Tam t a odpychała ją , p rzy k ry w ała sobą, u n i cestw iała.
— P u ść mnie! nie rusz! Nie m nie szukasz... Głos m iała ta k zm ieniony, że Stelio zaprze sta ł śm iać się i żartow ać.
P ow stał.
Teraz go nie w idziała, oddzielona od niego k o ta rą gęsto sp lątan y ch gałęzi.
— W yprow adź m nie stąd . Na nogach u sta ć nie mogę, sił m i nie staje... cierpię.
Nie znajdy w ał słów dla uspokojenia je j, pocieszenia.
Czyż nie odgadła s k ry ty c h a m im ow olnych jeg o m y śli i uczuć?
— Zaczekaj, zaczekaj chw ilę. P o staram się znaleźć w yjście. Zawołam kogo.
— Odchodzisz!
— Nie bój się, nie bój! nic ci tu nie grozi. Mówiąc to dla je j uspokojenia czuł płon-ność słów w łasnych, niezgodpłon-ność zabawnej przy gody z w zbudzonem i przez n ią w zruszeniam i.
I sam w sobie czuł pewne rozdwojenie: nie pokój a zarazem chęć do śm ieohu, k tó rą po w strzy m y w ał dośw iadczając obcego sobie w raże nia: jakie pozostaje czasem po snach p rzy k ry ch , dziw acznych.
— Nie odchodź!—b łag ała go w y straszo n a— spotkam y się może tam , na ty m oto zakręcie. Sprbbójm y, Daj m i rękę.
P rzesu n ął rękę po przez gałęzie; d rg n ął do ty k a ją c je j dłoni: zim ną była ja k lód.
— Foska! Co ci je st? W idzę żo się czujesz nie dobrze. Zaczekaj! przedrę się przez ten płot żyw y, w yłam ię.
— 142 —
U siłow ał to czynić, złam ał k ilk a gałęzi, lecz elastycznej zapory przerw ać i przem ódz nie mógł.
D arem nie k rw aw ił sobie dłonie. •— A! nie dam rady!
— K rzyknij! zawołaj kogo! Głos jego rozdarł ciszę.
W ysokie szczyty drzew ju ż pogasły lecz po niebie rozciągała się jeszcze czerw ień podo bna do łu n y olbrzym iego gdzieś pożaru.
Po n ad głow am i ich przem knęło stado dzi k ich kaczek, w tr ó jk ą t spleciony, czarnych, z wy- ciąg n iętem i szyjam i.
— Pozwói m i odejść. Z łatw ością dojdę do wieży. Zawołam. Głos mój u sły szą stam tąd .
— Nie! Nie! nie odchodź.
Lecz usłyszała ju ż oddalające się jego kro k i i znów pozostała sam a, zbłąkana, opuszczona n a k rę ty c h steczek sieci.
Z atrzy m ała się. Czekała.
S łuch w ytężała.
W zniosła oczy w górę.
W tr ó jk ą t zbite stado ginęło w dali.
T raciła m iarę czasu, chw ile zdawTały się jej godzinam i.
— Stelio! Stelio!
Nie b y ła zdolną panować dłużej n ad po- drażnionem i do ostateczności nerw am i.
Czuła się b lisk ą strace n ia zm ysłów .
Szał j ą opanow yw ał ja k pow stająca burza^ — Stelio!
S łyszał rozpaczne jej w ołanie i szukał n ie cierpliw ie, śród k rę ty c h ścieżek, drogi k u wieży zbliżając się do niej, to znów oddalając.
skało i drżał cały za każdym razem g d y w łasne swe im ię słyszał w ołane w niew idzianej męce.
Dzień się sk łan iał k u w ieczorowi a blednie ją ce b lask i w y w ierały n a n im w rażenie k rw i upły w ającej, ubiegającego życia.
— Je ste m tu! uspokój się! jestem !
Je d n a ze ścieżek doprow adziła go w reszcie do stóp wieży.
Wbiegł szybko po krętych schodach.
D obiegłszy do szczytu doznał zaw rotu gło wy, oparł się o poręcz, p rz y m y k a ją c oczy, otwo rz y ł je .
Na s k ra ju h o ryzon tu p alił się jeszcze dłu g i szlak o gn isty.
