Dnia 19 października, w noc ciemną, wilgotną i zimną wyruszy
ła armia ze stolicy; w awangardzie szedł M urat z księciem Józefem.
Pochód naznaczono ku Kałudze. Ruszyły wojska, obładowane i obcią
żone łupami, oficerowie i żołnierze o nich tylko myśleli; starszyzna od
dzielała znaczne komendy do strzeżenia ciężko opakowanych furgonów, z których powyrzucano amunicyą, zapasy i przybory wojenne, aby je obładować zdobyczą. Piechota ledwie dźwigać zdołała swoje tornis
try, konie znużone i źle karmione, chwiały się pod ciężarem sreber, któremi wypchane były mantelzaki. Jednym z najchciwszych łupież
ców był generał Claperóde, pod którego rozkazami, na nieszczęście, były i nadwiślańskie legiony, ten chciał i naszych żołnierzy objuczyć swemi łupami, ale generał Chłopicki, z oburzeniem dowiedziawszy się o tćm, zawczasu potrafił od podobnćj hańby ochronić naszych żoł
nierzy.
Droga na K aługę daw ała nadzieję, że arm ia pójdzie tą częścią kraju, która przechodem wojsk nie zniszczona, zapewnić może dostatek żywności dla ludzi i koni; okazało się jednak, że nieprzyjaciel, dosko
nale rozumiejąc następstwa, z a g ro d z ił,odwrót z tćj strony na to właś
nie, aby arm ia cała zmuszoną była powracać okolicą, przez oba woj
ska pierwszym pochodem do szczętu już ze wszystkiego ogołoconą.
Po bitwie przeto pod Jarosławem , Napoleon nakazał zwrot na Wereje, Moźajsk do Smoleńska. Nietylko żołnierze, ale większa część oficerów nawet francuzkich, ta k dalece nie pojmowała gdzie się znajduje, ani zastanaw iała się nad położeniem k raju i nad tćm, co ich w ogłodzonśj
D ok oń czen ia - p a tr z z e s z y t za c z e r w ie c r . b .
okolicy czekać może, że tg zmianę frontu arm ii całćj, która ostatnią klęskę nieuchronnie wróżyła, przyjęli z radością i największym zapa
łem. Zwróciwszy się ku Zachodowi, ku Francyi, zdawało się im, że cel został dopięty i że już spokojnie a bezpiecznie powracają do w łas
nego kraju. Rozlegały się wokoło wesołe śmiechy i rozmowy, obra- chowywano, „czy podążą w sam czas na karnaw ał do P aryża,” a chcąc sobie ulżyć w pochodzie, rzucano broń nawet po rowach i drogach.
Co do nas, nietylko starszyzna nasza, ale i my wszyscy i żołnie
rze prości, przewidywaliśmy najgorsze skutki odwrotu tą stroną, a jak podczas całćj kampanii, tak i teraz kazano nam po skrzydłach, jako eklererom, osłaniać arm ią główną; na to przeznaczono korpus V i resztki naszćj jazdy, rozrzuconśj pod generałam i Lefebvre, który z a ją ł miejsce Sebastianiego i Bessićres’a, co nasze niedobitki ułanów pro
wadził. Kawalerya francuzka już natenczas mało nie cała pozbawioną była koni, my jednak, zamiłowani w naszych poczciwych szkapach, chociaż zdziesiątkowani, jeszcześmy się jakotako trzymali, a gdyby nie sławny szwadron Kozietulskiego, sam Napoleon, ja k Bóg na niebie, dostałby się był w ręce kozaków. Gdy bowiem korpus awangardy znajdował się o kilka mil od głównćj kwatery, pod Małym Jarosław cem i dały się słyszeć w tćj stronie wystrzały, Napoleon dodnia jesz
cze wyjechał konno wraz z generałami: Bessióres’em, Colincourfem i R app’em, mając przy sobie na służbie jeden tylko szwadron szefa Ko
zietulskiego, gdzie byli również generał Pac i pułkownik Klicki; mgła gęsta i ciężka o trzy kroki stała już jak biała ściana, nic widziść nie było podobna; wtćm, potężny tentent dał się słyszće z boku i od czoła, Bessićres żywo posunął się naprzód, a dostrzegłszy chmury kozaków, którzy już ich prawie otaczali, pędem powrócił do cesarza z oznajmie
niem o grożącćm niebezpieczeństwie; Napoleon, nie strwożony bynaj- fnnićj, w mgnieniu oka kazał Kozietulskiemu sformować szwadron 1 Mak przypuścić, chciał nawet sam postępować dalćj, ale go generało
wie wstrzymali. Nasi dzielni ułani, nie widząc prawie nieprzyjaciela Przed sobą, przypuścili szarżę szaloną, przed którą pierzchnęli kozacy, wysłane zaś natychmiast w sukurs dwa pułki huzarów do reszty oczyś
ciły drogę.
