! Mieliśmy ich zawsze, na nieszczęście, poddostatkiem. Tylko: dawna młodzież była złota, dzisiejsza jest pozłacana. Prawdziwy złoty młodzieniec szalał, hu­

lał, grał w karty, wyrzucał pieniądze, umizgał się do kobiet, sło­

wem, popełniał mnóstwo głupstw i niedorzeczności, ale miał jedną

dobrą stronę... trzymał się honoru oburącz. Był to orlik z rycer­

skiego gniazda, błądził zwykle głową, a nie sercem, bywał wiel­

kim oczajduszą i urwisem, ale to była dziwna mieszanina szała- puctwa i rycerskości: «gdy przeważała rycerskość, stawał się poe­

tyczny». I tu przebija już u Sienkiewicza wielki pociąg do prze­

szłości i odmienny do niej, niż do teraźniejszości stosunek. W oce­

nie pism Syrokomli wyraził się Sienkiewicz: «Satyra na przeszłość nie ma racji bytu, właśnie dlatego, że przeszłość już minęła, i po­

prawa jest niepodobna». Wskutek tego założenia cechy takiego złotego młodzieńca zyskują na poetyckim uroku, tem piękniej­

szym, że czas zmienia ten urok na wspomnienia, z któremi te­

raźniejszość nie idzie i nie może iść w porównanie. W tych kilku zdaniach jest klucz do zrozumienia humoru Sienkiewicza w ta­

kich np. Szkicach węglem, Tej trzeciej, Na jasnym brzegu, Poła­

nieckich i Wirach, a Try log ji, Quo uadis czy Krzyżakach. Postaci współczesne gubią się, prawie stale, własnym komizmem i prze­

ważnie nie szczycą się sympatją autora, zabawne figury z prze­

szłości niejednokrotnie triumfują dzięki swemu komizmowi i cie­

szą się wyjątkowemi względami u swego twórcy.

To porównanie ukochanej przeszłości z szarą teraźniejszością zaostrza pióro satyryka. Przybieranie pozorów wielkości przez li­

liputów wywołuje tem silniejszą satyrę. Srogie cięgi dostaną się z tego powodu pretensjonalnej artystce o wątpliwym talencie i zdolnemu filologowi o wybujałej próżności. Rozrost tej miłości własnej, wiodącej na bezdroża śmieszności, powoduje otoczenie.

Dość napisać jedną i drugą powiastkę, wystąpić z katedry, dość umieścić parę artykułów w któremkolwiek z pism perjodycznych, by otoczyć swe skronie glorją wielkości. «Nasi i nasze genjusze nie mają powodu się skarżyć. Naprzód rodzina, ciotki i kuzynki, następnie koterja i cały ogół otacza ich z łatwością uznaniem. Do­

staje się wówczas przydomek « n a s z z n a n y » , i taka wielkość do­

morosła, jeśli jest politykiem, powie: «Ja, żebym był Bismarckiem», albo «ja, na miejscu Thiersa», tobym to i to zrobił, jeśli ma żyłkę literacką, to nadeśle na konkurs dramatyczny wzruszającą trage- dję rodu Pempuchonów, lub przysporzy literaturze Iiistorję jednej Paryżanki, bogatą w kwiatki literackie, jeśli ma przytem pociąg 1 do rysunku, to tak sportretuje np. R. Popiel, że portret przed­

stawia nie twarz, ale potwarz, a umieszczony u spodu obrazu 'Wiersz, przypomni mocno «wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę».

Każdy z takich artystów uzna za swój święty obowiązek męczyć

lu-dzi wylewami swego lichego sentymenciku, rozczulania się nad sobą samym i wmawiania w drugich, że jest wielki.

Nienaturalność, pretensjonalność i poza raziła Sienkiewicza podwójnie u panien, uznawanych przez wielu za ziemskie anioły.

Głupstwo, że próżnobyś dawał królestwo za jeden treściwy list ko­

biecy, mniejsza, że gdy piszą powieści, trzeba im przyznać, że przy­

najmniej ilością wynagradzają jakość, że w życiu towarzyskiem mierzą wszystko słowem «wypada», lub zasłaniają się «dobiem publicznem», można im to wszystko wybaczyć, jak i z pobłażaniem patrzeć na zabiegi panny, co chcąc być żoną męża, którego nazwi­

ska nikt bez sakramentalnego «nasz» nie ośmieliłby się wymó­

wić, a którego kalosze i parasol potomność pod szklanym kloszem umieści, wzrokiem go wzywa: «Wejdź, panie! przybytek cichy czeka cię! wejdź, panie! — tu radość, tu szczęście, tu cisza, tu we­

sele», — to wszystko znośne, gdy panna młoda, no i mało piego­

wata. Ale, gdy słyszę, pisze Sienkiewicz, starą, kwaśno-słodką pannę, «fastrygowaną pseudo-postępowemi nićmi najnowszych doktryn, przybraną w strzępki wiedzy, poobrywanej z płaszcza powag dzisiejszych, taką pannę, która w powieści mówi do swego galopanta: «Kocham cię całym moim organizmem!!!» chociaż mi serce pęka, śmiech mnie bierze. Jakto pani? czy istotnie całym or­

ganizmem? Więc także zapomocą odcisków, przełyku, pizepony, trzustki, gruczołu pankrestycznego i innych interesujących przy­

rządów?... Nie, moje panie, nie nas brać na cały organizm».

Na ironje pozwala sobie Sienkiewicz także w stosunku do braci po piórze. Omawiając przeprowadzenie spisu ludności w War­

szawie, notuje: «Słyszałem, że w niektórych moich kolegach bu­

dziło śmiech następujące zestawienie rubryk: l-o stan i zajęcie,

dziło śmiech następujące zestawienie rubryk: l-o stan i zajęcie,