B ezprom ienny k rą g księży ca w ypływ ał n a nieboskłony.
R ów nina podobna b y ła do szarego ogniska, la b iry n t u stóp w ieży z czerniejącem i bukszpa nam i, z źółtem i plam am i grabów , w ąski pomimo niezliczonych sw ych sk rętów , m iał pozór poro słego dzikiem i k rzew y rum ow iska, dzikiej i po n u rej ru in y .
— W strzy m aj się, w strzy m aj!—w ołał z w ie ży n a F o sk ary n ę — nie biegaj tak! uspokój się. Już m nie posłyszano, k to ś nadchodzi, poczekaj! zatrzy m aj się.
W idział j ą b ieg ającą w kółko po zw odnych, sp lątan y ch ścieżkach, oszalałą, podobną' do isto ty skazanej n a czcą m ękę, tr u d bezowocny a w ie k u is ty , godną sio strę m ęczenników z m itologii.
— W strz y m a j się!
Zdawało się że n iesły szy lub się zatrzy m ać nie może p ch n ięta fataln y m niepokojem i że on sam , n ie m ogąc jej pomódz, je s t skazany zostać św iatk iem je j m ęczarni.
— Otóż jest!
Jeden ze stróżów posłyszał naw oływ ania
i przekroczył w ro ta la b iry n tu .
Stelio spotkał się z nim u stóp wieży. Poszli razem szukać zabłąkanej.
T ajem nice la b iry n tu znane by ły stróżowi. Stelio p o w strzym ał gadatliw ość jego i jo w ialność h o jny m datkiem .
„P o strad ała zm ysły! U padła może“ — m y ślał.
Cisza i ciem ność zdaw ały m u się złowrogie, przerażały go.
F o sk ary n a nie odpow iadała n a jego naw oły w ania, a on nie słyszał ju ż naw et w łasn y ch k ro ków odgłosu.
Noc zapadła pod chłod ną w ilgocią m roczą cego się cieniem nieboskłonu:
„Może j ą zastan ę zem dlałą, leżącą bez życia n a ziem i.“
D rg n ą ł spostrzegłszy nagle na skręcie ścież ki, tw arz jej bladą w o sta tn ic h przeb ły skach ni* knącego św iatła, z szeroko ro ztw artem i źrenica m i i zaciśn iętem i k on w ulsyjn ie u sty .
O djechali do Dolo, w zdłuż B renty , tą sa m ą d rogą k tó rą przyb yli.
Nie m ów iła ani słowa, ani razu nie otw o rzy ła u st, nie odpow iadała na jego p y tan ia, n ie zdolna rzek łby ś roztw orzyć zaciśnięte zęby, le żała w sp a rta o poduszki powozu, otulona w płaszcz ciepły, -wsrząsana, od czasu do czasu, dreszczem gw ałtow nym , ta k blada ja k g o rączk u jący ludzie w przeddzień śm ierci.
B rał j ą za ręce, s ta ra ł się je rozgrzać, lecz darem nie.
Opadały chłodne jako rzecz zw iędła, bezsil na a posągi, kam ienne posągi biegły za niem i, w zdłuż drogi.
I rzeka biegła ciem na śród ocienionych b rze gów, pod sreb rzy stem niebem , n a k tó re w ypły n ął księżyc w pełni.
Po rzece m k n ę ła łódź czarna ciągniona przez p arę siw ych koni, klekocących k o p y ta m i po w y
brzeżu.
Popędzał je woźnica pogw izdując b arkarolę. Na pokładzie b a rk i d y m ił się kom in ja k n ad c h a ty dachem .
Na dnie w idać było żółte św iatło la tarn i, a zapach wieczornego ja d ła rozw iew ał się w no* enem pow ietrzu, a tu i tam , n a zalanych tu m a n em polach biegły, krzyżow ały się, znikały, znów się na sreb rn e św iatło m iesiąca w y suw ały posągi, posągów krocie.
Było w tern k rajo b ra zie coś z grozy w y b rzeży ’ S ty k su i H adesu padołów: k ra in a cieni, m gieł, wody.
W szy stk o się tu rozwiewało j a k w cieni i duchów k rain ie.
K siężyc czarow ał dolinę, pociągał ,ją k u so bie ta k samo ja k pociąga szerokie m orze.