My wszyscy trzej ze szwadronem, lubo zmniejszonym, a z nami i Michaś Kruszyński, trzymaliśmy się jeszcze, z łaski Bożćj nieźle, a dzięki radności Iwasia, naw et cesarskie konie lepićj od naszych utrzymane nie były; Iwaś tćż jechał w trzy dobre konie, szerokiemi saniami, gdzieśmy wprawdzie sreber ani klejnotów nie wieźli, ale były:
obrok, żywność i kożuchy, a kierował się tćż Iwaś tak wybornie, że nas zawsze odszukać potrafił, co nie każdemu się udawało. Na pier
wszym etapie, po wyruszeniu z pod Jarosław ca, kiedyśmy na nocleg stanęli, spostrzegliśmy na saniach naszych dwa wielkie wory, których Pfzed tćm nie było.
— Goto tam masz?—spytałem .
— A to cebula, proszę pana.
T o m III. L ip ie c 1880. t
— Zkąd? na co?
— To, z Jarosław ca—odrzekł Iwaś, uśmiechając się wesoło—
mówili, że tam była moc wielka cebuli, Francuzi naehwytali z począt
ku; ale już chcieli rzucać, to ja od nich wziąłem.
— Do czego ten ciężar bez potrzeby—przerw ał podkomorzyc—•
lepićjby się obrok przydał.
— No, jakby się trafił—odparł Iwaś—to pewno, ale kiedy miej
sce jest, niechaj panowie pozwolą, żeby została, at, może się i przyda na co.
— Będziesz jadł?—spytał śmiejąc się Michaś.
— Oj, oj, oj, czemu nie?—odrzekł Iwaś—albo to Hiszpanie nie jedzą; oni bez cebuli żyć nie mogą: to dobra rzecz, a zapas bićdy nie czyni.
Śmieliśmy się z przesadzonej przezorności Iwasia, ani przypusz
czając nawet, żeby owa cebula mogła nam się przydać na co.
Jeszcze dni kilka szliśmy w jakim takim ładzie, nagle jednak z dnia 6 na 7 listopada w nocy, wiatr pociągnął od wschodnio-północ- nćj strony i nad ranem ścisnął odrazu mróz ośmnastostopniowy.
Od tój chwili rozpoczyna się ów historyczny odwrót, d ram at ni
gdy w dziejach niezapomniany.