N ienasyconem i, cichem i u s ty p ił z b rzeg ó # h o ry zo n tu w ilgoć.
Tu i owdzie szk liły się rozlane kałuże a precz! daleko! ciąg n ęły się, krzyżow ały, sre b rz y ły w stę g i kanałów , obrosłe po brzegach rzęd a m ł w ierzb pochyłych.
L ąd y z chw ili n a chw ilę zdaw ały się tra c ić coś ze swej ścisłości i wagi, u latn iać, n ab ierać dziwnej przelew ności ta k że sm ętn e nieb a m o g ły się przeglądać w niezliczonych zw ier
* - 146 <
ciadeł to ni a tu i tam , wszędzie, z po ża m gły roz- Wiewnej, w ysuw ały się, biegły, z n ik ały posągi... kam ien ny ch Indów korowody...
*
a
— Czy często m yślisz o D onatelli A ryale— sp y tała S telia niespodzianie F oskary n a, p rzery w ając długie m ilczenie, w czasie k tórego słyszeli jeno w łasn ych kroków odgłos, rozlegający się Wzdłuż F o nd am en ta dei V etrai, sk rzący ch się sk ram i strzelającem i z d elik atn y c h , szklanych Wyrobów, zdobiących w y staw y sklepów.
I głos je j dźw ięknął ja k o szkło stłuczone. Stełio p rz y sta n ą ł ja k p rzy staje te n kogo za skoczy niespodzianie tru d n o ść jakaś.
M yślą b łąk ał się w łaśnie po zielonej w yspie M urano zasypanej kw ieciem a je d n a k ta k dziś ubogiej, że tru d n o w skrzesić w spom nienie dni błogich, gd y j ą poeci opiewali jak o „siedzibę n im f 1 półbogów.’“
M arzył o sły n n y ch ogrodach, w k tó ry c h An- drea N avagero, k a rd y n a ł Bembo, A retino, Aide, 2 całym w tó ru jąc y m sobie chórem ub ieg ali się
o palm ę w ykw intności w dyalogach platonicz-
uych: „lauri sub u m b ra.“
M arzył o klaszto rach podobnych do ginece- ów, zam ieszkałych przez m niszki spowite w bia- ło k aszm iry i koronki, o u fryzow anych głów kach, o d k ry ty ch ram ion ach na wzór zalotnic, oddanych ta jn y m m iłostkom , poszukiw anych
wie.l-ce przez patrycyuszów lubieżnych, noszących słod. kie im iona: A ncilly Soranzo, 'C y p ry an n y Morosi- ni, Z an etty Balbi, B eatryczy F alier, E ugeni iMus- chiera, św iątobliw ych m istrzy ń lubieżności.
Roznieconym m arzeniom w tórow ał a ry e tk ą k tó rej n u ty dźwięczne słyszał w m uzeum , w y dobyw ające się z m ałego, kluczem nakręconego m etalow ego przyboru, u k ry te g o pod m in iatu ro w ym kloszem szklanym , z łilipuciem ogrzódkiem , z p arą ta n cerzy p ląsając y ch na sztucznej m u ra wie, p rzy m iskroskopijnej fo n tan n y szm erach...
M elodya niew y raźna w ydzw aniała ta k t zapo m n ian y ch dawno tańców , k ilk u zniszczonych przez użycie n u t b ra k ło od daw na w zu ży ty m instru m en cie, rd za i k u rz tłu m iły dźw ięk a j e d n ak m elodya ta pozostała m u w u ch u i pam ię ci z n a trę c tw e m rzeczy nie szukanych i oto w szystko dokoła zdaw ało m u się ta k nikłe, dro bne j a k ty c h porcelanow ych kochanków p ara p ląsająca pod pow olny ta k t niew yraźnej, m echa nicznej m uzyczki.
W starej sztuczce s k ry ła się rzekłbyś, zła m ana, zduszona dusza M urano.
Na dźw ięk głosu F o sk ary n y , p rzy niespo- dzianem p y ta n iu , m elodya z atrzy m ała się nagie, rozw iały się m arzenia o przeszłości; rozpierzchłe m yśli, po ety sk u p iły się nie bez żalu na obecnej chwiJŁ
Stelio czuł u swego boku duszę żywą, k tó rą m ógł zranić śm iertelnie.