Włosi, Neapolitańczyóy, Hiszpanie i Portugalczyk! najpierwsi, bez liczby padają ofiarą klimatu; następują sceny niedające się żadnśm piórem opisać. Większa część armii, rzucając resztki broni, przestaje być wojskiem, zmieniona w bezładnie wlokące się tłumy, przyodziane i okrywające się najróżnorodniejszćm, wszelkiego rodzaju rupieciem, począwszy od salop i strojów damskich, aż do kap i złotolitych orna
tów cerkiewnych. Żołnierze z południowych krajów, nieznający kożu
chów, wdziewają je rękawami na nogi, poły obwiązując koło szyi; żadne nasze uwagi nie pomagają, dowodzą, że najbardziśj nogi ochraniać po
trzeba: źle osłonięci w ten sposób, ja k muchy padają po drodze. Śnieg i deszcz, mróz i błoto naprzemiany, zimno i wiatr lodowaty coraz do
kuczliwsze, żywności brak powszechny; w grobowćm milczeniu, w o słu pieniu rozpaczy, z zamarzłem! na policzkach łzami, ciągną się niezli
czone, ale co krok zmniejszające się tłumy; żywią się świeżo zmarzłem!
resztkami dawno zdechłych koni, porzuconych jeszcze w pochodzie ku Moskwie, których psy i wilcy jeszcze nie dogryzły; ostatni kęs chleba towarzysz umierającemu towarzyszowi wydziera. Po każdćj nocy, gdzie spojrzćć, liczne wygasłe ogniska, otoczone wieńcem ofiar pomar- złych i wpół popalonych; towarzysze, nic zważając na tych, którzy jesz
cze dyszą, odzież z nich obdzierają i ciągną się do drugiego noclegu, gdzie i ich, jeśli dojdą, los oczekuje podobny. Podpalane budynki i wsie całe służą do chwilowego ogrzania niedobitków, które cisnąc się i popychając, wpadają w płomienie i giną.
— Giń rybo!—mówią ze smutnym uśmiechem nasi żołnierze—to było ich powiedzenie wtenczas, powtarzane co chwila; ale oni, więcśj niż inni, do mrozów i niedostatków przyzwyczajeni, najbardzićj
zahar-towani, trzym ają się najlepiój, również ja k ulubiona i dobrze żywiona esarska piesza gwardya grenadyerów.
Najstraszliwsze sceny żałobnego pochodu arm ii w całój swój gro
zie rozwijają się dopićro po przeprawie przez Berezynę. Waleczny 1 Nieustraszony Ney, anioł stróż armii Napoleona, który cały odwrót zasrania, również jak Dąbrowski, Kniaziewicz, Zajączek, Izydor Kra- inslo, Tomasz Łubieński i Małachowski, okrywają się chwałą; tu, żnł U-a mo=^ca się bić jeszcze, liczy zaledwie około pięćdziesięciu tysięcy
A erzy, których z każdym dniem niem ała liczba ubywa. Nam, pod b ?Za Jeszcze przyłączonym do V korpusu, w którym już nie więcćj n r ° i ,i"zy tysiące ludzi, kazano najpierwszym most na Berezynie I.'! ! 0 ić, aby, złączywszy się z legiami i dywizyą Dąbrowskiego, i , ,rawę reszty wojska osłonić. Od owój chwili mieliśmy największą ws7v d y m a ją c y się najlepićj, musieliśmy wszystko robić za ni - . 1CT> drogi oczyszczać, przejść wyszukiwać, rozkazy wozić i osła-
ae i zasilać. O tćj krwawój przeprawie przez Berezynę, różnie u nas cz- w obozie mówiono; zdawało się bowiem, iż był czas daleko wię- J mostów postawić, czego źe nie uczyniono, m iał być jakoby na hprh Z wyr aźny; rzecz bowiem łatw a była do przewidzenia, iż tłum y oronne, które resztkom armii w jój pochodzie ciężyły, w większój skn SW^ *am a^ ° niewolę znaleźć musiały, tóm więcśj, że
woj-, P kazano wyraźnie najprzód się przeprawiaćwoj-, a w tłoku „bagnetami ko 16 - ^ torować.” Kto więc nie zginął od nieprzyjacielskiśj kuli, 6P.me zgnieciono i nie zmiażdżono, kto się wreszcie od bagneta lub aoh własnych współbraci uchronił, tego zepchnięto w błotnistą rze- l i \ n -a ’ m*mo silnych mrozów, po nieprzystępnych błotach, oparze- iskach i grzęzawinach płynąc, leniwo toczyła mętne i ponure wały za- pokryt0116 ^nie^*em’ lekką tylko i cienką błoną lodu, gdzieniegdzie była ni • ^ ro8° nas to przejście Berezyny kosztowało; korpus nasz, naj- I erwszy na drugą stronę rzeki przeprowadzony, połączywszy się z dy- zyą generała Dąbrowskiego, przeznaczonym był (lo bronienia prze- P awy reszty armii, tyraliery, rozrzuceni na grobli, od rana do późnój
°°y harcowali bezustannie, ale i z drugiój strony prochu na nas nie szczędzano; kule sypały się jak deszcz rzęsisty. Podkomorzyca, mnie, mkaszka i konie nasze pokaleczyły nieco odłamy granatu, lubo nie
szkodliwie, ale Michaś nasz nieszczęśliwy, w samą skroń ugodzony ku- b na miejscu ducha wyzionął. W strasznćj i krwawój tój chwili, nie jNogąc się z miejsca ruszyć, nie byliśmy w stanie nawet oddać mu osta- tmój posługi.
Nadeszła noc, prawdziwie piekielna! nie pióro, ale pędzel chyba Mógłby dać o nićj niejakie wyobrażenie, a każdy z nas, którzy tych scen byliśmy świadkami, jeszcze na łożu śmiertelnem będzie m iał ten obraz przed oczyma. W śród najczarniejszćj nocy, przy podmuchach zimnego a przenikającego wichru, krwawa łu n a ogromnych ognisk oświecała oba brzegi i most na Berezynie; dym i iskry, wichrem sk rę
cane i porywane, kłębiły się chwilami, zasypując oczy i oddech w pier
siach tam ując; przeprawiały się oddziały i główne tabory korpusu O udinofa; jednocześnie tłum y bezbronne, aby nie zostały opuszczone, pchają się bezładnie; idą na przebój bagaże, kantoniery, kobićty, cho
rzy, ranni, pokaleczeni, każdy myśląc tylko o sobie; żołnierze kolbami, bagnetami i dyszlami wozów torują sobie drogę. Jedni spadają z mo
stu, spychani i kaleczeni, inni pod końskie kopyta i koła ciężkich arm at i kiesonów wpadłszy, giną, wgnicceni razem z drobną faszyną w nad
brzeżne, bezdenne torfowisko i bioto; trzask łamiących się wozów, roz
paczliwe wołania i jęki tonących, spychanych, zabijanych i tratow a
nych; przejmują nas niemćm przerażeniem i zgrozą.
Ile tam padło niewinnych ofiar dumy jednego człowieka? Bóg chyba tylko policzy.
Podawano na trzydzieści tysięcy liczbę tych, co zginęli w czasie przeprawy przez trzy dni i dwie noce.
Napoleon jednak, jak się zdawało, na to wszystko dość obojęt- nćm spoglądał okiem. Postępował on wraz z wojskiem, otoczony gwardyą, która zawsze widziała w nim jeszcze pół-boga. Sześć du
żych, karych, pięknych, ale wychudzonych koni, ciągnęło powoli ciężką karetę. Cesarz siedział odziany w pyszne sobole, pokryte ciemno-zie
lonym aksamitem, ze złotemi pętlicami; towarzyszyli mu Berthier i Mu
ra t, równie kosztownemi szubami okryci, rozmawiając swobodnie o szczęśliwćm wydostaniu się z matni. Tymczasem śniegi coraz więk
sze, zasypują drogi, mrozy codzieu silniejsze, tłumy, ciągnące za woj
skiem, padają bez liku, setkami i tysiącami trupów znacząc szlak swe
go pochodu, ale i armia napastowana bezustanku z dniem każdym szczupleje.