Spojrzał na sw ą przy ja ció łk ę.,
Szła w raz z nim , w zdłuż kan ału , pom iędzy zielonkaw ych wód cichą w stę g ą a tęczow ym po łyskiem , d elik atn y ch ze szkła w yrobów, spokoj na, chłodna niemaŁ
Tylko zaostrzona nieco je j b roda d rgała czasem pom iędzy brzegiem koronkow ej w oalki a peleryną z soboli.
— Tak, czasem —odpowiedział po chw ili wa* bania, nie chcąc kłam ać, czując potrzebę wzbi cia swego sto su n k u z ak to rk ą, po nad poziom powszedności, pragn ąc by m u był źródłem siły nie upadku, wolnej um ow y zachow ując godność nie został cięż Idem jarzm em .
Szła przed nim , p ro sta i pew na siebie; nie słaniając się b y n ajm n iej, lecz w rzeczy samej p o strad ała poczucie sam ej siebie, a serce je j bi- 10 ta k gw ałtow nie, ja k g dy b y od stóp do głow y zm ieniła się w je d n ą, d rg a ją c ą s tru u ę .
Nic nie w idziała przed sobą czuła tylko bli skość nieprzeparcie pociągającej wody.
— Głos je j nie daje się zapom nieć — rzekł po chw ili zastanow ienia Stelio, zb ie rają c się na odw agę.—P osiada n ie sły ch an ą potęgę. Od p ie r wszego z n ią spotkania nie p rzestałem m yśleć, że śpiew aczka ta m o głaby zostać przedziw nem narzędziem w m em dziele. C hciałbym skłonić ją do. śpiew ania części liry czn y ch mej trag e d y i, ody, co w zbija się z sym fonii w sym fonię a ż s ie rozbieży w pląs taneczny, pom iędzy obu opizo- darni. 'T a n a g ra zgadza się tańczyć. P rzy zn am oi się, przyjaciółko m oja, żem liczył n a ciebie
i na tw e w pływ y n a D onatellę A ryale. G dyby się chęci me i m arzenia spraw dziły, tro isto ść przedziw na dyonyzosowego te a tru , m ogłaby zo stać w skrzeszoną, k u rozradow aniu ludzkości...
Mówiąc to czuł fałsz słów swoich, rozdźwi^k
pomiędzy udaną swobodą a bladością p o kryw a ją cą twarz Foskaryny.
jętno ści, m ów iąc o śpiewaczce ja k o o narzędziu odpow iedniem sam ym w ym aganiom sztuki, o sile idealnej k tó rą p rag n ął w ciągnąć w koło swych, a rty s ty c z n y c h zam ysłów .
Pom im o woli, oszczędzając serce idącej obok siebie kobiety, popadł w nieszczerość.
To co mówił, p raw d ą było poniekąd, ale nie całą p raw d ą i nie odpowiedzią n a postaw io ne m u przez ko chankę p y tan ie.
Zam ilkł nagle nie m ogąc znieść w łasnych słów brzm ienia.
Czuł dobrze, że w danej chw ili, pom iędzy nim a F o sk a ry n ą nie mogło być m ow y o sztuce, co n a daną chw ilę p o strad ała dla obojga cenę i sam ą racy ę b y tu .
Inna, w iększa, bardziej w ezbrana siła, mio ta ła obojgiem, czyniąc im św ia ty m yśli ta k m ar tw e ja k kam ienie po k tó ry c h stąpali.
Je d y n ą rządzącą niem i m ocą b y ły wszcze pione w ich serca, w rozpalonej k rw i krążące n am iętn o ści ja d y .
Cała istn o ść F o sk ary n y ześrodkow yw ała się w je d n em uczuciu:
„Kocham cię i chcę cię m ieć, zachować dla samej siebie, posiadać nierozdzielnie duszę tw ą i ciało.“
Jego zaś wola w ołała:
„Kocham cię, p ra g n ę byś m i służyła w ier nie, z całkow item zaparciem się sam ej siebie, lecz W życiu n ie chcę się pozbawić żadnej roz koszy, w yrzec żadnej, rozbudzającej me pożąda nie rzeczy.“
P om iędzy je j a jeg o w olą w alka m u siała b y ć nie rów ną lecz i nieu błaganą...