Na pierwszym noclegu, po przejściu przez Berezynę i myśmy się również znaleźli w położeniu przykrćm; z sani Iwasia, pomimo pilności jego, skradziono prawie wszystkie nasze zapasy; dla siebie ledwieśmy dostali po kaw ałku chleba, dla koni naszych nie mieliśmy nic, prócz starćj jakiśjś słomianćj strzechy, którą dostawiono nam, obdarłszy z bu
dynków małćj wioseczki, gdy drzewo z chałup i nędznych stodółek, w oka mgnieniu rozebrane, poszło na obozowe ogniska. Zmęczeni, sm ut
ni i znękani zaczęliśmy się posilać tym suchym kawałkiem chleba, g ar
ścią śniegu gasząc pragnienie, gdy Iwaś, ustawiwszy konie przy sa
niach, podszedł do nas nieśmiało, tłómacząc się jeszcze z poniesionćj straty. Że od rabunków podobnych ustrzedz się w owym czasie nic mógł nikt prawie, a rzecz nie była już do naprawienia, żadnych tśż nie czyniliśmy Iwasiowi wymówek; ale im bardzićj myśmy byli p obła
żliwi, tćm więcśj Iwasiowi dolegała strata.
— Już niech panowie wybaczą— rzekł wreszcie—kiedyśmy się z tego piekła wyrwali, j a sam nie wiedziałem, co się dzieje, obsiedli mnie w tym tłumie, nie tyle skradli co zrabowali, nie mogłem się sam obronić; ale nim Pan Bóg da dobić się do jakiego miejsca, żeby co
kolwiek zapasów porobić, niech panowie nie gardzą, to ja dam co jeść.
, . — Co tam dla nas—przerwał podkomorzyc—jest choć chlćb, ale oniska to nam pozdychają z głodu.
. — Ee, o konie niśma turbacyi—odrzekł uśmiechając się Iwaś—
Już ja im obroku zasypał.
— Jakiego obroku?—zapytaliśmy ciekawi.
— A tćj cebuli, proszę panów, cośmy z Jarosław ca dostali.
— I jedzą?
— Oj, oj, aż za uszami trzeszczy; gdyby przez urazy, i panowie Popróbowali, to doskonała rzecz! jak ja zjadłem przygarść, to tak, jak- oym kwartę wódki wypił.
— Dawaj!—zawołaliśmy—trzeba poprobować.
7 n , 7 aś R ęczył do sanek i za chwilę przyniósł pełną czapkę cebuli.
Pz|usm y jeść z chlebem i bez chleba skwapliwie, bośmy byli jak wilcy zgłodniali.
• . Zebrowski, jak zwykle, ja d ł za dwu, milcząc poważnie i nie wda-łnV SlP ^ ża(lne uwagi; w jakiś czas jednak, gdyśmy nasz skromny posi-
skończyli— rzekł zapalając swoją krótką fajeczkę:
łn . 7". ^o, ten Iwaś ma rozum, bo po tćj cebuli ja czuję wyraźnie, mi i cieplćj i sił przybyło,
na ' 6a była słuszną, wszyscy czuliśmy się dziwnie pokrzepieni;
zajutrz w marszu, z uiemniejszćm zdziwieniem spostrzegliśmy, źe S n°nie .nasze znacznie odzyskały żywość, ogień i siłę. Tak aż do d : °ir^?P samych żywiliśmy się głównie ową cebulą, a konie nasze naj
mniej się ze wszystkich trzym ały, i rzec można bez przesady, że odk >e n.asze winniśmy byli jedynie tćj jarosławskićj zdobyczy. Tu
1 «kryła się nam tajemnica owego ubogiego żydostwa, co o kilku cebul
ach na dzień utrzymuje życie; jestto bowiem pokarm, który lubo nie Pachnący, w małćj ilości nawet użyty, nie obciąża, ale rozgrzewa i siły podtrzymuje znacznie. Okazało się późnićj, źe nie my jedni, ale i wie- innych jeszcze uniknęło śmierci niechybućj, żywiąc się głównie ja ro sławską cebulą.
ko ,^ P ]sk a wyborowego, po przeprawie przez Berezynę, zostało tyl- czternaście tysięcy... oskrzydlało ono i broniło jedynie osoby Napo- ona’ ule niebezpieczeństwo w zrastało cokrok, i zbyt się już groźnie częło przedstawiać. W Smorgoniach przeto stanąwszy na noc z naj- Pouialszymi swymi towarzyszami złożył cesarz naradę, jakim sposobem y. lzgnąć się może z rąk nieprzyjaciela, który mu już zewsząd zastę
puje drogę. Stanęło na tćm, że cesarz ma dowództwo niclicznćj armii dac na Murata, sam zaś, w towarzystwie Duroc’a i Colincourfa z ulu
bieńcem swoim mamelukiem Rustanem, niepostrzeżenie wymykać się z zastawionych sieci i dążąc przez pruskie prowineye, do Paryża po
spieszać. Że jednak bez żadnćj straży puszczać się tak na los szczęś
cia me było bezpiecznie, należało z owego wyborowego wojska, które tyle trudów przetrwać zdołało, uczynić jeszcze jeden wybór, samego czoła, ludzi najdzielniejszych, ku obronie cesarskićj osoby.
Jest to chwila najwyższćj wojska naszego chwały; kogóż dla ubezpieczenia własnśj osoby wybiera ów geniusz wojenny i ci doświad
czeni w boju generałowie? Oto przeznaczają na eskortę cesarską dwa oddziały ułanów polskich: jeden z gwardyi Krasińskiego, drugi nasz, z pułku Konopki, pod mężnym dowódzcą Stokowskim, który nas jesz
cze w Hiszpanii, nieraz do boju prowadził. Byliśmy prawdziwie dumni z tego wyboru; wieczorem oznajmiono nam rozkaz, nazajutrz przede- dniem, mimo 28-io stopniowego mrozu, staliśmy już w gotowości.
W yszedł cesarz i powitawszy nas uprzejmie, zwrócił się do Sto
kowskiego:
— Pułkowniku— rzekł—gdybym m iał się w ręce nieprzyjaciół dostać, proszę was i nakazuję, abym z waszych rąk raczej zginął.
— Najjaśniejszy Panie!—odparł śmiało Stokowski—gdyby do tego nieszczęścia przyjść miało, już z nas natenczas żyw ani jeden nie będzie.
Rzecz prawdziwie niepojęta, jaki ten człowiek na nas wszystkich urok wywierał; z odpowiedzią pułkownika wszyscy zawołaliśmy je dnym głosem:
— Vive PEmpereur!
Sanie ruszyły, popędziliśmy cwałem.
Lecieliśmy tak dzień cały, z małemi tylko odpoczynkami, ale drugiego dnia z nocy, w Równopolu okazało się, żc ledwo dwadzieścia kilka koni i ludzi byłoby w stanie, może jeszcze czas jakiś dalój es
kortować cesarza; reszta koni albo padła na miejscu, albo na nogach stać wcale nie mogła: ludzie mieli poodmrażane ręce, nogi, twarze, al
bo uszy. Cesarz przeto na obronę żadną liczyć już nie mógł, pozosta
wała jedna tylko rada, rzucić się w bok gościńca głównego i manowca
mi... uchodzić.
Miejscowy obywatel Falkowski, u którego cesarz odpoczywał, podjął się przeprowadzić Napoleona; własne doskonałe konie zaprzęgł- szy do sani, w których cesarz z Colincourfem jechał, powoził sam, w prostym kożuchu, przebrawszy się za furmana, na koźle obok niego siadł Stanisław Wąsowicz, dzielny oficer z pułku Krasińskiego; w d ru gich saniach z rzeczami jechał Duroc z Rustanem. Tak, przez Miod
niki, zatrzymawszy się krótko na przedmieściu w Wilnie, ztąd na K o
wno dojechali do Maryampola. Tu pocztmistrz Mikulicz, który nieźle po francuzku mówił, zwrócił uwagę cesarza, że kierunek podróży przez Prusy, lubo drogę skraca, ale bezpiecznym nie jest.
— Dlaczego?— spytał Napoleon żywo.
— Najjaśniejszy Panie—odrzekł Mikulicz—tam każdy czyhać teraz będzie na życie lub na osobę W. C. Mości, tu u nas, w Polsce, każdy życie w jego obronie położy.
Napoleon uznał słuszność uwagi, zgodzono się na to, że lcpićj drogę na Księztwo obrócić. Mikulicz przeto, wziąwszy naprędce starą karetę od pana Węgierskiego, w kilka godzin osadził ją na płozy i własnemi końmi również jak Falkowski, powożąc sam, z
nieodstęp-oytn obok Wąsowiczem, szczęśliwie i bez żadnego przypadku dowiózł esarza aż do samćj Warszawy.
v tg przysługę dostał trzysta napoleonów, które cesarz mu lasnemi rękoma do czapki nasypał.
Pomimo klęski i porażki strasznćj, Napoleon, jak zapewniają ci, natenczas mieli przystęp do jego osoby, rad był widocznie, źe się obiście z tak ciasnćj m atni wyśliznął, dało mu to humor niezwykły, w dziwnśj będący z okolicznościami sprzeczności. Wówczas- pokilkakroć powtarzał owe historyczne słowa: du sublime au
ridi-IV.
s Zaszczytem było niemałym i niezaprzeczonym towarzyszenie ce- n ie r ^ ^ ' osłanianie jego osoby, gdy mu widoczne już groziło niebez- dar ZClls^W0’ ale że na świecie, prócz krzywdy i niesprawiedliwości, nic N i ' - mabytćm być nie może, i ów zaszczyt więc przypłaciliśmy drogo, tnw żeśmy potracili nasze poczciwe koniska, ale żaden z nas trzech, n m ? /ZyuSZÓW nierozdzielnych w złój i dobrćj doli, nie wyszedł z tój wy- do \ \ n Z szwan^ u- Podkomorzyc, gdyśmy się w kilka dni późniój no„ .a dostali, mocno był nawet cierpiącym i osłabionym, Łukaszek mu” przemrożoną, ja palce i uszy; a i ra n jeszcze nie mieliśmy nOjonych; o Iwasiu naszym nie wiedzieliśmy nic, zjawił się dopióro
■ii kilka po naszćm do W ilna przybyciu,
nipo Jitewska nasza stolica przepełnioną była natenczas tysiącami
1 . ZCz§°hwych rozbitków, chorych, znędznialych i umierających. Zbro- cza chciwość ludzka korzystała z tej klęski, każdego ranku znajdo- tra n° <5a u^*cach liczne zm arzłe i skostniałe trupy poobdzierane do na- I ' ^Jabych, znękanych i znużonych, gdy się do ciepłych izb dostali r a h f i •1 snem kamiennym, dusili i zabijali żydzi, dla nowego rabunku, ne • .“ i ”! d obytych łupów; sami oni, podając te z chciwości popełnia-
1 . ZCz§°hwych rozbitków, chorych, znędznialych i umierających. Zbro- cza chciwość ludzka korzystała z tej klęski, każdego ranku znajdo- tra n° <5a u^*cach liczne zm arzłe i skostniałe trupy poobdzierane do na- I ' ^Jabych, znękanych i znużonych, gdy się do ciepłych izb dostali r a h f i •1 snem kamiennym, dusili i zabijali żydzi, dla nowego rabunku, ne • .“ i ”! d obytych łupów; sami oni, podając te z chciwości popełnia-